<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Nowy Don Kiszot
Podtytuł czyli sto szaleństw
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AKT I.
Izba karczemna: drzwi w środku, na prawo i lewo, w głębi stół
za nim ława. Po prawej stronie sceny ławka, po lewej stolik.




SCENA I.
Boruta, Małgorzata, Kmotr, Wieśniacy; (później)
Stróż Nocny.
(Wieśniacy piją przy stołach i tytoń palą. Małgorzata z jednymi się rachuje, drugim Boruta trunku dostarcza.)
Wieśniacy (śpiewają).

Dalej żwawo i wesoło,
Pijmy, pijmy, pijmy wkoło!
Ja do ciebie a ty do mnie:
Twoje zdrowie, moje zdrowie!
Kto nie pije, żyje skromnie,
Temu świta zawsze w głowie;
Dalej żwawo i wesoło,
Pijmy, pijmy, pijmy wkoło!

Stróż Nocny.
(wchodząc z latarnią w ręku).

Mospanowie gospodarze,
Już dziesiąta na zegarze,

Wieśniacy.

Czy dziesiąta czy dziewiąta,
Niech to myśli nie zaprząta;
Kto wypije, niech się święci,
Kto nie pije, niech kark skręci!
Dalej żwawo i wesoło,
Pijmy, pijmy, pijmy wkoło!

Boruta, Małgorzata, Stróż.

Idźcie, idźcie gospodarze,
Już dziesiąta na zegarze.

Wieśniacy.

Odłożone, niestracone,
Chodźmy każdy w swoję stronę;
Jutro wrócim, będziem pili,
Huczno, żwawo będziem żyli!
Teraz kończmy, choć wesoło,
Kończmy, kończmy szklanki wkoło!

(wychodzą nucąc tę samę pieśń; głos się gubi w oddaleniu).




SCENA II.
Boruta, Małgorzata, Kmotr.
(Kmotr sprząta, potém kładzie się spać w głębi na ławie. Boruta bierze laskę i kapelusz.)
Małgorzata.

Dokądże znowu, dokąd, tak późno?

Boruta.

Do lasu.

Małgorzata.

Proszę, jaki mi pilny! Nie masz to w dzień czasu?

Boruta.

No, no; tylko ty idź spać, nie troszcz sobie głowy:
Muszę obejść granicę, dziedzic przybył nowy;
Nie będzie mi się pytał nad skradzioną sosną,
Czy też mnie Bóg nie skarał żoneczką zazdrosną.

Małgorzata.

Hm, dziedzic przybył nowy. Jakto Waszmość umiesz...

Boruta.

Dobranoc ci, Małgosiu, dobranoc, rozumiesz.

(do siebie)

Być karczmarzem, leśniczym, mieć zazdrosną żonę,
To można męczennika zasłużyć koronę. (odchodzi)

Małgorzata.

Hm... do lasu, do lasu! co noc mi wychodzi;
Ledwiebym nie przysięgła, że mnie hultaj zwodzi.
Ale twoje wykręty nie będą trwać wiecznie;
Gdybym miała rok nie spać, dojdę ich koniecznie.

(odchodzi).




SCENA III.
(słychać trąbkę pocztarską coraz bliżej)
Kmotr (przebudzony).

Co za wicher gwałtowny, aż się dom kołysze,
Chociaż mówią, żem głuchy, jednak ja to słyszę.

(słychać wolne kołatanie. Kmotr podnosi się i nadsłuchuje).

Grzmi.

Michał (za drzwiami).

Otwórz!

Kmotr.

O, grzmi!

Michał (głośniej)

Otwórz!

Kmotr (kładąc się)

Czy prędko ustanie!

(słychać mocne uderzenie we drzwi; Kmotr się zrywa.)

Piorun walnął we wrota, Święty Floryanie!

(biega po izbie z konewką)
Małgorzata.

Hej Kmotrze!... Kmotrze!...

Kmotr.

Słucham.

Małgorzata.

Idź, otwórz gospodę.

Kmotr.

W wodę... wpadł, chwała Bogu, małą zrobił szkodę.

(znowu kołatanie)

Ej źle ... grzmi; ależto grzmi! ogniście i srodze!
Chyba pono pies jeden byłby teraz w drodze.

Małgorzata (z alkierza).

A cóż, nie słyszysz? głuchy! ktoś we drzwi kołacze!

Kmotr.

Skacze?

(do siebie)

Ogłuchła baba!
(głośno) Taćto grzmi, nie skacze.

(do siebie)

Jednakże wielkie dziwy, piorunuje zblizka,
Ażeby też raz jeden, to się nie zabłyska.

(idzie do okna).

Taćto pogoda! tylko rzęsista ciemnota.
Aj, aj... niby wóz jakiś... ktoś stuka we wrota...
Czy to mnie się tak widzi, czyli w rzeczy samej?

Michał (ze dworu).

Otworzyszże nam? gapiu! godzinę czekamy.
Proszę, a to wisielec!... zwabić go nie mogę.

Kmotr.

Do Kielec?... a, do Kielec pytacie o drogę?

Michał.

Głuchy!

Kmotr.

Trakt suchy.

Michał (grożąc).

Będziesz bity!

Kmotr.

I ubity.

Michał.

Ej basy!

Kmotr.

Są i lasy.

Pocztylion (za drzwiami).

Głuchy albo spity.

Michał.

To łotr!

Kmotr.

A Kmotr... Do usług.

Michał.

Gdzież masz, łotrze, uszy?

Kmotr.

Jak się mam?... Dobrze, dobrze.

Michał.

Hultaj się nie ruszy,
I pono tę noc całą stać będziem na dworze.

Kmotr.

Czy otworzę?... I owszem, zaraz wam otworzę.

(do siebie biorąc światło)

Jacyś, widzę, znajomi: po głosie poznali;
Grzeczni ludzie, najpierwiej o zdrowie pytali.

(odchodzi).




SCENA IV.
Karol, Michał.
(stawia strzelbę przy drzwiach lewego alkierza).
Kmotr.
(powróciwszy kładzie się znowu na ławie i zasypia).
Karol (kładąc pistolety).

Błądzenie... zbójcy... walka wśród nocnej ciemnoty,
Dawnych dziejów rycerskich, o! godne kłopoty!
Przeciwność zachęceniem, trudy mym żywiołem.
No i jakże, Pedrillo, źle podróż zacząłem?

Michał.

Michałem mnie ochrzczono i tak mnie zwać proszę;
Jak zostałem Pedrillem pełno guzów noszę.

Karol.

Pedrillo, ty narzekasz?

Michał.

O, nie; ja się śmieję.

Karol.

Próżnom więc, widzę, w tobie położył nadzieję.
Nie masz serca!

Michał.

Żałuję, że Pana zawiodłem.

Karol.

Jakto, honor i męstwo, kiedy naszém godłem,
Kiedy bronić niewinność jest naszym zamiarem,
Mogąż te małe trudy być dla nas ciężarem?

Michał.

Niech Pan stroi, ubiera, to wszystko do woli,
Lecz co kole to kole, co boli to boli.
Nie dość... Mogęż być szczérym i mówić co czuję?

Karol.

Możesz; kłamstwem się brzydzę a prawdę szanuję.

Michał.

Nie dość, żeśmy błądzili przez pola, las, krzaki,
Trzeba żebyś Pan jeszcze za zbójców wziął pniaki.
„Panie, to pniaki“ mówię. „Nie, to są hultaje.“
„Jak Boga kocham, pniaki.“ „Nie; daj strzelbę!“ Daję.
Jak też się wystrzeliło, szkapy z piekła rodem,
Które nas usypiały swoim żółwim chodem,
Nuż w nogi! wołam... trzymam, aż mi w krzyżach pryska,
Nareszcie rym! do diabła z jakiegoś urwiska.
Koniec końców Pedrillem czy dawnym Michałem,
To wiem tylko, że w czoło dwa sińce dostałem;
Proszę więc Pana za co i po co?

Karol.

Dla sławy.

Michał.

Ach, lepiej bez niej; cali wróćmy do Warszawy.

Karol.

Nikczemna duszo!

Michał.

Wszakże w każdej tam wyprawie
Błyszczałem jakby gwiazda, w nieśmiertelnej sławie.
Tam znani wzdłuż i wpoprzek do samych rogatek,
Od żydów, bab, dróżkarzy, panien i mężatek,
Słowem, znani przystojnie w całym wielkim świecie,

Choć się co i zbroiło, uszło jakoś przecie;
Ale tu, przewiduję, źle, źle z nami będzie.

Karol.

To czemu?

Michał.

Oczy na nas wytrzeszczają wszędzie.
Na cóż ten płaszcz, kapelusz, te palone buty?
Jak z domu waryatów a najmniej z reduty.
W drodze napastujemy ludzi.

Karol.

W dobrej sprawie!

Michał.

Wszak możem za nią walczyć, i lepiej w Warszawie.

Karol.

Słuchaj, nie jestem panem, jak bywają drudzy,
Których niewolnikami ledwie nie są słudzy;
Ja pragnąłem mieć w tobie razem przyjaciela,
Który szczęście, przygody, myśl nawet podziela,
Jak niegdyś wierne giermki dla rycerzów były.
Ty wiesz, jakie przyczyny mój odjazd znagliły:
Wiesz, żem miał pojedynek?

Michał.

Napaść z Pańskiej strony.

Karol.

Jakto! mógłżem płci pięknej odmówić obrony?
Każdy słabszy w ucisku, w jakimkolwiek względzie,
Zawsze prawo do mojej opieki mieć będzie.
A dopiéroż kobiéty, ten piękny twór Boga,
Których słabość powabem, powabem i trwoga,
Których uśmiech tak miły i władnący tyle
Od kolebki nas wiedzie w późne życia chwile,

Podwaja każdą roskosz, uśmierza zgryzoty,
Zachęca nas, nagradza, unosi do cnoty;
Mająż z najświętszych uczuć czynić nam ofiary,
A barbarzyństwo mężów zostawać bez kary?
Nie, póki serce bije, władać mogą dłonie,
Dopóty walczyć będę w płci pięknej obronie.

Michał.

Dobrze, niech i tak będzie. Lecz gdy strasznym losem
Ow mąż, cnót ciemiężyciel, rozstał się z swym nosem,
Gdyś już Pan tak chwalebnie użył swojej broni,
Dla czegoż uciekamy, kiedy nikt nie goni?

Karol.

Miałżem czekać spokojnie na zazdrośnych wrzaski,
Na dziękczynienia kobiét i ludu oklaski?
Nie, ja tylko w mej duszy chcę znaleść pochwałę;
Nareszcie jedno miasto jest pole za małe:
Obu światom chcę zostać chwalebnym przykładem.
Niech więcej młodzian idzie za wskazanym śladem,
Niech ze mną śmiało prawdy zaświecą pochodnie,
Bronią dręczoną cnotę a zgramiają zbrodnie.
Nie pytam w jakie kraje losy mnie powiodą,
Ludzkość oswobodzona będzie mi nagrodą;
Stronnictwo, mych zamiarów nie wzruszy, nie zaćmi,
Świat cały mi ojczyzną, wszyscy ludzie braćmi.

Michał (rozczulony).

Ach!

Karol.

Wziąłem cię ze sobą, bom mniemał, niestety,
Że na prawego giermka masz dosyć zalety!

Michał.

Ach!

Karol.

Że dzieląc wraz ze mną trudy i wyprawy,
Będziesz godnym mych względów i dostąpisz sławy.

Michał.
(coraz bardziej rozczulony).

Ach! ach!

Karol.

Że kiedyś kończąc podróże i boje,
Dwakroć błogosławione w świecie imie twoje
W księdze nieśmiertelności umieszczoném będzie
Obok mojego, w dzielnych bohaterów rzędzie.

Michał.

Ach! ach!

Karol.

Zbłądziłem, lecz dość tej mowy z Michałem,
Teraz oddal się gdzie chcesz, lecz pomnij że chciałem...

Michał.

Ach! chcę być nieśmiertelnym! wybacz, wybacz Panie,
Występne ale krótkie zmysłów obłąkanie.

Karol.

Idź, wracaj do Warszawy... pędź życie bez chwały!

Michał.

Nie, sroższe, szlachetniejsze parzą mnie zapały;
Będę walczył walecznie z godłem i ludzkością;
Ach Panie, żałującą zmiękcz się mą żałością!
Patrzaj, jak serce bije, jakie łzy wytaczam.

Karol.

Pedrillo!

Michał.

Don Carlosie! przebacz!

Karol.

Wstań, przebaczam.

Michał (wstaje).

Oby mógł się ktokolwiek teraz mi nawinąć,

Musiałby zaraz z moich rycerskich rąk zginąć.
Oby kto Pana skrzywdził, uczynił zniewagę,
Popuściłbym na niego naglącą odwagę.

Karol.

Brawo Pedrillo! czasu nie traćmy więc marnie,
Chodź ze mną.

Michał.

Chodź?... ja?... dokąd?

Karol.

Bierz broń i latarnię.

Michał.

Ale zaraz, niech sobie z odwagi odpocznę.

Karol.

Nie, nie, nasze działanie musi być niezwłoczne.

Michał.

Ach, cóżeś Pan nowego tak prędko wyszukał?

Karol.

Słuchaj i ciesz się. Wtedy, gdyś we wrota pukał,
Mimo ciemnoty, z drogi o kawałek mały,
Niby duże budynki widzieć mi się dały.
Ale dalej poszedłszy rozpoznałem zblizka,
Że to jakichsić murów stare są zwaliska.
Takie miejsca być zwykły złoczyńców siedliskiem,
W takich często niewinność jęczy pod uciskiem
Możniejszych barbarzyńców; chodźmy więc się starać
Cnotę z więzów uwolnić lub przestępstwo skarać.

Michał (myśli).

Hm!... nie lepiejże będzie, gdy dnia zaczekamy?
Pocóż w nocy jak zbójcy atakować mamy?
Fe, Panie! fe! jak zbójcy; dalibóg nieładnie,
Jeszcze nas jaki taki znienacka napadnie.

Karol.

Idziesz czy nie?

Michał.

Hm... ale niech Pan zważy sobie...

Karol.

Zważam, zważam, że męstwo już zasnęło w tobie.

Michał.

Nie... ja strasznie odważny, jednakże się boję...

Karol.

Zostańże, zostań tchórzu, wstrzymuj dzielność twoję.

(wychodzi).
Michał.

Jakto, mam tu sam zostać? Panie! Don Karlosie!





SCENA V.
Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.

Wolę pójść... nie, zostanę.... o przeklęty losie!
O rycerstwo! o sławo! gdzieżeś mnie zawiodła!
Co mi z nieśmiertelności i honoru godła,
Kiedy choć czasem trochę odwagi nazbieram,
Ledwie przyjdzie do czego, ze strachu umieram.

(siada po lewej ręce sceny)

O Warszawo! Podwalu! o Panno Justyno?
Gdybyś mogła łzy widzieć, co za tobą płyną!

(po krótkiém myśleniu)

Zginę nie dziś, to jutro. Mój Boże, mój Boże!
Nacóż człowiek człowiekiem? któżto zgadnąć może?
Żyje, jak mysz, co... co się... jak ptaszki, co siedzą...
Albo życie? jest właśnie... jak... jak djabli wiedzą!





SCENA VI.
Michał, Pocztylion, Kmotr (śpiący).
Pocztylion.

Niech piorun trzaśnie w takie niegodziwe domy!
Błoto w stajni po uszy, ni siana ni słomy!
Ni koni gdzie przywiązać; żłoby na cielęta...
Daje mi się we znaki ta podróż przeklęta.
I chomąta porwałem na drobne kawałki...
Bierz je djabeł... Hej! słyszysz, karczmarz! daj gorzałki!

(Kmotr wstaje i nalewa, pocztylion postrzega Michała)

A, pan Michał! (siada naprzeciw Michała).
Stół tutaj... prędko... w ręce twoje! (pije)

(Kmotr stawia między siedzącymi po lewej stronie sceny stół, który stał przy drzwiach prawego alkierza)

Ale cóż, czyż cię słowa nie wzruszają moje?
Milczysz, kiwasz się, dumasz, jak żyd nad pacierzem.
He?

Michał.

Szczęśliwy człowieku! nie jesteś rycerzem.
Nie poświęciłeś sławie, jak ja, swoje życie.
I cóż mi z tego? powiedz? na cóż jej nabycie?
Cóż jest sława? (pocztylion pije)
A dobra wódka?

Pocztylion.

Doskonała!

Michał.

Ach! ach! (pije)
Wszystko marności! człowiek, życie, chwała!
Choć znam filozofią, ty nie... jednak przecie
Poznasz, że sama nędza panuje na świecie. (ciszej)
Dolej trochę.

Pocztylion.

Już niema.

Michał (pije).

Wszystko się przebiera.
Człowiek rodzi się, żyje, na końcu umiera!

Pocztylion (rozczulony).

Umiera, prawda, prawda.

Michał.

Jak umrze...

Pocztylion (płacząc).

Nie żyje.

Michał.

I już więcej nie chodzi, nie gada, nie pije.
Ty płaczesz?

Pocztylion.

Płaczę, płaczę, bo gadasz wspaniale.

Michał (wstaje i ściska pocztyliona).

Szanowny pocztylionie!

Pocztylion (ściska Michała).

Mój Panie Michale!

Michał.

Wierzaj, żem cię szacował, zaledwie poznałem.

Pocztylion.

I ja cię wielce kocham i zaraz kochałem.

Michał (z determinacyą).

Bądź zdrów!

Pocztylion (przestraszony).

Stój, gdzie idziesz?

Michał.

Spać!

Pocztylion.

Spać? Idź w imie Boże.

(idą pod rękę się trzymając i biorąc świecę)
Michał.

Niema gdzie... chyba razem z głuchym się położę.

(kładzie się).
Kmotr.

Hej! hej!

Michał.

Ustąp się.

Pocztylion.

Idź precz!

Kmotr.

To moje posłanie!

Pocztylion (ciągnąc Kmotra).

Prędko.

Kmotr (wstaje grożąc).

Ale Mospanie!

Pocztylion.
(wypychając Kmotra za drzwi).

Eh, ruszaj bałwanie!

(wychodzi).




SCENA VII.
Burmistrz.
(wychodzi ze świecą z lewych drzwi, w szlafroku).
Michał (śpiący).
Burmistrz.

Cóż tu za hałas, wrzawa, ciężko oko zmrużyć!
Lepiej było podróży godzinę przydłużyć,
Jak w tém piekle nocować. Pewnieby w mém mieście
Takich krzyków żołnierzy nie zrobiło dwieście;

Bo moja głowa czuwa i wszystko układa,
Bo Mateusz Sędziłko jest Burmistrz nie lada.
Cóż to było? nikogo niema? tam do kata!
Hm! jakiś Hiszpan...? Hiszpan? co za dziwna szata!
Jakie zęby... twarz... nozdrze!

(Słychać strzał; Burmistrz ucieka ku drzwiom swoim, świéca mu wypada, gaśnie, on trąca o stół.)

Cóżto, stół? dla Boga!
Ach jakże mnie gwałtownie przeraziła trwoga!
Byłbym do gospodyni wleciał mimo chęci:
Tuż przy jej drzwiach stał stolik, mam dobrze w pamięci.
Pięknieby było; w nocy Burmistrz w łóżko włazi...
Fe, fe... nigdy roztropnych czyn taki nie skazi.

(odchodzi do alkierza po prawej ręce)




SCENA VIII.
Burmistrz, Michał, Małgorzata.
Małgorzata (w alkierzu).

Ach, kto tu! gwałtu! gwałtu!

(po krótkiém milczeniu)

Poczekajno łotrze!
A, mam cię, mam cię ptaszku! łapaj, łapaj Kmotrze!

(Wypada Burmistrz, zawadza nogą o tapczan, na którym spał Michał i upada; zrywa się Michał, którego chwyta Małgorzata; tymczasem Burmistrz podnosi się i w najbliższém miejscu przy stronie staje).

A, jesteś!

Michał (przestraszony).

A... a... jestem.

Małgorzata.

Luby niedoperzu,
Po nocy łazisz?

Michał.

Kto?

Małgorzata.

Ty!

Michał.

Gdzie?

Małgorzata.

W moim alkierzu.
Puść mi ręce hultaju.

Michał.

Puść mi kołnierz, babo!

Burmistrz (na stronie)..

Co tu robić, pot ze mnie ciecze, aż mi słabo!

Małgorzata.

Stój... stój... teraz poznaję; omyłka się stała.
Tamten nie był ubrany, jakżem zapomniała! (odsuwa się).
Dobry wieczór Waćpanu.

Michał.

Najniższy Jejmości.

Małgorzata.

Jestem tu gospodynią.

Michał.

Nieźle witasz gości.

Małgorzata.

Wybacz Waćpan. Zaledwiem zamrużyła oczy,
Poezułam, że coś śmiało do łóżka się tłoczy.
Tylko com nie zemdlała w tak strasznej potrzebie,
I nie mogąc się ocknąć, nagle przyjść do siebie,

Wycięłam dwa policzki... łotr się nieco zmieszał,
Wyśliznął mi się szybko i w te drzwi pośpieszał,
Jam też za nim goniła, gdyś mi wleciał w ręce.
Widziałżeś przecie kogo?

Burmistrz (na stronie).

Stoję, jak na męce.

Michał.

Nie widziałem, lecz czułem, bo ta mara z piekła,
Na środek mnie śpiącego z tapczanem wywlekła;
Zerwałem się odważnie, aż tu mnie coś dusi.

Małgorzata.

Jeśli drzwiami nie ruszył, tu jeszcze być musi.

Michał.

Nie; tylko się coś jak pies po ziemi drapało.

Burmistrz (na stronie).

Jak pies!... ja pies!...

Małgorzata.

Szukajmy, gdyby się udało!

TRIO.
Małgorzata.

Pst!.., pst!... cicho!... coś tu słyszę.

Michał.
Razem Tam do kata, ledwie dyszę.
Burmistrz.
O dla Boga, ledwie dyszę.
RAZEM.
Małgorzata.

Tę zuchwałość skarać muszę,
Już nie ujdzie mojej ręki;

A gdy wszystko wstrząsnę, wzruszę,
Mieć go będę, Bogu dzięki!

Burmistrz.

Choć niewinny, cierpieć muszę,
Już nie ujdę srogiej ręki;
Czy stać będę, czy się ruszę,
Pewnej hańby doznam męki.

Michał.

Za niewinność walczyć muszę,
Wnet użyję dzielnej ręki;
Lecz gdy wszystko wstrząsnę, wzruszę,
Jeśli ujdzie, Bogu dzięki!


∗                    ∗
Małgorzata.

Pst!... pst! cicho! poszedł pono.

Michał.
Razem By nie spotkać, pójdę stroną.
Burmistrz.
Trza się sunąć inną stroną.
RAZEM.
Małgorzata.

Każdy o tém wiedzieć będzie,
Jaka cnota w mej osobie;
Sama nawet powiem wszędzie,
Co się działo w nocnej dobie.

Burmistrz.

Gospodyni milczeć będzie,
Gdy się pozna na osobie;
Ale Hiszpan powie wszędzie,
Co za figle w nocy robię.

Michał.

Niechaj będzie, co chce będzie,
Niechaj panicz zmyka sobie;
Ja go wstrzymać nie chcę w pędzie,
I najlepiej pono zrobię.


∗                    ∗
Małgorzata.

Tu... tu... w okniem go widziała.

Michał.
Razem Czy ta baba oszalała!
Burmistrz (raczkiem).
Czy ta baba oszalała!
RAZEM.
Małgorzata.

Śmiało tylko, śmiało, śmiało,
Już niedługo będzie wodzić;
Pozna wkrótce i niemało,
Jak po nocy trzeba chodzić.

Burmistrz.

Za cóż niebo mię skarało,
Wszak nie chciałem ją uwodzić;
I że babie coś się zdało,
Burmistrz musi raczkiem chodzić.

Michał.

Takich kobiét w świecie mało,
Któreby tak chciały szkodzić;
Że się komuś dobrze zdało
Po ich izbie w nocy chodzić.


∗                    ∗
(Jakiś czas cicho chodzą; nareszcie Burmistrz bojąc się, aby do światła go nie zobaczyli, na rękach się czołgając umyka się przed Michałem; ale tyłem wsuwa się pod nogi Małgorzaty. Ta mu na krzyże upada i chwyta go za szyję; on się zrywa i tak z nią wiszącą chce uciekać).
Burmistrz.

Ach!

Małgorzata.

Ach!

Michał.
(w głąb uciekając wrzeszczy z całego gardła ze strachu).

Stój! trzymaj go! stój!

Małgorzata.

Niesie mnie, dla Boga!

Burmistrz.

Ciszej no, ciszej! pocóż ten hałas, ta trwoga!
Uspokój się i słuchaj.

Małgorzata.

Co słyszę? ta mowa...

Burmistrz.

To ja.

Małgorzata.

Pan Burmistrz!

Burmistrz.

Ja, ja.

Małgorzata.

Ale...

Burmistrz.

Ani słowa!

Małgorzata.

Dobrze, ale bo jednak...

Burmistrz.

Widzisz, moje dziécie,
Jakto pozór częstokroć zwodzi na tym świecie!
Zmylenie drzwi pociemku i całe zdarzenie
Sprawiło, jak miarkuję, stołu przestawienie.
Ale o tém rozmowę odłóżmy do rana,
Teraz idź spać. To szczęście, że niema Hiszpana
I nikt przecie z służących nie słyszał nas w domu.
Idź spać, a co się stało nie mówmy nikomu.

(odchodzi do siebie).
Małgorzata.
(chodzi jakiś czas zamyślona, potém idzie do drzwi, otwiera i woła).

Kmotrze!

Kmotr.

Hę!

Małgorzata.

Zapal świécę... nie odchodź i kroku...
Spać się nie kładź, chodź wszędzie, miej wszystko na oku.

(po krótkiém myśleniu do siebie)

Tak, wolę pójść nocować do której sąsiadki,
Bo tu jeszcze niepewne są dalsze wypadki,
Nie bardzo jemu wierzę, nie wierzę i sobie. (odchodzi)

Kmotr.
(przynosi zapaloną świécę, stawia ją i siada na ławie przy stole).

Świéca jest... spać się kładę i kroku nie zrobię.





SCENA IX.
Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.
(który w głębi się utaił)

Hm... hm... hm... nie źle, nie źle... Pan Burmistrz wesoły!
Proszę, co to czasami wyrabiają stoły!
Stół go zbudził, zabłąkał... i stół pełen złości
Wyjednał dwa policzki Burmistrzowskiej Mości.





SCENA X.
Karol, Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.

Jakżeto Pan wyglądasz? mój Boże kochany!
Bez broni, kapelusza, mokry, zawalany.

Karol.

Ach Pedrillo, żeś został, masz tchórza węch rzadki.
Słuchaj, jakiem miał dziwne w tym zamku przypadki.

(śpiewa)

Wszedłem pod czarne sklepienie,
Głuche tam było milczenie,
Światła mnie promyk wiódł blady,
Gdzie ludzkie starte już ślady.
Aż tu słyszeć szmer się daje,
Jakieś widmo z gruzów wstaje:
Wzrok iskrzący, broda biała
Do nóg kręto mu wisiała;

Milcząca, groźna, obrzydła
Postawa była straszydła.
Chcę na nią śmiało uderzyć
I choćby z czartem się zmierzyć;
Lecz daremnie, wciąż mnie stroni;
Stanę, stoi; wracam, goni;
I ścigając czas już długi,
Strzelam w końcu raz i drugi.
Na ten huk, ptastwa gromada
Wnet wrzeszcząc w koło opada;
Napróżno odpór jej stawię,
Wzrok tracę w czarnej kurzawie.
Wracam, pędzę; lecz w tym biegu
Padam w przepaść, bez dna, brzegu;
I w tym dole, piekle właśnie,
Broń mi ginie, światło gaśnie.
Otoczony ciemnotą, bez żadnej pomocy,
Myślałem, że tam resztę przepędzę tej nocy,
Gdy przecie jakąś gałąź schwycić się udało
I po wielu trudnościach i znoju nie mało,
Ujrzałem ucieszony, jak z grobu dobyty,
I ponure zwaliska i niebios błękity.

Michał (trzęsącym głosem).

Panie... źle... uciekajmy... (klęka)
Panie! uciekajmy!
Widmom, ptakom i zamkom święty pokój dajmy!
Ach... słuchaj mojej prośby!

Karol.

Kto, ja mam uciekać?
Nie, nie; jutro będziemy tych strachów dociekać.

Michał.

Jutro jeszcze daleko, a te czarne ptaki
Mogą być strasznej śmierci nieochybne znaki.

Karol.

Z takich znaków żartuję i z tych duchów razem.

Michał.
(chrząka, jak gdyby chciał przeszkodzić, aby nie słyszano mowy Pana).

Pst!...

Karol.

Nie jeden z nich zginął katowskiém żelazem.
Jutro te tajemnice odsłonić się muszą.

Michał.

Ach zmiłuj się nad twoją i nad moją duszą.

Karol.

Pedrillo... honor... męstwo...

Michał.

Ach! honor i męstwo
Wielka chwała, lecz uciec większe bezpieczeństwo.
Ach gdybyś Pan raz jeden chciał słuchać mej rady,
Wrócić do domu, ojca wypełnić układy,
Strachy, godła, porzucić, zamiary odmienić,
Z Panną Zofią pięknie, ładnie się ożenić;
Jabym z Panną Justysią także się skojarzył,
Panbyś kochał, polował, a ja gospodarzył;
Takbyśmy sobie en quatre żyli doskonale.

Karol.

Zła głowa, zła i rada, Mospanie Michale.
Dlatego, że mój ojciec lubi synowicę,
Że jej wioski od naszych tylko o granicę,
Żem... żem ją kochał niegdyś... lecz zkąd to wspomnienie,

Wszakżem ci już w tej mierze nakazał milczenie.

(do siebie)

Trudno mi dotąd jeszcze serce moje zmienić,
Umiem wdzięki Zofii i jej cnoty cenić.

(z westchnieniem)

Kochałem!... kocham może... zapomnieć nie mogę:
Lecz żądza sławy inną wskazała mi drogę,
I wszakżeto dla kobiét chcę mej broni użyć;
Zapomnijmy więc jednę, aby wszystkim służyć.

(do Michała)

Twój pałasz... księżyc wschodzi... nienadchodząc zblizka,
Rozpoznam z ostrożnością te dziwne zwaliska,
Ty...

Michał.

Ja?

Karol.

Zostań; do boju bądź jednak gotowy.

(odchodzi)




SCENA XI.
Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.

Do boju! gdzie? jak? po co? co za koncept nowy!
Sam udaje rycerza, niebezpieczeństw szuka,
Bo się nigdy nie boi, to mi wielka sztuka!
Ale bójno się trochę, jak ja się wciąż boję,
A zobaczysz, czy miłe te trudy i boje.
O, ratujże mnie, ratuj, święty Dezydery!
Spojrzyj! młodzieniec pełen nadziei, maniery,
Z tą twarzą, kształtem, chodem, w talenta obfity...
I ginąć marnie w lesie, jak człek pospolity!
Nie, nie zginę... ucieknę; lecz jak?... w tym ubiorze.

Bez paszportu... uwiężą i... powieszą może.
Gdyby!... tak!... lecz... poszukam... dobrze, wyśmienicie.

(wchodzi do alkierza po prawej ręce sceny i wynosi ubiór Małgorzaty)

Otóż jest... łatwiej zawsze przemknąć się kobiécie;
I Panowie Strażniki, co tak chętnie skubią,
Dla nadobnej figurki pofolgować lubią.
Wszystko czego potrzeba. (ubierając się).
Perdesu, spodnica,
Kornet, to skryje oczy i wąsate lica.
A mój strój? (chce przez okno wyrzucić)
Nie, myśl dobra... ubiorę bałwana,
Śpiąc, może Don Karlosa oszukać do rana.

(Śpiącego Kmotra ubiera w swój płaszcz i kapelusz, potém węglem maluje mu wąsy i bródkę.)

Tym wąsem... i tą bródką... Pedrillem cię robię,
Moję sławę i guzy przekazuję tobie. (idzie)
Teraz... (wraca)
Ha! jak tam ciemno! Ale widma, boje...
Chodźmy... O, mój patronie, wiedźże kroki moje!

(odchodzi).




SCENA XII.
Kmotr (śpiący), Burmistrz, (później) Wójt, Wieśniacy.
Burmistrz.
(wychodząc zawadza i wywraca strzelbę, którą Michał postawił przy drzwiach; podnosząc mówi wiersz pierwszy)

Cóż to znowu? tu wrzawie, widzę, końca niema.

(Wieśniacy wchodzą prędko z latarniami)
Pierwszy Wieśniak.
(zobaczywszy strzelbę w ręku Burmistrza).

Otóż jest! oto, oto! jeszcze strzelbę trzyma.

Wójt.

Do aresztu!

Burmistrz.

Ja? za co?

Wójt.

Dalej z tym paniczem!

Burmistrz.

Ale za co? powiedźcie... ja nie wiem o niczém.

Wójt.

Wszystko to się pokaże,

Pierwszy Wieśniak.

Kręcicie daremnie.

Wójt.

Dalej...

Burmistrz.

Wiecieże łotry, co za godność we mnie?

Wójt.

Waszeć sam łotr a ja Wójt, i iść z nami radzę;
Bo co z gwałtu wypadnie, tego nie zagładzę.

Burmistrz.

Lecz, neminem captivabimus nisi jure...

Pierwszy Wieśniak.

Tak, jure... jaki Francuz!... zapłaćno za dziurę.

Wójt.

O, jure czy nie jure, a Waszeć do kozy!

Burmistrz.

Więc niczem są już prawa? o godzino zgrozy!

Inwalid (jeden z wieśniaków).

Nie są niczém, mój Panie: choćeśmy wieśniacy,
Znamy co to są prawa, bo i my Polacy;
I co pradziad ułożył, każdy bronić umie.

Wójt.

Otbyście daremnie nie gwarzyli, kumie,
Niech po nocy nie łazi.

Drugi Wieśniak.

Co mu się sprawować!

Pierwszy Wieśniak.

Odkądżeto już wolno ludzi napastować?

Burmistrz (na stronie).

Ach! przebóg... wszakto... tak jest, sprawa gospodyni.
O, hańbo! (do wieśniaków)
Moi ludzie, czasem się uczyni
Niechcący...

Pierwszy Wieśniak.

Tak, niechcący... taką wybić dziurę.

Burmistrz.

Dziurę!

Pierwszy Wieśniak.

A Pan co powie, gdy mu oddam skórę!





SCENA XIII.
Ciż i Karol.
Karol.

Cóżto jest? jakieś gwałty, o cóżto wam chodzi?

Pierwszy Wieśniak.

Waćpanu co do tego?

Karol.

Powiedzieć się godzi.

Pierwszy Wieśniak.

Więc powiem... Niedaleko, o kroków ztąd parę
Są mury...

Karol.

Mury? duże?

Pierwszy Wieśniak.

Ot, zwaliska stare;
Był niegdyś browar...

Karol.

Browar!

Pierwszy Wieśniak.

Ale jak się spalił,
Że go nikt nie naprawił, do reszty się zwalił.

I teraz nic tam niema oprócz mojej chaty.
Tam więc spałem, aż tu sztuk! rymło jak z armaty!
Zląkłem się tęgo... w żonce jak duszy nie było.
Aż tu znów sztuk! pół okna na izbę rzuciło.
O, strach! niema co czekać... tfy, coto być może?
Ha, pójdę... czy nie zginę... idę na podwórze,
Aż tu pański cap biały przed nogami pada

Karol.

Cap biały!

Pierwszy Wieśniak.

Źle! co to jest? biegnę do sąsiada,
Z nim po wsi... i tak żwawo wszyscy się zerwali,
Żeśmy jeszcze ze strzelbą Panicza zastali.

Karol (na stronie).

Więc to browar! cap biały!... o hańbo, o wstydzie!

(do wieśniaków)

Zatém wam, jak miarkuję, o zapłatę idzie.

(dostając sakiewkę)

Jamto zrobił te szkody... na, macie... Bóg z wami

Wójt.

Hm!... nie... kiedyście winni, chodźcie i wy z nami.

Karol.
(dostając sakiewkę położył pałasz, który zaraz wziął jeden z wieśniaków).

Co, ja? zobaczę!... (nie widząc pałasza)
Wzięli! muszę uledz sile,
Lecz za mnie ten Jegomość nacóż cierpi tyle?

FINAŁ.
Karol.

On niewinien, wyznać trzeba.

Burmistrz.

Ach, niewinien, widzą nieba!

Wójt.

Co, nie winien?...

Wójt i Wieśniacy.

Do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

RAZEM.
Wójt i Wieśniacy.

Choć nie winien, do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

Karol i Burmistrz.

Ach, co słyszę! do więzienia!
Bez żadnego przewinienia.


∗                    ∗
Karol.

Za cóż wolność mamy stracić,
Kiedy szkody chcę zapłacić?...

Wójt.

Chce zapłacić?...

Wójt i Wieśniacy.

Do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

RAZEM.
Wójt i Wieśniacy.

Choć nie winien, do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

Karol i Burmistrz.

Ach, co słyszę! do więzienia!
Bez żadnego przewinienia.


∗                    ∗
Pierwszy Wieśniak.
(wskazując Kmotra).

Jeszcze jeden w tym ubiorze.

Karol.

To mój sługa, zostać może.

Wójt.

Jego sługa?...

Wójt i Wieśniacy.

Do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

RAZEM.
Wójt i Wieśniacy.

I bez tego opóźnienia,
Chodźcie, chodźcie do więzienia.

Karol.

Gdy tak każą przeznaczenia,
Chodźmy, chodźmy do więzienia.

Burmistrz.

Nie za moje przewinienia,
Chodźmy, chodźmy do więzienia.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.