<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Nowy Don Kiszot
Podtytuł czyli sto szaleństw
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



NOWY DON KISZOT
CZYLI
STO SZALEŃSTW.
KROTOCHWILA
WE TRZECH AKTACH, WIERSZEM ZE ŚPIEWAMI.

Szaleństwo, nie ochota, silić się
dla niczego.
And. Max. Fredro.
OSOBY:
KASZTELAN.
KAROL, syn  Kasztelana.
ZOFIA, synowica

MATEUSZ SĘDZIŁKO, burmistrz bliskiego miasteczka.
MICHAŁ, służący Karola.
JAKUB, stary sługa Kasztelana.
BORUTA, leśniczy i karczmarz w dobrach Kasztelana.
MAŁGORZATA, jego żona.
POCZTYLION.
KMOTR, stróż karczemny.

WÓJT. WIEŚNIACY. WIEŚNIACZKI. INWALID. DWORZANIE Kasztelana.
Scena w dobrach Kasztelana.




NOWY DON KISZOT
czyli
STO SZALEŃSTW.


AKT I.
Izba karczemna: drzwi w środku, na prawo i lewo, w głębi stół
za nim ława. Po prawej stronie sceny ławka, po lewej stolik.




SCENA I.
Boruta, Małgorzata, Kmotr, Wieśniacy; (później)
Stróż Nocny.
(Wieśniacy piją przy stołach i tytoń palą. Małgorzata z jednymi się rachuje, drugim Boruta trunku dostarcza.)
Wieśniacy (śpiewają).

Dalej żwawo i wesoło,
Pijmy, pijmy, pijmy wkoło!
Ja do ciebie a ty do mnie:
Twoje zdrowie, moje zdrowie!
Kto nie pije, żyje skromnie,
Temu świta zawsze w głowie;
Dalej żwawo i wesoło,
Pijmy, pijmy, pijmy wkoło!

Stróż Nocny.
(wchodząc z latarnią w ręku).

Mospanowie gospodarze,
Już dziesiąta na zegarze,

Wieśniacy.

Czy dziesiąta czy dziewiąta,
Niech to myśli nie zaprząta;
Kto wypije, niech się święci,
Kto nie pije, niech kark skręci!
Dalej żwawo i wesoło,
Pijmy, pijmy, pijmy wkoło!

Boruta, Małgorzata, Stróż.

Idźcie, idźcie gospodarze,
Już dziesiąta na zegarze.

Wieśniacy.

Odłożone, niestracone,
Chodźmy każdy w swoję stronę;
Jutro wrócim, będziem pili,
Huczno, żwawo będziem żyli!
Teraz kończmy, choć wesoło,
Kończmy, kończmy szklanki wkoło!

(wychodzą nucąc tę samę pieśń; głos się gubi w oddaleniu).




SCENA II.
Boruta, Małgorzata, Kmotr.
(Kmotr sprząta, potém kładzie się spać w głębi na ławie. Boruta bierze laskę i kapelusz.)
Małgorzata.

Dokądże znowu, dokąd, tak późno?

Boruta.

Do lasu.

Małgorzata.

Proszę, jaki mi pilny! Nie masz to w dzień czasu?

Boruta.

No, no; tylko ty idź spać, nie troszcz sobie głowy:
Muszę obejść granicę, dziedzic przybył nowy;
Nie będzie mi się pytał nad skradzioną sosną,
Czy też mnie Bóg nie skarał żoneczką zazdrosną.

Małgorzata.

Hm, dziedzic przybył nowy. Jakto Waszmość umiesz...

Boruta.

Dobranoc ci, Małgosiu, dobranoc, rozumiesz.

(do siebie)

Być karczmarzem, leśniczym, mieć zazdrosną żonę,
To można męczennika zasłużyć koronę. (odchodzi)

Małgorzata.

Hm... do lasu, do lasu! co noc mi wychodzi;
Ledwiebym nie przysięgła, że mnie hultaj zwodzi.
Ale twoje wykręty nie będą trwać wiecznie;
Gdybym miała rok nie spać, dojdę ich koniecznie.

(odchodzi).




SCENA III.
(słychać trąbkę pocztarską coraz bliżej)
Kmotr (przebudzony).

Co za wicher gwałtowny, aż się dom kołysze,
Chociaż mówią, żem głuchy, jednak ja to słyszę.

(słychać wolne kołatanie. Kmotr podnosi się i nadsłuchuje).

Grzmi.

Michał (za drzwiami).

Otwórz!

Kmotr.

O, grzmi!

Michał (głośniej)

Otwórz!

Kmotr (kładąc się)

Czy prędko ustanie!

(słychać mocne uderzenie we drzwi; Kmotr się zrywa.)

Piorun walnął we wrota, Święty Floryanie!

(biega po izbie z konewką)
Małgorzata.

Hej Kmotrze!... Kmotrze!...

Kmotr.

Słucham.

Małgorzata.

Idź, otwórz gospodę.

Kmotr.

W wodę... wpadł, chwała Bogu, małą zrobił szkodę.

(znowu kołatanie)

Ej źle ... grzmi; ależto grzmi! ogniście i srodze!
Chyba pono pies jeden byłby teraz w drodze.

Małgorzata (z alkierza).

A cóż, nie słyszysz? głuchy! ktoś we drzwi kołacze!

Kmotr.

Skacze?

(do siebie)

Ogłuchła baba!
(głośno) Taćto grzmi, nie skacze.

(do siebie)

Jednakże wielkie dziwy, piorunuje zblizka,
Ażeby też raz jeden, to się nie zabłyska.

(idzie do okna).

Taćto pogoda! tylko rzęsista ciemnota.
Aj, aj... niby wóz jakiś... ktoś stuka we wrota...
Czy to mnie się tak widzi, czyli w rzeczy samej?

Michał (ze dworu).

Otworzyszże nam? gapiu! godzinę czekamy.
Proszę, a to wisielec!... zwabić go nie mogę.

Kmotr.

Do Kielec?... a, do Kielec pytacie o drogę?

Michał.

Głuchy!

Kmotr.

Trakt suchy.

Michał (grożąc).

Będziesz bity!

Kmotr.

I ubity.

Michał.

Ej basy!

Kmotr.

Są i lasy.

Pocztylion (za drzwiami).

Głuchy albo spity.

Michał.

To łotr!

Kmotr.

A Kmotr... Do usług.

Michał.

Gdzież masz, łotrze, uszy?

Kmotr.

Jak się mam?... Dobrze, dobrze.

Michał.

Hultaj się nie ruszy,
I pono tę noc całą stać będziem na dworze.

Kmotr.

Czy otworzę?... I owszem, zaraz wam otworzę.

(do siebie biorąc światło)

Jacyś, widzę, znajomi: po głosie poznali;
Grzeczni ludzie, najpierwiej o zdrowie pytali.

(odchodzi).




SCENA IV.
Karol, Michał.
(stawia strzelbę przy drzwiach lewego alkierza).
Kmotr.
(powróciwszy kładzie się znowu na ławie i zasypia).
Karol (kładąc pistolety).

Błądzenie... zbójcy... walka wśród nocnej ciemnoty,
Dawnych dziejów rycerskich, o! godne kłopoty!
Przeciwność zachęceniem, trudy mym żywiołem.
No i jakże, Pedrillo, źle podróż zacząłem?

Michał.

Michałem mnie ochrzczono i tak mnie zwać proszę;
Jak zostałem Pedrillem pełno guzów noszę.

Karol.

Pedrillo, ty narzekasz?

Michał.

O, nie; ja się śmieję.

Karol.

Próżnom więc, widzę, w tobie położył nadzieję.
Nie masz serca!

Michał.

Żałuję, że Pana zawiodłem.

Karol.

Jakto, honor i męstwo, kiedy naszém godłem,
Kiedy bronić niewinność jest naszym zamiarem,
Mogąż te małe trudy być dla nas ciężarem?

Michał.

Niech Pan stroi, ubiera, to wszystko do woli,
Lecz co kole to kole, co boli to boli.
Nie dość... Mogęż być szczérym i mówić co czuję?

Karol.

Możesz; kłamstwem się brzydzę a prawdę szanuję.

Michał.

Nie dość, żeśmy błądzili przez pola, las, krzaki,
Trzeba żebyś Pan jeszcze za zbójców wziął pniaki.
„Panie, to pniaki“ mówię. „Nie, to są hultaje.“
„Jak Boga kocham, pniaki.“ „Nie; daj strzelbę!“ Daję.
Jak też się wystrzeliło, szkapy z piekła rodem,
Które nas usypiały swoim żółwim chodem,
Nuż w nogi! wołam... trzymam, aż mi w krzyżach pryska,
Nareszcie rym! do diabła z jakiegoś urwiska.
Koniec końców Pedrillem czy dawnym Michałem,
To wiem tylko, że w czoło dwa sińce dostałem;
Proszę więc Pana za co i po co?

Karol.

Dla sławy.

Michał.

Ach, lepiej bez niej; cali wróćmy do Warszawy.

Karol.

Nikczemna duszo!

Michał.

Wszakże w każdej tam wyprawie
Błyszczałem jakby gwiazda, w nieśmiertelnej sławie.
Tam znani wzdłuż i wpoprzek do samych rogatek,
Od żydów, bab, dróżkarzy, panien i mężatek,
Słowem, znani przystojnie w całym wielkim świecie,

Choć się co i zbroiło, uszło jakoś przecie;
Ale tu, przewiduję, źle, źle z nami będzie.

Karol.

To czemu?

Michał.

Oczy na nas wytrzeszczają wszędzie.
Na cóż ten płaszcz, kapelusz, te palone buty?
Jak z domu waryatów a najmniej z reduty.
W drodze napastujemy ludzi.

Karol.

W dobrej sprawie!

Michał.

Wszak możem za nią walczyć, i lepiej w Warszawie.

Karol.

Słuchaj, nie jestem panem, jak bywają drudzy,
Których niewolnikami ledwie nie są słudzy;
Ja pragnąłem mieć w tobie razem przyjaciela,
Który szczęście, przygody, myśl nawet podziela,
Jak niegdyś wierne giermki dla rycerzów były.
Ty wiesz, jakie przyczyny mój odjazd znagliły:
Wiesz, żem miał pojedynek?

Michał.

Napaść z Pańskiej strony.

Karol.

Jakto! mógłżem płci pięknej odmówić obrony?
Każdy słabszy w ucisku, w jakimkolwiek względzie,
Zawsze prawo do mojej opieki mieć będzie.
A dopiéroż kobiéty, ten piękny twór Boga,
Których słabość powabem, powabem i trwoga,
Których uśmiech tak miły i władnący tyle
Od kolebki nas wiedzie w późne życia chwile,

Podwaja każdą roskosz, uśmierza zgryzoty,
Zachęca nas, nagradza, unosi do cnoty;
Mająż z najświętszych uczuć czynić nam ofiary,
A barbarzyństwo mężów zostawać bez kary?
Nie, póki serce bije, władać mogą dłonie,
Dopóty walczyć będę w płci pięknej obronie.

Michał.

Dobrze, niech i tak będzie. Lecz gdy strasznym losem
Ow mąż, cnót ciemiężyciel, rozstał się z swym nosem,
Gdyś już Pan tak chwalebnie użył swojej broni,
Dla czegoż uciekamy, kiedy nikt nie goni?

Karol.

Miałżem czekać spokojnie na zazdrośnych wrzaski,
Na dziękczynienia kobiét i ludu oklaski?
Nie, ja tylko w mej duszy chcę znaleść pochwałę;
Nareszcie jedno miasto jest pole za małe:
Obu światom chcę zostać chwalebnym przykładem.
Niech więcej młodzian idzie za wskazanym śladem,
Niech ze mną śmiało prawdy zaświecą pochodnie,
Bronią dręczoną cnotę a zgramiają zbrodnie.
Nie pytam w jakie kraje losy mnie powiodą,
Ludzkość oswobodzona będzie mi nagrodą;
Stronnictwo, mych zamiarów nie wzruszy, nie zaćmi,
Świat cały mi ojczyzną, wszyscy ludzie braćmi.

Michał (rozczulony).

Ach!

Karol.

Wziąłem cię ze sobą, bom mniemał, niestety,
Że na prawego giermka masz dosyć zalety!

Michał.

Ach!

Karol.

Że dzieląc wraz ze mną trudy i wyprawy,
Będziesz godnym mych względów i dostąpisz sławy.

Michał.
(coraz bardziej rozczulony).

Ach! ach!

Karol.

Że kiedyś kończąc podróże i boje,
Dwakroć błogosławione w świecie imie twoje
W księdze nieśmiertelności umieszczoném będzie
Obok mojego, w dzielnych bohaterów rzędzie.

Michał.

Ach! ach!

Karol.

Zbłądziłem, lecz dość tej mowy z Michałem,
Teraz oddal się gdzie chcesz, lecz pomnij że chciałem...

Michał.

Ach! chcę być nieśmiertelnym! wybacz, wybacz Panie,
Występne ale krótkie zmysłów obłąkanie.

Karol.

Idź, wracaj do Warszawy... pędź życie bez chwały!

Michał.

Nie, sroższe, szlachetniejsze parzą mnie zapały;
Będę walczył walecznie z godłem i ludzkością;
Ach Panie, żałującą zmiękcz się mą żałością!
Patrzaj, jak serce bije, jakie łzy wytaczam.

Karol.

Pedrillo!

Michał.

Don Carlosie! przebacz!

Karol.

Wstań, przebaczam.

Michał (wstaje).

Oby mógł się ktokolwiek teraz mi nawinąć,

Musiałby zaraz z moich rycerskich rąk zginąć.
Oby kto Pana skrzywdził, uczynił zniewagę,
Popuściłbym na niego naglącą odwagę.

Karol.

Brawo Pedrillo! czasu nie traćmy więc marnie,
Chodź ze mną.

Michał.

Chodź?... ja?... dokąd?

Karol.

Bierz broń i latarnię.

Michał.

Ale zaraz, niech sobie z odwagi odpocznę.

Karol.

Nie, nie, nasze działanie musi być niezwłoczne.

Michał.

Ach, cóżeś Pan nowego tak prędko wyszukał?

Karol.

Słuchaj i ciesz się. Wtedy, gdyś we wrota pukał,
Mimo ciemnoty, z drogi o kawałek mały,
Niby duże budynki widzieć mi się dały.
Ale dalej poszedłszy rozpoznałem zblizka,
Że to jakichsić murów stare są zwaliska.
Takie miejsca być zwykły złoczyńców siedliskiem,
W takich często niewinność jęczy pod uciskiem
Możniejszych barbarzyńców; chodźmy więc się starać
Cnotę z więzów uwolnić lub przestępstwo skarać.

Michał (myśli).

Hm!... nie lepiejże będzie, gdy dnia zaczekamy?
Pocóż w nocy jak zbójcy atakować mamy?
Fe, Panie! fe! jak zbójcy; dalibóg nieładnie,
Jeszcze nas jaki taki znienacka napadnie.

Karol.

Idziesz czy nie?

Michał.

Hm... ale niech Pan zważy sobie...

Karol.

Zważam, zważam, że męstwo już zasnęło w tobie.

Michał.

Nie... ja strasznie odważny, jednakże się boję...

Karol.

Zostańże, zostań tchórzu, wstrzymuj dzielność twoję.

(wychodzi).
Michał.

Jakto, mam tu sam zostać? Panie! Don Karlosie!





SCENA V.
Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.

Wolę pójść... nie, zostanę.... o przeklęty losie!
O rycerstwo! o sławo! gdzieżeś mnie zawiodła!
Co mi z nieśmiertelności i honoru godła,
Kiedy choć czasem trochę odwagi nazbieram,
Ledwie przyjdzie do czego, ze strachu umieram.

(siada po lewej ręce sceny)

O Warszawo! Podwalu! o Panno Justyno?
Gdybyś mogła łzy widzieć, co za tobą płyną!

(po krótkiém myśleniu)

Zginę nie dziś, to jutro. Mój Boże, mój Boże!
Nacóż człowiek człowiekiem? któżto zgadnąć może?
Żyje, jak mysz, co... co się... jak ptaszki, co siedzą...
Albo życie? jest właśnie... jak... jak djabli wiedzą!





SCENA VI.
Michał, Pocztylion, Kmotr (śpiący).
Pocztylion.

Niech piorun trzaśnie w takie niegodziwe domy!
Błoto w stajni po uszy, ni siana ni słomy!
Ni koni gdzie przywiązać; żłoby na cielęta...
Daje mi się we znaki ta podróż przeklęta.
I chomąta porwałem na drobne kawałki...
Bierz je djabeł... Hej! słyszysz, karczmarz! daj gorzałki!

(Kmotr wstaje i nalewa, pocztylion postrzega Michała)

A, pan Michał! (siada naprzeciw Michała).
Stół tutaj... prędko... w ręce twoje! (pije)

(Kmotr stawia między siedzącymi po lewej stronie sceny stół, który stał przy drzwiach prawego alkierza)

Ale cóż, czyż cię słowa nie wzruszają moje?
Milczysz, kiwasz się, dumasz, jak żyd nad pacierzem.
He?

Michał.

Szczęśliwy człowieku! nie jesteś rycerzem.
Nie poświęciłeś sławie, jak ja, swoje życie.
I cóż mi z tego? powiedz? na cóż jej nabycie?
Cóż jest sława? (pocztylion pije)
A dobra wódka?

Pocztylion.

Doskonała!

Michał.

Ach! ach! (pije)
Wszystko marności! człowiek, życie, chwała!
Choć znam filozofią, ty nie... jednak przecie
Poznasz, że sama nędza panuje na świecie. (ciszej)
Dolej trochę.

Pocztylion.

Już niema.

Michał (pije).

Wszystko się przebiera.
Człowiek rodzi się, żyje, na końcu umiera!

Pocztylion (rozczulony).

Umiera, prawda, prawda.

Michał.

Jak umrze...

Pocztylion (płacząc).

Nie żyje.

Michał.

I już więcej nie chodzi, nie gada, nie pije.
Ty płaczesz?

Pocztylion.

Płaczę, płaczę, bo gadasz wspaniale.

Michał (wstaje i ściska pocztyliona).

Szanowny pocztylionie!

Pocztylion (ściska Michała).

Mój Panie Michale!

Michał.

Wierzaj, żem cię szacował, zaledwie poznałem.

Pocztylion.

I ja cię wielce kocham i zaraz kochałem.

Michał (z determinacyą).

Bądź zdrów!

Pocztylion (przestraszony).

Stój, gdzie idziesz?

Michał.

Spać!

Pocztylion.

Spać? Idź w imie Boże.

(idą pod rękę się trzymając i biorąc świecę)
Michał.

Niema gdzie... chyba razem z głuchym się położę.

(kładzie się).
Kmotr.

Hej! hej!

Michał.

Ustąp się.

Pocztylion.

Idź precz!

Kmotr.

To moje posłanie!

Pocztylion (ciągnąc Kmotra).

Prędko.

Kmotr (wstaje grożąc).

Ale Mospanie!

Pocztylion.
(wypychając Kmotra za drzwi).

Eh, ruszaj bałwanie!

(wychodzi).




SCENA VII.
Burmistrz.
(wychodzi ze świecą z lewych drzwi, w szlafroku).
Michał (śpiący).
Burmistrz.

Cóż tu za hałas, wrzawa, ciężko oko zmrużyć!
Lepiej było podróży godzinę przydłużyć,
Jak w tém piekle nocować. Pewnieby w mém mieście
Takich krzyków żołnierzy nie zrobiło dwieście;

Bo moja głowa czuwa i wszystko układa,
Bo Mateusz Sędziłko jest Burmistrz nie lada.
Cóż to było? nikogo niema? tam do kata!
Hm! jakiś Hiszpan...? Hiszpan? co za dziwna szata!
Jakie zęby... twarz... nozdrze!

(Słychać strzał; Burmistrz ucieka ku drzwiom swoim, świéca mu wypada, gaśnie, on trąca o stół.)

Cóżto, stół? dla Boga!
Ach jakże mnie gwałtownie przeraziła trwoga!
Byłbym do gospodyni wleciał mimo chęci:
Tuż przy jej drzwiach stał stolik, mam dobrze w pamięci.
Pięknieby było; w nocy Burmistrz w łóżko włazi...
Fe, fe... nigdy roztropnych czyn taki nie skazi.

(odchodzi do alkierza po prawej ręce)




SCENA VIII.
Burmistrz, Michał, Małgorzata.
Małgorzata (w alkierzu).

Ach, kto tu! gwałtu! gwałtu!

(po krótkiém milczeniu)

Poczekajno łotrze!
A, mam cię, mam cię ptaszku! łapaj, łapaj Kmotrze!

(Wypada Burmistrz, zawadza nogą o tapczan, na którym spał Michał i upada; zrywa się Michał, którego chwyta Małgorzata; tymczasem Burmistrz podnosi się i w najbliższém miejscu przy stronie staje).

A, jesteś!

Michał (przestraszony).

A... a... jestem.

Małgorzata.

Luby niedoperzu,
Po nocy łazisz?

Michał.

Kto?

Małgorzata.

Ty!

Michał.

Gdzie?

Małgorzata.

W moim alkierzu.
Puść mi ręce hultaju.

Michał.

Puść mi kołnierz, babo!

Burmistrz (na stronie)..

Co tu robić, pot ze mnie ciecze, aż mi słabo!

Małgorzata.

Stój... stój... teraz poznaję; omyłka się stała.
Tamten nie był ubrany, jakżem zapomniała! (odsuwa się).
Dobry wieczór Waćpanu.

Michał.

Najniższy Jejmości.

Małgorzata.

Jestem tu gospodynią.

Michał.

Nieźle witasz gości.

Małgorzata.

Wybacz Waćpan. Zaledwiem zamrużyła oczy,
Poezułam, że coś śmiało do łóżka się tłoczy.
Tylko com nie zemdlała w tak strasznej potrzebie,
I nie mogąc się ocknąć, nagle przyjść do siebie,

Wycięłam dwa policzki... łotr się nieco zmieszał,
Wyśliznął mi się szybko i w te drzwi pośpieszał,
Jam też za nim goniła, gdyś mi wleciał w ręce.
Widziałżeś przecie kogo?

Burmistrz (na stronie).

Stoję, jak na męce.

Michał.

Nie widziałem, lecz czułem, bo ta mara z piekła,
Na środek mnie śpiącego z tapczanem wywlekła;
Zerwałem się odważnie, aż tu mnie coś dusi.

Małgorzata.

Jeśli drzwiami nie ruszył, tu jeszcze być musi.

Michał.

Nie; tylko się coś jak pies po ziemi drapało.

Burmistrz (na stronie).

Jak pies!... ja pies!...

Małgorzata.

Szukajmy, gdyby się udało!

TRIO.
Małgorzata.

Pst!.., pst!... cicho!... coś tu słyszę.

Michał.
Razem Tam do kata, ledwie dyszę.
Burmistrz.
O dla Boga, ledwie dyszę.
RAZEM.
Małgorzata.

Tę zuchwałość skarać muszę,
Już nie ujdzie mojej ręki;

A gdy wszystko wstrząsnę, wzruszę,
Mieć go będę, Bogu dzięki!

Burmistrz.

Choć niewinny, cierpieć muszę,
Już nie ujdę srogiej ręki;
Czy stać będę, czy się ruszę,
Pewnej hańby doznam męki.

Michał.

Za niewinność walczyć muszę,
Wnet użyję dzielnej ręki;
Lecz gdy wszystko wstrząsnę, wzruszę,
Jeśli ujdzie, Bogu dzięki!


∗                    ∗
Małgorzata.

Pst!... pst! cicho! poszedł pono.

Michał.
Razem By nie spotkać, pójdę stroną.
Burmistrz.
Trza się sunąć inną stroną.
RAZEM.
Małgorzata.

Każdy o tém wiedzieć będzie,
Jaka cnota w mej osobie;
Sama nawet powiem wszędzie,
Co się działo w nocnej dobie.

Burmistrz.

Gospodyni milczeć będzie,
Gdy się pozna na osobie;
Ale Hiszpan powie wszędzie,
Co za figle w nocy robię.

Michał.

Niechaj będzie, co chce będzie,
Niechaj panicz zmyka sobie;
Ja go wstrzymać nie chcę w pędzie,
I najlepiej pono zrobię.


∗                    ∗
Małgorzata.

Tu... tu... w okniem go widziała.

Michał.
Razem Czy ta baba oszalała!
Burmistrz (raczkiem).
Czy ta baba oszalała!
RAZEM.
Małgorzata.

Śmiało tylko, śmiało, śmiało,
Już niedługo będzie wodzić;
Pozna wkrótce i niemało,
Jak po nocy trzeba chodzić.

Burmistrz.

Za cóż niebo mię skarało,
Wszak nie chciałem ją uwodzić;
I że babie coś się zdało,
Burmistrz musi raczkiem chodzić.

Michał.

Takich kobiét w świecie mało,
Któreby tak chciały szkodzić;
Że się komuś dobrze zdało
Po ich izbie w nocy chodzić.


∗                    ∗
(Jakiś czas cicho chodzą; nareszcie Burmistrz bojąc się, aby do światła go nie zobaczyli, na rękach się czołgając umyka się przed Michałem; ale tyłem wsuwa się pod nogi Małgorzaty. Ta mu na krzyże upada i chwyta go za szyję; on się zrywa i tak z nią wiszącą chce uciekać).
Burmistrz.

Ach!

Małgorzata.

Ach!

Michał.
(w głąb uciekając wrzeszczy z całego gardła ze strachu).

Stój! trzymaj go! stój!

Małgorzata.

Niesie mnie, dla Boga!

Burmistrz.

Ciszej no, ciszej! pocóż ten hałas, ta trwoga!
Uspokój się i słuchaj.

Małgorzata.

Co słyszę? ta mowa...

Burmistrz.

To ja.

Małgorzata.

Pan Burmistrz!

Burmistrz.

Ja, ja.

Małgorzata.

Ale...

Burmistrz.

Ani słowa!

Małgorzata.

Dobrze, ale bo jednak...

Burmistrz.

Widzisz, moje dziécie,
Jakto pozór częstokroć zwodzi na tym świecie!
Zmylenie drzwi pociemku i całe zdarzenie
Sprawiło, jak miarkuję, stołu przestawienie.
Ale o tém rozmowę odłóżmy do rana,
Teraz idź spać. To szczęście, że niema Hiszpana
I nikt przecie z służących nie słyszał nas w domu.
Idź spać, a co się stało nie mówmy nikomu.

(odchodzi do siebie).
Małgorzata.
(chodzi jakiś czas zamyślona, potém idzie do drzwi, otwiera i woła).

Kmotrze!

Kmotr.

Hę!

Małgorzata.

Zapal świécę... nie odchodź i kroku...
Spać się nie kładź, chodź wszędzie, miej wszystko na oku.

(po krótkiém myśleniu do siebie)

Tak, wolę pójść nocować do której sąsiadki,
Bo tu jeszcze niepewne są dalsze wypadki,
Nie bardzo jemu wierzę, nie wierzę i sobie. (odchodzi)

Kmotr.
(przynosi zapaloną świécę, stawia ją i siada na ławie przy stole).

Świéca jest... spać się kładę i kroku nie zrobię.





SCENA IX.
Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.
(który w głębi się utaił)

Hm... hm... hm... nie źle, nie źle... Pan Burmistrz wesoły!
Proszę, co to czasami wyrabiają stoły!
Stół go zbudził, zabłąkał... i stół pełen złości
Wyjednał dwa policzki Burmistrzowskiej Mości.





SCENA X.
Karol, Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.

Jakżeto Pan wyglądasz? mój Boże kochany!
Bez broni, kapelusza, mokry, zawalany.

Karol.

Ach Pedrillo, żeś został, masz tchórza węch rzadki.
Słuchaj, jakiem miał dziwne w tym zamku przypadki.

(śpiewa)

Wszedłem pod czarne sklepienie,
Głuche tam było milczenie,
Światła mnie promyk wiódł blady,
Gdzie ludzkie starte już ślady.
Aż tu słyszeć szmer się daje,
Jakieś widmo z gruzów wstaje:
Wzrok iskrzący, broda biała
Do nóg kręto mu wisiała;

Milcząca, groźna, obrzydła
Postawa była straszydła.
Chcę na nią śmiało uderzyć
I choćby z czartem się zmierzyć;
Lecz daremnie, wciąż mnie stroni;
Stanę, stoi; wracam, goni;
I ścigając czas już długi,
Strzelam w końcu raz i drugi.
Na ten huk, ptastwa gromada
Wnet wrzeszcząc w koło opada;
Napróżno odpór jej stawię,
Wzrok tracę w czarnej kurzawie.
Wracam, pędzę; lecz w tym biegu
Padam w przepaść, bez dna, brzegu;
I w tym dole, piekle właśnie,
Broń mi ginie, światło gaśnie.
Otoczony ciemnotą, bez żadnej pomocy,
Myślałem, że tam resztę przepędzę tej nocy,
Gdy przecie jakąś gałąź schwycić się udało
I po wielu trudnościach i znoju nie mało,
Ujrzałem ucieszony, jak z grobu dobyty,
I ponure zwaliska i niebios błękity.

Michał (trzęsącym głosem).

Panie... źle... uciekajmy... (klęka)
Panie! uciekajmy!
Widmom, ptakom i zamkom święty pokój dajmy!
Ach... słuchaj mojej prośby!

Karol.

Kto, ja mam uciekać?
Nie, nie; jutro będziemy tych strachów dociekać.

Michał.

Jutro jeszcze daleko, a te czarne ptaki
Mogą być strasznej śmierci nieochybne znaki.

Karol.

Z takich znaków żartuję i z tych duchów razem.

Michał.
(chrząka, jak gdyby chciał przeszkodzić, aby nie słyszano mowy Pana).

Pst!...

Karol.

Nie jeden z nich zginął katowskiém żelazem.
Jutro te tajemnice odsłonić się muszą.

Michał.

Ach zmiłuj się nad twoją i nad moją duszą.

Karol.

Pedrillo... honor... męstwo...

Michał.

Ach! honor i męstwo
Wielka chwała, lecz uciec większe bezpieczeństwo.
Ach gdybyś Pan raz jeden chciał słuchać mej rady,
Wrócić do domu, ojca wypełnić układy,
Strachy, godła, porzucić, zamiary odmienić,
Z Panną Zofią pięknie, ładnie się ożenić;
Jabym z Panną Justysią także się skojarzył,
Panbyś kochał, polował, a ja gospodarzył;
Takbyśmy sobie en quatre żyli doskonale.

Karol.

Zła głowa, zła i rada, Mospanie Michale.
Dlatego, że mój ojciec lubi synowicę,
Że jej wioski od naszych tylko o granicę,
Żem... żem ją kochał niegdyś... lecz zkąd to wspomnienie,

Wszakżem ci już w tej mierze nakazał milczenie.

(do siebie)

Trudno mi dotąd jeszcze serce moje zmienić,
Umiem wdzięki Zofii i jej cnoty cenić.

(z westchnieniem)

Kochałem!... kocham może... zapomnieć nie mogę:
Lecz żądza sławy inną wskazała mi drogę,
I wszakżeto dla kobiét chcę mej broni użyć;
Zapomnijmy więc jednę, aby wszystkim służyć.

(do Michała)

Twój pałasz... księżyc wschodzi... nienadchodząc zblizka,
Rozpoznam z ostrożnością te dziwne zwaliska,
Ty...

Michał.

Ja?

Karol.

Zostań; do boju bądź jednak gotowy.

(odchodzi)




SCENA XI.
Michał, Kmotr (śpiący).
Michał.

Do boju! gdzie? jak? po co? co za koncept nowy!
Sam udaje rycerza, niebezpieczeństw szuka,
Bo się nigdy nie boi, to mi wielka sztuka!
Ale bójno się trochę, jak ja się wciąż boję,
A zobaczysz, czy miłe te trudy i boje.
O, ratujże mnie, ratuj, święty Dezydery!
Spojrzyj! młodzieniec pełen nadziei, maniery,
Z tą twarzą, kształtem, chodem, w talenta obfity...
I ginąć marnie w lesie, jak człek pospolity!
Nie, nie zginę... ucieknę; lecz jak?... w tym ubiorze.

Bez paszportu... uwiężą i... powieszą może.
Gdyby!... tak!... lecz... poszukam... dobrze, wyśmienicie.

(wchodzi do alkierza po prawej ręce sceny i wynosi ubiór Małgorzaty)

Otóż jest... łatwiej zawsze przemknąć się kobiécie;
I Panowie Strażniki, co tak chętnie skubią,
Dla nadobnej figurki pofolgować lubią.
Wszystko czego potrzeba. (ubierając się).
Perdesu, spodnica,
Kornet, to skryje oczy i wąsate lica.
A mój strój? (chce przez okno wyrzucić)
Nie, myśl dobra... ubiorę bałwana,
Śpiąc, może Don Karlosa oszukać do rana.

(Śpiącego Kmotra ubiera w swój płaszcz i kapelusz, potém węglem maluje mu wąsy i bródkę.)

Tym wąsem... i tą bródką... Pedrillem cię robię,
Moję sławę i guzy przekazuję tobie. (idzie)
Teraz... (wraca)
Ha! jak tam ciemno! Ale widma, boje...
Chodźmy... O, mój patronie, wiedźże kroki moje!

(odchodzi).




SCENA XII.
Kmotr (śpiący), Burmistrz, (później) Wójt, Wieśniacy.
Burmistrz.
(wychodząc zawadza i wywraca strzelbę, którą Michał postawił przy drzwiach; podnosząc mówi wiersz pierwszy)

Cóż to znowu? tu wrzawie, widzę, końca niema.

(Wieśniacy wchodzą prędko z latarniami)
Pierwszy Wieśniak.
(zobaczywszy strzelbę w ręku Burmistrza).

Otóż jest! oto, oto! jeszcze strzelbę trzyma.

Wójt.

Do aresztu!

Burmistrz.

Ja? za co?

Wójt.

Dalej z tym paniczem!

Burmistrz.

Ale za co? powiedźcie... ja nie wiem o niczém.

Wójt.

Wszystko to się pokaże,

Pierwszy Wieśniak.

Kręcicie daremnie.

Wójt.

Dalej...

Burmistrz.

Wiecieże łotry, co za godność we mnie?

Wójt.

Waszeć sam łotr a ja Wójt, i iść z nami radzę;
Bo co z gwałtu wypadnie, tego nie zagładzę.

Burmistrz.

Lecz, neminem captivabimus nisi jure...

Pierwszy Wieśniak.

Tak, jure... jaki Francuz!... zapłaćno za dziurę.

Wójt.

O, jure czy nie jure, a Waszeć do kozy!

Burmistrz.

Więc niczem są już prawa? o godzino zgrozy!

Inwalid (jeden z wieśniaków).

Nie są niczém, mój Panie: choćeśmy wieśniacy,
Znamy co to są prawa, bo i my Polacy;
I co pradziad ułożył, każdy bronić umie.

Wójt.

Otbyście daremnie nie gwarzyli, kumie,
Niech po nocy nie łazi.

Drugi Wieśniak.

Co mu się sprawować!

Pierwszy Wieśniak.

Odkądżeto już wolno ludzi napastować?

Burmistrz (na stronie).

Ach! przebóg... wszakto... tak jest, sprawa gospodyni.
O, hańbo! (do wieśniaków)
Moi ludzie, czasem się uczyni
Niechcący...

Pierwszy Wieśniak.

Tak, niechcący... taką wybić dziurę.

Burmistrz.

Dziurę!

Pierwszy Wieśniak.

A Pan co powie, gdy mu oddam skórę!





SCENA XIII.
Ciż i Karol.
Karol.

Cóżto jest? jakieś gwałty, o cóżto wam chodzi?

Pierwszy Wieśniak.

Waćpanu co do tego?

Karol.

Powiedzieć się godzi.

Pierwszy Wieśniak.

Więc powiem... Niedaleko, o kroków ztąd parę
Są mury...

Karol.

Mury? duże?

Pierwszy Wieśniak.

Ot, zwaliska stare;
Był niegdyś browar...

Karol.

Browar!

Pierwszy Wieśniak.

Ale jak się spalił,
Że go nikt nie naprawił, do reszty się zwalił.

I teraz nic tam niema oprócz mojej chaty.
Tam więc spałem, aż tu sztuk! rymło jak z armaty!
Zląkłem się tęgo... w żonce jak duszy nie było.
Aż tu znów sztuk! pół okna na izbę rzuciło.
O, strach! niema co czekać... tfy, coto być może?
Ha, pójdę... czy nie zginę... idę na podwórze,
Aż tu pański cap biały przed nogami pada

Karol.

Cap biały!

Pierwszy Wieśniak.

Źle! co to jest? biegnę do sąsiada,
Z nim po wsi... i tak żwawo wszyscy się zerwali,
Żeśmy jeszcze ze strzelbą Panicza zastali.

Karol (na stronie).

Więc to browar! cap biały!... o hańbo, o wstydzie!

(do wieśniaków)

Zatém wam, jak miarkuję, o zapłatę idzie.

(dostając sakiewkę)

Jamto zrobił te szkody... na, macie... Bóg z wami

Wójt.

Hm!... nie... kiedyście winni, chodźcie i wy z nami.

Karol.
(dostając sakiewkę położył pałasz, który zaraz wziął jeden z wieśniaków).

Co, ja? zobaczę!... (nie widząc pałasza)
Wzięli! muszę uledz sile,
Lecz za mnie ten Jegomość nacóż cierpi tyle?

FINAŁ.
Karol.

On niewinien, wyznać trzeba.

Burmistrz.

Ach, niewinien, widzą nieba!

Wójt.

Co, nie winien?...

Wójt i Wieśniacy.

Do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

RAZEM.
Wójt i Wieśniacy.

Choć nie winien, do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

Karol i Burmistrz.

Ach, co słyszę! do więzienia!
Bez żadnego przewinienia.


∗                    ∗
Karol.

Za cóż wolność mamy stracić,
Kiedy szkody chcę zapłacić?...

Wójt.

Chce zapłacić?...

Wójt i Wieśniacy.

Do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

RAZEM.
Wójt i Wieśniacy.

Choć nie winien, do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

Karol i Burmistrz.

Ach, co słyszę! do więzienia!
Bez żadnego przewinienia.


∗                    ∗
Pierwszy Wieśniak.
(wskazując Kmotra).

Jeszcze jeden w tym ubiorze.

Karol.

To mój sługa, zostać może.

Wójt.

Jego sługa?...

Wójt i Wieśniacy.

Do więzienia!
Dla wszelkiego objaśnienia.

RAZEM.
Wójt i Wieśniacy.

I bez tego opóźnienia,
Chodźcie, chodźcie do więzienia.

Karol.

Gdy tak każą przeznaczenia,
Chodźmy, chodźmy do więzienia.

Burmistrz.

Nie za moje przewinienia,
Chodźmy, chodźmy do więzienia.





AKT II.
(Las; księżyc świeci. Po lewej i po prawej na przodzie sceny drzewo).




SCENA I.
Karol, Burmistrz
(przychodzą, duże kije w ręku).
Karol.

Brawo, wyszliśmy przecie na ubitą drogę.

Burmistrz.

Ach, muszę trochę spocząć, dalej iść nie mogę.
Co za ból!

Karol.

Nie mnie winuj, ale twój brzuch raczej;
Powiedzże sam, czy mogłem postąpić inaczej?
Kiedyś uwiązł w okienku i zaczął się dławić,
Musiałem tęgo ciągnąć lub w dziurze zostawić.

Burmistrz.

Wolałbym pewnie zostać, jak z takiej pomocy
Kulawy i zdrapany, włóczyć się po nocy.

Karol.

Tak, prawda; wielka szkoda, żeśmy uszli oba;
O, jakże pełna chluby czekała nas doba!
Prowadzeni od chłopów, jak podłe hultaje,
Bylibyśmy ciekawych zabawiali zgraje,
I jaki burmistrz, głupi, jakto czasem bywa,

Więziłby nas do woli... wszak strata prawdziwa?
Gdy teraz, najbliższego z dniem doszedłszy dworu,
Wszystko łatwo wyjaśnim bez skazy honoru,
I tylko przygód śmieszne wspomnienie zostanie.

Burmistrz.

Bardzo śmieszne.

Karol.

A zwłaszcza to nasze spotkanie
I burmistrza w szlafroku podróż mimo chęci,
Warte są dwóch rozdziałów, warte żyć w pamięci.

Burmistrz.

Są przeklęte, wszeteczne; tém wszystkiém się brzydzę.

Karol.

Bądź zdrów!

Burmistrz.

Co? jakto bądź zdrów?

Karol.

Jęków nienawidzę.
Idź zatem w swoję stronę a ja pójdę w swoję.

Burmistrz.

To być nie może.

Karol.

Czemu?

Burmistrz.

Bo się zostać boję.
Pełno wilków i lisów włóczy się po borze,
Człowiek nie jest bezpiecznym, życie stracić może.
A jak zginę...

Karol.

I cóż ztąd?

Burmistrz.

Piękne zapytanie!

Karol.

Niewdzięcznych nie chcę bronić.

Burmistrz.

O, łaskawy Panie!

(pada na kolana).

Miej wzgląd na moję godność, co przed tobą znika,
Zlituj się... gardź osobą, ratuj urzędnika;
Nie opuszczaj w tej puszczy bliźniego w niedoli.

Karol.

Dobrze, zadość uczynię jeszcze raz twej woli;
Lecz nie chcę jęków słyszeć, posłuszeństwa żądam,
I niech na twarz ponurą więcej nie poglądam.
Bądź wesół... Kto wie, może ręka przeznaczenia
Mierne twe powołanie na chwalebne zmienia,
Może przypadkiem drogę znalazłeś do sławy.

Burmistrz.

Obym znalazł do domu.

Karol.

Lecz z całej wyprawy
To mnie martwi, Pedrilla żem musiał zostawić.
Osobno zamkniętego nie mogłem wybawić;
Lecz go jutro uwolnię w jakimbądź sposobie,
A teraz, mój Burmistrzu, odpocznijmy sobie. (siadają)

(po krótkiém myśleniu)

Powiedz mi, bo najlepiej noc spędzim w rozmowie,
Czy kochałeś się kiedy?

Burmistrz.

Ej, gdzie mi to w głowie!

Karol.

Dawniej?...

Burmistrz.

Nigdy, nie dla mnie to czucie szalone.

Karol.

Więc nie żonatyś?

Burmistrz.

Owszem, już czwartą mam żonę.

Karol.

Cztéryś razy się żenił, razu nie kochałeś,
Cztery razy więc w życiu już siebie przedałeś.
Nie kochać! o człowieku jedyny w naturze!
Ach, gdybym był to wiedział, byłbyś został w dziurze.

(śpiewa)

Święty ogień, dar bogini,
Co się w duszę wkrada skrycie,
Co nam niebem ziemię czyni,
Co uświetnia krótkie życie!
Kto go nie zna nie posiada,
Biada temu, biada, biada!
Przez miłości boskie tchnienia,
Szczęście, roskosz, przyszłość cała,
W tę osobę się przemienia,
Co się wdzięcznie nam rozśmiała.
Ach, to czucie, kim nie włada,
Biada temu, biada, biada!
Nawet troska i cierpienie
Miłym żalem duszę pieści;
Łza miłości i westchnienie
Krocie słodycz w sobie mieści.
Ach, kto hołdu jej nie składa,
Biada temu, biada, biada!

(podczas gdy Karol śpiewał, Burmistrz usnął)

Usnął widzę przy śpiewu melodyjnym tonie,
Sapie, chrapie i dmucha, jak przy czwartej żonie.
Zemszczę się nad nieczułym... samego zostawię,
Skryty, cieszyć się będę widząc go w obawie.

(odchodzi).




SCENA II.
Burmistrz, Michał.
(w ubiorze kobiecym; później) Karol.
Michał (za sceną).

Co za gąszcz, co za pniaki! (na scenie)
Ha! przecież i droga.
Lecz dokąd się obrócę? dokąd? o, dla Boga!
Gdzie mam iść, gdzie uciekać, czy w prawo czy w lewo?
Każdy krzak dla mnie wilkiem, wrogiem każde drzewo;
Co za strach! drżę... trzęsę się... las się trzęsie ze mną,
Lepsza noc najciemniejsza, bo kiedy jest ciemno...

(Burmistrz przebudzony ziewa)
Michał.

Hę!

Burmistrz.

Hę?

Michał.

Hę?

Burmistrz.

Co?

Michał.

Coś gada!

Burmistrz.

To nie on!

Michał.

Coś gada...

Burmistrz.

Don... Ka... Karolu!

Michał.

Aj, coś! czy nie upior!

Burmistrz.

Biada!

TRIO.

Burmistrz, Michał.

Gdy nas bojaźń ogarnie,
O, jak przykre męczarnie:
Nim zwolna przeminie
Wiek cały w godzinie!
Nie widać słońca,
Ta noc bez końca!
Zbliż się, zbliż dniu drogi,
I wybaw mnie z trwogi!


Karol.
(nadchodząc w głębi).
Gdy chęć sławy ogarnie,
O, jak przykre męczarnie:
Nim próżny czas minie,
Wiek cały w godzinie!
Nie widać słońca,
Ta noc bez końca!
Zbliż się, zbliż dniu drogi,
I w bratnie wiedź progi!


Michał.

Czy kara boska, czy co! jak stał tak i stoi.

Burmistrz.

Ani się ruszył...

(chrząka)

Stoi... brr... nic się nie boi.

Michał.

Jak warczy... niema żartu... on się do mnie chwyci.

Burmistrz.

Na mnie tylko czatuje.

Michał.

Jak oczyma świeci.
Drapnę, albo co? drapnę... niema czego czekać!

Burmistrz.

Niema czemu dowierzać i lepiej uciekać.

(puszczają się wraz w jednę stronę i wnet wracają; ale już bliżej siebie, tyłem obróceni)
Michał.

Otóż masz!

Burmistrz.

Wszak mówiłem!

Michał.

Zlituje się może.

Burmistrz.

Jeśli nieczuła prośba, to nic nie pomoże. (na kolanach)
Zlituj się...

Michał (także na kolanach).

Ach, zlituj się, ratuj!

Burmistrz (wstając).

Co ratować!

Michał (własnym głosem)

Nie chciej nieszczęsną panią zabijać, mordować,
Wielkie są cnoty moje, wielkie urodzenie;
Lecz mnie dziś w awantury pchnęło przeznaczenie,
Jeśli walczysz za ludzkość i godło masz w duszy,
Niech cię moja najczystsza niewinność poruszy.
Ja, płeć piękna, w niedoli do ciebie się tulę,
Lituj się, bo gdy serca twego nie rozczulę,
Ach! któż przed srogim losem zdoła mnie zasłonić?

Karol (występując).

Ja!

Michał (na stronie).

O, dla Boga, mój Pan!

Karol.

Ja cię będę bronić;
O, nie lękaj się Pani, los przyjazny tobie
Obrońce ci...

Michał (na stronie).

I diabła!

Karol.

Zesłał w mej osobie.
Zaufaj mi... Ktokolwiek twym ciemiężycielem,
Jeśli gnębi niewinność, jest mej zemsty celem.
Zwierz mi twoje nieszczęściu, wskaż mi tylko drogę,
Którą i oswobodzić i pomścić cię mogę. (do Burmistrza)
Ciesz się, ciesz się Burmistrzu!

Burmistrz.

Cieszę się i bardzo.

Karol.

Ciesz się, naszą usługą, jak widzę, nie gardzą.
Teraz pora dla cnoty zwyciężyć lub zginąć!

Burmistrz (do siebie).

Nie, ten człowiek szalony.

Michał (do siebie).

Jak tu się wywinąć?
Znam go dobrze... i mówić i milczeć się boję.

Karol.

Odkryj nam tajemnice i nieszczęścia twoje.
Pewnie srogi opiekun lub młoda macocha
Broni ci kochać tego, który ciebie kocha?
Lub okrutna rodzina majątku łaknąca...

Michał.

Ach!

Karol.

Klasztor ci przeznacza, za kraty cię wtrąca,
Gdzie na powabów życia zamkniętym już grobie,
Znudzona dusza wieki w każdej żyje dobie?
Lub też zuchwalec jaki, bogacz posiwiały
Pieniędzmi chce zastąpić miłośne zapały,
I mimo twojej woli, co się często zdarza,
Ujęty twą pięknością ciągnie do ołtarza?

(po krótkiém milczeniu bierze za rękę)

Cóż?... O, jak drży ta rączka! (całując)
Rączka luba, mała.
O, przysięgam! nie ścierpię, by się jego stała!
Lecz czemuż ta zasłona?

Michał (do siebie).

Jak na szpilkach stoję.

Karol.

Ach, czyż się boisz zdrady?

Michał (na stronie).

Ach, guzów się boję.

Karol.

Powiedz, jakiżto smutek duszę twoję rani?

Michał (do siebie).

Żeby się jako wymknąć!

Karol.

Któż więc jesteś Pani?
Twoje imie?

Michał.

Ach! imie...

Karol.

Tak imie.

Michał (po krótkiém myśleniu).

Palmira.

Karol.

Dobrze, a familijne?

Michał (do siebie).

A to mnie przypiera!

(głośno)

Nie, nie, nie mogę... bądź zdrów.

Karol.

Wzgardzasz memi chęci?

Michał (do siebie).

Wspierajcieże mój zamysł, o wy wszyscy święci!

Karol.

Niebaczna! sama lecisz na nowe przygody.

Michał.

Ach, słabo mi! ach, mdleję! spazma... wody... wody!

(upada na ręce burmistrza)
Karol.

Przebóg! zemdlała... ratuj! nim powrócę z wodą,
Ratuj! jej wdzięczny uśmiech będzie ci nagrodą.

(odchodzi)
Burmistrz.

Żeby cię razem wszyscy... temu końca niema.
Z jednej do... Co za ciężar! a któż go utrzyma!

Mało dziesięć centnarów... ledwie ruszyć mogę.

(kładzie pod drzewem)

Panno! trzeźwij się sama, ja ci nie pomogę.

(staje na przodzie sceny, tyłem do Michała)

O, nocy pełna zgrozy, czyż już nie masz końca?
Z przygód lecąc w przygody nie doczekam słońca!

Michał.
(z tyłu zachodząc, chwyta Burmistrza za głowę; potém ściąga na oczy szlafmycę i mówi swoim głosem).

Stój! drżyj! milcz! jedno słowo, a będziesz bez ducha!
Dziesięć kul wnet ugrzęźnie w głębi twego brzucha!

(udając głos kobiécy)

Ach, niestety! ach przebóg! biednaż ja dziewica!

(swoim głosem)

Bierzcie! niech was jej piękność dłużej nie zachwyca.

(innym głosem, uderzając Burmistrza po ramieniu)

Tego zabić? (swoim głosem, przechodząc na drugą stronę)
Nie, jeszcze! Zostań przyjacielu,
Miej strzelbę w pogotowiu, trzymaj go na celu;
Jeśli ruszy choć palcem, niech zaraz umiera!

(odchodzi)




SCENA III.
Burmistrz, Karol.
Burmistrz (w miejscu gdzie stał stół, pada na kolana).

Pardon! (Karol nadchodzi z wodą)
Pardon!

Karol.

Cóż to jest?

Burmistrz.

Pardon!

Karol.

Gdzież Palmira?
Palmira gdzie, czy słyszysz? a cóżto do kata!

Paraliż, oniemienie, czy rozumu strata?

(podnosi mu szlafmycę)

No!... cóż?... he?... a gadajże! (lejąc wodę w oczy)

Burmistrz (wstając).

Czy nie jestem ranny?

Karol.

Gdzie?

Burmistrz.

Tu.

Karol.

Nie.

Burmistrz (oglądając się.)

Chwała Bogu... niema ciężkiej panny?

Karol.

Ja cię się pytam...

Burmistrz.

A ten, co na celu trzyma?

Karol.

Wytłómacz się, prócz nas dwóch, nikogo tu niema.

Burmistrz.

Musiał uciec: ach Panie, co się tutaj działo!
Ledwie odszedłeś, dziesięć, gdzie tam, dziesięć mało,
Dwadzieścia wpadło na mnie zbrojnego żołnierza.
Raz, dwa, trzy, każdy strzelbę do brzucha mi zmierza,
Rzecz nie mała... struchlałem, aż tu dwóch przyskoczy
I zatykają naraz i gębę i oczy.
Stój, drżyj, milcz! wszyscy wrzaśli, bo jak palcem kiwniesz,
Sto kul zaraz cię trafi, tak, że ani ziewniesz!
Pannę także chwytali tęgo i zażarcie.

Karol.

Przebóg!

Burmistrz.

Jeden zaś przy mnie został się na warcie,
Nawet pono wystrzelił.

Karol.

W którąż uszli stronę?

Burmistrz.

A, Bóg to raczy wiedzieć.

Karol.

Wszystko więc stracone!
Nie wiem, kto jej tyranem, gdzie miejsce niewoli!

Burmistrz.

Szkoda.

Karol.

Nie będę w stanie wyrwać ją z niedoli,
Ujdzie karzącej ręki złoczyńca zuchwały.
Ach, i dziwić się dziełom nie będzie świat cały!

Burmistrz.

Aj, aj,

Karol.

Cóż tam?

Burmistrz.

Ktoś idzie!

Karol.

Prawda jakieś głosy.
Może ją powracają przyjazne nam losy.
Usuńmy się na stronę... i zważajmy pilnie.

(odchodzą w głąb sceny).




SCENA VI.
Ciż (w głębi) i Wieśniaczki.
Pierwsza Wieśniaczka.

Ostrożnieże w tym lesie, trzymajże ją silnie.

Karol (do Burmistrza).

Trzymaj? słyszysz, to ona!

Druga Wieśniaczka.

Trzymam z całej mocy.

Trzecia Wieśniaczka.

Jak raz jeszcze ucieknie, wśród lasu i nocy,
Już ją więcej nie złapiesz.

Pierwsza Wieśniaczka.

Związać ją potrzeba.

Druga Wieśniaczka.

Zaczekajcieże trochę!

Karol (w głębi).

Wiążą ją, o nieba!

Pierwsza Wieśniaczka.

I, lepiej czekać, może nadejdą chłopaki,
Nie zastąpi nam drogi przecie ladajaki.
Jonek za Kasią śpieszy, nadbiegnie za chwilę.

Trzecia Wieśniaczka.

I weselej iść razem i strachu nie tyle.

Druga Wieśniaczka.

Prawdziwe też z was baby, boicie się lasu.
Nikt tu w nim nie zaginął od dawnego czasu,
Tać i chata leśnego ledwie o stajanie...
Ale nie lękajcie się, nic nam się nie stanie:
Chodźmy, nie traćmy czasu... nie siedźmy do rana.

(zbierają się)
Karol (do Burmistrza)

Słyszysz?

Burmistrz.

Słyszę, głos kobiét.

Karol.

Wszystko rzecz udana:
Baba, chłop... Jonek, sukurs... a ta chata blizko
Nie co, tylko okropne tyrana zamczysko.

(zastępując drogę odchodzącym)

Stójcie!

Burmistrz (chowając się za niego).

Złóżcie broń!

Karol.

Stójcie, obrzydłe poczwary!

Burmistrz (chowając się za niego).

Złóżcie broń!

Karol.

Gdzież jest? gdzież jest? nie ujdziecie kary!
Mówcie, gdzie jest nieszczęsna?

Druga Wieśniaczka.

Czego się tak pchacie,
Wszak ich dwóch a wy młode, i kułaki macie!

Karol.

Puśćcie ją zaraz!

Druga Wieśniaczka.

O, wej!

Karol.

Lecz gdzież jest ukryta?
Puśćcie!

Druga Wieśniaczka.

Nie puszczę!

Karol.

Musisz!

Druga Wieśniaczka.

Nie puszczę, i kwita!

Karol.

Rozwiążcie ją natychmiast.

Pierwsza Wieśniaczka.

Tak, żeby uciekła.

Karol.

Jakiém prawem wiążecie, zwolennicy piekła!
Jakiém prawem bezczelna wstrzymuje ją siła?

Druga Wieśniaczka.

Prawem, bo moja.

Karol.

Twoja!

Druga Wieśniaczka.

Moja, bom kupiła.

Karol.

Może i przedasz?

Druga Wieśniaczka.

Jużci, jak mi kto zapłaci.

Karol.

Gdzieżto jestem? o nieba! jestżem wśród współbraci?
Cóżem słyszał! Niepomni i Boga i cnoty.
Możecież się dopuszczać podobnej sromoty!
Ludźmi frymarczyć!

Wieśniaczki.

Ludźmi?

Karol.

Na to nie zezwolę!
Nie przedacie Palmiry... skończę jej niewolę!

Wieśniaczki (razem).

 Papiery!

Pierwsza Wieśniaczka.

Ta to waryat!

Druga Wieśniaczka.

My tego nie znamy.

Karol.

Próżne wasze wykręty, wiary im niedamy.
Słyszałem, coście z sobą tu idąc mówili:
„Trzymaj ją dobrze!“ wszak tak?

Pierwsza Wieśniaczka.

A tak!

Karol.

A po chwili:
„Trzeba ją związać.“

Pierwsza Wieśniaczka.

Prawda.

Karol.

Gdzież się więc ukrywa?
Gdzież jest? mówcie poczwary; gdzież jest nieszczęśliwa?

Druga Wieśniaczka.

W kobiałce.

Karol.

W kobiałce? kto?

Druga Wieśniaczka.

Gęś.

Karol i Burmistrz.

Gęś?

Wieśniaczki (razem).

Gęś.

Karol.
(po długiém milczeniu)

Co słyszę!

Burmistrz.

O tej gęsi rozdziału pewnie nie napisze.

Pierwsza Wieśniaczka.

Wyszłyśmy w nocy, żeby w mieście stanąć zrana,
Aż tu nam taki kłopot dała gęś związana.
Ale pono Waszmoście chcieli sięgnąć po nią?
Szkoda że i kobiéty czasami się bronią.

Karol (na stronie).

Co za wstyd...

Burmistrz.

Dzięki Bogu, że dał koniec taki.

Wieśniaczki (razem).

Patrzcieno jak się wstydzą, jak stoją junaki!

ŚPIEW.
Wieśniaczki.

To junaki, to mi śmiałki,
To mi zuchy do kobiałki!
Karol.
O przeklęcie!
Burmistrz.
O wybornie!

 Razem.
Wieśniaczki.

Co za śmiałość w nich powstała!
Karol.
Co za hańba!
Burmistrz.
Co za hańba!

 Razem.
Wieśniaczki.

Na kobiéty dwóch uderza,
Ha, ha, ha, ha, co za chwała!
Karol.
Dobrej chęci uszła chwała!
Burmistrz.
Z tyle strachu, co za chwała!

 Razem.
Wieśniaczki.

Dla rycerzów ha, ha, ha, ha!
Karol.
A wstyd został dla rycerza!
Burmistrz.
A wstyd, hańba, dla rycerza!

 Razem.
Wieśniaczki.

To junaki, to mi śmiałki,
To mi zuchy do kobiałki!
Karol.
O, przeklęcie!
Burmistrz.
O, wybornie!

 Razem.
Wieśniaczki.

Teraz oba w naszej mocy;
Karol.
Co za hańba!
Burmistrz.
Co za hańba!

 Razem.
Wieśniaczki.

Lecz przebaczyć im wypada.
Ha, ha, ha, ha, dobrej nocy!
Karol.
O, przeklęta ciemność nocy!
Burmistrz.
O, przeklęta ciemność nocy!

 Razem.
Wieśniaczki.

Życzym wszystkie, ha, ha, ha, ha!
Karol.
Jak zdradliwie nami włada!
Burmistrz.
Jak zdradliwie nami włada!

 Razem.
(Wieśniaczki odchodzą śmiejąc się)
Burmistrz.

Wszak mówiłem...

Karol.

Mówiłeś, milczże teraz, proszę.

Burmistrz.

Wszakże wszystko cierpliwie i bez płaczu znoszę:
Ale zgadłem.

Karol.

Cóż zgadłeś, rzekłeś, zrozumiałeś,
Pojąłeś? przeniknąłeś i przepowiedziałeś?
Co? co? mów!... no, co? gadaj... ale bądź mi cicho,
Bo ciebie i te baby nadesłało licho!
Idziesz czy nie?... nie? bądź zdrów. (odchodzi)

Burmistrz (idąc za Karolem).

Ale idę, idę.
Ach, kiedyż Bóg łaskawy skończy moję biédę.





SCENA V.
(Scena się odmienia. Brzeg lasu; dnieje).
Michał, (później) Boruta.
Michał (jeszcze po kobiécemu, wbiega)

Ha, już tchu we mnie niema, nie wiem czyli żyję;
Drżą nogi... w gardle sucho... serce mocno bije.

(siada).
Boruta.

Któżto pobiegł tak nagle? coś się złego święci.

Michał (do siebie).

Jest! ktoś idzie... czy diabeł wszystkich do mnie nęci?

Boruta (spostrzega Michała).

Jakaś kobiéta.

(Michał chrapie).

Hm, hm! tak prędko uśpiona!...
Ta suknia... ten... ten kornet? ta to... moja żona!

Michał (na stronie).

Jest... kochankam się pozbył a dostałem męża.

Boruta (do Michała)

Znowu cię ta przeklęta zazdrość uciemięża;
Małgosiu! Ej, Małgosiu! po nocy, po lesie!
Powiedz, jakiż cię zły duch, jaka wściekłość niesie?
Nie śpij, Małgosiu! póki proszę!

Michał (na stronie).

Ej do kata!
Może ten mąż czasami żonie skórę łata!

Boruta.

Zostawiłaś gości, dom, któż cię tam wyręczy?
Ta zazdrość w końcu i mnie i ciebie zamęczy.
Dosyć tego, Małgosiu, wstawaj... dalej w drogę!
Czy słyszysz?... A, do kroćset, już ścierpieć nie mogę.

(Michał ucieka przed Borutą)




SCENA VI.
Karol, Burmistrz, Michał, Boruta.
Karol (chwytając Borutę za kark).

Mam cię łotrze! Mej zemście nieba cię wydały.

Boruta.

Cóż to jest? jakto? co to?

Karol.

Złoczyńco zuchwały!
Tyś więc to jest ów tyran tej lubej dziewicy?

Twoi to, równi tobie, podli niewolnicy
Ukradli ją przed chwilą z pod mojej obrony
I na powrót oddali w twe zbrodnicze szpony.
Ty jesteś ów opiekun bez wiary, honoru,
Który ufność nagradzasz kratami klasztoru!
Lub może... krew się burzy!.. Może, duszo dzika,
Ku nadobnej Palmirze miłość cię przenika?
Chcesz zgwałcić wstręt ku tobie i ufając w złote,
Chcesz w twej i jej osobie zbrodnię złączyć z cnotą.
O, przysięgam na niebo, na ziemię, świat cały!
Nigdy twoją nie będzie, próżne twe zapały.

(do Michała).

Przysięgam, będziesz wolną i będziesz zemszczoną.

Boruta.

Nie rozumiem... lecz to wiem, że jest moją żoną
I nikt jej kochać, bronić i mścić nie ma prawa.

Karol.

Palmira jego żoną!

Burmistrz.

Znowu próżna wrzawa.

Karol (do Michała).

Jestże tak w rzeczy, powiedz?

Michał.

O, nie, nie! broń Boże!

Boruta (niespokojny).

Małgosiu, co to znaczy?

Karol.

Milcz!

Boruta.

Ale...

Karol.

Milcz!

Boruta.

Może...

Karol.

Ani słowa!

Boruta.

Lękasz się...

Karol.

Precz! Michał chce odejść

Boruta.

Wszystko przebaczę...

(płacząc ze złości)

Małgosiu co to znaczy?...

Karol.

Ja ci wytłumaczę.

Boruta.

Aj, żono droga, luba!...

Karol.

Staję w jej obronie.

Boruta.

Ja bo nie chcę...

Karol.

Przed światem twój zamiar odsłonię.

Boruta.

Chodź żonciu...

Karol.

Ani kroku! przed światem ogłoszę,
Że za cnotę w ucisku broń zemsty podnoszę.

(z Michałem chce odchodzić)
Boruta.

Gwałtu! żonę mi biorą!

Karol.

O kroków ztąd parę,
Do południa cię czekam...

Boruta (do Michała).

Wspomnijże na wiarę...

Karol.

Przynieś z sobą broń równą; tam się z tobą zmierzę...
Teraz idź, albo zginiesz! (odchodzą z Michałem)

Boruta (sam).

I żonę mi bierze!...

(biega po scenie)

A to miło! to pięknie! ja jej nie porzucę.
Nie... nie... pójdę po ludzi; ale nim się wrócę?
Naco czekać południa?... nie trzeba godziny...
Żebym był... Boże! Boże! wszystko z mojej winy!





AKT III.
(Pokój w domu Kasztelana; nakryto do śniadania.)




SCENA I.
Zofia (sama).
(śpiewa)

Com widziała wśród marzenia,
Czém mnie lube sny pieściły,
Dziś w istotę się przemienia,
Wraca ten, co sercu miły!
O roskoszy niezrównana,
Kocham wzajemnie kochana!
Łzy tęsknoty, łzy miłości!
Już nadzieja was osuszy;
Prócz dla szczęścia, dla radości,
Niema miejsca w mojej duszy!
O roskoszy niezrównana,
Kocham nawzajem kochana!
Lećcie chwile oddalenia,
Ale potém stańcie w pędzie,
Kiedy serca uderzenia
Lube serce liczyć będzie!
O roskoszy niezrównana,
Kocham nawzajem kochana!





SCENA II.
Zofia, Kasztelan.
Kasztelan.

Dobrze, kochana Zosiu, lubię żeś wesoła.

Zofia.

Jakże nie być, gdy szczęście postrzegam dokoła.

(całując w rękę)

Stryj mnie kocha jak ojciec i...

Kasztelan.

I Karol wraca...
Wszak to I, to ma znaczyć? Przeszłe troski, praca,
Wszystko wraz nagrodzone was obojga szczęściem,
Wszystkie nadzieje waszém spełnią się zamęściem.
Dotrzymam, co przyrzekłem bratu już przy zgonie,
Gdy cię jeszcze dziecięciem złożył na mém łonie:
Będziesz i moją córką i zawsze mi drogą.

Zofia.

Kochać cię będą dzieci, odwdzięczyć nie mogą.

Kasztelan.

I tego tylko żądam. (Lokaj wchodzi i oddaje listy)
A! listy z Warszawy.

Zofia.

Listy!

Kasztelan.

Potém czytanie, a teraz do kawy. (siada)

Zofia.

O, jeszcze nie gotowa, niech stryjaszek czyta,
Jeśli... (wstrzymuje się, i ciszej)
chce czytać.

Kasztelan.

Pewnie mój Lubosz mnie wita
Przybyłego w te strony: dobry teżto stary,
Poczciwy!

Zofia.

Ma stryjaszek swoje okulary?

Kasztelan (szuka przy sobie).

Nie...

(Zofia wybiega)

Nie mam, tam są pono... tam koło komina.

Zofia (przynosi okulary).

To są!

Kasztelan.

A co?

Zofia.

Co?

Kasztelan.

Kawa! Nudzić mnie zaczyna...

Zofia.

Już, już daję. Pan Lubosz, to człowiek jedyny,
Zawsze wie i donosi najświeższe nowiny.

Kasztelan.

Nowiny? dobrze mówisz, zobaczę w gazecie...
Ależ, kochana Zosiu, lejesz po serwecie.

Zofia.

Ach!

Kasztelan.

Lubię ja nowiny byle nie o wojnie:
Chciałbym aby świat cały żył sobie spokojnie;
Ale kiedy o bitwach gazety donoszą,
To mordy, to pożogi, to zburzenia głoszą,
Ach, wtedy z cudzych nieszczęść przykra mi zabawa.

Zofia.

Może co w liście będzie...

Kasztelan.

Widzę, ześ ciekawa!

Zofia.

Kochany stryju!

Kasztelan (bijąc się po głowie.)

Aj, aj! co myślisz łbie stary!
Jamto, Zosiu, przewinił, jamto godzien kary:
W liście jest o Karolu a listu nie czytam
I jeszcze o przyczynę ciekawości pytam.

(czyta list cicho)

Tak?... dobrze... wyśmienicie... pięknie... doskonale!
Nie, tegom się po synie nie spodziewał wcale!

Zofia.

O Boże! cóż takiego?

Kasztelan.

A, już przebrał miarę...
Słuchaj, proszę cię, słuchaj; czy dasz temu wiarę?

(czyta list)
„Niedobre nowiny donieść ci muszę, kochany przyjacielu! Ukończywszy zupełnie interesa względem kupna dóbr, w których się teraz znajdujesz, na rzecz Karola i Zofii,“
Zofia.

Ta nowa łaska...

Kasztelan (czyta dalej).

Słuchaj!

„czekałem momentu podług twojego rozkazu, aby o tém uwiadomić i wysłać go do ciebie; ale tymczasem smutne doszły mnie wieści, że Karol drugim stał się Don Kiszotem. Byłem u niego, odpowiedział, że „chce odnowić dawne czasy rycerstwa, kiedy słabość i cnota uciemiężona znajdowały obronę w dzielnej młodzieży, i że chce być wzorem dla świata“...

Trzeba być warjatem,
Aby chcieć świat przerobić, walczyć z całym światem.

(czyta)
„Po moich odwiedzinach pierwszego dnia, wpadł do
klasztoru zakonnic, nie pomnę których, w czasie, gdy jedna młoda osoba votum czyniła, i mniemając pewnie, że jest przymuszoną, chciał gwałtem ją wyrwać, jak mówił, barbarzyństwu“...

Proszę. (czyta)

„Drugiego dnia chciał przez okno wyrzucić źle mówiącego o całej płci pięknej“...

Co mu do tego! (czyta dalej)

„A dowiedziawszy się, że jakiś Jegomość w najgorszym sposobie obchodzi się ze swoją żoną, wyzwał i obciął go dnia trzeciego, a czwartego wyjechał ztąd nie wiem dokąd, zapewne dla wypełnienia swoich szalonych zamiarów. — P. S. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że zawsze myśli uczciwie i Zofią szczérze kocha. Bądź zdrów. — Twój przyjaciel — Lubosz.“
Zofia.

On mnie zawsze kocha!
Nie gniewaj się, stryjaszku, myśl jego za płocha,
Ale serce szlachetne, wierne, dusza stała.

Kasztelan.

Widzę, żeś na przypisek tylko uważała.
Że młodzież zwykle płocha, ma swoje przywary,
Nie jestem zbyt surowy i patrzę przez szpary;
Ale co taka czynność, to szaleństwo znaczy,
I chociaż ja przebaczę, świat jej nie przebaczy.
Nie, nie jestem surowy, znam wszystkiego miarę,
Nawet nie w moim guście te młodziki stare,
Te poważne młokosy, zawczesne sensaty:
Młodość ma swoje prawa, jak wiosna ma kwiaty.
Nie lubię, gdy młodzieniec trwożny i nieśmiały
Z dziewiczej układności poszukuje chwały,

Zawsze w sobie zamknięty, milczący, ponury,
Nie otwiera swej duszy ponętom natury;
Nawet często się zdarza, często się odkrywa,
Że z wielkiego sensata wielki głupiec bywa.

Zofia.

Gdzie my go teraz znajdziem? wyjechał z Warszawy.

Kasztelan.

Po co, na co, dlaczego włazić w cudze sprawy?
Chcieć przez okno wyrzucić...i ta zakonnica... (śmieje się)
Ale... ale zuch chłopak, obciesał szlachcica!





SCENA III.
Ciż i Jakub.
Jakub.
(kiwa palcem na Kasztelana).

Proszę Pana na sekret...

Kasztelan.

Mój stary Jakubie,
Całe życie sekreta: sekretów nie lubię,
I proszę cię w sekrecie, niech sekret ustanie.

Jakub.

Jak Boga kocham, sekret, wielki sekret, Panie!
Gdzieś tam w lesie jakichsić chłopi połapali.

Kasztelan.

Do wójta!...

Jakub.

Ale proszę, niech Pan słucha dalej;
Boto leśniczy, Panie, co karczmarzem razem,
Jeno dzień do wsi przypadł i śpiesznym rozkazem

(śmieje się)

Wszystkich w las pędzi, ale... gdy biega i śpieszy,
Pada, nogę wykręca...

Kasztelan.

I to cię tak śmieszy?

Jakub.

Otóż w tém sekret, Panie, kto są ci panowie,
Bo, że na panów patrzą, widać po ich mowie;
Wprawdzie ich nie widziałem, lecz kuchmistrz powiada.
A!... i ta pani z nimi, to pani nie lada;
To jakaś tęga pani, tak krzyczy, rozprawia,
Że dworzan i gromadę w zadumienie wprawia.
Otóż więc dla odkrycia całej tajemnicy,
Obu Ichmościów razem zamknięto w piwnicy.
A tę panią... ekonom ze mną się naradził,
I ponieważ to dama, do spichlerza wsadził.

Kasztelan.

O, gapie! takto czcicie gościnności prawo?
Idź, proś, aby tu przyszła! biegajże a żwawo!

(Jakub odchodzi).




SCENA IV.
Kasztelan, Zofia.
Kasztelan.

Może ją jaki tutaj przypadek sprowadził,
A ten głupiec bez względu do spichlerza wsadził.
Wcale mi nie na rękę te nowe zdarzenia,
Jak gdybym nie miał dosyć swojego strapienia.





SCENA V.
Ciż, Jakub, Michał (po kobiecemu).
Jakub.

Właśnie tu idzie. (bierze Kasztelana na stronę)
Sekret.

Kasztelan.

Wraz z tobą mnie nudzi.

(przypatrując się Michałowi; na stronie)

A to co! (do Michała)
Proszę bliżej... za śmiałość mych ludzi...
I niegrzeczność... przeprosić Panią mi wypada.

Zofia.

Cóż za dziwna figura!

Kasztelan (przypatrując się).

Niechże Pani siada...

Michał.

Ach, co widzę! (klęka)
Ach, przebacz, przebacz Kasztelanie!

Kasztelan.

Cóż to jest?... Michał!... Michał!

Michał.

Ja to jestem, Panie!

Kasztelan.

A mój syn?

Zofia.

Gdzież jest Karol?

Jakub.

Michał, czy szalony!

Michał.

Razem go ze mną chłopi przywiedli w te strony.

Zofia.

Tu jest, tu Karol, śpieszę...

Kasztelan.

Zatrzymaj się, proszę.
Cośto w tém niedobrego być musi, jak wnoszę.
Za cóż, po co was wzięto? jak łotrów, jak zbiegów.

Michał.

Czy mam mówić z początku?

Kasztelan.

Tylko bez wybiegów.

Michał.
(odchrząknąwszy, po krótkiém milczeniu).

Jeszcze Pan był dziecięciem...

Kasztelan.

Tegom nie ciekawy.
Chcę od wyjazdu z miasta wiedzieć wasze sprawy.

Michał.

Ledwieśmy za warszawskie wystąpili mury,
Jechał mój Pan na bryczce smutny i ponury,
Ja na koźle milczałem, on nie mówił słowa,
Aż się nareszcie nasza skończyła rozmowa.
Spałem... woźnica chrapał a wychudłe szkapy,
Niepomne na głos pana, na jego harapy,
Co krok się potykając, szły z głową spuszczoną
I zdały się przejmować myśl naszę strapioną:
Wtém z rowu jakiś hałas przeraża nam uszy,
Strach nam i dzwoni w zęby i wlata do duszy,
Aż tu jakiś dziwotwór w powietrze się wzbija,
Skrzydła czarne, dziób groźny, w troje zgięta szyja,
Nie czapla, i nie jastrząb, i nie kaczor dziki,
Okropna jego postać, okropniejsze krzyki;
Wtedy Pan chwyta strzelbę, mierzy, spuszcza, strzela
I obrzydłą poczwarą drogę nam zaściela,
A przelękłe rumaki, co jak martwe były,
Nagle z miejsca ruszając... kłusem się puściły.
Ale wśród tej przygody oś, niestety, pryska
I wszystkich nas trzech razem o sto kroków ciska.
Wszyscyśmy razem wstali, konie się wstrzymały,
I tak się przecie skończył ten przypadek cały.

Kasztelan.

Gadał, gadał i gadał, i cóżeś wygadał?
Któż cię o takie głupstwo i szaleństwo badał?

Michał.

Zaraz będzie ciekawsze; dopiéro zacząłem.
Teraz o bitwie.

Kasztelan i Zofia.

Bitwie!

Michał.

Tak, pod Ryczywołem.
Gdyśmy już przejechali ryczywolskie śmiecia,
Przy drodze nad żeńcami stał jakiś z waszecia:
Kurta, wąs tęgi, w ręku boćkowskie narzędzie,
Którém nadto gorliwie błogosławił wszędzie.
„Wszyscyśmy ludzie równi przed światem i Bogiem,
„Nie dajcie się ciemiężyć, naganiać batogiem,
„Skropcie dwakroć tyrana, kiedy on was kropi!“
Mówił mój pan w zapale. Rzucili się chłopi,
A że grzbiet ekonoma, rzecz dla nich łakoma,
Łupu cupu, ten i ów... zbili ekonoma.
Ale...

Kasztelan.

Głupiś i głupiś; nie ciekawym boju.
Mów, co Karol tu robi i ty w takim stroju?

Michał.

Widząc się zawsze z Panem w życiu jak na brzegu,
Zbłądziwszy w nocy z drogi, uciekłem z noclegu;
A że zawsze o paszport pytają w stolicy,
By się łatwiej przemycić, wlazłem do spodnicy.
Ale, gdy w mej ucieczce tłukę się po lesie,
Za mną jakieś złe licho Pana mego niesie
I ledwiem mu się wymknął, znowu mnie dogonił
Lecz tą razą szczęśliwie, bo grzbiet mój ochronił
Od kogoś, co mym mężem chciał zostać koniecznie;
A żem nie chciał być żoną, stawił mu się sprzecznie,

Wyszli chłopi, jak mniemam za jego rozkazem
I tu mnie zaprosili z moim panem razem.

Kasztelan.

Poznał że cię Karol?

Michał.

Nie?

Kasztelan.

Czy wie, że jest u mnie?

Michał.

Nie.

Kasztelan.

Z tym Paniczem trzeba postąpić rozumnie.

(po krótkiém myśleniu)

Dobra myśl... Chodźcie, wszystkim porozdaję role.

Zofia.

Ja wolę pójść do niego.

Kasztelan.

Ja poprawić wolę.

(odchodzą).
(Scena się odmienia; piwnica).




SCENA VI.
Karol, Burmistrz.
Burmistrz.

To zgroza! co krok koza.

Karol.

Smutne przeznaczenie:
Za najlepsze zamysły, hańba i więzienie.
Niczém więc będą moje najświętsze zamiary.

Burmistrz.

Lecz któż Panu dał władzę i sądu i kary?

Karol.

Tak wrodzony wstręt zbrodni, jak i miłość cnoty.

Burmistrz.

Powinnyby przekonać dzisiejsze kłopoty,
Jak próżny taki zamiar... Cóż zrobionem było,
Coby więcej na chlubę, niż śmiech zasłużyło?
Ja pierwszy, człowiek słuszny, szanowny z urzędu,
Stałem się dziś ofiarą szaleństwa i błędu.





SCENA VII.
Ciż i Sługa.
Sługa.

Który z Panów Burmistrzem?

Burmistrz.

Ja, ja, ja! cóż powiesz?

Sługa.

Proszę z sobą.

Burmistrz.

A po co?

Sługa.

Zaraz się Pan dowiesz.

Burmistrz.

Wolałbym jednak razem...

Karol.

Nie bój się, idź śmiało:
Zaświadczę, żeś jest niczem albo bardzo mało.





SCENA VIII.
Karol (sam).
(później) Zofia (za sceną).

Jednak dobrze powiedział... Tej nocy wyprawy
Przyniosły wstydu wiele a najmniejszej sławy;
Jak włóczęga, napastnik prawie oskarżony,
Będę musiał się zniżyć do słównej obrony.

Wzbiłem się wprawdzie śmiało nad zwykle koleje,
Lecz sam się teraz pytam, działam czy szaleję?

Zofia (śpiewa za sceną).
DUMA.

Jak błyśnięcie w nocy ginie,
Jak głos fletu wiatr przewieje,
Jak schnie rosa na drzewinie,
Tak zaginą me nadzieje!
Czemuż do mnie nie powraca?
Któż go kochać będzie tyle!
Ach, zapomniał dawne chwile,
Niewdzięcznością mi odpłaca.

Karol.

Nieba! co słyszę! ten głos, te słowa, o nieba!

Zofia (śpiewa).

Jak nie wróci dzień, gdy minie,
Zgasła iskra nie zatleje,
Jak łza czysta, co wypłynie,
Tak nie wrócą me nadzieje!
Ach już do mnie nie powróci
Ten, którego kocham tyle!
Już zapomniał dawne chwile,
Ach, on życie moje skróci.

Karol.

Tak, to jej głos... jej słowa, czyż mi więcej trzeba.

(śpiewa)

Jak świat codzień zorza budzi,
Jak się wiosna co rok śmieje,
Jak jest miłość szczęściem ludzi,
Tak niemylne twe nadzieje.

Twój kochanek w każdej dobie,
Jak kochanym, kocha tyle,
Nie zapomniał dawne chwile,
Wróci, wróci żyć przy tobie.





SCENA IX.
Karol, Sługa.
Karol.

Gdzież, gdzież jest? wszakto ona... mów... powiedz choć słowo!

Sługa.

Kto?

Karol.

Zofia, Zofia, niepojętna głowo!

Sługa.

Nie wiem.

Karol.

Któż śpiewał?

Sługa.

Nie wiem.

Karol.

Któż panem tej włości?
Gdzież jestem?

Sługa.

Nie wiem.

Karol.

Głupiś.

Sługa.

Nie wiem.

Karol.

Cierpliwości!
O, święta cierpliwości; wspieraj mnie w tej dobie.

(dobywa sakiewkę i daje służącemu)

Na... masz... tylko mnie słuchaj.

(szuka jeszcze koło siebie pieniędzy)

Weź co mam przy sobie,
Pozwól tylko, bym wyszedł, bym mógł ją zobaczyć,

(do siebie)

Może zechce wysłuchać, i raczy przebaczyć:
Wyznam jej moje błędy, do nóg się jej rzucę...

(do sługi)

Przysięgam ci na wszystko, sam się zaraz wrócę.

(do siebie).

Cierpliwie znosić będę nieprawe więzienie,
Bo mnie głos jej umocni, ożywi wejrzenie.

Sługa (oddając list).

List.

Karol.

List? od kogo?

Sługa.

Nie wiem.

Karol.
(czyta)
„Chciałeś mnie ratować w nieszczęściu. Miłość wzajemna jako nagroda, czeka na ciebie. Za twoję miłość, miłość i wolność cię czeka. Oddawca tego biletu, będzie twoim przewodnikiem. — Palmira.“

Co miłość mnie czeka?
Cóżto? kto chce ratować, czy miłość przyrzeka?
Nie, idź, powiedz... Ale nie... Ty mnie masz prowadzić?

Sługa.

Ja.

Karol.

Chodźmy... będąc wolnym, wszak łatwiej poradzić.

Sługa.

Lecz pierwej oczy chustką kazano zasłonić.

Karol.

Na co?

Sługa.

Nie wiem.

Karol (po krótkiém myśleniu).

Zezwala, kto nie może wzbronić.

(sługa zawiązuje mu oczy i wyprowadza)
(scena się odmienia; pokój w domu Kasztelana).




SCENA X.
Kasztelan, Zofia, Burmistrz, Jakub.
Kasztelan (do Burmistrza).

Waćpan, panie Burmistrzu, idź, wracaj do domu
I nie mów o przygodach tej nocy nikomu:
Bo każdy pewnie powie: młody godzien kary,
Lecz można mu przebaczyć; ale kiedy stary...
Rozumiesz?

Burmistrz.

Milczeć będę i twa łaska, panie,
W mojej czułej pamięci na zawsze zostanie. (odchodzi)

Zofia.

Lecz go bardzo, stryjaszku, dręczyć się nie godzi.
Słyszałeś, jak mnie kocha...

Kasztelan.

Cicho, już nadchodzi.





SCENA XI.
Kasztelan, Zofia, Karol, Michał.
(po kobiécemu oknem włażą).
Karol (w oknie).

Ale gdzież nasz przewodnik?

Michał (w oknie).

Wiem już dalej drogę.

(już w pokoju)

Ach! czy tylko mnie kochasz?

Karol.

Teraz przejrzeć mogę.

(zdejmuje chustkę z oczów).

Cóż to jest?

Kasztelan.

Dół na wilka.

Karol.

Zofia! mój ojciec!

Kasztelan.

Potrafiłem nareszcie twoich sprawek dociec.
Do tegożto dążyły wszystkie twoje dzieła?
Tażto jest piękność, która twą duszę zajęła?
Wielkie muszą być wdzięki, wielkie jej powaby,
Kiedy, aby cię wstrzymać, honor był za słaby;
Tak honor.... boś bezwstydnie złamał słowo dane,
Aby wolno zamiary spełniać wyuzdane.
Miłość Zofii miałeś, szczęście cię czekało,
Lecz nie mogłeś ich cenić, boś ich godzien mało;
Zapomniałeś, coś winien i światu i sobie,
Zapomniałeś i ojca, co wszystko miał w tobie.

Karol.

Ach, ojcze, ojcze, słuchaj!

Kasztelan.

Cóż ta skrytość znaczy?

(odsłania Michała)

Niechże i moje oko tę piękność zobaczy.

Karol.

Co! Michał! A hultaju! ty śmiałeś mnie zwodzić?

Michał (klęka).

Nie zwodzić chciałem, tylko siebie oswobodzić:
Wyznam wszystko.

Karol.

Nie mogę gniewać się w tej chwili.
Wstań... przebaczam ci... Oby i mnie przebaczyli!
Lecz w kimże znajdę dla mnie uczucie łaskawsze?

(do Zofii)

Tak, ty... ach, ty Zofio, którąm kochał zawsze,
Ty przebaczysz, Zofio?

Zofia.

I możesz się pytać?
Ty, coś tak niegdyś umiał w moich oczach czytać!
Nigdy ciebie nie winiąc, nad sobąm płakała,
Żem tak mało twe serce pozyskać umiała;
Lecz tu, tu przebaczenia błagajmy oboje.

Karol (na kolanach).

Tak, u nóg twoich, ojcze...

Kasztelan.

Wstańcie, dzieci moje.
Karolu, łatwo ojciec przebłagać się daje:
Uciecha jego dzieci, szczęściem mu się staje;
Lecz pamiętaj, pamiętaj, Don Kiszocie nowy,
Że dawne myśli trzeba wyrugować z głowy.

Karol.

Tylko daleki od was mogłem zbłądzić z drogi.

Michał.

Jeśli na nowe boje przestąpię te progi,
Niech od dziś dnia kobiétą na zawsze zostanę.

Kasztelan (biorąc Zofią za rękę).

Weź z rąk moich jej rękę... serce ci już dane,

Jesteś kochanym... kochaj... i nie pragnij wiele,
A rzeczywiste szczęście otrzymasz w udziele.

FINAŁ.

Nie szukajmy wśród marzenia
Szczęścia, co się stokroć zmienia,
Jak cień własny nas uwodzi,
Gdy go gonim, to uchodzi!
Między swemi,
W swojej ziemi,
Żyjmy zgodnie
I swobodnie!
Tylko miłość, stałość, cnoty,
Mogą wrócić nam wiek złoty!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.