<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł O Królu-Duchu
Pochodzenie Prolegomena.
Uwagi i szkice
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O KRÓLU-DUCHU.



Żadnemu z poetów naszych nie dzieje się taka krzywda, jak Słowackiemu. A nie to jest największą krzywdą dla niego, że kości jego pół wieku już leżą na obcej ziemi nieuczczone i próżno na dobrze zasłużony grób w ojczyźnie czekają, lecz to, że dzisiaj jeszcze większość tych, co się uważają za powołanych do wydawania sądów o wielkościach, widzą w nim wielkiego sztukmistrza, a nie wielkiego poetę. Używają oni wprawdzie wyrazu »wielki poeta«, ale cóż wyraz znaczy, jeśli mu się treść jego właściwą odejmie?
Co to jest »wielki poeta«? co to jest »poeta« przedewszystkiem? Poezja jest sztuką, a sztuka jest jedna i polega cała na stwarzaniu w dziedzinie ducha, a nie na martwem, choćby i najzręczniejszem kombinowaniu wyrazów, dźwięków, barw lub kształtów. Słowo, dźwięk, kształt i barwa to zewnętrzna szata sztuki, a mistrzowstwo w ich opanowaniu to zawładnięcie środkami wypowiedzenia się wobec innych. Ten jest poetą, kto myśli w sobie stwarza nowe i wielkie a umie je wypowiedzieć tak, aby nic ze swej wspaniałości nie straciły i mogły być jako całość przez zdolnego słuchacza syntetycznie objęte. Do tego służy rym i rytm i muzyka słów i niespodziewane ich zestawienia, które to rzeczy dopowiadają to, co się w samej codziennej treści słów zmieścić nie mogło. Ale rzeczą główną jest zawsze myśl, ideja. Jej wielkość czyni poetę prawdziwie wielkim. Bez niej jest najlepszy wierszopis tylko tem, czem według słów św. Pawła jest człowiek, który wszelkie doskonałości posiadł, lecz nie ma w sobie miłości: miedzią brząkającą i brzmiącym cymbałem.
Taką »miedź brząkającą« robią ze Słowackiego — może nawet nieświadomie i pomimowoli — ci, którzy go mienią być wielkim poetą dlatego tylko, że był mistrzem niedościgłym i czarnoksięskim twardego a tak wdzięcznego i dźwięcznego języka polskiego.
Słowacki jest wielki, ale nie w tem wielkość jego leży. Owszem, zawładnął narzędziem poezji, językiem, jak nikt inny dlatego, że był wielki, ale nie dlatego był wielki, że nim zawładnął. Wielkość jego stanowią te ideje, które wcielał w Srebrnym śnie Salomei, w Księdzu Marku, w Genesis z Ducha, w Anhellim i w wielu innych z dzieł swych, a przedewszystkiem w najwspanialszym łabędzim hymnie pożegnalnym odchodzącego »sternika duchami napełnionej łodzi«, w Królu-Duchu. Krzywdę mu robią ci, którzy o tem zapominają...
Bo sama muzyka słów nie była nigdy celem dla Słowackiego. Wszak powiedział wyraźnie: »chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa« — i tylko dlatego, »by przeleciał wszystko ducha skrzydłem«, ma być ten język »jak piorun jasny, prędki, a czasem smutny, jako pieśń stepowa, a czasem jako skarga Nimfy miętki, a czasem piękny, jak Aniołów mowa!« O ileż jest wyższy w tem pojęciu poeta polski od sławnego Francuza, któremu jedynem przykazaniem poetyckiej sztuki było: De la musique avant toute chose... sans rien en lui qui pèse...[1]
Król-Duch jest stanowczo najwyższym tworem owego samotnego i smutnego poety, który dojrzał w duchu — zda się, tylko po to, aby umrzeć. Nie chodzi mi tu o rozbiór szczegółowy tej nieskończonej epopei ani o wykazanie strofa po strofie wszystkich jej piękności; poruszę tylko tę wielką ideję, która się we fragmentach Króla-Ducha pali, jak słońce w rozbitem zwierciedle.
Słowacki, duch ogromny i płomienny, był bojownikiem nieśmiertelnego ducha a gardził ciałem i nie cenił sobie jego męki, kromia gdy rany przez ciało były głębiej, w duszę zadawane. To, co było treścią nauki Towiańskiego, dążenie w światłą przyszłość przez ofiarę jednostki i podnoszenie ducha powszechne, on pojął i wykonywał, nim Towiański się pojawił. Sam mówił nieraz — i słusznie — że był towiańczykiem już wtedy, gdy Anhellego pisał. Kiedy zaś »mistrz« przyszedł, ów duchem obłąkany »papież słowiański«, on naukę jego może najgłębiej i najczyściej ze wszystkich pojął i w pieśniach swych płomiennych najwspanialszy jej dał wyraz...
Fragmenty Króla-Ducha przywodzą mi na myśl niewykończone posągi, do głazów wpół przykute duchy Michała Anioła, które się miały złożyć na jego wypieszczone w duszy a nigdy oczyma nie oglądane dzieło, grobowiec papieża Juliusza II. W obu wypadkach z tego, co pozostało, możemy sobie zaledwie słabe utworzyć wyobrażenie o tem, czemby całe dzieło było, gdyby los był artystom pozwolił skończyć je wedle pierwotnego zamiaru i myśli. Ale z potężnej, bożym gniewem natchnionej postaci Michelangelowego Mojżesza wiemy, że twórca piersi swych posągów na miarę Fidjasza a nie krawca wykuwał; z szerokich, czasem nawet ciemnych fragmentów Króla-Ducha widzimy, że poeta dawał dziełu swemu rozmiary, zdolne pomieścić i objąć ducha narodów i wieków.
Powiedział Słowacki raz o Panu Tadeuszu, że się »przed tym poematem wali jakaś ogromna ciemności stolica«; słowa te można z większą jeszcze słusznością do Króla-Ducha zastosować. W epopei Mickiewicza

...czas się cofnął i odwrócił lica,
by spojrzeć jeszcze raz na piękność w dali,
która takiemi tęczami zachwyca,
takim różanym zachodzi obłokiem;

w Królu-Duchu, jeśli się zatrzymał czas i odwrócił, to tylko po to, aby rozjaśnić poza sobą to, co było ciemne i pochodnię u wieków przeszłych na przyszłą drogę zapalić. Król-Duch miał objąć całą historję rozwoju ducha narodu polskiego, miał pokazać, jaką ten duch od kolebki aż do chwili dojrzałości drogę przebywał, ciągłość tej drogi udowodnić, a tem samem jej kierunek na przyszłość wytknąć. Wedle nauki Towiańskiego, której najpiękniejsze myśli tak cudownie Słowacki rozwinął, — są narody ogniskami duchów wspólną obarczonych ideją, a zadaniem ich jest urzeczywistnianie bożej myśli na ziemi w kierunku z góry im od Boga przeznaczonym. Narody, spełniające swoje posłannictwo, stają się wcieleniem idei bożej, dźwiękami czystemi, które Bóg w akordy układa i w pieśń tryumfu swego Ducha świętego wiąże. Ale bez walki niema zwycięstwa, bez napięcia strun niema harmonji. Nim duch narodu tedy do doskonałości dojdzie, musi ciężką walkę z ciałem stoczyć i przemóc je, a następnie zdobyć ciągłą pracą wewnętrzną jednostek napięcie potrzebne do wydania czystego tonu. Wszystkie walki i burze dziejowe, to są stopnie tylko, po których duch wyżej wciąż ku Bogu wstępuje.
Słowacki widział w całym wszechświecie rozwój, a rozwój ten wszędzie, gdziekolwiek go spotykał, przedstawiał mu się, jako wznoszenie się przez formy coraz to wyższe ku najwyższej i najdoskonalszej z form, ku Bogu. Tak rozwijał się świat nieorganiczny i organiczny w Genesis z ducha, tak rozwijają się narody. Na każdym stopniu rozwoju musi w sobie każdy byt, a więc i naród, »wypracować« jakąś cnotę, jakąś potrzebną i ważną własność, która odtąd się staje jego stałym nabytkiem, kromia gdy ją zechce »ofiarować Bogu« za inną, wyższą. Z tych prac i ofiarowań składają się dzieje świata i ludzkości.
Oczywista, że wedle takiego pojmowania dziejów historja ludów powinna być historją ich rozwoju z ducha na tle zewnętrznych wypadków nakreśloną. To nam właśnie chciał dać Słowacki w Królu-Duchu i z tego też stanowiska na wielką jego niedokończoną epopeję patrzeć należy.
W jednym z listów do Krasińskiego wypowiada Słowacki zdanie, że poeta twórczą swą intuicją trafniej zamierzchłe dzieje odtworzyć może, niż badacz, który z kronik i ułomków faktów historję układa. Ze stanowiska Słowackiego to zdanie słuszne było i sprawiedliwe, zwłaszcza jeżeli o historję ducha chodziło. Nie trzeba tylko zapominać, że był Słowacki »panteistą trochę«, jak sam o sobie mówi, — a wierzył przytem w życie ducha we wcieleniach ostatnie narodziny poprzedzających. Historyk, badając źródła i dokumenty, zewnętrzne tylko dzieje odtwarza; duch zaś poety według tej wiary Słowackiego, jak zresztą duch każdej jednostki, który odpowiednią wrażliwością obdarzony do ogólnego tonu ducha narodowego się dostroi, ma w sobie wszystkie pierwiastki temu powszechnemu duchowi właściwe: jest tedy falą niejako na morzu otchłannem swego ludu i dość mu spojrzeć w głąb, w siebie, by tajniki tej otchłani zbadać. Nadto duch każdy w ciągłych wcieleniach się przeradza, niby fala, co ginie na powierzchni morza i znów w innem miejscu i w innym kształcie powstaje, — a może przytem w sobie w pewnych wypadkach przypomnienie swych przeszłych istnień wywołać. Duch każdego człowieka tedy, który zdobył jasność myśli przez wewnętrzną pracę i świętość życia, jest żywą historją ducha narodu i może ją ze swego łona bez pomocy badań jak złotą nić pajęczą wysnuć.
Rapsody Króla-Ducha są właśnie taką historją z ducha poety wysnutą. To, co zewnętrzne, wypadki dziejowe, lata i postacie w niej pomieszane, blaskiem idei poety oświetlone, w dziwnej i nowej stają przed nami szacie a wszystkie ku jednemu naginają się celowi, którym jest uwydatnienie stopni w rozwoju ducha narodu. Poeta z własnej duszy historję czerpiąc, identyfikuje się z duchem-przewodnikiem narodu i dawne swe istnienia przypomina. Oczy jego

pod ziemią idą złotą żyłą,
aż im się ciemne kurhany otworzą,
jak gdyby słońce pod ziemią świeciło...

Pierwszy rapsod opowiada początki dziejów narodu lechickiego, świeżo zaszczepionego na pniu słowiańskim. Jest w nim przebudzenie i pierwsza walka ducha w narodzie. Powieść wiąże się treścią z Lilią Wenedą. Tam, jak wiemy, napływowy lud Lechitów, ślepa i niszcząca potęga cielesna, wyrokiem losu zwycięża i w pień wycina Wenedów, cichy i natchniony naród pieśniarzy. Wenedowie, zda się, są szczepem nadto wybujałym i zawcześnie w kwiat się rozwijającym, duchem, który sobie nie umiał z ujarzmionego ciała stopni niewzruszonych ku górze zrobić ani cnót w sobie pierwszych, podstawowych wypracować, i dla tego musi ginąć. Posłannictwo jego przejąć teraz mają młodzi, silni ciałem i duchem lechowi rycerze. Duch Wenedów wnijdzie w nich i będzie ich wiódł przez burze dziejowego życia tam, dokąd iść im od Boga przeznaczono.
Tu zaczyna się rapsod pierwszy Króla-Ducha. Z wróżki, ostatniej ze swego ludu, popiołami pobitych rycerzy zapłodnionej rodzi się dziecię — przyszły król i wódz Lechitów.

Sam jeden jesteś —

woła nad nowo narodzonem dziecięciem matka, —

ale cię przymioty
ojców napełnią!... ja ci dam dwa duchy:

na prawo stanie-ć jeden Anioł złoty,
na lewo jeden z krwi i zawieruchy;
ci dwaj, ty trzeci — i mój głos jak grzmoty
pędzący w zemstę...

Dwojaką tedy po wyrzniętych ojcach swych Wenedach dziecię obejmuje spuściznę: stoi przy nim »Anioł złoty« — to potęga ducha, która w nich na marne poszła a jego teraz Królem-duchem nowego narodu czyni, — i anioł »z krwi i zawieruchy«, to zemsta za ojców, przez którą się staje strasznym Popielem, katem i — dobroczyńcą swojego nowego ludu.
Pierwszy okres dziejów lechickiego ludu jest okresem pokuty za gwałt cielesną przemocą na ludu Wenedów dokonany, a zarazem założeniem podwalin pod piramidę, którą się duch jego ku górze ma wznosić. Na pierwszy plan w tej powieści wysuwa się sama postać Króla-ducha, Popiela.
Postawienie nad narodem nieśmiertelnego Króla-ducha, który go ma wieść i podnosić, podwójne ma znaczenie. Najpierw jest dowodem, jak Słowacki wysoko cenił siłę duchową jednostki, następnie zaś jest wyrazem przeświadczenia o ciągłości rozwoju narodu, przedstawia w nim bowiem pierwiastek w zasadzie niezmienny, a tylko stosownie do czasu i okoliczności w rozmaitych objawiający się formach i wcieleniach.
W pierwszem wcieleniu, jako Popiel, jest Król-duch »biczem bożym« dla swego ludu. Władzę siłą zdobywa a pierwsze królewskie czyny jego są dziełem straszliwej i krwawej zemsty. Setki głów winnych i niewinnych spadły, a lud przycichnął, spokorniał i jął się bać króla, czując, że on go ma w ręku przez moc jakąś straszną i niewytłumaczoną.
Teraz Popiel zaczyna spełniać swoje podwójne zadanie od Boga mu dane. Gwałci ciało oddanego sobie narodu a równocześnie hartuje tem narodowego ducha i czyni go zdolnym do znoszenia przyszłych burz wiekowych. Nie jest jednak Król-Duch ślepem narzędziem w ręku Boga; krwawemi czynami swemi nie służy on ludowi ku podniesieniu się, lecz stoi ponad nim, a co czyni, czyni z pobudek w własnej piersi leżących, — jeżeli zaś lud podnosi przez okropne środki, to dlatego, że jest orłem, do którego lud ten przyprzągnięto, a orzeł tylko w słońce lecieć umie. Wieszczy duch Słowackiego przeczuł w tym poemacie, że nie ci »zjadaczy chleba w aniołów przerabiają«, którzy swej jaźni się wyzbywając, drobną, zdawkową monetą rozpraszają swego ducha dla bliźnich, lecz raczej ci potężni i wielcy »egoiści«, co we własne słońce patrząc, własną postępują drogą i przez moc swą ogromną lud (choćby nawet mimo swej i jego woli) jak wicher rwą za sobą. Popiel nie filozofuje z góry o szczęściu ani przyszłości narodu, który wiedzie, — on chce tylko poznać moc swoją i poznać siłę, która mu ją dała i na czele ludu go postawiła, i chce poznać to, co mu w moc oddano, lud: czy jest duch w tym ludu i czy Bóg się oń troszczy.

Postanowiłem niebiosa zatrwożyć,

mówi,

uderzyć w niebo, tak jak w tarczę z miedzi,
zbrodniami przedrzeć błękit i otworzyć...
aż się pokaże Bóg w niebiosach blady...
komety złote na niebie przylecą...
gwiazda zajęczy jaka lub zaszczeka,
wszystko pokaże, że dba o człowieka.
A jeśli nie, —

mówi dalej, —

to ludzie są proch! i ja jestem prochem,
na jeden dzień tu jak miecz ukowany!
a tem straszniejszy, że go własne siły...
nie duchów ręce z ziemi wyrzuciły!

Szuka tedy ducha w mordowanych ciałach i wyzywa zbrodniami Boga, aby mu się objawił. A jest w nim taka moc ducha i taka niewątpliwa wiara, że jest czemś więcej, niż marnym ognikiem, o który się niebo nie troszczy, że chociaż mimo czyny jego wszystkie »świat go cichością tylko przeraża« i niebiosa patrzą na zbrodnie jego obojętnie, on nie upada i nie wątpi o duchu i Bogu, co dotąd jeszcze ludu godnym opieki a jego kary nie uznał, ale »podnosi pierś dumną i twardą, gotów do końca walczyć z bożą wzgardą«.
Lud przerażony dziwi się królowo, nie może pojąć celu ani pobudek jego okrucieństwa. Król wie o tem:

Nie wiedzą, że ja duch natchniony czekam
gwiazd deszczów krwawych, i znów za miecz chwytam
i znowu cały świat na siebie wściekam
i znów się niebios zamrocznych pytam,
czy mieczem, który w łono ludzkie wrażam,
którą tam władzę niebieską przerażam?

Ale nadarmo pastwi się nad ludem: niebo nie dba o mękę, którą on ciałom zadaje, póki »kruszy duchom tylko łódź i wiosło«. Chwyta się tedy ostatecznego środka i postanawia gwałcić prawa ducha. Naprzód tedy łamie przyrodzone prawo synowskiej miłości i kazawszy sobie przywieść z lasu matkę, dawną wróżkę jego pobitych ojców,

zamiast się u nóg jej położyć,
u tej w łachmanach podartej orlicy
ciała używa za knot smolnej świecy.

Gdy jednak i to nie wystarcza, gdy zgwałcona natura nie mści się, on, »aby twarz Boga z błękitów wywołać«, gwałci to, co jest w świecie ducha najświętsze, zobowiązania, jakie wkłada bezinteresowna i duchowa miłość drugiego człowieka. Postanawia na śmierć posłać wojewodę, starca Śwityna, który »sławą słynął, bił wrogi jego, winy jego gładził« — a przedewszystkiem jak ojciec go kochał. Wojewoda we śnie ostrzeżony uniknął wprawdzie śmierci, ale siepacze króla napadają dom jego bezbronny i mordują całą rodzinę. I teraz nareszcie, kiedy Popiel w krwawym domu swego wojewody ucztuje, pojawia się znak upragniony, — przychodzi płomienna kometa przez Boga wysłana na zwiady a śmierć tyranowi niosąca.

Świat zwyciężyłem!

woła król słaniający się pod zabójczemi grotami gwiazdy, —

i oto są ślady,
żem duch mający moc nad tą naturą!
Gwiazdy tę gwiazdę wysłały za zwiady,
czym żyw...
To śmierć moja...

Jego śmierć... Czuje ją, ale w krzyku jego nie znać żalu, trwogi ani rozpaczy, — owszem jest ogromny tryumf i radość niemal z odniesionego w pogromie zwycięstwa. — Popiel dotarł do celu, zmusił Boga do wmieszania się w sprawy świata i z tą chwilą zmienia się odrazu. Wszak okrucieństwo było u niego tylko środkiem. Rzuca tedy teraz to już zużyte narzędzie i wypełniwszy pragnienie swego życia, zapomina teraz przed śmiercią o sobie a zwraca się myślą do ludu, który był pod nim i mówi:

Kupiłem naród krwią... i nad jej strugi
podniosłem ducha, który śmiercią gardzi...
Co do mnie — jam jest bicz okropny, boży,
i będę cierpiał co mi przeznaczono.
Za chwilę jednę otchłań się otworzy!
piorun rozerwie moje wielkie łono!
Ogromne ze mnie na wiatr pójdą cienie,
wszechmiłość zmyta w krwi i wszechcierpienie.
Duch mój odpowie.....

W tej ostatniej jasnej chwili przedśmiertnej zrozumiał król, że ku własnemu słońcu dążąc, wolę bożą wypełniał i naród podnosił — i że »wszechmiłość zmyta w krwi« po nim zostanie. Za życia tylko przeczucia tego w nim się odzywały. Wśród najkrwawszych czynów czuje on nieraz, że jest temu ludowi za wodza na wieki postawiony, że przyjdzie mu kiedyś już nie dzieło krwi, ale miłości i ducha pełnić — i mówi:

Czasem się czuję, jak anioł gorący,
gotów ukochać świat i nieść w błękity
tę ziemię, jako anioł wzlatujący
z pieśnią...

Tymczasem idzie z żelazną, nieubłaganą konsekwencją za swą osobistą myślą przewodnią i spełnia zbrodnie, cierpiąc... Bo w duchu jego na dnie spoczywa wielka miłość ludu, która we dnie krwawą ideją przytłumiona, w nocy się budzi i bez wiedzy króla ujawnia.

Duch litościwy twój jest ci za szpiega,

pisze uciekający Śwityn do niego, —

gdy ciało twoje śpi — a ząb twój zgrzyta.
Duch twój wychodzi i po kraju biega
i targa włosy, jęczy jak kobieta;
ty zmordowany jego lamentami
wstajesz, nie wiedząc, żeś płakał nad nami.

I lud nawzajem, pod żelazną prawicą króla jęczący, kocha go »za siłę i za strach i za męczarnie«. Lud ten zda się przeczuwać, że siła tyrana, co się nad nim sroży, to wcielenie jego własnej siły i moc, która doń kiedyś w swych skutkach powróci, — że okropny duch króla jest duchem, który lud w przyszłość ma wieść, a męczarnie są jeno środkiem, który on wybrał.
Słowacki w Popielu pokazał w życiu postać »nadczłowieka« na długo przed tem, nim Nietzsche-Zarathustra jął go w teorji uczyć. Stoi Popiel ponad ludem, od którego jest swym duchem wyższy, w postępowaniu swem obcemi względami się nie krępuje, jest prawem sam dla siebie, jego własna wola jest jedyną pobudką jego czynów, a w czynach tych, w których przez krew i zbrodnie do wielkiej idei dąży, przestępuje śmiało granicę dobrego i złego. To podobieństwa; są jednak ponadto w duszy Popiela czynniki, którychbyśmy daremnie w ideale filozofa szukali. Nadczłowiek Zarathustry, »jasnowłosa bestja«, jest synem i treścią ziemi, jest tem, czem Popiel być się obawiał: »mieczem na dzień jeden ukowanym, a tem straszniejszym, że go własne siły, nie duchów ręce z ziemi wyrzuciły«. Przedstawia się zatem, jako skutek pewnego naturalnego rozwoju, podczas gdy Król-duch ma u Słowackiego być przyczyną, motorem rozwoju wyższego i boskiego. Ideał Zarathustry nie ma Boga nad sobą — i on go nawet nad sobą mieć nie chce, gdyż »jakżeby wówczas wytrzymał, sam Bogiem nic będąc?« Stąd widoczna, że nadczłowiek nie jest ogniwem w rozwoju ducha, który dąży ku Bogu, jako najwyższej doskonałości, lecz raczej jest tego rozwoju zakończeniem. Wszystko się dzieje dla niego, nic przez niego. Dla Słowackiego ideał taki nie byłby wcale ideałem. Lotna myśl jego wylatywała daleko po za szranki dotykalnej rzeczywistości, z której bądź co bądź Nietzsche swego nadczłowieka ulepił. Dla Słowackiego najwyższa doskonałość, jaką sobie umiał wyobrazić, była zawsze tylko stopniem do — doskonałości wyższej. I ta wyższa, niedościgniona, jedynie przeczuta, cień po za siebie rzucała, — stąd tyle skaz i niedoskonałości we wcieleniach Króla-ducha. Jednak mimo to, a nawet może dla tego, jest on czemś więcej, niż nadczłowiek... Tamten stoi nad ludem, jak szczyt śnieżny, który niziny swą podstawą przygniata i piargiem swym zasypuje, ale nie rwie tego ludu za sobą, nie podnosi go, nie użyźnia. Za to nawet w strasznym Popielu myśl boża się wciela i sprawia, że przezeń lud wypracowywa w sobie coś, co jest zdobyczą i postąpieniem o krok na wstępnej drodze ducha. Podobnie jak nadczłowiek, nie uznaje Popiel »obowiązków« i nie spełnia ich, ale już przez to samo, że jest ducha bożego pełen i pełen potęgi, czynami swemi posiew plenny w rozoraną rolę narodu rzuca, wznosi go ku górze i tak staje się ogniwem w nieskończonym rozwoju miljonów. Ideał Nietzschego jest spotęgowanym Kalligulą, od słabości ludzkich przytem nie wolnym; każdy czyn jego jest celem sam dla siebie, — a on czuje się szczęśliwym, że potęgę swą bez ograniczenia może ujawniać. Popiel czuje się słusznie wyższym od »rzymskich herodów« — i w chwili przedśmiertnej, gdy całe życie swe przejrzał i zrozumiał, mówi z dumą o sobie:

Nademną była myśl słoneczna, złota,
do niej moc ciemnych, okrwawionych wschodów
wiodła mnie prosto w złotych celów progi.
Jam szedł jak rycerz krwawo i bez trwogi...
Życie dźwięczało w każdej ducha strunie,
moc słychać było w każdym moim kroku, —

ale dodaje zaraz:

choć być na takiej drodze? lepiej w trunie!
choć z myślą taką? lepiej z włócznią w boku!
Prędzej czy później deszcz piorunów lunie
na orła, który słońce miał na oku;
na mnie żórawia z wyciągniętą szyją
w przyszłość — pioruny boże jeszcze biją.

Mówię to wszystko, nie by poniżyć Nietzschego, którego wielkość skądinąd przyćmienia obawiać się nie potrzebuje, lecz by wykazać całe bogactwo promieni, które poeta w swej epopei zapalił...
Z powyżej przytoczonych strof wyłania nam się jeszcze moment, nadewszystko godzien uwagi. Popiel — nadczłowiek Słowackiego — jest prawem sam dla siebie; podczas jednak, gdy ideał Nietzschego z czynów swych i prawa do nich przez siebie użytego sprawy nie zdaje, Król-duch odpowiedzialny jest za czyny swe krwawe, choć w najszczytniejszym celu spełnione. Dla Słowackiego cel nie uświęcał środków nawet niezbędnych, a jednostka zbyt wiele znaczyła, aby mogła być Boga — czy losu — ślepem narzędziem, nie godnem ani zdolnem wziąć odpowiedzialności za to, co się przez nie dzieje. Król-duch pierwszem życiem swojem, w którem zbrodnie na ciele narodu dla dobra jego ducha popełnia, aby cierpieć za to następnie, składa się sam za naród w ofierze. Słowacki dał tu symbol tych wszystkich wielkich »egoistów«, którzy dzieje robią i ludzkość podnoszą... poświęcając siebie.
I właśnie ta ofiara jest wielkością Juliuszowej epopei. Nie jest to myśl w zasadzie w ówczesnej poezji polskiej nowa; u Mickiewicza już Konrad Wallenrod i Konrad z »Dziadów« ofiarują się za swój naród, — nie mniej przeto istnieje głęboka różnica między tą ofiarą, a ofiarą u Słowackiego. Konradowie Mickiewiczowscy poświęcają się z rozpaczy, w zwątpieniu, chwytają się ofiary, jako ostatecznego środka wtedy, gdy widzą, że już niema innej drogi zbawienia. — Ofiara ich jest czemś wyjątkowem, — czynem, który zwykły porządek dziejów przełamać się stara. Zupełnie inaczej u Słowackiego. Ofiara jednostki — czasem nawet nieświadoma i pomimowolna — w celu podniesienia ogółu jest u niego czemś zupełnie naturalnem, koniecznością dziejową, bez której duch narodu nie mógłby się rozwijać. Ludzie Słowackiego ofiarują się za lud swój nie dlatego, że innego środka ratunku nie widzą i tak chcą, lecz poprostu dlatego, iż po to żyją, aby się za lud ten ofiarować. Bohaterzy Mickiewicza czynią ofiarę ze swego życia i szczęścia; u Słowackiego życie ich samo jest ofiarą, a szczęścia, tego największego kłamstwa ludzkości, nie znają. U Mickiewicza ofiara jest buntem i walką z wolą bożą; u Słowackiego, chociażby się przeciw Bogu zwracała, jest woli bożej spełnieniem.
Zwracam uwagę na tę samą myśl i to samo jej: postawienia w »Anhellim«, »Kordjanie«, »Śnie srebrnym« i »Księdzu Marku«. Dowód to, jak wprost z głębin ducha Słowackiego wyrosła.

To pojęcie ofiary, tak często u Słowackiego spotykane, łączy się ściśle z całym jego poglądem na świat, który mu się przedstawia jako sprzężone współdziałanie niezliczonych istot w ciągłym rozwoju postępowym ku górze, ku światłu. Zdobyta wielkość — bo wielkość zawsze jest zdobyta, nigdy za darmo otrzymana, trzeba na nią liczne wieki w licznych wcieleniach pracować, — otóż zdobyta wielkość jest jakgdyby ciężko zarobionym pieniądzem, którym trzeba Bogu zapłacić za wielkość przyszłą, wyższą, w nowem wcieleniu i życiu. I znów przypominam: Słowacki był »panteista trochę«. Bóg nie w swej najczystszej formie, jako Byt najdoskonalszy, zapłatę wielkości przyjmuje, lecz odbiór jej przekazuje tym formom, które w wiecznej pracy i stawaniu się potrzebują cudzego dorobku, cudzej pomocy. Ofiara u Słowackiego, to zrzucenie dla nagich purpurowego płaszcza z ramion ducha, który już odchodzi i idzie wziąć nowy, świetniejszy, albo bielszy, choć może i cięższy i trudniejszy do udźwignięcia. To jest tak, bo taki jest świat; inaczej być nie może. Kto jest wielki, przez to samo ofiarować się musi. Nie ofiara jest wielkością, lecz wielkość ofiarą. Kto wzbijając się wzwyż, gromadzi moc i światło w swym duchu, ten jest największym dobroczyńcą ludzkości, choćby o niej nawet nie myślał, bo ta moc i to światło do niej powrócą. Mimowoli przychodzą na myśl końcowe słowa testamentu poety:

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,
co mi żywemu na nic... tylko czoło zdobi;
lecz po śmierci was będzie gniotła, niewidzialna,
aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi...

Z całego, na olbrzymie rozmiary zakreślonego poematu tylko ten pierwszy rapsod o strasznym Popielu doszedł nas w ostatecznej i wykończonej formie. Podczas pracy nad następnemi rapsodami zaszła poetę śmierć. Drugi, trzeci i czwarty zostały dokończone, ale mnóstwo przeróbek, warjantów i dopisków świadczy, że myśl poety ciągle, do ostatniej chwili nad niemi pracowała, formę i wyraz ich doskonaląc. Piąty pozostał tylko fragmentem.
Drugi i trzeci rapsod zajmują zupełnie osobne stanowisko przez to, że nie mieszczą w sobie historji nowego wcielenia Króla-ducha, lecz są opowieścią o tem, co się działo w okresie między dwoma wcieleniami. Duchowi Popiela pozwolono patrzyć na kraj, którego ster mu oddano, aby widział, jakie skutki sprawiło jego panowanie. Wpływ dobroczynny jego życia i działalności: zahartowanie ciała i postawienie nad niem ducha, miał trwać wieki całe; teraz jednak dla kary patrzeć mu kazano na klątwę, która po nim na świecie została.

Upiór jego chodził po ziemi i kraj zarażał... Upiór jego, to jest okrucieństwo, które dlań było środkiem do wyższego celu, ale stało się strasznym przykładem dla ludzi, którzy patrząc na nie, owych celów dostrzec nie byli zdolni. Dwunastu wojewodów rządziło krajem — a każdy z nich mając na oczach upiora Króla-ducha, chciał wstępować w jego ślady, chciał się stać tem, czem był w jego rozumieniu potężny i groźny Popiel.

W jednem mnie tylko błyśnięciu widzieli,
lecz w tem błyśnięciu Król-duch spojrzał na nie.
I wszyscy... wszyscy, jak ciemni anieli,
szli na bój. Każdy chciał w drugiego ranie
dostać korony...

mówi duch Popiela, opowiadając o bratobójczych walkach, które po jego zgonie nastały. Wreszcie w tej zawierusze zwycięża człowiek, któremu »pomógł próżny, dziwny brzęk — nazwiska«: Popiel drugi, tylko okrucieństwem pierwszemu podobny. — Wtedy Król-duch, jak chmura nad krajem swym zawieszony, widzi »proroka nowego«, uosobienie ciszy, spokoju i serca, Piasta, przez którego ma zejść na kraj wybawienie od królewskiego grzechu — i czyni ofiarę ze swego »miecza«, błogosławiąc wszystkiemu co spokojne i ciche:

chłopkom, kwiatom, lasom i trzodom...

Ale nie czas jeszcze na nowe wcielenie. Wprzód się musi lud jego dowiedzieć,

że ten za tyrana,
kto go na duchu zabija, wytraca,
a nie ten, który mieczem głowy zbiera,
a duchom żywot i słońce otwiera.

Przez srogość jego, w małych duszach powtórzoną, nauczył się lud cenić spokój i sprawiedliwość; przez pychę, która po nim jak złe ziarno została, ma się nauczyć pokory, co zbawia. Opowiada więc w trzecim rapsodzie historję bezdusznej a mocnej Pychy, co jak chwast wybujała wśród jego ludu. Lud nie był cały zakażony pychą; owszem, więcej okazał odporności, niż spadkobiercy jego władzy, których wszystkich oszalenił ukazujący się srogi upiór. Więc że był zbożny, skromny i cichy, zeszli Pańscy aniołowie, aby mu błogosławić i zlali bożego ducha na głowę najsłodszego pacholęcia, jasnego i serdecznego Ziemowita. Ale teraz budzi się i pycha, której poetyckiem uosobieniem jest Piastowa żona... Bierze sobie za narzędzie starszego syna, Wodana, w którym jakiś duch pieśni pokutuje i kradnie dlań danego młodszemu ducha bożego, chcąc tę moc użyć na inny cel, niż była przeznaczona. Do tego celu przyznaje się przed Wodanem, którego po świętokradzkim czynie uprowadziła na niedostępną górę:

...Ja, Pychą nazwana u ludu —
a dobrze mówią, bo też pyszna jestem —
przez ciebie myślę z wieśniaczego brudu
wyjść, jak wąż...
Choć do piekła,
choćby mi trzeba pójść aż pod mogiłę,
pójdę, nie zlęknę się, a wezmę Siłę!

Potrzeba jej siły cielesnej, — bo duchową skradła już młodszemu synowi, — więc bierze, a raczej kupuje ją u niemieckiego imperatora za cenę — życia swego ludu. Pycha szatańską mocą go uśpiła i byłaby go na łup wydała, gdyby nie cichy i pokorny Ziemowit, który ją przełamał i śpiące pobudził. Obraz ten można również uważać za stwierdzenie przekonania poety o konieczności stopniowego rozwoju, który nie znosi gwałtownych przeskoków. Lud miał się wznosić powoli, duchem bożym ku górze wiedziony; Pycha chciała wznieść się odrazu, nadużywając bożego ducha, który się we wszelkiem stworzeniu mieści, — i nieszczęście tylko ściągła na lud, na siebie i na Wodana, wcielenie pieśni, którego sobie obrała za narzędzie.
Ostatecznie lud, stawszy się spadkobiercą zarówno win królewskich, jak i jego zasługi, winy te zmazał ze siebie, poddając się i drugiej ofierze, którą król za siebie i zań uczynił, ofierze ze »sławy«.
Teraz Król-duch może przyjść na nowo. Pokuty zaziemskiej dopełnił, a wszystko przygotowane i czas znów ludowi postąpić przezeń o krok na wiecznej drodze rozwoju. I przychodzi istotnie, stosownie do swej ofiary z »miecza i sławy« Bogu uczynionej, jako król wielki a cichy, dobry ojciec ludu, dzieło ducha tylko pełniący. Nic w nim nie pozostało z Popiela, krom wspomnień niejasnych, straszących go po nocach. Rzecby się chciało: nie nad ciałami teraz włada, lecz nad duchem ludu. Dwakroć ma nawet, ślepotą nawiedzony, świat zmysłów przed sobą zamknięty, zda się po to, aby mógł tem lepiej i głębiej patrzyć w siebie, w te widzenia dziwne i prorocze, które Bóg teraz oczyszczonemu zsyła. Kraj jego uszczuplał przez najeźdców zalany, a on nie był go zdolen bronić mieczem ani sławą... Dał mu za to dobro większe, duchowe: chrześcijaństwo.
Raz tylko — właśnie w czasie, gdy król oczekiwał powrotu posłów z Czech, którzy mieli jemu przywieść żonę a ludowi nową wiarę — kusi go kapłanka pogańska, przeszłość piękna, ginąca już a jeszcze żywa, aby powrócił do kształtu pierwszego:

Ty wielki, wielkie, duchy masz pod wodzą! —

woła do zalęknionego króla,

do miecza i do krwi! — stuknij w kurhany!
zażądaj: a z tych kości się narodzą
rumiani ludzie, lecz ty bądź rumiany!
Mówię ci: podepc tę białą liliję,
około której wąż się złoty wije! —

A król się przyznaje:

uczułem, że mię jako kłosy
chce siłą ugiąć i złamać — i łamie...
I to uczułem, że wysoki czołem
anioł mój nie chce paść przed jej aniołem.
A piękna była! — Przez one grobowce
stare wzniesiona nademną wysoko...

Mimo wszystko król pokusę odtrąca. Czuje w prostocie, w którą się teraz ubrał duch jego, że przeszłość »rumiana« jest na razie skończona, a teraz przed nim inne dzieło leży... I pełni je w pokorze.
Trudno sobie wyobrazić większej różnicy, jak ta, która zachodzi między pierwszem a drugiem wcieleniem Króla-ducha, między Popielem a Mieczysławem. Po bezwzględnym choć bożej myśli pełnym tyranie — apostoł, po krwawym rycerzu — skromny król-rolnik... A przecież ciągłość myśli przewodniej i tu Słowacki zachował. Nie trzeba tylko zapominać, że Mieczysław jest spełnieniem dobrowolnej ofiary, którą, na kraj patrząc, złożył duch Popiela z ciała uwolniony. I Mieczysław nie jest do niczego przymuszony, i Mieczysław wiedzie lud za sobą przez miłość, jak tamten go wiódł przez grozę. I on jest wielki, ale nie przez hardą, do nieba szturmującą myśl, lecz przez pokorę i cierpienie.
I tu pokazuje poeta, jak jedna i ta sama rzecz, jeden i ten sam duch w krańcowo przeciwnych formach może — a nawet musi się kolejno objawiać. Król-duch, »na walkę z ciałem przeznaczony wieczną, aż Jeruzalem sprowadzi słoneczną», ani na chwilę z drogi tej nie schodzi. W pierwszem wcieleniu łamał ciało bezpośrednio, w drugiem zda się o niem zapominać, wznosząc jego kosztem ducha. Skutek ten sam — i ten sam cel:

Żywot na górze mieć — a śmierć pod spodem,
i duchy niższe w wyższe ciała prosić,
i wierzch obdarzać nowej formy chwałą,
a tam zabijać w dole grube ciało...

Po zrzuceniu formy Mieczysława — nowa przemiana, nowa ofiara. Jak niegdyś »miecz i sławę«, tak ofiaruje teraz Król-duch Bogu swą pokorę i ból swój — i wciela się w postaci Bolesława Śmiałego. Kształt to do pierwszego, Popiołowego podobny:

Żelazny teraz wam żywot opowiem
z twarzą podobną do tej strasznej twarzy,
która pod szarym kaptura ołowiem
błyszczy się jak lód, a jak piekło parzy —

zaczyna poeta rapsod piąty. Ale w świecie rozwoju z ducha niema powtórzenia; jest tylko wieczysty postęp ku górze. To też Bolesław jest tylko podobny do Popiela, nie jest jednakże bynajmniej jego sobowtórem. O ile postać jego ogromną można sobie odtworzyć z ułamków nie dokończonego i nie wykończonego rapsodu, miał on być raczej trzeciem ogniwem w jakiejś duchowej i gienezyjskiej trychotomji, syntezą obydwu antytetycznie co do formy sobie przeciwstawionych wcieleń poprzednich. Słowacki zdaje się sam w jednym z fragmentów na to wskazywać słowami, które widocznie odnoszą się właśnie do postaci Bolesława Śmiałego:

Z dwóch teraz kwiatów masz wydać owoce
i z dwóch żywotów mieć tryumfem trzeci...
Czyń śmiało — niech twój miecz ziemię zgruchoce,
niech myśl w skrzydlatym hełmie srebrnym leci!

wicher za tobą ducha idzie cały,
bądź sprawiedliwy, rozumny i — śmiały.

Istotnie ma on w sobie charakterystyczne cechy obu swych poprzedników. Jest w nim ogromna siła Popielowa, z którą się łączy sprawiedliwość i pogoda Mieczysława. Później, w dalszem życiu zmieniło się to wprawdzie i znikła równowaga między temi dwoma czynnikami w duchu króla, ale o swojej młodości mógł śmiało powiedzieć:

Taki był piękny wschód mego żywota,
taki początek moich przyszłych czynów:
moc wielka, świętość, cichość i prostota
i duch,

który jednakowoż

już nie przez mękę i cierń i pokorę
i żywot króla-żebraka, harfiarza,
ale przez myśli w czyn zmienione, skore
chce zdobyć niebo!

Wschód to rzeczywiście wspaniały, zapowiadający dzień żywota pełen blasku niewidzianego dotąd. Na królewskich oczach malują się tęczowemi barwami pyszne cele; zda się, że dano mu pchnąć ducha narodu do wielkości tak, jak poprzednikom jego przypadło w udziale umocnić go i uświęcić. Lud cały jest teraz jak strzała bystra i jasna, na drżącym i napiętym już luku królewskiego ducha położona i gotowa w niebo wylecieć. — Strofy to iście niezrównanej piękności, w których przez usta poety opowiada Bolesław o owej chwili dziejowej:

Ojczyzno moja! raz tylko cię w dłoni
miałem jak piorun — i to wtedy właśnie,
gdy szeregami uskrzydlonych koni
zatętnił rynek...

O! jaka, Panie, była moja chwała!
Wszyscy mojego typu aniołowie
w zbrojach schowani — myśli moich blizcy,
a w jednym duchu króla byli wszyscy!
Nigdy już więcej takich niepopsutych
nie dasz mi, Panie...
Na mieczu moim były wtenczas wieki,
wichrem szumiały moje pióropusze —
czułem, czegoby żaden duch nie skłamał,
czułem, że Pan Bóg świat podemną łamał!...
Wokoło moja zrycerzona sława
w skrzydłach...

Niemal świętokradztwem się zda, tłumaczyć jeszcze i wykładać te płomienne słowa, które tyle mówią!
Nietylko natężenie, ale i rozlewność duchowej potęgi Bolesława osięga stopień najwyższy. Mało mu już lud swój własny rzucić w niebo; mocarz z lekkomyślną wspaniałością, z bujną rozrzutnością ducha przysięga »i sobą i rolą — łamać przed niebem stojące zapory« nawet dla innych ludów, które go bezpośrednio nie obchodzą, chowając »na niewdzięczność — przebaczenie«... Upadł i przysięgi nie dochował: »dziś poszła rola już na kredytory«...
Rzeczą w tem wcieleniu nową a godną uwagi jest upadek Króla-ducha, będący wynikiem zstąpienia jego z duchowych wyżyn ku ciału. Upadek u Słowackiego to nie sam zły czyn, nie zbrodnia — Popiel zbrodnie spełnia, a przecież upadku u niego niema, — lecz obniżenie lotu ducha, krok wstecz ku temu, co leży w dole i z czego się już wyszło. To grzech największy, bo w nieustannym rozwoju chodzi tylko o to,

by duchy, które...
...veto swoje na wspak światu kładą,

nie brała żadna cielesna pokusa
iść za zwierzęcą i niższą gromadą,
która pod biczem lub w galop lub kłusa
leci — chociażby przeciw Bogu — stado!

Nie jest upadkiem — owszem, zasługą — położyć veto na wspak światu, to jest słowem czy czynem zaprzeczyć temu, co istnieje, w imię tego, co ma być dopiero; nie jest upadkiem nawet przeciw Bogu się zwrócić, choć się za to pokutuje: ale upadkiem jest powrót do stada... U Bolesława rozpoczyna się on rozpętaniem chuci zmysłowych. Pierwszy raz, na rokach królewskich, odtrąca pokusę, drugi raz, w Kijowie, już jej ulega, za trzecim razem, po powrocie, nawet jej się oprzeć nie stara. Duch w nim zanika, boże cele na oczach gasną, świętość się brucze, pozostaje tylko moc dawna, w grozę srogości przyodziana. On, król niegdyś pełen pogody i błogosławieństw, król, którego cień »pastuchy z sobą do lasów brały, aby tam imię jego w lasach żyło«, teraz lubi tylko na pijane po nocach walki swych dworaków »kułak żelazny położyć i przejść wśród mężów, jak piorun w roztrzasku, śmiercią uciszyć i królem zatrwożyć«. Ale i ta moc niezniszczalna ugiąć się ma, bo oto »drżące dłonie starca«, co się pomści za lud, oszukany w królu wyznaczonym mu za przewodnika — wznoszą się już do klątwy, która wraz z królem uderzy i lud cały...
Nie jest to bynajmniej przypadkowe, że Słowacki kazał upaść właśnie Bolesławowi, choć on był wcieleniem od obu poprzednich doskonalszem i na większe przeznaczonem cele. Tamci byli jednolici; obaj szli prosto po raz wytkniętej drodze, bez zboczeń, bez wahań. W Bolesławie, spadkobiercy Popiela i Mieczysława, od początku już była dwoistość, — w tem leżała jego wyższość, stąd się wszczął i upadek.
Walka w nim była od dzieciństwa między zamiłowaniem do spokoju a żądzą czynu. Opowiada te walki:

Duch we mnie inny — litosny i boży
i sprawiedliwy i miłośnik prawa —
często, bywało, tak się w ciele sroży...
że nie swój czuje gniew, a sam się tworzy
z cudzego czucia — tak, że złota sława
już mu na oczach i na celu błyska
i we śnie dziwne mu stawia zjawiska.

Ale wtedy »zły duch stawał na drodze«, który rad z walki i rozterki korzysta, aby duszę opętać.
Rapsod ten niedokończony, nie pozwala nam odtworzyć wspaniałej postaci Bolesława Śmiałego taką, jak ona się w duszy poety zarysowała. Mamy przed sobą dopiero połowę dramatu, — drugiej brak nam zupełnie.
W szkicu tym pominąłem z umysłu wszystkie epizody, choćby myśl zawierały najgłębszą i najgodniejszą uwagi, gdyż chodziło mi przedewszystkiem o nakreślenie samej postaci Króla-ducha. Sądzę jednakże, żeby było pracą niezmiernie wdzięczną i pożyteczną, przedstawić w całości i szczegółowo pogląd na świat Słowackiego, wziąwszy za podstawę ten poemat wraz z innemi jego pracami z późniejszej doby. Wiele rzeczy, tu z konieczności pominiętych, znalazłoby tam uwzględnienie. Możebyśmy się wtedy przekonali nareszcie o bezdennej bezmyślności zdania, że Słowacki był tylko wirtuozem słowa, i nauczylibyśmy się podziwiać w nim jednego z najgłębszych naszych myślicieli.
Tutaj starałem się uwydatnić tylko jednę myśl wielkiego poety, przewodnią w tym poemacie: Narody rozwijają się pod przewództwem wielkich duchów; te duchy są ich skrzydłami, a mimo samodzielność, zarazem ręką bożą, lud urabiającą.
Gdyby Słowacki był ten poemat doprowadził do końca! — Gdyby!... Ale tak się nie stało.
Bądźmy więc zadowoleni z tego, co mamy, błogosławmy jego szczodrą rękę, bo zaiste zostawił nam kawał purpury królewskiej, którąby się mogło dziesięciu poetów obdzielić i dumnie jeszcze przystroić. Gdyby Słowacki był tylko Króla-Ducha napisał, — dośćby był wielki... Błysk to słońca pod kurhanami, potężne, z mogił wychodzące echo, świadectwo wieczystego życia z umierających ust wydane. Wiele pisano do tego czasu o Królu-Duchu, ale mimo to zdaje mi się, że ta epopeja wciąż jeszcze czeka na rękę, która zedrze z niej siedmiorakie pieczęcie i ducha jej prawdziwego na słońce wyłuska.
Wielkie tu jest jeszcze pole do pracy. Odnosi się to zwłaszcza do historji trzeciego wcielenia, do postaci Bolesława, która tem trudniejsza do zgłębienia, że w rozbitem pokazana zwierciedle.
Wtedy i drobne skrytki, przepiękne a czasem tak treścią dziwne strofy same się otworzą i rozwiążą swe symbole, mówiąc nam wiele rzeczy z ducha poety, któremu

zbłysło się w oczach — on już słońce wita,
jeszcze się stać ma — jemu już się stało,
jeszcze cud w pączku — jemu już rozkwita!

Bo to nieprawda, co napisał Chmielowski, że w wielu strofach Króla-Ducha są tylko dźwięczne słowa i nic po nad to. Nie trzeba jeno zapominać, co Słowacki sam powiedział na wstępie do dalszych rapsodów swego dzieła: »Trudu doznasz, czytając niniejsze poema, a walkę będziesz musiał odbyć, duchu czytelnika, z duchem poety«...







  1. Paul Verlaine, Art poètique.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.