<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
NA GOŚCIŃCU

— Mój kochany Szczurku — odezwał się raptem Kret, pewnego pięknego ranka w środku lata. — Chciałbym cię prosić o łaskę.
Szczur siedział nad Rzeką i nucił piosenkę. Dopiero co sam skomponował tę piosenkę, więc był nią bardzo przejęty i nie zwracał uwagi na Kreta ani na nic innego. Od samego świtu pływał po Rzece w towarzystwie swoich przyjaciółek — kaczek. A kiedy kaczki — jak zwykle — stawały nagle na głowie, Szczur dawał nurka i łaskotał je po szyjach, (powiedziałbym że łaskotał je w podbródek, gdyby go kaczki miały), zmuszał je tym sposobem do szybkiego wypływania na powierzchnię. Kaczki były rozwścieczone, krztusiły się i wygrażały Szczurowi każdym piórkiem z osobna, bo przecież nie można wypowiadać wszystkiego co się czuje, gdy się ma łebek schowany pod wodą. Ubłagały go wreszcie aby poszedł zająć się swoimi interesami i zostawił im możność dbania o własne sprawy. Szczur oddalił się więc, usiadł na słońcu nad Rzeką i skomponował piosenkę, którą zatytułował

BALLADA O KACZKACH

Hen, daleko w cichej wodzie
Kędy szumią trzciny,
Tam kaczuszki się pluskają
I ogonki zadzierają;

Ogon kaczki, ogon smoka,
Żółte nóżki zamiast wioseł,
Żółte dzióbki wciąż nurkują
Pilnie wodę przeszukują!

Lepka zieleń wodnej rzęsy,
Gdzie zimują raki —
To dla kaczek jest spiżarnia,
Tam wszystkie przysmaki!

Każdy jakąś ma przyjemność
Którą się zajmuje.
Kaczek rozkosz: ogon w górę,
Łebek niech nurkuje!

Ponad nimi modre niebo,
Wietrzyk wieje, wzywa.
Ale kaczki wciąż nurkują
Pożywienia wyszukują.


— Ta piosenka nie bardzo mi się podoba — zauważył Kret nieśmiało.
Kret nie był poetą i nie wiele go obchodziło co sobie kto o nim pomyśli, a przytym był szczery z natury.
— Kaczki też się nią nie zachwyciły — odrzekł Szczur pogodnie. — Powiedziały: „Dlaczego nikomu nie pozwalają robić tego co chce, kiedy chce i jak chce! zaraz ktoś inny siada na brzegu, przygląda się, wypowiada swoje uwagi, pisze wiersze o tym co zauważył i tak dalej. To przecież nie ma sensu! — Takie jest zdanie kaczek.
— Tak, tak, to nie ma sensu, — potakiwał Kret z wielką gotowością.
— Nieprawda! — wykrzyknął Szczur bardzo obrażony.
— A więc dobrze już dobrze; zgadzam się z tobą, Szczurku, — przytwierdził zgodnie Kret. — Ale ja chciałem się spytać czy nie mógłbyś wprowadzić mnie do pana Ropucha? Tyle o nim słyszałem, i ogromnie pragnę go poznać.
— Bardzo chętnie — powiedział poczciwy Szczur, zrywając się i odkładając poezję na inny dzień. — Wyciągaj łódkę, pojedziemy natychmiast. Ropuch o każdej porze wita mile gości. Czy to rano, czy wieczorem jest zawsze taki sam; w dobrym humorze, rad, że się przyszło i zmartwiony kiedy się odchodzi.
— Musi to być bardzo miłe stworzenie — zauważył Kret, wchodząc do łódki i biorąc się do wioseł, podczas gdy Szczur sadowił się wygodnie przy sterze.
— Najlepszy wśród zwierząt — odrzekł Szczur — bardzo poczciwy, prosty i serdeczny. Może niezbyt mądry — nie możemy wszyscy być geniuszami — lubi się trochę przechwalać i jest zarozumiały. Ale ma wielkie zalety.
Kiedy minęli zakręt na Rzece, ukazał się przed nimi piękny, poważny, stylowy dwór z czerwonej cegły, poczerniały od starości; ślicznie utrzymany trawnik schodził aż na brzeg wody.
— Otóż i „Ropuszy Dwór“ — objaśnił Szczurek. — Zatoka na prawo — widzisz tę deskę z napisem: „Lądowanie wzbronione“ — prowadzi do prywatnej przystani Ropucha, tam zostawimy łódkę. Stajnie znajdują się z prawej strony. A w tej chwili przyglądasz się starożytnej komnacie, gdzie ucztowano w dawnych czasach — to bardzo, bardzo stara sala. Ropuch, jak wiesz, ma dużo pieniędzy, jego dwór jest jednym z najładniejszych w okolicy, choć tego przy Ropuchu nie przyznajemy.
Czółno wpłynęło do zatoki, a gdy stanęli w cieniu szopy, Kret złożył wiosła. W szopie znajdowało się wiele ślicznych łódek zawieszonych na linach, inne były wciągnięte do stoczni, ale żadna łódź nie kołysała się na wodzie, zdawało się że z przystani nikt już nie korzysta.
Szczur rozejrzał się wkoło. — Rozumiem — rzekł. — Skończyło się już wiosłowanie. Ropuch się znudził i porzucił łódki. Ciekaw jestem jaki nowy bzik go opanował. No, chodźmy go wyszukać. I tak dowiemy się o tym dość wcześnie.
Wyskoczyli na brzeg i poszli szukać Ropucha naprzełaj przez łąkę porośniętą kwiatami. Znaleźli go niebawem; siedział w trzcinowym fotelu, miał zafrasowany wyraz pyszczka a na jego kolanach rozpościerała się ogromna mapa.
— Wiwat! — wykrzyknął, zrywając się na ich widok. — Świetnie, żeście przyszli... — Uściskał serdecznie łapki obu zwierzątek, nie czekając aż Szczur przedstawi mu Kreta. — Jak to poczciwie z waszej strony — ciągnął dalej, skacząc wkoło nich. — Miałem właśnie wysłać łódkę po ciebie Szczurku, z surowym rozkazem aby cię tu natychmiast dostawiono żywego czy umarłego. Bardzo mi jesteś potrzebny — obaj jesteście mi potrzebni. Czy chcecie coś zjeść lub napić się? Chodźmy do domu coś przekąsić. Nie macie pojęcia, jak dobrze się składa żeście przyjechali!
— Posiedzimy sobie tutaj spokojnie, Ropuszku — rzekł Szczur, rzucając się na fotel. Kret zasiadł obok niego i grzecznie pochwalił „rozkoszną siedzibę“ Ropucha.
— Najpiękniejszy dwór na całym Wybrzeżu! — wykrzyknął skwapliwie Ropuch. — A nawet powiem więcej — na całym świecie.
Tu Szczur trącił Kreta. Na nieszczęście Ropuch zauważył ten ruch i zaczerwienił się. Zapanowała kłopotliwa cisza, poczym Ropuch wybuchnął śmiechem.
— Nic nie szkodzi, Szczurku — powiedział. — To przecież mój zwykły sposób wyrażania się. Przyznasz chyba, że ten dwór nie taki znowu brzydki, prawda? Tobie się też podoba. No, a teraz chłopcy, mówmy poważnie. Potrzeba mi właśnie takich zwierząt jak wy. Musicie mi dopomóc. Chodzi o ważną sprawę.
— Masz zapewne na myśli wiosłowanie — wtrącił Szczur z niewinną minką. — Wcale nieźle ci już idzie, choć za dużo jeszcze rozbryzgujesz wody. Przy wielkiej cierpliwości i pewnej liczbie korepetycyj...
— Fe! Wiosłowanie! — przerwał Ropuch z obrzydzeniem. — To głupia, dziecinna zabawka. Dawno jej zaniechałem. Strata czasu, nic więcej. Bardzo mi przykro kiedy widzę że wy, chłopcy, coście powinni byli z tego wyrosnąć, tracicie czas tak bezcelowo. Nie, ja odkryłem wielką rzecz, jedyne zajęcie, które istotnie może życie zapełnić. Pragnę temu poświęcić resztę mego żywota, żal mi tylko lat straconych, zmarnowanych na głupstwa. Chodź, kochany Szczurku, i ty, jeśli łaska, miły jego przyjacielu, pójdziemy do stajni, a wówczas zobaczycie!
Ropuch poszedł naprzód, wskazując drogę; Szczur podążył za nim bez wielkiego przekonania. Przed budynkami stajennemi stał wyciągnięty z wozowni nowiuteńki wóz cygański kanarkowego koloru z zielonemi ozdobami i kołami pomalowanymi na czerwono.
— Oto go macie! — wykrzyknął Ropuch, pełzając wkoło i nadymając się. — Ten niewielki wóz to prawdziwe życie! Rozstajne drogi, zakurzony gościniec, wrzosowiska, wygony, żywopłoty, rozległe wzgórza! Obozowiska, wsie, miasteczka i stolice! Dziś tu, jutro tam! Wędrówka, zmiana, zainteresowanie, podniecenie! Cały świat stoi otworem, coraz to nowe widnokręgi! Zwróćcie przytym uwagę, że ten wóz jest bezwarunkowo najpiękniejszy ze wszystkich wozów tego rodzaju. Wejdźcie do środka i zobaczcie jak tam jest. Sam wszystko obmyśliłem, sam jeden!
Kret ogromnie podniecony i zaciekawiony wbiegł skwapliwie za Ropuchem po stopniach do środka wozu. Szczur parsknął, wsadził łapki do kieszeni i pozostał na miejscu.
Wewnątrz wozu wszystko było naprawdę wygodnie urządzone i dostosowane do małej przestrzeni. Stały tam tapczaniki do spania, niewielki składany stolik wpuszczony w ścianę, kuchenka, szafy, półki na książki, klatka z ptakiem, oraz garnki, rondle i patelnie wszelkich gatunków i rozmiarów.
— Doprowadziłem wszystko do perfekcji — rzekł Ropuch otwierając z triumfem jedną z szaf. — Widzisz — sucharki, homar w puszce, sardynki, czego tylko dusza zapragnie. Tu woda sodowa — tam jagody — papier listowy, boczek, konfitury, karty, domino. Gdy dziś popołudniu ruszymy w drogę — ciągnął dalej, schodząc ze schodów — przekonacie się, że nie zapomniałem niczego.
— Przepraszam — powiedział wolno Szczur, gryząc słomkę — czy mi się przesłyszało, czy też wspomniałeś coś o „nas”, o „wyruszaniu” i to „dziś popołudniu”.
— Mój zacny, kochany Szczurku — rzekł błagalnie Ropuch — nie mów takim godnym i oschłym tonem, wiesz przecież, że tak czy owak musisz pojechać. Nie mógłbym sobie w żaden sposób poradzić bez ciebie; powiedz sobie, że klamka zapadła i nie spieraj się ze mną, bo to jedyna rzecz, której nie znoszę. Nie masz chyba zamiaru przez całe życie trzymać się swej nudnej, stęchłej Rzeki, mieszkać w nadbrzeżnej dziurze i pływać łódką. Chcę pokazać ci świat! Chcę cię wykierować na zwierzę, mój drogi!
— Wcale mi o to nie chodzi — powiedział Szczur z uporem. — Nie jadę i koniec. Będę się trzymał mojej starej Rzeki, będę mieszkał w norze i będę pływał łódką jak dotychczas. A Kret mnie nie opuści i tak samo postąpi jak ja, prawda Krecie?
— Oczywiście — potwierdził wierny Kret. — Nigdy ciebie nie opuszczę, Szczurku. Tak będzie jak ty postanowiłeś; musi tak być. Choć trzeba przyznać, że projekt Ropucha brzmi bardzo... jakby to powiedzieć... bardzo zachęcająco i przyjemnie — dodał po namyśle.
Biedny Kret! Życie pełne przygód było dla niego rzeczą nieznaną i radośnie podniecającą, nową, ponętną; przytym zakochał się od pierwszej chwili w kanarkowym wozie i jego wewnętrznych urządzeniach.
Szczur spostrzegł co się dzieje w duszy Kreta i zawahał się. Niecierpiał sprawiać komuś zawodu, a w dodatku przywiązał się do Kreta i zrobiłby prawie wszystko aby mu się przysłużyć. Ropuch bacznie śledził oba zwierzątka.
— Chodźcie na drugie śniadanie — powiedział dyplomatycznie. — Obgadamy tę sprawę. Nie potrzebujemy się szybko decydować. Mnie oczywiście wszystko jedno; chciałem wam sprawić przyjemność, chłopcy. „Żyć dla bliźnich!“ oto maksyma, jaką się w życiu kieruję.
Podczas śniadania, które była naturalnie świetne, jak wszystko w „Ropuszym Dworze” — Ropuch odkrył swoje karty: poniechał Szczura i zaczął grać na niedoświadczonym Krecie jak na harfie. Będąc z usposobienia zwierzęciem gadatliwym i obdarzonym bujną wyobraźnią, odmalował w tak żywych barwach przewidywaną wędrówkę i przyjemność wolnego życia na gościńcu, że podniecony Kret ledwie mógł usiedzieć. W końcu jakimś dziwnym sposobem doszło do tego, iż wszyscy trzej uważali ową wyprawę za rzecz postanowioną. A Szczur — wciąż jeszcze w głębi ducha nie przekonany — pozwolił dobremu sercu wziąć górę nad osobistym zapatrywaniem. Przykro mu było sprawić zawód obu przyjaciołom, którzy pogrążyli się w planach i przewidywaniach i opracowali codzienny rozkład zajęć na przeciąg kilku tygodni.
Gdy skończyli obrady, zwycięski Ropuch zaprowadził swoich przyjaciół na grudź i kazał im łapać starego siwego konia, którego — bez jego zgody a nawet ku jego wielkiemu niezadowoleniu — skazał na pracę wśród kłębów kurzu, w tej niezbyt pociągającej dla niego wędrówce. Koń niewątpliwie wolał zostać na grudzi i po wielu trudach dał się złapać. Tymczasem Ropuch pakował wciąż nowe zapasy do szafy i wieszał pod wozem torby z obrokiem, siatki z cebulą, wiązki siana i kosze. Wreszcie Kret i Szczur zdołali złapać konia, zaprzęgli go do wozu i przyjaciele wyruszyli w drogę.
Rozprawiali wszyscy razem, idąc obok wozu, czy też przysiadając na dyszlu gdy im przyszła ochota. Popołudnie złociło się. Zapach wznoszącego się pyłu był przyjemny i orzeźwiający. Po obu stronach drogi rosły gęste sady, skąd dochodziło do zwierząt wesołe nawoływanie ptaków; dobroduszni przechodnie pozdrawiali ich, mówiąc: „dzień dobry”, a niektórzy zatrzymywali się i wyrażali swój podziw dla pięknego wozu. Króliki zaś, które siedziały przed swymi wejściowymi drzwiami w żywopłotach podnosiły przednie łapki i wykrzykiwały: „O, rety! Rety!”.
Późnym wieczorem przyjaciele uszczęśliwieni i znużeni po ujechaniu wielu mil, zatrzymali się na wygonie, zdala od wszelkich zabudowań, puścili konia wolno aby mógł się paść i zjedli skromną kolację, siedząc na trawie obok wozu. Ropuch opowiadał z ważną miną o wszystkim czego zamierzał w przyszłości dokonać; tymczasem gwiazdy wkoło nich stawały się coraz większe i wyraźniejsze, a żółty księżyc, który cicho i niespodziewanie pojawił się nie wiadomo skąd aby dotrzymać im towarzystwa — przysłuchiwał się rozmowie. Wreszcie weszli do wozu i położyli się na tapczanikach, a zaspany Ropuch rzekł, rozprostowując łapki:
— No, dobranoc chłopcy! To jest życie odpowiednie dla gentlemana! Co tu gadać o waszej starej Rzece!
— Ja nie mówię o mojej Rzece — odparł Szczur cierpliwie. — Ty wiedz, Ropuchu, że o niej nie mówię. Ale myślę o niej — dodał cicho z uczuciem. — Myślę o niej... bezustannie.
Kret wyciągnął łapkę z pod kołdry, namacał w ciemności łapkę Szczura i uścisnął ją.
— Zrobię wszystko, co zechcesz, Szczurku — szepnął. — Może wymkniemy się jutro rano — bardzo rano — i wrócimy do naszej kochanej nory nad Rzeką?
— Nie, nie, musimy zobaczyć co z tego wyniknie — odszepnął Szczur. — Dziękuję ci serdecznie, ale nie mogę opuścić Ropucha, póki nie dokończymy tej wycieczki. Niebezpieczna rzecz zostawiać go samego. To i tak długo nie potrwa. Jego zachcianki nigdy nie trwają długo. Dobranoc.
Koniec wyprawy był zaiste bliższy niż się tego nawet Szczur spodziewał.
Ropuch spał twardo po tylu wrażeniach i długim pobycie na świeżym powietrzu. Żadne potrząsanie nie zdołało go rano z łóżka wyciągnąć. Wobec tego Szczur i Kret zabrali się do roboty po męsku, spokojnie. Szczur obrządził konia, rozpalił ogień, umył zabrudzone wieczorem filiżanki i talerze i nakrył do śniadania, a Kret powędrował do najbliższej wsi — a był to spory kawał drogi — aby kupić mleka, i jajek, i różnych zapasów, o których Ropuch oczywiście zapomniał. Skończyli czarną robotę i, porządnie zmachani, odpoczywali, gdy pojawił się Ropuch, wypoczęty, wesoły i wypowiedział parę uwag na temat miłego i łatwego życia, jakie teraz pędzą, zdala od trosk i męczących zajęć domowych.
Odbyli tego dnia przyjemną wędrówkę przez łąki i wąskie dróżki polne i, tak jak w willię, obozowali na pastwisku, tylko że tym razem obaj zaproszeni goście dołożyli starań aby Ropuch odrobił przypadającą na niego część pracy. Dlatego też, gdy rano nadszedł czas wyruszenia w drogę, Ropuch był o wiele mniej zachwycony prostotą sielskiego życia i usiłował powrócić na swój tapczan, skąd wyciągnięto go siłą. Droga, jak przedtem, prowadziła przez wąskie ścieżyny i dopiero po południu wędrowcy wydostali się na szosę, na pierwszą szosę od początku wyprawy; czyhała tam na nich zguba szybka i nieprzewidziana, zguba, która położyła kres ich wyprawie i wpłynęła wprost druzgocąco na przyszłą karierę Ropucha.
Wędrowali, nie śpiesząc się, po szosie. Kret szedł przodem, przy pysku konia i gwarzył z nim, ponieważ koń uskarżał się, że nie bierze w niczym udziału i że nikt nie ma dla niego najmniejszych względów. Ropuch i Szczur szli razem za wozem i rozmawiali; a właściwie Ropuch mówił, a Szczur wtrącał tylko od czasu do czasu: — Tak, oczywiście; a co ty mu na to powiedziałeś? — i myślał zupełnie o czym innym. Wtem posłyszeli za sobą, daleko, słaby ostrzegawczy dźwięk podobny do odległego brzęczenia pszczoły. Obejrzeli się i zobaczyli niewielki obłok kurzu a w środku ciemny punkt; obłok zmierzał ku nim z niesłychaną szybkością, z kurzu dobywał się cichy odgłos: „Poop! Poop!” niby niewyraźny jęk udręczonego zwierzęcia. Nie zwrócili na to baczniejszej uwagi i ciągnęli dalej rozpoczętą rozmowę, kiedy w jednej chwili (tak się im przynajmniej zdawało) nastąpiła zmiana dekoracji. „To” wpadło na nich wśród huraganowego wichru i szalonego hałasu; wystraszone zwierzęta uskoczyły do rowu. „Poop, poop” zabrzmiało im w uszach spiżowo; ujrzeli przez mgnienie oka wnętrze połyskujące od rżniętego szkła i skóry. Wspaniały samochód olbrzymich rozmiarów, oszałamiający, zapalczywy, oraz szofer, który trzymał kierownicę z naprężoną uwagą zapanowali przez ułamek sekundy nad całą ziemią i powietrzem, zarzucili na zwierzęta oślepiającą zasłonę z kurzu a potem zginęli, stali się kropką w dali, przeobrazili się znowu w brzęczącą pszczołę.
Stary siwy koń, który marzył, drepcąc naprzód, o spokojnej grudzi, dał się opanować uczuciom bardzo naturalnym w tym nowym i ciężkim dla niego położeniu. Stawał dęba, i wierzgał, i cofał się uparcie mimo wysiłków Kreta, który trzymał go przy pysku i dosadnymi słowami odwoływał się do jego lepszych uczuć. Koń, cofając się, wprowadził ostatecznie wóz do głębokiego rowu przy szosie. Przez chwilę wóz ważył się na krawędzi drogi, poczym rozległ się żałosny łoskot i wehikuł kanarkowego koloru, duma ich i radość, leżał na boku w rowie zniszczony nieodwołalnie.
Szczur, poprostu wściekał się ze złości, biegał tam i napowrót po szosie i krzyczał, wygrażając obiema pięściami:
— Ach, wy gałgany! Wy bandyci! Wy zbiry! Zaskarżę was! Będę was włóczył po wszystkich sądach!
Opuściła go zupełnie tęsknota za domem; był teraz szyprem kanarkowego statku, wpędzonego na mieliznę dzięki nieopatrznym manewrom wrogich marynarzy. Usiłował przypomnieć sobie wszystkie dowcipne i sarkastyczne słowa jakimi wymyślał kapitanom parowców, gdy podpływali zbyt blisko brzegu, a rozkołysane fale zalewały dywan w jego salonie.
Ropuch siedział na środku zapylonej drogi z wyciągniętymi łapami i wlepiał wzrok w niknący samochód. Oddychał śpiesznie, a na jego pyszczku malował się spokój i zadowolenie; od czasu do czasu powtarzał tylko pocichu: „Poop — poop”!
Kret usiłował uspokoić konia, co mu się udało po pewnym czasie; zabrał się wówczas do obejrzenia wozu, który leżał bokiem w rowie. Był to zaiste smutny widok; potłuczone szyby, beznadziejnie pogięte osie, jedno koło zdruzgotane, puszki z sardynkami rozrzucone na wszystkie strony, a w klatce ptak, który szlochał rozpaczliwie, błagając aby go wypuszczono.
Szczur pośpieszył Kretowi z pomocą, lecz połączone usiłowania obu zwierząt nie wystarczyły do podniesienia wozu.
— Hej, Ropuchu! — zawołali. — Chodźże nam pomóc!
Ropuch nie odpowiadał ani słowa i nie ruszał się ze swego miejsca na środku drogi; poszli więc zobaczyć co mu się stało. Zastali go pogrążonego jakby w transie; uśmiechał się radośnie a oczy miał wciąż utkwione w zakurzony ślad ich pogromcy. Od czasu do czasu powtarzał jeszcze: „Poop — poop”!
Szczur schwycił go za ramię i potrząsnął.
— Czy przyjdziesz nam wreszcie pomóc, Ropuchu? — spytał surowym głosem.
— Wspaniały, wzruszający widok — szeptał Ropuch, który ani drgnął. — Poezja ruchu! Prawdziwy sposób podróżowania! Jedyny sposób podróżowania! Dziś tu, a jutro już, rzekłbyś... za tydzień! Przeskakuje się wsie, osady i miasta. Ma się zawsze przed sobą widnokrąg nowego człowieka! O szczęście! O poop — poop! O rety! rety!
— Przestańże już robić z siebie osła, Ropuchu! — wykrzyknął Kret z rozpaczą.
— I pomyśleć, że ja nie wiedziałem — ciągnął rozmarzony Ropuch monotonnym głosem. — Zmarnowałem całe dotychczasowe życie! Nie wiedziałem o tym, ani mi się nawet śniło! Ale teraz, kiedy już wiem, kiedy sobie jasno zdaję sprawę, droga usiana kwiatami leży przedemną! Tumany kurzu wzniosą się za mną, gdy pomknę beztrosko w dal! Ile ja wozów wpędzę od niechcenia do rowu na szlaku mego wspaniałego biegu! Wstrętne wózki, prostackie wozy, wozy kanarkowego koloru!
— Co z nim zrobić? — spytał Kret Szczura.
— Nic — odparł Szczur stanowczym głosem. — Bo niema na to doprawdy żadnej rady. Ja go znam oddawna; szał go opętał. Ma nowego bzika, a w pierwszym okresie nowego bzika jest zawsze taki. To potrwa dość długo, przez szereg dni będzie zupełnie niezdolny do żadnych praktycznych zajęć, niby zwierzę pogrążone w błogim śnie. Bóg z nim! Chodźmy zobaczyć jak się przedstawia sprawa wozu.
Po starannym zbadaniu, doszli do przekonania, że nawet gdyby im się udało we dwójkę podnieść wóz, nie byłby i tak zdolny do dalszego użytku. Osie okazały się w stanie beznadziejnym a koło, które odpadło, rozsypało się w kawałki.
Szczur zarzucił lejce na grzbiet konia, związał je i wziął szkapę przy pysku; w drugiej ręce niósł klatkę wraz z jej zdenerwowanym mieszkańcem.
— Chodź — rzekł ponuro do Kreta. — Do najbliższego miasteczka mamy pięć czy sześć mil, musimy przebyć je pieszo. Im prędzej puścimy się w drogę, tym lepiej.
— Ale co będzie z Ropuchem? — spytał niespokojnie Kret, gdy wyruszyli. — Nie możemy zostawić go samego na środku szosy w tym stanie podniecenia. A nuż nadjedzie jeszcze jeden Stwór?
— A, bierz licho Ropucha! — rzekł Szczur ze złością. — Mam go już dość!
Ale nie uszli daleko, kiedy posłyszeli tupot, i zadyszany Ropuch, wciąż jeszcze wpatrzony w dal, wziął ich obu pod ramię.
— A teraz posłuchaj, Ropuchu — przemówił Szczur ostrym głosem. — Jak tylko dojdziemy do miasta, udasz się wprost na posterunek policji, dowiesz się czy posiadają jakie dane o tym samochodzie — może wiedzą do kogo należy — i złożysz skargę. Pójdziesz potem do kowala albo do kołodzieja i umówisz się z nim aby przyciągnął i wyreperował wóz. Potrwa to jakiś czas, ale wóz nie jest beznadziejnie rozbity. Tymczasem my z Kretem wyszukamy w jakimś zajeździe wygodne pomieszczenie, gdzie będziemy mogli pozostać, póki wóz nie wyreperują i twoje nerwy nie ochłoną po tym wstrząsie...
— Posterunek policji! Skarga! — szepnął rozmarzony Ropuch. — Ja miałbym oskarżyć tę cudowną, niebiańską wizję, która została mi łaskawie zesłana! Zreperować wóz! Skończyłem już na zawsze z wozami. Nie chcę nigdy widzieć tego wozu ani o nim słyszeć. O Szczurku! Nie możesz sobie wystawić jaki ci jestem wdzięczny za to, że zgodziłeś się pojechać na tę wycieczkę! Nie byłbym się wybrał bez ciebie i może nigdy nie byłbym ujrzał tego łabędzia, tego promienia słońca, tego pioruna! Mogłem nigdy nie posłyszeć tego uroczego dźwięku, nigdy nie powąchać tego czarownego zapachu! Wszystko zawdzięczam tobie, o najlepszy z przyjaciół.
Szczur z rozpaczą odwrócił się od Ropucha.
— Sam widzisz — rzekł do Kreta, ponad głową Ropucha. — On jest beznadziejny. Wyrzekam się wszystkiego. Gdy dotrzemy do miasta, pójdziemy na dworzec. Przy odrobinie szczęścia możemy tam złapać pociąg, który odwiezie nas na wieczór do Wybrzeża. A jeśli kiedykolwiek przyłapiesz mnie na jakiej wycieczce z tym irytującym zwierzakiem!... — Tu parsknął i przez resztę męczącej wędrówki odzywał się tylko do Kreta.
Kiedy dostali się do miasta, poszli wprost na dworzec, gdzie umieścili Ropucha w poczekalni drugiej klasy, dając dwa pensy tragarzowi aby go miał na oku. Potem zostawili konia w stajni przy zajeździe i wydali najwłaściwsze w swoim mniemaniu rozporządzenia dotyczące wozu i jego zawartości. Ponieważ zdarzyło się iż wsiedli wypadkiem do pociągu, który stanął na stacji w bliskości „Ropuszego Dworu”, odstawili Ropucha wciąż nieprzytomnego i rzekłbyś urzeczonego do drzwi jego domu, nakazując gospodyni aby go nakarmiła, rozebrała i położyła do łóżka. Potem wydostali z szopy swoją łódkę i popłynęli wzdłuż Rzeki do domu, a o bardzo późnej godzinie zasiedli do kolacji w przytulnym saloniku na Wybrzeżu, ku wielkiej radości i zadowoleniu Szczura.
Nazajutrz Kret spał długo i cały dzień wypoczywał; wieczorem łapał ryby na brzegu Rzeki, kiedy nadszedł Szczur, który składał wizyty przyjaciołom i zbierał plotki.
— Słyszałeś co za nowina? — spytał. — O niczym innym nie mówią na całym Wybrzeżu. Ropuch dziś od samego rana pojechał pociągiem do miasta i zamówił sobie wielki i bardzo kosztowny samochód.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.