Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Podhalanie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z Bogiem ludu, z Bogiem w Bogu
............
Boć ci dobrze w twoich górach,
Na tym owsie i żentycy,
Orły twoi współdziedzicy
I swobodny ów świat w chmurach!
Jeżeli wspaniałe cuda górskiéj przyrody, na każdym zwiedzającym Tatry silne czynią wrażenie i nieopisanym wabią ku sobie pociągiem, nie mniéj zajmować nas winien lud wzrosły pod opieką tych osiwiałych olbrzymów, lud, który od pierwszego spojrzenia uderza nas postawą, mową, obejściem; wzbudza ku sobie szczególne jakieś współczucie i chęć bliższego poznania charakteru, sposobu życia i stósunków jego. Wiem ja, że na dokładne zbadanie charakteru ludu, nie wystarczy krótki pobyt wśród niego; wiem, że tak ważne zadanie wymaga głębokiéj znajomości ludzi, która jedynie może być pewną trafnego sądu rękojmią; nie mając więc ani sposobności ani zdolności do podobnych badań, zamiast lekkomyślnie stanowczo orzekać, opiszę po prostu to, co mię w góralach najwięcéj uderzyło, ich cnoty i wady wybitniéj wpadające w oko, ich zatrudnienia, ubiór i t. p. Ostrzegam jednak, że to wszystko, co powiem, odnosi się głównie do mieszkańców Zakopanego, których miałam sposobność bliżéj poznać. O ile ich przymioty i wady wspólne są wszystkim Podhalanom, nie mogę o tém sądzić, to jednak pewna, że główniejsze przynajmniéj rysy charakteru są jedne i teżsame na całém Podhalu.
Jak już wspomniałam, góral od pierwszego spojrzenia uderza nas postawą. W rysach twarzy ogólnie prawie pięknych, ściągłych i regularnych, mają pospolicie wyraz pewnéj szlachetności i powagi; rozum maluje się na otwartém czole; łagodność, a obok tego bystrość i dowcip, jaśnieje w oczach najczęściéj błękitnych; otwartość, szczerość, poznasz od razu w życzliwym uśmiechu. Cera ich zazwyczaj blada, nieco ogorzała, czerstwość jednak i zdrowie oznacza. Zaiste, gdyby można zgodzić się na zdanie jednego z pisarzy naszych, uważającego szlachetność i piękność rysów jako wysokiego rodu spuściznę, nie zaś jako naturalny wypływ szlachetności duszy, odbijającéj się na twarzy jakby w zwierciedle swojém, lub bezwzględny dar nieba, wspólny zarówno najwyższym i najniższym społeczeństwa klasom, Podhalan uważaćby można niechybnie za jakąś odrośl książęcego szczepu, burzami losu zawianego w te niedostępne góry. Górale w ogóle są wzrostu słusznego, postawy smukłéj i dorodnéj. Małego wzrostu, ułomni, bardzo rzadko zdarzają się pomiędzy nimi; przeciwnie często napotkać można prawdziwych olbrzymów.
Ubiór mężczyzn zupełnie zastósowany do miejscowości, lekki i zgrabny, składa koszula krótka do pasa sięgająca, spięta na piersiach mosiężną klamrą, lub związana pod szyją czerwoną wstążeczką. Spodnie opięte krojem węgierskim, z białego sukna, czerwonemi i granatowemi sznurkami na szwach ozdobione. Gunia czyli czucha z grubego sukna koloru kawowego lub białego, obszywana sznurkami czerwonemi z białém, krótka, niedosięgająca kolan. Rzadko kiedy kładą ją na ręce, najczęściéj zarzucają tylko na ramiona, spinając pod szyją mosiężną klamrą. Na sukno, własne owce dostarczają im wełny, którą przędą i tkają w domu, dając potém do foluszów, których kilka znajduje się w Zakopaném i wsiach okolicznych. Sukno kawowe nie jest farbowane, lecz zrobione z naturalnéj wełny. Biodra ściskają bardzo szerokim pasem, nieraz pod same pachy aż na piersi zachodzącym, zapinanym z przodu na kilka dużych mosiężnych sprzączek; niekiedy dla większéj ozdoby nabijają go wielkiemi świecącemi guzikami. W tym pasie jest kaleta na dudki (pieniądze) i habrykę (tytoń). Głowę osłania kapelusz okrągły z wąziutkiemi skrzydłami, ozdobiony opaską z białych muszelek nawleczonych na sznurek, zwanych kostkami, lub, u młodych elegantów, pąsową wstążką i bukietem kwiatów. Długie włosy spadające na plecy i ramiona, wysmarowane masłem, już tylko u starych gazdów i juhasów (pasterzy) widzieć można; młodsi zazwyczaj strzygą głowę. Na nogach noszą skórzane kierpce przysznurowane rzemykami; obuwie to lekkie i wygodne do spinania się po górach, jedynie tylko od skaleczenia zabezpiecza nogę, nie chroniąc jéj bynajmniéj od przemoczenia; o co zresztą górale nie wiele dbają, bo kiedykolwiek zupełnie ubrani przechodzą w bród potoki.
Ubiór juhasów nieco się różni od opisanego powyżéj. Stanowi tę różnicę koszula napuszczona tłuszczem, jedna na całe lato, zupełnie czarna i połyskująca jak jedwabna. U szerokich otwartych rękawów wiszą kutasy z kolorowych paciorków i inne świecące ozdoby. Pas szerszy jeszcze niż zwyczajny z mnóstwem łańcuszków i rzemyków, a nareszcie serdak, t. j. kożuszek krótki do pasa bez rękawów. Juhasy nie zdejmują go przez całe lato, na wielkie tylko upały odwracają włosem na wierzch. Przez plecy przewieszają wielką wełnianą torbę z długiemi frendzlami. Kapelusz ozdabiają suto łańcuszkami, paciorkami i piórem z jakiego ptaka. Krótkiéj fajeczki góral prawie nigdy z ust nie wypuszcza.
Urodzony wśród gór, nazwyczajony od dzieciństwa do wdzierania się na skały i przebywania najprzykrzejszych miejsc, góral nabiera téj giętkości w postawie, téj lekkości i zręczności w ruchach, jakiéj próżnobyśmy szukali u mieszkańców równin. Nic piękniejszego nad widok górala wśród skał, przepaści, urwisk, na oko zda się że chyba kozom dzikim przystępnych. Tu on prawdziwym panem i królem. Z całą swobodą i pewnością przeskakuje z kamienia na kamień, czepia się gładkiéj, pochyłéj opoki, nieustraszoném okiem zagląda w bezdenną przepaść, a czoło jego promienieje dumą i radością, bo on tu jest w swoim żywiole. Ta dzika natura jest prawdziwą matką jego, on jéj synem nieodrodnym, kochającym ją całą miłością poczciwego serca. To téż pasterstwo jest najulubieńszém ich zatrudnieniem; trudy, niewygody, niedostatki takiego życia, jakie juhasy pędzą przez lato, narażeni na słoty, burze, wichry, nieraz na śniegi i zimna, milsze im, niż spokojność i wywczas, jakich używają w domu.
Gospodarstwo górali co do bydła, całkiem się różni od naszego, co jest naturalnym miejscowości wynikiem. Niepłodne i jałowe grunta tutejszych osad, nie mogą wyżywić licznéj ludności osiadłéj w dolinach u stóp Tatrów, tego gniazda śniegów i lodów, zimnym oddechem swoim mrożących długo biedną ziemię. Gdy u nas pola zielenią się oziminą, łąki wdzięczą kwieciem, liściem stroją drzewa, tu jeszcze zimno, smutno, nago i odarto. Około połowy Lipca, owies dopiero się wysypuje w Zakopaném; w Bukowinie, wsi znacznie wyżéj i bliżéj wynioślejszych gór położonéj, wygląda tak, jak u nas w parę tygodni po zasiewie. Gdzie więc ziemia nie wystarcza na wyżywienie człowieka, trudno myśleć o utrzymaniu bydła. Ale Opatrzność, udzieliwszy tak skąpo chleba biednym góralom, nie odmówiła im tak zdrowego i posilnego pokarmu, jakim jest mleko; owszem dała im go w większéj obfitości i bez porównania lepsze, niż na równinach. W głębi tych samych Tatrów, których sąsiedztwo tak jest zgubném dla rolnictwa, rozścielają się polany czyli łąki górne w krainie lasów położone, a nad niemi hale czyli łąki alpejskie, położone już powyżéj górnéj granicy kosodrzewiny. Jedne i drugie najwyborniejszéj dostarczają paszy. Tamto więc wypasają się przez lato góralskie owce, krowy, a nawet i konie; z polan zbierają siano na zimę, zwykle długą i przykrą. Polany te są albo pańskie, albo należą do zamożniejszych gazdów czyli gospodarzy, od których nieraz mają nazwiska. I tak: halę należącą do rodziny Królów, zowią Królową; rozległą halę za Magórą, a nawet i stawy w jéj pobliżu leżące, nazwano Gąsienicowemi, od rodziny Gąsieniców, do któréj wspomniona hala od dawnych czasów należy; polanę będącą własnością Kalatów z Szaflar, zowią Kalatówką.
Oto sposób, w jaki Podhalanie użytkują wspólnie z tego prawdziwego dobrodziejstwa Opatrzności. Za nadejściem wiosny w górach, to jest około Zielonych Świątek, z każdéj wsi w Nowotarszczyźnie, choćby o dwie i trzy mile od Tatrów odległéj, wybierają gazdę powszechne mającego zaufanie, i jemu powierzają bydło, szczególniéj owce, układając się przy tém, ile ma oddać sera właścicielom. Taki naczelny pasterz zowie się Bacą; on układa się z właścicielami polan, przybiera sobie do pomocy’ pasterzy zwanych Juhasami, zwykle najdorodniejszych z młodzieży góralskiéj, i na lato wyrusza w góry. Jeden Baca ma zwykle kilkaset owiec sobie powierzonych. Takie karawany, mając z sobą duże psy owczarskie, ciągną wesoło z każdéj wsi na przeznaczone sobie polany. Za przybyciem na miejsce, poprawiają przeszłoroczny szałas, lub stawiają nowy. Szałas jestto nizka budowa sklecona z okrąglaków, przedzielona na dwie części. W pierwszéj jest nigdy nie gasnące ognisko, nad którém zawieszają miedziany kocioł do warzenia żentycy; tu także sypiają juhasy na gołéj ławie lub na ziemi około ognia. W drugiéj przegrodzie stoją czyściuteńkie naczynia potrzebne do nabiału, konewki, skopki, dzieżki; tu także obsuszają świeżo zrobione sery.
Owce i krowy (statek) przez cały dzień pasą się na polanie lub w hali, spinają się po urwiskach i stromych pochyłościach z dziwną zręcznością i ostrożnością. Owce wychodzą na takie wysokości, że patrząc z doliny, wydają się jakby mrowisko, którego poruszenia zaledwie najbystrzejszy wzrok dostrzedz potrafi. Czasem zdarzają się przypadki, że biedne bydlę złamie nogę lub spadnie w przepaść i zabije się na miejscu. Juhasy nie codzień wszyscy chodzą z owcami, ale przepasają się, t. j. pasą kolejno. Na noc owce zostają pod gołém niebem w ogrodzeniach koszarami zwanych, a juhasy z psami pilnują, bo wilki czasem zachodzą. Baca rachuje codzień powierzone sobie owce czy która nie zginęła. Uskutecznia to w następujący sposób: po jednéj wypuszcza owce z koszaru, rachując do dziesięciu; każdy dziesiątek wykrzykuje głośno a obok siedzący juhas liczy dziesiątki na koronce. Taki porachunek nazywa się czytaniem.
Krowy spędzają do stajenek przystawionych do szałasu, miejscami, a mianowicie w Bieskidach, kolibą zwanego. Takie nocne koczowiska bydła posuwają się coraz daléj i tym sposobem nawozi się i użyznia cała polana.
Juhasy doją owce do skopców gieletami zwanych, w początkach lata, gdy pasza jest obfitszą, trzy razy na dzień; późniéj już tylko dwa razy t. j. rano i wieczór. Koło krów chodzą dziewki, kucharkami zwane. Mleko owcze wlewają do wysokiéj, żelaznemi obręczami pobitéj dzieży, zwanéj puczerą i klagają, t. j. wpuszczają do niego troszeczkę podpustki[1], za dodaniem któréj, ser oddziela się od serwatki, a ta serwatka przegotowana w kotle, jest ową żentycą, któréj zbawiennych skutków już tylu chorych doznało. Jest ona dosyć gęsta, żółtawa, słodka, bardzo smaczna i tak posilna, że juhasy nią jedynie i mlekiem żyją przez te kilkanaście letnich tygodni. Przeszło kwartowy skopek żentycy, u górali czerpakiem zwany, wystarcza na jednorazowy posiłek. Słyszałam jednak w szałasie od juhasów, iż nie wszystkim z pomiędzy nich służy żentyca. W dnie postne, juhasi do południa nic do ust nie biorą i tym sposobem przy tak skromném i jednostajném pożywieniu, zachowują przepis wstrzemięźliwości chrześciańskiéj. Psy się tu także mają doskonale; razem z panami swymi zajadają mleko i żentycę; wyglądają téż jak utoczone. Dla chorych cedzą tę żentycę, przez co oddzielają się drobne gruzełki sera mniéj strawne dla słabego żołądka, a zostaje czysta serwatka.
Widząc juhasów w czarnych jak węgiel, tłuszczem napuszczonych koszulach, trudnoby się spodziewać téj czystości, jaką znaleść można w każdym szałasie. Byłam w kilku i wszędzie największy widziałam porządek tak w naczyniach, jak i w robocie około nabiału. Nim baca do roboty około sera się zabierze, po kilka razy w czystéj wodzie jak najstaranniéj ręce po za łokcie obmywa i czystą płachtą obciera, włosy na głowie odgarnia i pilnie przestrzega, aby wiatr nie naniósł mu popiołu lub prochu do mleka. Część sera według umowy oddaje baca właścicielom owiec.
Szczególne są warunki téj umowy i sposób jéj zawierania. W parę tygodni po wypędzeniu owiec w góry, gazdowie będący ich właścicielami, przychodzą na polanę i każdy doi swoje owce, po czém mierzy patyczkiem głębokość mleka w przeznaczoném na to naczyniu; jedna taka miara zostaje w szałasie, drugą zabiera gazda. Na tym samym patyczku wyrznięty jest znak odpowiedni temu, jaki gazda wystrzyga na uchu każdéj ze swoich owiec, dla rozpoznania ich. Po upływie kilku tygodni, mniéj więcéj podług umowy, przez które owce zostają na polanie, przystępują do porachunku następującym sposobem. Nalewają w owo naczynie wody do tejże saméj wysokości, do jakiéj dochodziło mleko; waga téj wody służy im za jednostkę, którą nazywają wodą. Baca oddaję tyle funtów sera, ile umówiona liczba wód zaważy.
Gdy wiosna jest wcześna i ciepła, pasza obfita, bacowie oddają po 10—11 wód; skoro przeciwnie śniegi i mrozy długo trwające nie sprzyjają wzrostowi trawy, albo lato jest słotne i zimne, zaledwie mogą oddać 8 wód. Reszta sera będąca własnością bacy, jest oraz jego zapłatą, którą dzieli się jeszcze z juhasami, dając im tygodniowo umówioną ilość sera. Prócz tego jak mi powiadano, bierze baca cały podój z trzech dni dowolnych, a każdy z juhasów z dnia jednego. Żentyca sprzedawana dla chorych, lub gdy się gość jaki nawinie, należy do niestałych dochodów bacy.
Ser ugniatają w bruski czyli krążki po kilka funtów ważące, albo oszczypki podobne z kształtu do małych baryłek, robione w formach drewnianych rzniętych w różne wzory wyciskające się na serze. Po zrobieniu, moczą serki w wodzie nasyconéj solą, co nazywają rosoleniem, a gdy nasłonieją, obsuszają je na wolném powietrzu lub nad ogniem. Tak sery jak bryndzę, którą gazdowie robią w domu ze świeżego sera odebranego od baców, sprzedają na jarmarkach w Nowymtargu i Czarnym Dunajcu.
Gdy już nie staje paszy na jednéj polanie, przenoszą się ze statkiem na inną, a w końcu Sierpnia rozsadzają się t. j. rozchodzą się do domów. W dzień naznaczony, właściciele owiec przychodzą na polanę lub w inne umówione miejsce i każdy odbiera swój statek. Nazywa się to mięszaniem.
Piękny, ale zarazem smutny widok przedstawiają doliny, polany i hale tatrzańskie, w porze gdy ucieka z nich życie pasterskie. Ludno tam wtedy i gwarno; brzęczą dzwonkami stada owiec i bydła pędzone do domu; biegną ochoczo psy, rade z powrotu do wsi; na wózkach wiozą naczynia i cały sprzęt szałasowy; juhasy hukają jakby na pożegnanie, budząc raz jeszcze echa które do przyszłéj wiosny drzemać będą w osamotnionych górach.
Śmielsi i odważniejsi górale z zapałem oddawali się polowaniu na dzikie kozy i świstaki[2], przy czém nieraz narażali życie. Zwierzęta te w najdzikszych tylko i najniedostępniejszych przebywają skałach: około Morskiego Oka, Swinnicy, Wołoszyna, Krywania, Łomnicy, tudzież przy Rohaczach, grupie na zachód od poprzedzających położonéj. Lekkość i szybkość pierwszych, tajemnicze kryjówki drugich, wymagały równéj odwagi i zręczności jak i przebiegłości. Strzelec wybrawszy się w góry, zaskoczony mgłą lub niespodzianie spadłym śniegiem, nieraz całe tygodnie wśród nich przepędzał zagrożony głodową śmiercią, jeżeli skończył się zapas żywności, a promień słońca nie rozproszył gęstéj mgły wszystkie szczyty i doliny zalegającéj. A jednak nie zważali oni na te niebezpieczeństwa i z upodobaniem rozpowiadają o podobnych wyprawach. Ta namiętność do polowania, wzrastająca w miarę trudności i niebezpieczeństw, groziła zupełném wytępieniem kóz i świstaków. Dopiero komisyja fizyjograficzna Tow. Nauk. Krak. wzięła w opiekę biedne zwierzęta i po wielu zabiegach i staraniach, uzyskała w r. 1869 ustawę sejmową zabraniającą polowania na kozy i świstaki pod karą pieniężną. Zostawione w spokoju i bezpieczeństwie przez parę lat ostatnich kozy, rozmnożyły się znacznie; zeszłéj zimy widziano je już nawet około Czerwonego Wierchu i Giewontu, gdzie dawniéj nie ośmielały się przebywać, jako w miejscach dostępniejszych i bliżéj ludzkich mieszkań położonych.
Góral posiada w wysokim stopniu poetyczne uczucie piękności przyrody tak olbrzymiéj i zdumiewającéj w górach. On nie jest obojętnym widzem otaczających go cudów; on sobie w nich lubuje, ceni je, pyszni się niemi jakby dziedzictwem swojem. Piosnki ich pasterskie malują nieraz bardzo żywo i poetycznie wdzięki gór, dolin i polan strojnych kwieciem; urok cudowności otacza jeziora, mnóstwo podań i legend do każdéj niemal wiąże się skały, do każdego potoku i źródła. Osnową ich jest zazwyczaj natychmiastowa kara boża za jakiś występek, o któréj świadczą dotąd dla przestrogi ludzi, bądźto skamieniały jęczmień, bądźto dziwacznych kształtów skały i drzewa, bądź nareszcie duch pokutujący na miejscu dokonanéj zbrodni, lub coś podobnego; daléj skarby ukryte w najniebezpieczniejszych miejscach, lub przygody zbójców którzy przed niedawnemi jeszcze czasy, wałęsali się po górach. Strzygi, Upiory, Boginki, Dziwożony, Wilkołaki, Djaszki (szatany), ważną także grają rolę w tych powieściach, z najgłębszą rozpowiadanych wiarą.
Nie wiadomo skąd urosło pomiędzy Podhalanami podanie o niezmiernych skarbach ukrytych w Tatrach, gdyż wszelkie dotąd czynione poszukiwania, okazują przeciwnie wielkie pod tym względem ubóstwo tych gór, w których prócz żelaza, inne kruszce w tak małéj znajdują się ilości, że nieopłaciłyby kosztów wydobywania. Znam rodzinę w Zakopaném posiadającą jakąś cząstkę Ornaku, polany w Kościelisku. Ojciec téj rodziny pracując w Kuźnicach, dowiedział się od pewnego górnika, niemylnego niby sposobu wynajdywania srebra. Żyła srebrna, według jego opowiadania, jestto jakby korzeń rozrosły w łonie skały, wystrzelający na wierzch łodygą i kwiatem. Tym kwiatem jest pewien gatunek kamienia; kopiąc za tą wskazówką, z pewnością natrafi się na żyłę srebra. Taki kwiat znalazł ów gazda na swojéj polanie i wziąwszy pozwolenie od urzędu górniczego, rozpoczął nadzwyczaj mozolne poszukiwania. Wśród téj pracy śmierć go zaskoczyła. Na śmiertelném będąc łożu, zaklinał swoję rodzinę, aby się nie zrażała żadnemi trudnościami i kosztami, ale prowadziła daléj rozpoczętą robotę, gdyż wszystko się opłaci bogactwem srebrnego korzenia. Jakoż pozostała wdowa przenikniona religijną wiarą w obietnice męża, przez kilka lat nie szczędziła znacznego nakładu jakiego wymagało łamanie twardéj opoki; sprzedała krowy, zapożyczyła się nawet, a srebra jak niema tak niema. Już się zdawało bliskiém odkrycie skarbu, ale zabrakło pieniędzy, nikt nie chciał pożyczyć na tak niepewną hipotekę i zaprzestano roboty.
Prócz tych naturalnych skarbów, bujna wyobraźnia górali w każdéj niemal niedostępnéj skale mieści niesłychane bogactwa, których strzegą złe lub dobre duchy. Przystęp do tych skarbów jest zazwyczaj bardzo trudny, wymagający wielkiéj odwagi tak fizycznéj jak moralnéj, oraz spełnienia warunków prawie niepodobnych do wykonania. Wiele podań w tym względzie, jaśniejących prawdziwą poezyją, przytoczył Goszczyński w pięknym swoim opisie Podhalan, do którego odsyłam ciekawych bliższych szczegółów. Zeiszner, w przedmowie do „Pieśni ludu Podhalan“, w któréj bardzo zajmująco skreślił charakter, sposób życia i obyczaje górali, wspomina także o podaniach tyczących się skarbów w Tatrach ukrytych. Być może, iż udało się komu znaleść kiedyś pieniądze zakopane w górach przez dawnych zbójników, i stąd podanie o skarbach zaklętych. Dotąd po dolinach i polanach widują górale palące się pieniądze. W takiem miejscu należy kopać, a pewno się skarb znajdzie. Znam gazdę w Zakopaném bardzo poczciwego i pracowitego człowieka, który kilka razy szukał skarbów w miejscu tak wskazaném, ale dotąd nie znalazł innych nad te, których nabywa codziennie w kowalskiéj kuźni własną pracą i zręcznością.
Wyobrażenia górali o zbójectwie różnią się zupełnie od naszych. Zbójnik jest dla nich niejako uosobieniem odwagi, siły, zręczności, dzikiéj piękności i szlachetności rycerskiéj. Zostać zbójcą, czyli jak oni powiadają, iść na zbój, uchodziło za coś szlachetnego, za jakieś odznaczenie się przynoszące sławę. Téj ich sympatyi do zbójników dowodzą ich piosnki i opowiadania, w których zbójnicy występują jako bohaterowie, będący zbiorem wszelkich zalet i przymiotów tak zewnętrznych jak wewnętrznych. Najcelniejszym takim bohaterem nietylko u naszych Podhalan, ale i u węgierskich Słowaków jest Janoszyk. Olbrzymi wzrost, uroda, siła nadludzka, niezrównana odwaga, rozum, dobroć, szlachetność, a obok tego tajemniczy związek ze światem nadprzyrodzonym, czynią z niego istotę doskonałą, niemal cudowną, ideał zbójcy dla górali. Opowiadają oni o jego pobożności, miłosierdziu dla biednych, których obdarowywał skarbami zdobytemi na bogatych; sławią jego odwagę, pokazują ślady jego przebywania w Tatrach, skały, na których obiadował, jaskinie, które mu służyły za schronienie. Żył on ku końcowi przeszłego stulecia, miał być rodem ze Spiża, broił najwięcéj w Tatrach i przyległych miasteczkach, zapuszczał się na Orawę i Liptów, gdzie nakoniec złapany i w Mikołaszu powieszony został. Podhalanie jednak nie przyznają Janoszykowi tak haniebnego końca; powiadają, że umarł śmiercią naturalną, a olbrzymie kości jego znaleziono w pewnéj jaskini w dolinie Kościeliskiéj.
Przed niedawnemi jeszcze czasy zdarzali się zbójnicy w Tatrach. Nie trzeba sobie jednak wystawiać, żeby to byli owi zbójcy okrutni, o jakich nam prawią gminne powiastki, lub złodzieje kradnący co się zdarzy. Zazwyczaj obawa kary za jakie małe przewinienie, lub chęć naśladowania owych bohaterów, których sława brzmi na całém Podhalu, skłaniała górali do udawania się na zbój. Pojedynczo lub w kilku napadali oni na szałasy, a nastraszywszy bacę i juhasów, zabierali oszczypki, gotowali w mleku barana, którąto potrawę za największy uważają przysmak, i wyprawiali wesołą ucztę, w któréj brali udział i juhasy. Zbójnicy napadali téż czasem i podróżnych, zwłaszcza kupców na gościńcach.
W ten sposób opisują Goszczyński i Zeiszner tych rycerskich bohaterów Podhala, o których teraz wcale nie słychać, tak że podróżny z zupełném bezpieczeństwem może zapuścić się w góry, nawet sam z przewodnikiem.
Górale, ceniąc i czując piękność i wspaniałość swych gór, bardzo są temu radzi, gdy ktoś obcy równie je podziwia. Ileżto razy pytali nas, po co przyjechaliśmy do Tatrów? Odpowiedź, że dla przypatrzenia się tym pięknym górom, bynajmniéj ich nie zadziwiała; mówili wprawdzie: „I cóż tu widzieć? tu tylko skale (kamienie) i nic więcéj; w mieście przecież daleko piękniéj i weseléj“, ale mówili to widocznie, aby wywołać nowe pochwały dla gór ukochanych. Z jakiémże zadowoleniem przysłuchiwali się tym pochwałom, dodając zarazem swoje spostrzeżenia malujące trafnie, a nawet poetycznie gór piękności. „U nas“ mówią „kraj bardzo zdrowy, bo zimny; prawda, że ziemia płona, chleb się u nas kończy, ale za to woda zaczyna. Jużto wody nam Pan Bóg nie poskąpił! Ta téżto woda i powietrze nas trzyma.“ I prawdę mówią; nie ma zapewne okolicy, gdzieby mniéj panowało chorób, gdzieby mniejsza była śmiertelność. Przez kilka tygodni zwykłego pobytu naszego w Zakopaném, na 3000 ludności, umierało zaledwie kilkoro i to po większéj części podeszłego wieku, albo przypadkową śmiercią, lub nareszcie dzieci na ospę. Cholera i inne epidemije nie znane tu zupełnie; jedyną panującą chorobą bywa czerwonka, pochodząca zazwyczaj z jedzenia zielenin, szczególniéj grochu i gruszek. Ale i ta choroba nie jest tutaj tak niebezpieczną, jak bywa u nas po wsiach, z wyjątkiem dzieci, których tu bardzo wiele na nię umiera.
Jak już kilkakrotnie wspomniałam, niepłodność ziemi, tudzież długa zima a krótkie lato, nie sprzyjają rolnictwu. Zamożni nawet gazdowie nie mogą się wyżywić z własnego pola; jeżdżą po siacie (zboże) do Krakowa i Sącza, a najczęściéj do Kezmarku. Cóż dopiero mówić o biednych! Grule (ziemniaki) jałowe lub z mlekiem, kluska lub bryja z owsianéj mąki, w lecie rozmaite huby (grzyby) w kilka minut ugotowane i zaprawione mąką, wreszcie placki owsiane lub kukurydzane, z kupowanéj na Spiżu kukurydzy, w popiele pieczone, zwane moskalami, są codziennym ich posiłkiem. Ale góral nie wiele dba o to; ubiór porządny, chata duża i piękna, oto główny przedmiot jego starania.
Jaki taki zarobek znajdowali dawniéj w Kuźnicach, jużto pracując w baniach (kopalniach), jako hawiarze (górnicy), jużto jako robotnicy przy fabrykach, już wreszcie wożąc żelazną rudę z Magóry, Tomanowéj, Dziewiątéj i innych gór, w których znajdują się kopalnie tego kruszcu. Teraz fabryki te bardzo podupadły, a zatém i zarobku przy nich mało. Z nastaniem lata udawali się Podhalanie na koźbę najwięcéj do Kongresówki, gdzie rok rocznie miewali w pewnych miejscach robotę. Od paru lat otworzył się im lepszy zarobek na Węgrzech; w zeszłym roku szczególniéj, bardzo wielu pracowało przy kolei podtatrzańskiéj. Niektórzy Zakopianie trudnią się także furmanką od czasu jak więcéj osób jeździ dla zwiedzenia Tatrów lub na żentycę do Zakopanego.
W dawnych czasach nierównie lepszy byt kwitnął w podhalskich siołach. Okolice te nie znały srogich klęsk wojny ani ciężaru służby wojskowéj. Królowie przywilejami swymi stwierdzali nadania tutejszym wieśniakom czynione. Ze zmianą okoliczności zmieniło się wszystko; zawikłane, trudne do rozstrzygnienia procesa, po kilkadziesiąt lat trwające, niszczą lud biedny, któremu z dawnych czasów pozostało tylko wspomnienie lepszéj doli, i pargaminy królewską opatrzone pieczęcią, które z największém poszanowaniem dotąd przechowuje.
Górale pomimo znanéj skrzętności, zapobiegliwości i przemysłowości swojéj, są dosyć leniwi i ociężali, wszystkie domowe zatrudnienia zdają na kobiety. Gazda w jasny dzień leży sobie wygodnie na łóżku, a gaździna prowadzi konia na paszę, poi go, w nocy nawet pilnuje pasącego się na pastwisku. Ona nieraz wytacza wóz, lub go składa, zaprzęga i tym podobnemi męzkiemi trudni się robotami. Nie jestto jednak ogólnie przyjętym zwyczajem, i mężczyźni bywają bardzo gospodarni i pracowici.
Wielkie umiarkowanie tak w jedzeniu jak w napojach, chroni lud ten od nędzy i jest źródłem dobrego bytu jaki tu ogólnie widzieć się daje. Trzeźwość jest powszechnym przymiotem zakopiańskich górali; nałogowych pijaków prawie niema, przynajmniéj pomiędzy gospodarzami. Karczma w dzień powszedni stoi pusta, w niedzielę dopiero gdy się poschodzą juhasy i miejscowe łycaki (eleganci, fircyki), i trochę sobie podochocą piwem lub wódką, zaczyna się hulanka kończąca się czasem kłótnią i bitką. Wielka żywość i porywczość są wrodzone góralom: stąd o byle co przychodzi pomiędzy nimi do kłótni. Ale ten gniew nie trwa długo; jak się prędko wszczyna, tak téż prędko się kończy. Dwaj kmotrowie poczubiwszy się aż do krwi i guzów, nazajutrz schodzą się w najlepszéj zgodzie i najspokojniéj rozmawiają o wczorajszéj bitce. Nieprzyjaźni, zawiści, a tém bardziéj zemsty, całkiem tu nieznają. Przez kilkanaście lat bywania naszego w Zakopaném, ani tu ani w okolicy, nie słyszałam o podpaleniu gdzieindziéj tak pospolitém. W ogóle pożary bardzo rzadko się wydarzają, a z podpalenia nigdy.
Jak wielką wagę ma u tutejszych górali nie tylko ślub, ale nawet proste przyrzeczenie wstrzemięźliwości, niech służy za dowód następujący przykład. W jednéj z naszych wycieczek w góry, przyszedłszy do szałasu, zabraliśmy się do zgotowania herbaty. Wiedząc że niektórzy górale, zwłaszcza przewodnicy chociaż nie piją wódki któréj się wyrzekali, używają jednak araku, bez pytania nalaliśmy go do herbaty naszemu przewodnikowi. Ten zaledwie przytknął do ust szklankę, zawołał prawie z płaczem: „Co ja téż zrobiłem! To herbata z arakiem!“ — Czyście się wyrzekali araku? — „Nie, ja się nie wyrzekałem, ale już od kilkunastu lat nie piję. Na chrzcinach, na weselach, przymuszali mię nieraz, chcieli gwałtem wlewać w gardło, a przecież mię nie skusili, i teraz dopiero trzeba było takiego nieszczęścia!“ Biedny Maciéj był prawie w rozpaczy. Uspokajaliśmy go wystawiając że w tém niema grzechu, gdyż tego nie zrobił umyślnie, że Bóg czytający w sercu ludzkiém, wie że to najniewinniejsza pomyłka, że gdyby nawet było to grzechem, jużby go zmazał tak serdecznym żalem. Wszystko napróżno, Maciéj niczém pocieszyć się nie dał. Gdym go przepraszała za to że mimowolnie sprawiliśmy mu tyle zmartwienia, „Wyście nic nie winni, ale mój nos, że on téż nie poczuł pierwéj tego araku!“ Długo siedział z głową podpartą na ręku, zafrasowany, jakby go największe spotkało nieszczęście, nareszcie wyszedł z szałasu, a po chwilce powrócił, mówiąc że krew mu się puściła nosem. Nie wiem czy to był naturalny upływ krwi w skutek gorąca i utrudzenia, czyli téż, co prawdopodobniéj, Maciéj potężnym kułakiem ukarał winowajcę, aby krwią jego obmyć przewinienie; dość że potém uspokoił się cokolwiek i czasem tylko wśród rozmowy wspominał swoje nieszczęście. Nie wyszło mu jednak z pamięci mimowolne złamanie danéj Bogu obietnicy; w rok potém jeszcze z ubolewaniem powtarzał: „Dotąd darować sobie nie mogę, żem ja nie poczuł tego araku.“
Niestety może niezadługo trudno będzie o podobny przykład w Zakopaném, bo coraz liczniéj osiedlające się tutaj żydostwo, korzystając z wolności szynkowania trunków, rozpoi lud, a dopomogą mu panowie turyści. Ci to bowiem postępowi ludzie, namawiają a nawet przymuszają przewodników do picia wódki, wybijając im z głowy przesądy i skrupuły, i biorąc na swoje sumienie odpowiedzialność za złamanie ślubu. Czy zechcą także odpowiadać za skutki pijaństwa?
Głównym i zaiste najpiękniejszym rysem charakteru górali jest ich miłość dla rodzinnéj ziemi, w któréj nieskończenie przewyższają mieszkańców równin. Nic w świecie nie skłoni górala do opuszczenia dobrowolnie rodzinnego kątka. Zmuszony głodem do szukania zarobku w żyźniejszych okolicach, schodzi na równiny bądźto nad Wisłę, bądź na Węgry, zawsze jednak powraca do wsi rodzinnéj stęskniony za swemi górami, za wyborną wodą, za czystém powietrzem, nawet za słotą i burzą. Trzeba ich widzieć gdy w końcu lata powracają do domu z ciężko zapracowanym groszem. Co to za radość w ich twarzach i wesołych śpiewkach, któremi witają swoje Hale! Powracając ze Zakopanego, często spotykaliśmy po drodze takie wesołe gromadki. Nieraz poprzedzał je skrzypek, a w takt muzyki przyśpiewywali i podskakiwali górale, choć z kosą i grabiami na ramieniu a tłómaczkiem na plecach, bo ich ożywiał widok gór i nadzieja rychłego powitania stęsknionéj rodziny. Kilkadniowe nawet oddalenie, ma już wpływ na ich zdrowie i usposobienie, już tęsknią za swemi stronami. Miasto nie wabi ich bynajmniéj wygodami swemi, owszem żałują jego mieszkańców, że uwięzieni w murach, nawet nieba nie widzą tak blisko jak w górach, na których to lazurowe sklepienie wspierać się zdaje.
Własną pracą, przemysłem i rządnością zapewniwszy sobie jaki taki byt na tak niewdzięcznéj ziemi, górale są tém niejako dumni, lekceważą mieszkańców równin cierpiących niedostatek i nędzę wśród najżyzniejszych łanów, nazywają ich z pogardą Lachami i o ile możności najmniéj wchodzą z nimi w stósunki. Wzięci do wojska, zapędzeni w dalekie strony, tęsknią za rodzinną zagrodą; niejeden ciężko się rozniemoże i dopiero powrót do gór przywraca mu zdrowie. Ten święty ogień tchnieniem samego Boga w prawych rozniecony sercach, to wzniosłe, szlachetne uczucie, które nas rozrzewnia w góralach i do szacunku naszego nadaje im prawo, jest dla nich drogim talizmanem przeciw skażeniu, na jakie są narażeni, czyto służąc wojskowo, czy téż tułając się po obcych stronach wśród ludzi, u których już dawno zaginęła poczciwa prostota. Służba wojskowa, stanie na kwaterach po miastach, gdzie tyle zwodniczych a zgubnych ponęt ciągnie niedoświadczonego prostaczka w przepaść zepsucia, jest dla górali szkołą, w któréj nabywają znajomości ludzi i świata, doświadczenia, trafniejszego o rzeczach sądu, nie tracąc pierwotnéj poczciwości, bo miłość rodzinnéj ziemi, rodzinnych zwyczajów, stoi na straży ich serca i wszelkim obcym wpływom broni przystępu. Nie słychać tu niemieckiego „ja“ tak niemile rażącego, które na powiślu galicyjskiem i u bieskidowych górali, szpeci piękną naszą mowę, a jest nabytkiem przyniesionym z wojska, który przez nawyknienie przeszedł do całéj ludności.
Znałam kilku wysłużonych żołnierzy w Zakopaném; wszyscy odznaczali się prawością, rzadkim rozsądkiem i żywszém jeszcze przywiązaniem do stron ojczystych; żaden z nich nie tęsknił za uciechami miejskiego życia. Gazda, w którego chacie mieszkaliśmy, dwa lata służył w wojsku; z powodu ciągłéj słabości uwolniono go na jakiś czas od czynnéj służby i w parę miesięcy powietrze górskie wróciło mu zdrowie, którego dać nie mogły lekarstwa i dobry byt w wojsku. Młody ten człowiek przez cały czas swéj służby, postu nie złamał, wódki nie wziął w usta, nie postał na żadnéj hulance w karczmie, a za powrotem do domu nietylko że sam był najspokojniejszym, najlepszych obyczajów, ale ganił i napominał tych, u których dostrzegł najmniejsze uchybienie w tym względzie. Biedak poległ pod Solferino.
Czas téż powiedzieć coś w szczególności o góralkach, lubo niektóre zalety mężczyzn i ich są udziałem. Kobiety tutejsze w ogólności mniéj są przystojne niż mężczyźni; zdarzają się jednak pomiędzy niemi prawdziwe i doskonałe piękności. Rysy ich twarzy zazwyczaj drobne, oczy najczęściéj niebieskie, czasem czarne, pełne ognia i życia; nad niemi wąziutka brew pięknym zatoczona łukiem. Jedna w drugą mają zęby prześliczne, białe i równe jak perły. Cera ich twarzy zazwyczaj blada, lekkim tylko okraszona rumieńcem, wzrost mierny, kibić smukła i kształtna, noga i ręka małe.
Ubiór ich składa spodnica bardzo fałdzista, dłuższa niż u naszych wieśniaczek, bądźto z perkalu w jasne kwiaty, bądź z muślinu lub kolorowéj wełnianéj materyi, a czasem nawet jedwabna. Zapaska muślinowa biała, haftowana kolorową bawełną, czasem czarna jedwabna obszywana czerwonemi lub zielonemi wstążkami. Gorset zgrabny i wcięty nieraz z bardzo bogatéj, złotem i srebrem haftowanéj materyi, z przodu zapinany na guziczki. Koszula biała i cienka z bardzo szerokiemi rękawami, czerwoną wstążeczką związana pod szyją ozdobioną mnóstwem korali lub paciorków, od których spada na piersi krzyżyk lub medalik, zwany agnuskiem. Zamożniejsze, a raczéj większe elegantki, noszą u koszuli wielki haftowany kołnierz, wyłożony na ramiona. Włosy z przodu gładko umuskane, dziewczęta splatają w jeden warkocz, bogatą związany wstęgą; mężatki plotą dwa warkocze spadające na ramiona. Jak jedne tak drugie okrywają głowę kolorową chustką wełnianą lub jedwabną, którą zwięzują pod brodą, a koniec spuszczają na plecy. Od wielkiego stroju czepią się t. j. tiulową suto haftowaną chustkę wiążą na sposób wieśniaczek z okolic Krakowa. Obuwiem ich są trzewiki, lub zgrabne żółte buciki na wysokich korkach. Muślinowy rańtuch, zarzucony na ramiona, lub piękna wełniana chustka w żywych kolorach, dopełnia świątecznego ubioru góralki. Na codzień noszą zazwyczaj szafirowe spódnice, zapaski zaś, najczęściéj tego samego koloru, lub zupełnie czarne, zarzucają na plecy. Od ciemnéj spódniczki i białéj choć grubéj koszuli, pięknie odbija czerwona bawełniana chusteczka, którą osłaniają głowę. Prawie wszystkie noszą serdaki takież same jak mężczyźni i nie zdejmują ich przez całe lato. Kto zna zmienność powietrza pod Tatrami, nie bardzo się temu zadziwi. W czasie bowiem największego upału kiedy pot kroplami występuje na czoło, powstaje tu nieraz wiatr tak chłodny, że serdak nie jest zbytecznym. Deszcz także bardzo częstym tu gościem, a czasem tak nagłym i niespodzianym, że lepiéj być zawsze gotowym na jego przyjęcie, t.j. zaopatrzonym w grubsze odzienie. W zimie używają góralki kożuchów za kolana sięgających, a bogate gaździne, noszą sukmanki z ponsowego sukna, podbite i obłożone barankami, a suto ozdobione potrzebami ze srebrnych galonów.
Jak już wspomniałam kobiety tutejsze nierównie są pracowitsze, niż mężczyźni; prócz domowego gospodarstwa, w którém, biorą na siebie często zatrudnienia męzkie, każda niemal nietylko przędzie, ale tka płótno na domową potrzebę, a często i na przedaż. Nietylko koszule, nieraz bardzo cienkie i białe, ale spodnice i poszwy na pościel, są ich własnéj roboty[3]. Płótno przeznaczone na ten użytek, dają do farbierza w Poroninie. Farbuje on je na kolor ciemno-szafirowy, wybijając białe wzorki, niekiedy bardzo gustowne i delikatne. Sukno tkają po największéj części także kobiety, gdyż mężczyźni bardzo rzadko trudnią się tkactwem. Niektóre tkają prócz tego bardzo trwałe a nawet ładne derki w białe i ciemne kraty.
Prawie każda umie szyć a nawet haftować i prócz gorsetów, wymagających już krawieckiéj umiejętności, sama szyje cały swój ubiór, w czém wielką mają wyższość nad naszemi wieśniaczkami, z których część większa nie umie igły wziąść do ręki.
Ubiór ich zaleca się wielką czystością, szkoda tylko, że téj czystości nie utrzymują tak starannie w domu, szczególniéj w naczyniu. Stroje lubią niezmiernie; skarby świata oddałyby za parę sznurków pacierzy (paciorków) lub kawałek wstążki. Nietylko młode, ale i starsze są bardzo żywe i wesołe; najmniejszy żart, jedno nic nieznaczące słówko, do serdecznego pobudza je śmiechu. Młode bywają zalotne, lekkomyślne i płoche, co niekorzystnie wpływa na ich obyczaje. Charakter góralek w ogóle jest łagodny; często znaleść u nich można uczucia tak delikatne i tkliwe, że zawstydzićby mogły nie jednę z naszych dam salonowych, roztkliwiających się z wyegzaltowaną czułością nad urojonemi nieszczęściami, a na istotne cierpienia bliźnich suchém spoglądających okiem.
Nie mogę się powstrzymać od przytoczenia tu kilku przykładów prawdziwéj tkliwości macierzyńskiego serca. Przed kilku laty wybrano na leśnego młodego górala, dla którego ten urząd mógł być bardzo korzystnym. Zaledwie ta wiadomość doszła do jego matki, pobiegła na plebanią płacząc i załamując ręce, jakby ją największe nieszczęście spotkało. „Mój Boże, jaby chciała, żeby moi synowie byli tak jak słońce, a tu teraz Kuba może się zuczy napijać, będzie krzywdził i obdzierał ludzi, albo znowu panom nie dogodzi!“ Tak zawodziła biedna matka w trwodze o cnotę syna zagrożoną na ślizkim urzędzie. Chciała koniecznie aby podziękował, ale już było zapóźno, Kuba musiał być leśnym przez rok; poczciwy chłopak nie naraził się jednak nikomu, i nie rozpił się wcale. Zacna ta kobieta owdowiawszy zawcześnie, wychowała trzech swoich synów w największéj poczciwości i bogobojności. Jak tylko dostrzegła najlżejszy cień, najdrobniejszy pyłek w tém swojém słońcu, póty płakała, lamentowała, póki owéj plamki nie zmyła. To téż wszyscy trzej są wzorem nieskażonéj prawości, poczciwości i zacności pod każdym względem, a czując co winni matce, prawdziwém przywiązaniem i wdzięcznością odpłacali jéj starania. Przed kilku laty, cnotliwa ta matka przeniosła się do lepszego życia; w pół roku potém, najstarszy z jéj synów, ojciec kilkorga dzieci, będąc w Krakowie, przyszedł nas odwiedzić. Po zwykłém powitaniu: „Niech będzie pochwalony!“ pierwsze jego słowa były: „No jużem bez matki!“ Nigdy nie zapomnę tego głębokiego i rzewnego uczucia z jakiém wyrzekł te słowa, a potém długo, długo rozpowiadał nam o matce dla któréj serce jego zawsze było otwarte, dla któréj nie miał żadnéj tajemnicy, bo w każdym razie ona mu najlepiéj poradzić umiała. „Takiéj matki jak nasza, nikt jeszcze nie miał“, powiedział w końcu z westchnieniem. Ta to dobra kobieta wraz z bratową swoją równie poczciwą i zacną niewiastą, najtkliwszém współczuciem otaczała żonę szanownego naszego historyka Augusta Bielowskiego, która przed kilku laty po stracie siedemnastoletniéj a już ostatniéj córki, bawiła przez parę tygodni w Zakopaném, dla pokrzepienia nadwątlonego zdrowia. One pocieszały nieszczęśliwą matkę, a słowa ich proste, tchnące gorącém uczuciem religijném, wlewały kojący balsam w serce okropnym ciosem zranione. Ś. p. p. Bielowska nieraz potém wspominała z wdzięcznością te poczciwe kobiety, zasyłając im życzliwe pozdrowienie. One nawzajem, co rok pytały nas z najserdeczniejszą troskliwością jak się ma „ta biedna, strasznie zamartwiona Pani?“
Przed kilku laty bawiła w Zakopanem pani H...... znana z dobroczynności. Chcąc przyjść w pomoc ubogim rodzicom obarczonym liczném potomstwem, oświadczyła, że weźmie na opiekę kilkanaścioro dzieci, którym obowięzuje się dać sposób do życia. Gdy ta wieść rozeszła się po wsi, wiele matek z radością chciało oddać swe dzieci; ale po parodniowym rozmyśle, zapał ostygł. Jakże tu oddać dziecko gdzieś daleko za oczy i może nie zobaczyć go więcéj? „Maćka bym nie dała, on już wielki, zdola paść, ale tego próżniaka małą Hankę, to niechby i wzięli; toby ino ciągle jadło, a tu jak przyjdzie przednowek, nie ma co dać“, mówiła biedna góralka głaszcząc jasną główkę kilkoletniéj dziewczynki. „Ej i jejbym nie dała, przecieżby mi się bez niéj kotwiło. Żeby to było bliżéj, żeby to można czasem zajrzeć na to, ale to jeszcze takie małe, toby się nawet nie umiało domówić o jadło. Niech ta lepiéj rośnie w domu.“ I łzy stanęły jéj w oczach. Wyszedłszy na przechadzkę, spotykam młodą, znajomą mi kobietę, z dzieckiem na ręku, płaczącą rzewnie. Cóż wam to, pytam, czegóż płaczecie? „A to idę do żyda, kupiłam trzewiczki dla dziecka, bo ta pani chce go wziąść, a mnie przecież tak żal.“ Tam będzie dobrze waszéj małéj, pani jéj już nie opuści, a jak podrośnie to i do was będzie mogła powrócić i wy na nią zajrzycie. „Kiedy się strasznie boję, żeby się dziecko nie zaterało.“ Była to biedna wyrobnica, żyjąca z dnia na dzień, dla któréj dziecko prawdziwym było ciężarem. Parę tygodni trwały narady, kilkoro dzieci już z pewnością miano oddać w opiekę pani H., ale w miarę jak się przybliżał dzień ich odjazdu, miłość rodzicielska brała górę nad zimnym rozsądkiem doradzającym korzystać ze sposobności polepszenia losu i dobre chęci pani H. spełzły prawie na niczém; o ile mi wiadomo, zaledwie jedno czy dwoje dzieci wyjechało ze Zakopanego.
A ileżto przykładów małżeńskiego przywiązania, troskliwych starań w chorobie, czułéj opieki nad sierotami, delikatności w opatrywaniu ran, i innych tym podobnych dowodów tkliwości serca, ciśnie mi się pod pióro! Nie skończyłabym prędko, gdybym chciała wyliczać wszystkie, których naocznym byłam świadkiem. O zaiste jeżeli gdzie, to tu można zawołać ze ś. p. ks. Antoniewiczem: „A to mówią że ci ludzie czucia nie mają! Oj mają, ale wtenczas gdy im potrzeba, nie dla parady, aby się z niém popisywać; tylko że to uczucie niezrozumiane, boleśnie zawsze zranione, kryje się i tai w sercu, jak potok górski w skałach. Ale w chwilach ważnych, z całą potęgą na jaw się okazuje i wszystkim wykrzyk podziwienia wywołuje. Ktoby się spodziewał iż pod tą lichą siermięgą takie serce!“[4]
Uważałam że w Zakopaném związki rodzinne są w ogóle nierównie ściślejsze i serdeczniejsze niż u naszych wieśniaków. Uczynność sąsiedzka w jednę rodzinę wiąże wieś całą. Wyjąwszy najzamożniejszych gazdów którzy przy wielkiém gospodarstwie nie mogą się obejść bez najemników, wszyscy inni pomagają sobie wzajemnie bez zapłaty. Ten ma konie, więc na wiosnę zorze rolę biednéj wdowie, ona mu za to sadzi i okopuje grule. Ów skosi łąkę sąsiadowi, ten nawzajem pomoże mu grabić lub zwozić. Gdy przyjdzie wybierać i rafać len, wszystkie sąsiadki i krewne kolejno pomagają sobie. Rafanie lnu jest tu uważane za pewien rodzaj zabawy i przeciąga się zwykle późno w noc; wesołe żarty, śmiechy, czasem muzyka i śpiewki, towarzyszą robocie. Nie można się dosyć nacieszyć i nadziwić zgodą i poszanowaniem własności jakie tu powszechnie panują. Nie słychać nigdy o tych tak pospolitych kradzieżach w polu, nie widać nigdzie owych budek w których po całych nocach stróżują u nas ziemniaków, grochu lub kapusty; tu wszystko bezpieczne, bo najlepszą strażą jest sumienie poczciwego ludu wiernego moralnéj zasadzie: Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło. Polany i łąki mają zazwyczaj po kilku właścicieli; gdy przyjdzie pora sianokosu, koszą i suszą wspólnie trawę, i dzielą się dopiero sianem, wiążąc je w płachty. Wszystko odbywa się zgodnie, bez kłótni i zazdrości.
W oświacie wielką także wyższość mają górale nad naszymi wieśniakami. Wszyscy młodsi, a szczególniéj kobiety, umieją czytać; wielu oddaje synów swoich do szkół, i żadnych nie szczędzi wysileń, byle ich doprowadzić do duchownego stanu, będącego u nich w wielkiém poważaniu. Teraźniejsze jednak urządzenie szkół na zasadzie bezwyznaniowości, i częste lekceważenie, a nawet otwarte szyderstwa z religii i moralności, jakiego sobie pozwalają wobec młodzieży postępowi profesorowie, odstręcza od nauki lud głęboko wierzący. „Wolę ja żeby mój syn umiał tylko czytać i pisać, niż żeby miał wyjść na takiego niedowiarka, jak ci mądrzy panowie po miastach“ mówi niejeden poczciwy ojciec.
Podhalanie tak czują potrzebę nauki, że nie przestając na szkołach parafialnych, z których nie wszystkie dzieci mogą korzystać dla bardzo znacznéj nieraz odległości od kościoła, z własnéj chęci opłacają nauczycieli lub nauczycielki, którzy w najętéj na ten cel izbie, przez zimę uczą dzieci czytać, pisać i katechizmu, a oraz przygotowują je do pierwszéj spowiedzi. Temi improwizowanemi pedagogami bywają: prosty góral lub góralka, znani z pobożności i dobrych obyczajów.
Bardzo ujmuje do tego ludu, jego serdeczność, gościnność i uprzejmość. Żaden nie przejdzie nie powitawszy przechodnia obyczajem religijnym; czyto przed deszczem schronisz się do jego domu, czyto po jakim wstąpisz interesie, tak ci rad, żeś wszedł pod dach jego, jakbyś mu największą wyświadczył łaskę. Zapytani o drogę, wskażą ją zaraz najdokładniéj, poprowadzą chętnie kawałek i jeszcze dziękują, jakby nie nam, ale im się dogodność zrobiła.
Tak mężczyźni jak kobiety są bardzo ciekawi, pogadankę lubią niezmiernie; jestto najlepszy sposób ujęcia sobie ich serca; największą pochwałą, jaką dać mogą obcemu, jest gdy powiedzą, że gwarny, t. j. rozmowny. I nie trudno zaiste zasłużyć sobie na tę pochwałę, bo rozmowa z tym ludem bardzo miła, gdyż nie odstręcza od niego ani gburowatość, ani ciemnota i gruba niewiadomość; owszem, tak w obejściu jak w mowie, górale nierównie więcéj mają ogłady od naszych wieśniaków, a ich rozsądek i trafny sąd o rzeczach nieraz zadziwia.
Wdzięczność jest powszechnym przymiotem tutejszych górali. Pamiętają oni długo słówko pociechy, współczucia, dobréj rady lub jakiś mały datek w potrzebie i starają się wywdzięczyć przy każdéj sposobności. Otwarci, wylani, pełni prostoty, łatwo się przywięzują do każdego, w kim dostrzegą przychylność dla siebie. Gdyśmy odjeżdżali z Zakopanego, jakże serdecznie nas zawsze żegnali, jak zapraszali, namawiali, aby przyjechać na przyszłe lato! Za przybyciem w następnym roku, witali nas tak radośnie, jakby najlepszych przyjaciół. Wstyd mię było doprawdy tych oznak pamięci i przywiązania poczciwego ludu, dla którego nie uczyniliśmy nic zgoła, bo do tego najmniejszéj nie mieliśmy sposobności. Chyba że poczciwi górale odgadli i zrozumieli w sercach naszych tę miłość i najserdeczniejszą życzliwość, jaką dla nich zachowamy na zawsze, bo godni tego.
Jak już wspomniałam wyżéj, od dwudziestu pięciu dopiero lat Zakopane stanowi osobną parafiją. Łatwo sobie wystawić, jak smutne było położenie biednego ludu, który oddalony od kościoła, pozbawiony prawie zupełnie nauki słowa bożego, skutkiem tego zaniedbywał obowiązki religii, których ścisłe wypełnienie nietylko że jest wiecznego szczęścia rękojmią, ale i w troskach doczesnego życia najpewniejszą przynosi pociechę. Górale zakopiańscy bardzo téż umieją cenić szczęście i błogosławieństwo, jakie na nich spływa z ubożuchnego ich kościołka. „Jak zadzwonią, mówiła mi jedna kobieta, to aż się serce raduje; przecież teraz jakoś nas bliżéj Pan Bóg.“ Zaiste, wielkie Bóg dobrodziejstwo wyświadczył ludowi temu, ubogi wśród niego zamieszkując domek i obdarzając go takim pasterzem, jakim jest obecny ks. Proboszcz tameczny.
Ksiądz Józef Stolarczyk, objąwszy przed dwudziestu pięciu laty zarząd nowo urządzonéj parafii, zastał lud prawie dziki, w rzeczach religii w głębokiéj pogrążony niewiadomości. Były w tym ludzie zarody dobrego, poczciwe skłonności, ale te drzemały w duszy, bo zasady religii, które jedynie mogą je rozbudzić, ożywić, upłodnić i w święty zamienić obowiązek, ledwie powierzchownie były mu znane. Ksiądz Proboszcz, nie zrażony smutnym stanem biednego ludu, z chrześciańską miłością, ojcowską dobrocią, a przy tém z rzadkim rozsądkiem i taktem, zajął się rozkrzewieniem, pomiędzy trzódką swoją, błogich religii i moralności zasad, złagodzeniem szorstkich obyczajów tych dzieci surowéj przyrody, i rozszerzaniem wśród nich oświaty, o jakiéj dotąd nie mieli nawet wyobrażenia. Pobłogosławił Bóg gorliwéj pracy; usiłowania szanownego Pasterza pożądany uwieńczył skutek. Dziś Zakopianie w znajomości religii, w poczciwości, w zewnętrznéj ogładzie, w oświacie, daleko zostawili za sobą innych galicyjskich włościan. Z ułatwioném wypełnianiem obowiązków religii i ciągłą do tego zachętą, wzrasta pobożność Zakopian i wpływ swój błogi na całe ich życie wywiera. Ich zdanie się na wolą Boga, ten najpiękniejszy prawdziwéj pobożności owoc, budowało mię zawsze i prawdziwym szacunkiem dla nich przejmowało. Pozwolę sobie przytoczyć choć jeden przykład. Pewnemu gaździe dobrze nam znajomemu, padło w krótkim czasie 30 owiec i zabiła się w lesie dwuletnia jałówka. Gdyśmy rozmawiali o tém nieszczęściu z jego żoną, użalając się nad nią, ta złożyła ręce, uśmiechnęła się i rzekła: „Moi piękni, to wszystko od Boga, dobrze co którego z nas nie zabrał, cośmy wszyscy zdrowi.“ I łzy wdzięczności zabłysły w jéj oczach w niebo wzniesionych. I ja także poczułam łzy pod powieką, a na twarz wystąpił rumieniec wstydu, bo jakżeto daleko do téj prostéj chrześciańskiéj filozofii, nam, co się chlubimy niby wyższym na rzeczy poglądem!
Co niedziela tłumy ludu, nie mogąc się pomieścić w szczupłym kościołku, oblegają go dokoła. W czasie nabożeństwa, lud wyuczony przez Proboszcza, śpiewa przy towarzyszeniu organów. Nigdzie w naszych stronach nie zdarzyło mi się słyszeć tak miłych, czystych, zgodnych głosów. Nie wiem, jak komu, ale dla mnie śpiew ten pobożny, prosty, złączony z poważną organów harmoniją, daleko silniéj do duszy przemawia, niż owe uczone śpiewy i huczna muzyka, jakie słyszymy po kościołach naszych. Śpiew ludu jest serca odgłosem, chwała boża jedynym celem jego; tamten ma zawsze w sobie coś teatralnego, wywołuje pochwałę lub naganę artystów, budzi krytykę wykonanego dzieła; ku sobie więc nie ku Bogu zwraca myśli i uwagę słuchacza, znającego się na muzyce, innych w nabożeństwie tylko rozrywa.
Szanowny Pasterz nie tylko z kazalnicy wpływa zbawiennie na parafian swoich, ale nie mniéj korzystnie działa na nich w codzienném przestawaniu z nimi. Wyższe wykształcenie naukowe, wesoły i miły humor, szacunek, jaki sobie umiał zjednać powszechnie, nie przeszkadzają mu bynajmniéj, iż obcuje najchętniéj z poruczonym swéj pieczy ludem, z którym w prawdziwie patryarchalnych zostaje stósunkach. Zna doskonale każdego ze swoich parafian; ich kłopoty, zmartwienia, rodzinne stosunki, znane mu najdokładniéj. Posiada zupełne ich zaufanie; słowa jego są dla nich wyrokiem; bez jego rady i przyzwolenia nie skojarzy się żadne małżeństwo; a jeżeli gdzie zaszło jakie zwaśnienie, za jego nastawaniem spory się godzą. W każdéj potrzebie spieszą do ks. Proboszcza po radę, z tém zaufaniem, śmiałością i uszanowaniem, z jakiém dzieci przystępują do ojca. Nawet i bez żadnego interesu przychodzą na plebaniją często tylko na pogadankę.
Ks. Proboszcz odwiedza także ubogie ich chatki, a te rozmowy są dla nich z wielką korzyścią, bo tym sposobem z łatwością nabywają różnych użytecznych wiadomości, o czém przekonać się można przy bliższém zetknięciu się z tutejszym ludem. W jednéj z naszych wycieczek w góry, nocując w szałasie, byliśmy prawdziwie zdumieni dobrém pojęciem obrotu ziemi, planet, słowem całéj gwiaździstego nieba budowy, jakie miał nasz przewodnik, prosty góral. Pytamy go, skąd wie o tém wszystkiém? „O my to ta z ks. Proboszczem nieraz do północy o tych gwiazdach radzimy“ odpowiedział. Nie są im obce krajowe, a nawet europejskie stosunki o ile zrozumieć je mogą; znają powody toczących się wojen, nazwiska monarchów, znakomitszych wodzów, ministrów i dygnitarzy szczególniéj krajowych. Miły to i pocieszający widok jak w czasie sejmu galicyjskiego górale zebrani w niedzielę przed kościołem, czytają z największém zajęciem protokóły sejmowe, ciekawi obrotu spraw krajowych i głosu posłów, których znają nie tylko z nazwiska ale nieraz ze sposobu myślenia.
Ks. Stolarczyk przywiązany szczerze do tego ludu, od niego nawzajem jest kochany. Nie wspomną o nim bez pochwał płynących z wdzięcznego serca, bo górale pochlebstwa nie znają. „Takiego księdza jak nasz, to nigdzie niema; on jak spojrzy na człowieka, to zaraz zgadnie, co myśli; przed nim zmyślić nie można“ i t. p. W czasie wyboru posła na sejm, odbywającego się przed kilku laty w Nowymtargu, wdzięczni Zakopianie oddawali publiczne pochwały swemu czcigodnemu Pasterzowi. Gdy przed dwoma laty Ks. Stolarczyk odbywał pielgrzymkę do Ziemi świętéj,[5] ksiądz zastępujący go przez ten czas, ledwie nie codzień odprawiał mszę św. zamówioną przez parafijan na intencyją swego proboszcza. Dzieci przy wieczornym pacierzu odmawiały zawsze modlitwę o szczęśliwy jego powrót.
Tym obrazem kończę opis Podhalan, nad którym może za nadto się rozszerzyłam; powinna mię jednak usprawiedliwić chęć obznajomienia z ludem godnym zaiste bliższéj uwagi, zwłaszcza że zwiedzając Tatry, w ciągłéj będziemy z nim styczności.
- ↑ Jest to kwas żołądkowy z żołądka cielęcia w wodzie rozpuszczony, zwany klagiem.
- ↑ Świstak jestto niewielkie zwierzątko okryte włosem do szopów podobném. Zamieszkuje on najdziksze i najniedostępniejsze miejsca, kopie bardzo długie nory które wyściela mchem i trawą i w jesieni zasypia na całą zimę. Z wiosną budzi się zupełnie wychudły. Górale uważają sadło świstacze za lekarstwo skuteczne na różne choroby.
Ciekawych bliższych szczegółów o świstakach i kozach, odsyłam do bardzo zajmujących opisów prof. M. Nowickiego.
O świstaku. Kraków 1865. Kozica. Kraków 1868.
- ↑ Sposób postępowania ze lnem na Podhalu, różni się od używanego w naszych okolicach; opiszę go więc pokrótce. Zaledwie len okwitnie i główki nasienne cokolwiek pożółkną, wybierają go i powiązany w snopki, zwożą do stodoły lub szopy. Tegożsamego dnia rafają t. j. obrywają główki za pomocą narzędzia zwanego rafem. Są to żelazne zęby wprawione pionowo w deskę; na tych zębach przeczesują len i tym sposobem oddzielają nie tylko główki, ale po części i chwasty. Główki suszą na strychu, len zaś moczą w czystéj, bieżącéj wodzie, któréj tu obficie dostarczają potoki. Po trzech tygodniach wyjmują len z moczydła i rozkładają na trawie dla przesuszenia i przebielenia. Len tak przyrządzony daje włókno nierównie bielsze i mocniejsze niż wtedy, gdy dojrzewa i czernieje na pniu, a potém gnije w stojącéj wodzie.
- ↑ Listy z Zakonu str. 23.
- ↑ W podróży téj blisko cztery miesiące trwającéj, ks. Stolarczyk był w Aleksandryi, Kairze i na szczycie najwyższéj piramidy Cheops; a przepłynąwszy kanał suezki, zwiedził najdokładniéj wszystkie miejsca uświęcone tradycyją biblijną w Palestynie, jako to: Jerozolimę, Betleem, Nazaret, górę Tabor, Liban, Karmel, Damaszek i w. i., a w powrocie Konstantynopol i Rzym.