Oliwer Twist/Tom II/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oliwer Twist |
Pochodzenie | Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Data wyd. | 1845 |
Druk | Breikopf i Hærtel |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Oliver Twist |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Stara znajomość Oliwera objawia ślady stanowcze jenijalności i staje się osobą znaczącą w stolicy.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy Nancy Billa środkami upajającemi uśpiła, i posłannictwo swoje dobrowolnie na siebie nałożone, u Rózi wypełnić pobiegła, zbliżały się gościńcem głównym, z północy ku Londynowi wiodącym, do téj stolicy dwie osoby, na które w téj powieści uwagę szczególną zwrócić wypada.
Był to mężczyzna i kobieta; czyli raczéj, aby ich nieco lepiéj i dokładniéj w parę słowach skreślić, chłopiec i niewiasta; albowiem pierwszy należał do rzędu owych długo-nożnych, kościstych, wysokich ludzi, których wiek prawdziwy odgadnąć bardzo trudno,..... albowiem będąc młodemi jeszcze chłopcami na zwiędniałych przed czasem mężów, a gdy już do męzkiego wieku dojdą, na chłopców przekwitłych wyglądają.
Kobieta mu towarzysząca była młoda, lecz silnie i mocno zbudowana; inaczéj by nawet nie była mogła unieść tak długo tego nadzwyczajnego tłumoka, którym grzbiet jéj był obładowany.
Towarzysz jéj nie miał na sobie wielkiego ciężaru; małe bowiem tylko zawiniątko, tyle co się do zwykle używanéj chusteczki od nosa zmieścić mogło, widocznie bardzo lekkie, niósł na końcu grubéj laski, przez ramię przełożonéj.
Ta okoliczność połączona z nadzwyczajną długością jego nóg, była powodem, iż bezpiecznie, bez wszelkiego natężenia o dwanaście kroków przynajmniéj towarzyszkę swoję mógł wyprzedzić, do któréj się właśnie z gniewliwém wstrząśnieniem głowy i największą niecierpliwością obrócił, wyrzucając jéj niby zbyteczną powolność, i zmuszając ją do szybszego nieco chodu.
Tak szli długo gościńcem, nie dając na nic baczności, lubo nie jedno po drodze widzieć się im zdarzyło, i nie zatrzymując się nigdzie ani na chwilę, chyba że im wypadało z drogi się ustąpić i na bok usunąć przed nadjeżdżającą pocztą, która o téj porze w różnych kierunkach z miasta się uwijała, dopokąd Highway nie minęli; wtedy bowiem przodem idący podróżny się zatrzymał, obrócił, i z niecierpliwością na towarzyszkę swoję zawołał:
— A ruszajże się żywiéj, czy słyszysz? Jakiż to z ciebie leń niedołężny Karolino!
— To ciężar wielki; możesz mi wierzyć!
Odpowiedziała kobieta, podchodząc zadyszona, upadająca ze znużenia.
— Ciężar! Cóż to znowu za gadanie!... Do czegóż cię z sobą wziąłem? — odpowiedział ów młody człowiek, przełożywszy sobie swój mały węzełek z jednego ramienia na drugie. — Cóż to, czy znowu się ostajesz?.... A to już człowiekowi cierpliwości brakuje!.... Toby i najlepszego na śmierć znudziło!
— Czy daleko jeszcze?
Zapytała dziewczyna, usiadłszy sobie na ławce dla odpoczynku, z obliczem potem zalaném.
— Już niedaleko! Jesteśmy prawie już na miejscu, — odpowiedział ten długonożny piechotnik, wskazując na miasto przed sobą. — Spojrzyj przed siebie!.... To są oto światła Londynu.
— Do tych świateł będzie jeszcze dobre dwie mile, — odparła kobieta z rozpaczą.
— Czy dwie mil, czy dwadzieścia, to cię obchodzić nie powinno, — odparł Noa Claypole opryskliwie, gdyż to on był tym długonogim; — tylko ruszaj żywo daléj, powiadam ci, inaczéj nogą dostaniesz.
A nos czerwony Noy zapyrzonego ze złości jeszcze ciemniejszéj barwy nabrał, a gdy gościeńcem do niéj się zbliżał z tém mocném postanowieniem, aby zagrożenie swoje wykonać, owa niewiasta, nierzekłszy ani słowa się podniosła, i szła spokojnie daléj koło niego:
— Gdziesz myślisz na noc stanąć Noa? —
Zapytała na nowo uszedłszy kilkadziesiąt kroków.
— Czyż mogę naprzód wiedzieć?
Odpowiedział Noa opryskliwie, gdyż ta droga daleka gniew i złość jego jeszcze bardziéj powiększyła.
— Zapewne, gdzie blisko? — rzekła Karolina.
— Nie,.... nieblisko, nie! — odpowiedział Noa Claypole; — niespodziewaj się tego.
— A to dla czego?
— Jeżeli raz powiem, że tak albo owak uczynić zamyślam, to się ty więcéj niepowinnaś pytać, dla czego tak a nieinaczéj, powinnaś poprzestać na tém, co ci mówię; — odpowiedział Noa z godnością.
— No, no!.... Nie masz się o co tak złościć! — odpowiedziała jego towarzyszka.
— Śliczna by mi rzecz była zasiąść sobie w pierwszym lepszym gospodnim domu zaraz na drodze pod miastem, ażeby Sowerberry, jeżeli za nami goni, mógł natychmiast swój nos stary wścibić, i zabrać nas z sobą na powrót z kajdanami na ręku, — rzekł Claypole z szyderstwem. — Toby w istocie sztuczka była nielada. Nie, nie, tego głupstwa niezrobię;.... jak wejdziemy do miasta, zapuszczę się natychmast w uliczki najciaśniejsze, jakie tylko znaleść będziemy mogli, i niezatrzymam się dopotąd, dopokąd nie zobaczemy najlichszéj, najmizerniejszéj karczminy, jaką tylko znaleść będziemy mogli. Powinnabyś wstając, legając Bogu dziękować, że dosyć przebiegłości i za ciebie posiadam, gdyż jeźlibyśmy się za moją poradę niebyli drogą przeciwną udali, a potém dopiero w koło obeszli i na gościeniec do Londynu doszli, tobyś już była dawno schwytana, okuta, w więzieniu sobie osiadła, a to by ci się bardzo dobrze było stało za to, żeś taką głupią gąską.
— Ja wiem, wiem, żem nie jest tak kutą na wszystkie strony, jak ty, — odpowiedziała Karolina; — dla czegóż jednak zwalasz całą winę na mnie, i mówisz, byłabyś została do więzienia zamknięta. Jeżeliby mnie byli zamknęli, toby i ciebie byli zamknęli; wina nasza wspólna.
— Ty wiesz przecie Karolino, żeś ty, nie ja pieniądze wzięła, — rzekł Claypole.
— Ale ja je wzięłam dla ciebie, kochany Noa, — odpowiedziała Karolina.
— Czyż ja je mam przy sobie? — zapytał pan Claypole.
— Nie, nie; tyś mi je powierzył i kazałeś mi je nieść, jak na chłopca poczciwego przystoi; — odpowiedziała niewiasta, głaszcząc go pod brodę i wzięła go pod rękę.
A to było w istocie prawdą; ale że niebyło wcale zwyczajem pana Claypole zaufanie ślepe i nierozważne w kimkolwiek bądź pokładać, musimy zatém wyznać na usprawiedliwienie tego jegomości, że on dla tego jedynie Karolinie w tak wielkim stopniu zaufał, ażeby w przypadku, gdyby za nimi goniono i ich schwytano, pieniądze skradzione nie u niego, lecz u niéj znaleziono, coby mu sposobność bardzo pomyślną było nastręczyło do zaparcia się i oświadczenia swéj niewinności w całéj kradzieży, i możliwość ucieczki nieskończenie ułatwiło. On się jednak tą razą w dalsze wyłożenie i rozwinięcie pobudek swoich w tym przypadku wcale niezapuszczał, a tak szli daléj w zgodzie najlepszéj, najtkliwszéj.
Stósownie do swego raz przyjętego zamiaru pan Noa Claypole zdążał do Londynu, niezatrzymawszy się po drodze ani razu, dopokąd Anioła w Islington nieminęli, gdzie z tłumu cisnących się przechodniów i liczby wielkiéj powozów mądrze wnosić zaczęli, iż teraz już miasto Londyn w istocie się zaczęło.
Zatrzymawszy się na tyle czasu tylko, aby się przekonać, która ulica jest ludniejsza, któréj się przeto bardziéj wystrzegać potrzeba, zwrócili się w Saint Johns-Road i zaginęli wkrótce w ciemnościach zawiłych, brudnych uliczek błędnika, leżącego pomiędzy Grays Jan Lane i Smithfield, téj części miasta Londynu, która pomimo wszelkie polepszenia i upiększenia naokoło się szerzące, dotąd zawsze najbrudniejszą i najobrzydliwszą została.
Przez te ulice tedy Noa Claypole śmiało kroczył, ciągnąc Karolinę za sobą, zatrzymawszy się tylko na chwilkę małą czasami na środku ulicy, aby za jednym rzutem oka uchwycić całe zewnętrzne znamie każdéj karczminy, koło któréj przechodzili, i natychmiast daléj idąc, jeżeli powierzchowność nieco porządniejsza mu okazywała, iż ten dom gospodni za nadto jest odwiedzany, aby to się z bezpieczeństwem jego zgodzić mogło.
Nakoniec stanął przed karczmą najlichszą, najbrudniejszą z wszystkich, jakie się mu dotąd widzieć zdarzyło, a przeszedłszy natychmiast na drugą stronę ulicy, i zbadawszy ją i ztąd dokładnie, oświadczył najuprzejmiéj swój zamiar zatrzymania się tutaj na noc.
— Dajże mi teraz ten węzełek, — rzekł Noa do Karoliny, zdejmując go z ramion téj niewiasty, i zarzucając na swoje własne, — a nie mów ani słówka pierwéj, dopokąd cię się niezapytają. Jakież godło ma ta gospoda? Pod t-r-z-e-m-a.... czém trzema?....
— Trzema kalekami! — dokończyła Karolina.
— Trzema kalekami, — powtórzył Noa, — to bardzo dobry znak dla nas. No a teraz chodźże za mną i trzymaj się mię dobrze.
Z tém napomnieniem barką drzwi spruchniałe otworzył, i wszedł do gospody w towarzystwie swéj przyjaciółki.
W izbie szynkownéj niezastali nikogo prócz młodego Żyda, który, łokciami na stole oparty, dzienniki czytał. Bystro spojrzał na Noego, a Noa również bystro na niego.
Gdyby Noa w dawnym ubiorze swoim, jako chłopiec z domu miłosierdzia był się pojawił, ów Żyd byłby przynajmniéj słuszny miał powód do wytrzeszczenia swych oczu tak szeroko; ale że on i skórzane spodnie i fartuch skórzany z siebie zrzucił, i odzież zwykle używaną przywdział, niebyło przeto żadnéj przyczyny widocznéj, ażeby pojawienie się jego w domu gościnnym takie zdziwienie nadzwyczajne było obudzić miało.
— Czy to jest gospoda pod trzema kalekami? — zapytał Noa.
— Tak jest, — odpowiedział Żyd.
— Spotkaliśmy na drodze pewnego jegomości ztąd idącego, który nam tę gospodę na mieszkanie polecił.
Rzekł Noa, skinąwszy na Karolinę, być może dla tego, aby uwagę jéj na swój wybieg dowcipny skierować, poważanie sobie u niéj wyjednać, albo też, aby ją ostrzedz, żeby się przypadkiem z czémś niewygadała i jego i siebie niezdradziła.
— Czy możemy tę noc tutaj przenocować?
— Ja niewiem, czy będzie można? — odpowiedział Barney, będący właśnie tym duchem posługującym, — ale ja się zapytam.
— To nam wskaż tymczasem inną izbę, i daj nam trochę zimnego mięsiwa i kropelkę piwa, nim się pójdziesz pytać, dobrze? — rzekł Noa.
Barney zaprowadził natychmiast tych podróżnych znużonych do pobocznéj, małéj izdebki, i zastawił im zażądane mięso i piwo; poczém im oświadczył, iż na noc także pozostać mogą, jeżeli chcą, opuścił natychmiast tę lubą parkę i zostawił ją samą.
Ta izba, do któréj ich Barney zaprowadził, przypierała tuż do izby szynkownéj, i leżała o kilka stopni niżéj od niéj, tak że osoba, która w ściślejszéj znajomości z gospodarzem domu była, odwinąwszy małą zasłonę, zakrywającą małe okienko o jednéj szybie, umieszczone w ścianie w wysokości pięciu stóp blizko od ziemi, nie tylko do owéj izdebki zajrzeć i wszystko widzieć mogła co się tam działo, niemając się czego obawiać, aby jéj nawzajem spostrzeżono,.... okienko to znajdowało się bowiem w najciemniejszym kącie ściany, a zaglądający mógł się usadowić pomiędzy nią i belką grubą, wystającą, tak iż w tym zakątku zupełnie ukryty mógł siedzieć,.... lecz i podsłuchać wszystko dokładnie, cokolwiek tam mówiono, przytknąwszy ucho do okienka.
Gospodarz domu oka swego niespuścił z tego miejsca, aby obu podróżnych potém wyszpiegować, a Barney zaledwie od nich powrócił, przyniósłszy im wzwyż wspomnioną odpowiedź, kiedy Fagin wszedł do gospody, spowodowany do tego potrzebą wywiedzenia się o kilku swoich młodych wychowankach.
— Cicho, sza! — szepnął Barney; — w pobocznéj izbie są podróżni.
— Podróżni! — zawołał zdziwiony Fagin takim samym szeptem.
— Tak jest,.... i to zdaleka! — dodał Barney. — Dziwni ludzie!.... a musiałbym sie bardzo oszukać, gdyby się wam na co zdać niemieli.
Jak się zdawało to Fagin tę wiadomość z największą radością przyjął, stołek sobie przystawił, na nim stanął, i z największą ostróżnością oko do szyby przytulił, z którego to miejsca tajemnego bardzo dobrze mógł widzieć, jak Noa Claypole ogromne kęsy mięsiwa pochłaniał, i piwo w niezwykłéj ilości do tego połykał, udzielając dozy homeopatyczne mięsa i piwa swéj lubéj towarzyszce Karolinie, która spokojnie przy nim siedziała, i z upodobaniem na niego spoglądała, iż tak smacznie zajada i zapija.
— Aha! — szepnął Żyd, obejrzawszy się do Barneya. — Ten chłopiec się mi podoba. Mógłby nam być bardzo użytecznym, gdyż on jak widzę bardzo dobrze dziewczęta sobie podbijać umie. Słyszysz Barneyu, nie rób wiele hałasu, ażebym im mógł podsłuchać;... dajmi ich tylko kilka chwil podsłuchać.
Żyd oko na nowo do okienka przysunął, ucho do szyby przytulił, nadsłuchując z największą uwagą, i spoglądając na nich z takiém podstępném wejrzeniem, żeby go można było łatwo wziąść za jakiego ducha złego, gdyby go ktoś w téj postawie był zobaczył.
— Odtąd myślę zostać panem, — ozwał się w końcu Noa, wyciągając nogi i prowadząc daléj rozmowę, któréj początku Fagin niesłyszał, przyszedłszy na to za późno. — Teraz już ani myśli o trumnach i pogrzebach, Karolino! Teraz mi pańskie życie prowadzić wypada, a jeźli ty będziesz chciała, to będziesz także panią.
— O jabym niebyła wcale od tego, mój luby, — odpowiedziała Karolina, — ale to się nam tak prędko znowu niezdarzy kassę jaką wypróżnić, i tak szczęśliwie do tego uciec jak teraz.
— Niech djabli wezmą wszystkie kassy! — odpowiedział Noa Claypole; — wszak nam jeszcze bardzo wiele innych rzeczy pozostaje, które także wypróżnić możemy.
— Naprzykład? radabym bardzo wiedzieć, co takiego? — zapytała Karolina.
— Woreczki, torbeczki, domy, wozy pocztowe, banki, — odpowiedział Noa, który tém większéj odwagi nabierał, czém bardziéj piwo do głowy mu biło.
— Ależ ty nieumiesz się brać do tego wszystkiego, mój drogi Noa, — rzekła Karolina.
— Obejrzę się za takimi, co to wszystko umieją, aby się od nich nauczyć, — odpowiedział Noa. — Będą nas mogli przecież do czegoś użyć. Wszakże ty sama staniesz za pięćdziesiąt innych kobiet, gdyż nigdy jeszcze niewidziałem drugiéj, któraby tyle przebiegłości i dowcipu posiadała, jak ty, jeżeli ci swobodnie działać pozwolę.
— O dla boga! jakżeż to miło cię słuchać, kiedyś taki grzeczny!
Zawołała Karolina i wycisnęła pocałunek na jego szpetnéj twarzy.
— No dobrze już dobrze, dosyć tego! niebądź tak bardzo serdeczną i czułą, jeżeli się na ciebie gniewam, — rzekł Noa, uwalniając się od jéj uścisku z nadzwyczajną godnością. — Jabym chciał być jakim dowódźcą rozbójników, mieć władzę zupełną nad nimi, i wszędzie ich śledzić tak żeby oni sami o tém nic niewiedzieli. Toby zatrudnienie miłe dla mnie było, zwłaszcza jeżeliby przytém coś dobrego zarobić można. Słuchaj, gdybyśmy tak szczęśliwi byli jakiego z paniczów tego rzemiosła napotkać, toby daleko korzystniéj dla nas było, jak posiadanie tego banknota dwudziesto funtowego, który mamy,... zwłaszcza, iż niewiemy wcale, jakim sposobem go wymienić.
Pan Noa Claypole, objawiwszy to zdanie swoje z miną nadzwyczajnie mądrą, do swego kubka z piwem zajrzał, na piwo do światła spojrzał, z pewną opiekończą łaskawością na Karolinę kiwnął, tęgi łyk pociągnął, którym się mocno pokrzepiony być zdawał. Już drugi łyk pociągnąć zamyślał i kubek do ust przytulił, gdy téj chwili drzwi się nagle otworzyły, a pojawienie się w nich osoby nieznajoméj w tém mu przeszkodziło.
Tym nieznajomym był Fagin, który twarz jak najmilszą, jak najuprzejmiejszą ułożył, i jak najgłębiéj się ukłonił zbliżając się do nich, a usiadłszy sobie przy stoliku najbliższym, kazał Barneyowi szydersko się uśmiechającemu coś do picia przynieść.
— Wieczór bardzo ładny, tylko na tę porę roku trochę za chłodny, — rzekł Fagin, zacierając ręce. — Jak widzę to państwo z daleka przychodzicie.
— Po czémże to poznajecie? — spytał Noa Claypole.
— My tyle pyłu w Londynie niemamy jak na obówiu waszém widać!
Odpowiedział Żyd, wskazując na trzewiki Noy i jego towarzyszki, a potém na oba zawiniątka.
— Z was jak widzę człowiek nie lada przebiegły, — rzekł Noa. — Ha! ha! ha! tylko go posłuchaj Karolino!
— Cóż robić, co robić! my ludzie z miasta musimy być przebiegli, mój drogi, — odparł Żyd, przytłumiwszy głos swój aż do poufnego szeptu; — inaczéj byśmy tutaj nieobstali.
Żyd zrobiwszy tę uwagę palcem się po nosie poklepał;.... a Noa wielki w sobie pociąg uczuł ruch ten naśladować, co też i natychmiast uczynił, lubo z niebardzo pomyślnym skutkiem, a to z tego bardzo słusznego powodu, iż nos jego nie był na to dość wielki.
Pan Fagin to postępowanie w ten sposób sobie tłómaczyć zdawał, iż Claypole zdanie jego zupełnie podziela, i przysunął mu szklankę grogu, z którą Barney téj chwili wszedł do izby po przyjacielsku.
— Tęgi, bardzo tęgi, — rzekł Noa mlaszcząc i smakując.
— Ale drogi, — zarzucił mu Fagin. — Jeżeli kto taki napój chce pić codziennie, powinien koniecznie jakiemu zatrudnieniu się oddać, choćby naprzykład wypróżniać woreczki, torbeczki, domy, powozy pocztowe, banki lub też coś podobnego.
Zaledwie Noa Claypole tę główną istotę swéj rozmowy i uwag z ust tych usłyszał, wywrócił się na krześle, i wybladły, struchlały z niewysłowioném przerażeniem to na godną towarzyszkę, to na Żyda okiem osłupiałym spoglądał.
— Niech cię to wcale nie zatrważa, mój drogi, — rzekł Fagin, przysuwając sobie krzesło bliżéj do niego. — Ha! ha! ha! wielkie szczęście dla ciebie mój kochanku, że to ja tylko sam przypadkiem cię słyszałem,.... prawdziwe, wielkie szczęście!
— Ja nic niewziąłem, ja nic niezabrałem, — wyjąkał Noa, niewyciągając teraz już swoich nóg podobnie jak każdy człowiek niezawisły, samodzielny, ale stulając je i kryjąc pod krzesło; — to ona to wszystko wyjęła i zabrała; no jakże Karolino, nieprawda, żeś ty te wszystkie rzeczy z domu wyniesła, nieprawda?
— Tu o to wcale niechodzi, kto je wziął, albo kto je ma, mój drogi! — odpowiedział Fagin, rzuciwszy pomimo to okiem chciwém, łakomém na dziewczynę i oba zawiniątka. — To jest także i mojém zatrudnieniem, dla tego się mi podobasz, mój drogi.
— Jakie zatrudnienie? — zapytał Noa Claypole, odetchnąwszy nieco wolniéj.
— To samo zatrudnienie, któreś i ty teraz rozpoczął, — odpowiedział Fagin; — i wszyscy ludzie z tego domu to samo się tém trudnią. Trafiłeś bardzo szczęśliwie, żeś się wprost do tego domu dostał, gdyż jesteś tutaj najbezpieczniejszym. Niema w całém mieście bezpieczniejszego miejsca, jak gospoda pod trzema kalekami; to jest, jeżeli ja chcę, ażeby bezpieczną była, a ja się w tobie i téj młodéj kobiecie pokochałem,.... musieliście mię chyba oczarować. Otóż możecie teraz zupełnie być spokojni,.... nikt wam tutaj nieprzeszkodzi.
Być może, iż to zapewnienie umysł Noego nieco uspokoiło, wyznać jednak musimy iż jego ciało wcale spokojne nie było, gdyż on się ciągle rzucał i suwał na krześle, niemogąc sobie znaleść miejsca i spoglądając na swego nowego przyjaciela pod tenczas z wielką obawą i podejrzliwością.
— Ja wam jeszcze coś więcéj powiem, — mówił daléj Żyd, uspokoiwszy po chwili dziewczynę, kiwając na nią głową bardzo uprzejmie i szeptając jéj do ucha tysiączne pochlebstwa i zachęcające słówka. — Ja mam bardzo dobrego przyjaciela, który wasze piękne życzenia będzie mógł uskutecznić, jak się mi zdaje, i na dobrą drogę was sprowadzić, u którego będziecie mogli najprzód téj gałęzi rzemiosła i przemysłu się oddać, która wam się najlepiéj będzie podobała, a potém dopiero reszty się nauczyć.
— Wy coś tak do nas przemawiacie, jakby to wszystko szczerą prawdą było, — odparł Noa.
— Jakąż bym w tém mógł mieć korzyść, gdybym wam nieprawdę chciał gadać? — zapytał Żyd wzruszywszy ramionami. — Chodźcie no na chwilkę ze mną, abyśmy mogli słówko ze sobą pomówić. Chodźcie zemną do drugiéj izby.
— Niema potrzeby, abyśmy sobie tyle trudu zadawać mieli i za drzwi wychodzili, — odparł Noa, wysuwając nogi z pod krzesła i wyciągając je śmiało pomału. — Ona może tymczasem nasze rzeczy wynieść na górę. Karolino, zabierz te zawiniątka z sobą i zanieś je na górę.
Ten rozkaz, wydany z godnością niewypowiedzianą i powagą, został natychmiast bez najmniejszego oporu lub sprzeczności wykonany; Karolina zabrała węzełki i oddaliła się z niemi, a Noa jéj tymczasem drzwi otworzył i potrzymał, dopokąd z niemi niewyszła.
— Cóż, czy nie jest dobrze wyćwiczona? — zapytał, usiadłszy na powrót na miejscu, z zadowolnieniem i chlubą pogromcy, który jakieś źwierze dzikie, drapieżne, ułaskawił.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, — odpowiedział Fagin, poklepawszy go po ramieniu. — Z ciebie prawdziwy jenijusz mój drogi, prawdziwy jenijusz.
— Czyliżbym teraz tutaj był i przy tym stole siedział, gdybym nim niebył? — odparł Noa. — Śpieszcie się jednak, śpieszcie, co mi powiedzieć macie, gdyż ona niebawem powróci; nietraćmy nadaremnie czasu!
— No i cóż, jakże myślicie? — rzekł Żyd. — Jeżeli się wam przyjaciel mój podoba, czyliżby niebyło lepiéj wejść z nim w związek, z nim się połączyć?
— Zależy to jednak od tego, czyli on dobrze na nogach stoi, a zatrudnienie korzystne jest dla niego? — zarzucił Noa, mrugając przebiegle na niego swemi małemi oczyma.
— Daję wam na to moję rękę, — odpowiedział Żyd; — on bardzo wiele osób zatrudnia; zatrudnienie jego jak najlepiéj idzie, a ludzie wszyscy do najlepszego towarzystwa należą.
— Sami miastowi, nieprawda? — zapytał Noa Claypole.
— Niema ani jednego z prowincyi między nimi, a ja wiem z pewnością, żeby on nawet na moje polecenie i was nieprzyjął, gdyby mu teraz właśnie przypadkiem na ludziach bardzo mu potrzebnych nie brakowało, — odpowiedział Żyd.
— Czy będę musiał z czém wyruszyć? — zapytał Noa, wsuwając rękę do kieszeni w spodniach.
— Bez tego się żadną miarą nie będzie obejść mogło, — odpowiedział Fagin stanowczo.
— Dwadzieścia funtów!..... to jednak kupa pieniędzy!
— Ale gdzież tam!... to bardzo mało, bardzo mało, jeżeli chodzi o banknot, którego się niewiesz jak pozbyć, — odparł Fagin. — Jeżeli dzień i liczbę banknotu ma zapisaną, to wypłatę w banku wstrzyma. Ach! to nawet niewarto wspominać o tém;...... jeżeli hałasu wielkiego po świecie narobi, to nawet trudno będzie ten papier tak zaraz zmienić, a nawet i późniéj trzeba będzie więcéj jak połowę na nim utracić.
— Kiedyż się będę mógł z nim widzieć? — zapytał w końcu Noa zachwiany.
— Jutro rano! — odpowiedział Żyd.
— A gdzie?
— Tutaj!
— Hm! — mruknął Noa, — jakżeż wielka zapłata?
— Będziesz sobie żył jak panicz,..... będziesz miał jadło, mieszkanie, tytuń i wódkę wolną,.... połowę tego co ty sam zarobisz,.... i połowę tego, co ta kobieta zarobi, — odpowiedział Fagin.
Jest to rzeczą bardzo wątpliwą, czyliby Noa Claypole, którego chciwość i łakomstwo niepospolite było, na to przedstawienie był przystał, chociaż widoki, które mu Żyd pokazywał, tak świetne i korzystne były; gdy mu jednak ta okoliczność na myśl przyszła, że na przypadek, gdyby mu chciał odmówić, całkiem w jego mocy się znajduje, tak że ten przyjaciel nowy każdéj chwili w ręce Sądów by go był mógł oddać,.... coby też z pewnością, bez wszelkiego wątpienia był uczynił,..... zaczął się pomału namyślać, skłaniać, i oświadczył nakoniec, żeby zupełnie od tego niebył.
— Musicie jednak zważyć na to, — zauważył Noa, — że ona jest bardzo zręczna i wiele znieść może, chciałbym zatém, ażeby się dla mnie coś lekszego dostało.
— Tak coś zabawnego, a przebiegłego, — wtrącił Żyd.
— Tak jest, coś podobnego, — odpowiedział Noa. — Jak myślicie, do czegóżbym się mógł wziąść teraz? Musiałoby to coś być takiego, coby niebardzo ciężkiém i trudném, ale też i niebardzo niebezpieczném było,...... wy przecież rozumiecie?.... w tém sęk?
— Słyszałem, żeście sobie życzyli mieć jakich ludzi, którychbyście pokryjomu, tajemnie śledzić mogli, co? — rzekł Żyd; — mój przyjaciel właśnie teraz kogoś potrzebuje, coby do tego był zdolny.
— To prawda, że o tém wspomniałem i takie zatrudnienie bardzo by mi się podobało,.... i chętnie bym w nim pracował, — odpowiedział Claypole z namysłem; — ale wy wiecie, że z tego niema żadnéj korzyści, ono się samo nieopłaca.
— To prawda, to prawda, — potwierdził Żyd rozmyślając, czyli też udając, że się nad czémś mocno zastanawia. — To prawda że nie, wielka prawda.
— Cóż jednak o tém naprzykład sądzicie? — zapytał Noa, spoglądając na niego z wielką trwogą. — Naprzykład gdybym się rzucił na łowienie drobnych rzeczy, żeby to było coś bezpieczniejszego, i człowiek się na wiele nienarażał, chyba na to, aby jak najprędzéj do domu umknąć? No cóż?
— Jakżeż by ci się stare panie podobały? — zapytał Żyd. — Możnaby przytém wiele zarobić, kradnąc im pierścionki, naramienniki, na to trzeba tylko nóg dobrych, aby natychmiast koło rogu ulicy zemknąć i zniknąć?
— A czy nie wrzeszczą one czasami okropnie, albo też może nie drapią? — zapytał Noa, kiwając głową. — Ja niemyślę, aby ta gałęź przemysłu usposobieniu i życzeniu mojemu odpowiadała.... Czy niema jakiego innego miejsca wolnego?
— Stój! — zawołał Żyd, kładąc rękę na kolanie Noego; — mam coś! taniec z bębnami!
— A to co? — zapytał Claypole.
— Bębnami, mój drogi, — wyjaśniał mu Żyd, — nazywamy małe dzieci, które matki po kupno jakie do sklepów posełają z sikspensami i szylingami;.... a taniec z nimi znaczy tyle, co to pieniądze z ręki im wydrzeć,.... gdyż one je zawsze mocno w ręce trzymają,...... potrącić je potém w kanał i odejść sobie powolusienko, jakby się nic niebyło wydarzyło, tylko chłopczyna upadła i mocno się potłukła,.... ha! ha! ha!
— Ha! ha! ha! — towarzyszył mu Claypole, śmiejąc się na całe gardło i wyciągając nogi do góry w uniesieniu swéj radości. — Otóż to mi się podoba, do pioruna!
— Zapewnie, zapewnie, że to się podobać musi, — odpowiedział Fagin; — a możesz mieć bardzo zyskowne okręgi w Candew-town, Battle-bridge i w sąsiedztwie, gdzie bardzo wiele dzieci codzień z pieniędzmi wysełają, tak że każdego czasu możesz mieć bardzo ładne żniwo. Ha! ha! ha!
To mówiąc Fagin Noego po boku poklepał, a oba potém długim i głośnym śmiechem parsknęli.
— A zatém zgoda! zgoda! — ozwał się w końcu Noa, gdy z tego uniesienia do siebie przyszedł, a Karolina także powróciła. — O któréjże godzinie jutro rano widzieć się mamy?
— O któréj się wam podoba! może o dziesiątéj? — zapytał Żyd, dodając, gdy Claypole na znak potwierdzenia głową skinął; — kogoż mam przyjacielowi memu zapowiedzieć?
— Bolter! — odpowiedział Noa, który się na to pytanie już był przysposóbił. — Pan Moryc Bolter, a to pani Bolter.
— Uniżony sługa pani Bolter! — rzekł tedy Fagin skłoniwszy się głęboko z śmieszną grzecznością. — Mam nadzieję, że się z czasem jeszcze lepiéj poznamy.
— Czyś słyszała, co ci ten jegomość mówi, Karolino? — zagrzmiał Claypole.
— Słyszałam, drogi Noa, słyszała, — odpowiedziała pani Bolter, wyciągając rękę.
— Ona mię Noą nazywa z pieszczoty, — rzekł pan Bolter, dawniéj Claypole, do Fagina. — Rozumiecie przecież?
— O, rozumiem, rozumiem, doskonale, — odpowiedział Żyd, mówiąc tą razą szczerą prawdę. — Dobra noc, dobra noc!
Po tych słowach Fagin odszedł złożywszy jeszcze poprzód tysiączne swoje życzenia i pożegnania, a Noa Claypole, zalecając swéj kobiecie największą na siebie uwagę, przystąpił do wyjaśnienia jéj całego układu, który z Faginem zawarł, z całą wzniosłością, godnością, surowością i wyższością, będącą nietylko przywilejem wyłącznym jego, jako istoty płci męzkiéj, a zatém i z przyrody już mocniejszéj i wszelką władzę i potęgę dzierzącéj, ale i człowieka, który ma już pewne stanowisko w życiu, choćby jako tancerz z bębnami po ulicach Londynu i jego sąsiedztwa.