Ostatni Mohikan/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
„Obaczmyż czego to chce ten poseł układny.

Francuz filut; lecz i mnie, nie bito po głowie,

Odgadnę jego myśli wprzód nim słówko powie.“
Szekspir.

Kilka dni od przybycia Hejwarda i jego towarzyszek do twierdzy William Henryka, upłynęło w nędzy, zamięszaniu i niebezpieczeństwach; gdyż nieprzyjaciel oblegał silnie, a Munro nie miał dostatecznych śrzodków obrony. Zdawało się że Web z calem swojém wojskiem usnął nad Hudsonem i zapomniał o tém, jaka ostateczność groziła rodakom. Montkalm wszystkie lasy napełnił dzikimi; ich wycia rozlegając się po obozie angielskim, nową przejmowały trwogą serca żołnierzy, przez samo już uczucie własnej słabości pozbawione męztwa, a zatem skłonne do przyjmowania w powiększonej postaci wszelkich wrażeń przestrachu.
Inny duch jednak ożywiał zamknionych w twierdzy. Zagrzewani słowami i przykładem naczelników, zdobyli się jeszcze na odwagę i tak byli gotowi bronić dawniej nabytej sławy, że sam ich wódz surowy oddawał im sprawiedliwość.
Jenerał francuzki zaś, chociaż znany z doświadczenia i biegłości, zdawało się atoli, że po to tylko przebył lasy, żeby zajrzeć nieprzyjacielowi w oczy. Zaniechał on nawet osadzić gór przyległych, skądby tak bezkarnie mógł piorunować warownię, iż taktyka teraźniejsza nigdyby nie przebaczyła opuszczenia podobnej korzyści.
Ta niejakoś niedbałość o stanowiska panujące, albo raczęj bojaźń trudów, jakich wymaga wdzieranie się na wzgórza, może bydź uważana za błąd powszechnie właściwy wojnom ówczesnym. Wziął on początek, podobno w czasie tych wypraw indyjskich, kiedy ścigając dzikich po lasach, jak nie spotykano żadnej twierdzy, tak tez artylerya prawie nie potrzebna była. Błąd ten przetrwał aż do wojny powstania i przyprawił Amerykanów o utratę ważnej warowni Tikondegory, co otworzyło wojskom Burgoyna drogę do samego śrzodka kraju. Dziś, nieuwaga ta, czy niedbałość, jakkolwiek ją nazwiemy, wydaje się dziwną, bo wiadomo, ze opuszczenie podobnego stanowiska, bez względu ile trudów może kosztować zajęcie jego, ujęłoby sławy inżynierowi, a nawet i samemu do wodzcy wojska.
Podróżni bez celu, chorzy szukający zdrowia, miłośnicy pięknych widoków przyrodzenia, udając się do wód sztucznych wydobytych z ziemi na rozkaz wysokiego urzędnika, który w śmiałem tém przedsięwzięciu nie lękał się narażać powszechnej opinii o sobie, w wygodnych pojazdach przejeżdżają teraz opisane tu okolice; lecz nie należy myśleć przeto, że przodkowie nasi równie łatwo zwiedzali te lasy, wstępowali na te góry, lub żeglowali po tych jeziorach. Jeżeli udało się natenczas sprowadzić jedne armatę większego kalibru, a razem tak dostateczny zapas nabojów, żeby ta nie stała się tylko próżnym i uprzykrzonym ciężarem, uważano to już za odniesione zwycięztwo.
Niedostatki wynikające z takiego położenia rzeczy, mocno dawały się czuć mężnemu obrońcy William Henryka. Chociaż Montkalm z gór nie korzystał, na dole jednak sztucznie usypał baterye, i równie zręcznie jak czynnie ich używał. Oblężeni zaś ledwo mieli, sposoby obrony, na jakie twierdza w głębi pustyń położona, na prędce zdobyć się mogła. Owe nawet piękne wód płaszczyzny, ciągnące się aż do Kanady, nie tylko żadnej nie dawały im pomocy; lecz jeszcze nieprzyjaciołóm ułatwiały przystęp Piątego dnia od czasu oblężenia warowni, a czwartego od wejścia do niej podróżnych naszych, major Hejward korzystając z krótkiego zawieszenia broni, wstąpił na basztę nadbrzeżną, żeby użyć świeżego powietrza i zobaczyć jak daleko postąpiły przygotowania oblegających. Wszyscy żołnierze pośpieszyli cieszyć się chwilą wypoczynku; jeden tylko szyldwach przechodził się po wale. Wieczor był piękny, powietrze spokojne i czyste. W łonie wód zwierciadlanych, gdzie niedawno z łoskotem tonęły kule, odbijał się przelotny cień obłoczków; na dolinie, gdzie niedawno pod kłębami dymu grzmiały armaty, rozwijał się zachwycający widok. Ostatnie promienie słońca żywym blaskiem oświecały gór wierzchołki. Niezliczone wysepki, jedne równe z wodą, drugie w kształcie pagórków okrągłych, zdobiły Harykan, jak stokrocie trawnik zielony. Mnóstwo łodzi zwolna żeglowało pojezierze: w nich tłumnie zebrani oficerowie i żołnierze wojsk francuzkich, bawili się rybołówstwem i polowaniem.
Widok ten był spokojny i razem pełen życia. Przyrodzenie było jednostajne i wspaniałe; a człowiek stawił obok niego sprzeczność rozmaitości i ruchu.
Dwie chorągiewki białe, godła chwilowego zawieszenia, nie tylko walk lecz i nieprzyjaźni, ulatywały cicho, jedna na rogu twierdzy wchodzącym w jezioro, druga na pierwszym namiocie obozu Montkalma. Nieco dalej za niemi, w długich zwojach powiewały dumnie współzawodniczę sztandary Anglii i Francyi.
Kilkudziesiąt młodych, wesołych i płochych Francuzów, ciągnęło sieć poza piaszczystym brzegu jeziora, prosto przeciw milczących natenczas dział nieprzyjacielskich. Gromady żołnierzy grając w rozmaite gry u podnoża gór, wzruszały ich echa okrzykami radości. Jedni chcąc zblizka widzieć, jak się powodziło rybakom i myśliwcom biegli do brzegu; drudzy żeby mieć pod okiem razem wszystkie części rozległego obrazu, wdzierali się na skały; inni przy bębnie i piszczałce tańcowali i śpiewali wśrzód koła Indyan, ciekawością wywołanych z lasów i stojących w niemem zadziwieniu. Słowem cały ten widok oznaczał raczej dzień uroczystości wesołej, niżeli godzinę skradzioną trudom i niebezpieczeństwom wojny.
Dunkan kilka minut przypatrywał się temu widowisku, oddany myślóm jakie w nim wzbudzało, lecz kiedy wtém usłyszał stąpanie ludzi idących po za wale do tyle kroć już wspomnianej furtki, zbliżył się nad brzeg baszty i postrzegł oficera francuzkiego prowadzącego strzelna pod strażą. Sokole Oko, bez swej ulubionej broni, bez danielówki, jak ją nazywał, z rękoma w tył związanemi, szedł smutny i znużony. Można było widzieć na jego twarzy wstyd i zmartwienie, iż się dał pojmać nieprzyjaciołóm. Ponieważ, chorągwie białe często podczas rozejmu posyłano nawzajem dla wolnego przejścia rozmaitym gońcom; major spodziewał się ujrzeć oficera przybywającego z tym godłem pokoju; ale za pierwszym rzutem oka na wysoką postać jeńca, poznawszy swego towarzysza podróży, zadrżał z zadziwienia i pośpieszył na dół do twierdzy.
Tymczasem głos innych osób zwrócił jego uwagę i ułożony zamiar wybił mu z głowy. Na drugiej stronie baszty Alina i Kora używając także wieczornego chłodu, przechodziły się po wale. Hejward od chwili kiedy je porzucił, jedynie dla tego żeby wstrzymując pogoń zabezpieczył ich ucieczkę do twierdzy, zajęty ciągle mnóstwem czynności nie miał czasu widzieć się z niemi. Były one wtenczas blade, zmordowane podróżą i przerażone strachem; teraz znowu róże rozkwitły na ich licach, znowu wesołość, lubo z niejakąś obawą zmieszana, rozjaśniła ich czoła. Nie dziw więc ze młody żołnierz spotkawszy je niespodziewanie, zapomniał na chwilę, o wszelkim innym przedmiocie swych myśli. Prędka Alina jednak wyprzedziła go, w słowach.
— Otoż jest nasz wiarołomny i niegrzeczny rycerz, co opuściwszy swoje damy w szrankach, śpieszy na niebezpieczeństwa potyczki! — odezwała się młoda piękność tonem wymówki niby, chociaż jej oczy, jej uśmiech i poruszenia ręki, zdradzały udanie. — Tyle już dni, tyle wieków czekamy, czy nie przyjdzie upaśdź nam do nóg i pokornie błagać przebaczenia za tak haniebny ucieczkę, bo nigdy daniel przepłoszony, jak mówił nasz szanowny przyjaciel Sokole Oko, nie mógł uciec prędzej.
— Domyślasz się zapewne Hejwardzie, że Alina mówi, jak mocno pragnęłyśmy oddać tobie podziękowania należne, — rzecze mniej wesoła i poważniejsza Kora. — Ale w samej rzeczy tak długie niewidzenie się z nami dziwiło nas bardzo, kiedy powinieneś był bydź pewnym, że wdzięczność córek równa jest, jak ich ojca.
— Wasz ojciec sam może zaświadczyć, te chociaż oddalony od was, o waszém bezpieczeństwie myśliłem. To miasto namiotów, — dodał wskazując na oboz wojska, przybyłego z twierdzy Edwarda, — bardzo usilnie starają się nam odebrać, a jeśliby kto opanował to stanowisko, ten wkrótce stałby się panem warowni i wszystkiego co się w niej znajduje. Od czasu naszego przybycia przepędzałem tam wszystkie dni i noce. Ale, — mówił dalej z niejakiemś pomieszaniem i smutkiem odwracając głowę; — gdybym i nie miał tak ważnej przyczyny, sam wstyd możeby nie pozwolił mi pokazać się przed wami.
— Hejwardzie! Dunkanie; — zawołała Alina nachylając się żeby zajrzeć mu w oczy, i wyczytać, czy to powiedzenie w istocie ściągało się do tego, co jej przyszło na pamięć. — Gdybym wiedziała, że ten język szczebiotliwy zrobi ci choć najmniejszą przykrość, wskazałabym go na wieczne milczenie! Kora niech powie, jak umiemy cenić twoję gorliwość dla nas, jak szczerą, jak nieograniczony prawie czujemy wdzięczność.
— I Kora poświadczy ze to prawda? — zapytał Hejward, rozweselony znowu uprzejmem obejściem się Aliny; — Cóż mówi poważna Kora nasza? Czy troskliwy i czynny żołnierz, może zagładzić winę ospałego rycerza?
Kora nie odpowiedziała mu zaraz i jakby zajęta widokiem jakim, stała przez chwilę twarzą obrócona do jeziora, a kiedy potem przeniosła na niego swoje czarne oczy, takie malowało się w nich cierpienie, ze młody kołnierz przejęty niespokojnością i politowaniem, zapomniał o wszystkiem inném.
— Co to, czy nie ile się zrobiło miss Munro? — rzecze; — cierpisz, a myśmy się tak zagadali!
— Nie, — odpowiedziała Kora, nie przyjmując podanej sobie ręki. — Jeżeli obraz życia nie przedstawia mi się w tak powabnych kolorach, jak tej młodej i niewinnej wietrznicy — dodała z przymileniem opierając dłoń na ramieniu siostry; — jestto wina doświadczenia, a może też i charakteru mojego. Ale patrz majorze, — mówiła dalej starając się nie okazać najmniejszego znaku słabości, — spojrzyj na około, i powiedz mi; ten widok co nas otacza, czém jest dla córki żołnierza, który za jedyne szczęście uważa honor i sławę?
— Ani honoru, ani sławy, nie mogą mu ująć okoliczności, zgoła nie zależące od niego, — żywo odpowiedział Hejward. — Ale to właśnie przypomina mi powinność. Muszę widzieć się z półkownikiem dla pomówienia z nim co postanowił względem kilku ważnych śrzodków obrony. Niechaj cię Niebo ma w swojej opiece szlachetna Koro! bo inaczej cię nazwać nie mogę; — dodał biorąc ją za rękę, kiedy usta jej drżały i śmiertelna bladość twarz pokrywała. — Czy w szczęściu, czy w przeciwnościach, wiem że zawsze będziesz ozdobą płci twojej. Do zobaczenia, Alino, — rzekł potém już nie wielbiciela, lecz kochanka głosem; — spodziewam się że wkrótce spotkamy się wśrzód uciech i wesołości odniesionego zwycięztwa.
Nie czekając odpowiedzi spiesznie zstąpił z wieży, przeszedł plac niewielki i w kilka chwil stanął przed naczelnikiem.
Munro smutny przechodził się po swoim pokoju, kiedy wszedł Hejward.
— Uprzedziłeś moje żądanie, majorze, — rzecze półkownik, — chciałem posłać prosząc, żebyś był łaskaw przyjśdź do mnie.
— Postrzegłem że posłaniec, którego tak usilnie zalecałem panu, powrócił niewolnikiem Francuzów i mocno mię to obeszło.
Spodziewam się jednak, że wierność jego nie podlega podejrzeniu?
— Wierność Długiego Karabina oddawna jest mnie znajoma i bynajmniej nie wątpię o niej, chociaż szczęście zwykle mu przyjazne odstąpiło go nakoniec. Montkalm schwytał jego i przez swoję przeklęty grzeczność francuzką odesłał mi, rozkazując powiedzieć, że ponieważ wie jak wiele stoję o tego biegusa, nie chce mię pozbawiać jego usług. Otoż masz, majorze, prawdziwie jezuitski sposób doniesienia korpus o przykrym wypadku!
— Ale jenerał Web,...pomoc której oczekujemy....
— Czyż nie patrzałeś w stronę południową? Czy nic tam nie postrzegłeś? — zawołał komendant z uśmiechem pełnym goryczy; — oh, oh! jesteś młody, jesteś zbyt wielka gorączka, majorze, nie dajesz tym ichmościom czasu przyjśdź do nas!
— To więc idą? posłaniec mówił że już idą?
— Idą, tylko kiedy i kędy przyjdą, tego mi powiedzieć nie mógł. Zdaje się wszakże że niósł jakiś list do mnie, i to jedno, co mi się podoba, bo mimo zwyczajną uprzejmość waszego markiza Montkalma, jestem pewny, że gdyby w tym liście były złe nowiny, grzeczny Monsie[1] nie zataiłby ich przede mną.
— Odesłał zatem posłańca, a posyłkę zatrzymał?
— Tak właśnie uczynił, i to zapewne, jak powiadają, przez dobroć i prostotę duszy. Gotów jestem pojśdź o zakład, że gdyby odkryć istną prawdę, pokazałoby się, że dziad dostojnego markiza dawał lekcye szlachetnej sztuki tańców.
— Ale co powiada strzelec? przecież ma on oczy, uszy i język. Co ustnie doniosł Panu?
— Oh pewno! nie jest on ani głuchy, ani ślepy, i bardzo, dobrze może opowiedzieć co widział lub słyszał. Z jego tedy doniesienia, można się dowiedzieć: że nad Hudsonem jest pewna twierdza Jego Królewskiej Mości Króla Angielskiego; że ta twierdza nazwana Edwardem na cześć Jego Książęcej Mości, Księcia Jorku; że w tej twierdzy znajduje się liczna załoga, jak to bydź powinno....
— Ale czy nie widział on jakiego ruchu, jakiego znaku, coby zapowiadał wysłanie pomocy dla nas?
— Widział paradę wojskową, jednę rano, drugą wieczorem, i gdy pewien tęgi chłopak z wojsk prowincyonalnych.... Ale jesteś w połowie Szkotem, Dunkanie; musisz znać przysłowie, że kiedy proch upuszczony z ręki na żar padnie, wtenczas ogień wybuchnie; otoż.... Tu stary wojownik zatrzymał się nagle i porzuciwszy ton gorzkiego urągania, zaczął mówić poważniej:
— Jednak mogło, musiało bydź w tym liście cokolwiek takiego, o czém nie ile byłoby wiedzieć.
— Potrzeba nam prędko obierać śrzodki, — rzecze Dunkan, postrzegłszy w naczelniku tę zmianę humoru i chcąc czém prędzej wprowadzić rozmowę o przedmiotach, które za daleko ważniejsze uważał; — muszę wyznać ze oboz w szańcach zamknięty nie długo trzymać się może; a przy tém ze smutkiem dodać mi przychodzi, że i w twierdzy nie lepiej idą rzeczy; Połowa naszych armat niezdatna jest do użycia.
— Czyliż może bydź inaczej? Jedne łowiono w jezierze, drugie zbierano w lesie, gdzie rdzawiały od czasu odkrycia tego kraju, a i najlepsze są to tylko cacka rozbójników morskich, nie zaś armaty. Czy sądzisz mój panie, że na pustyni o trzy tysiące mil od Anglii, można mieć artyleryą opatrzoną dobrze?
— Wały nasze są blizkie upadku, — mówił dalej Hejward, nie zrażając się tém nowém wybuchnieniem gniewu; — brak zapasów już się czuć daje; w żołnierzach nawet można postrzegać zniechęcenie i bojaźń.
— Majorze Hejwardzie, — odpowiedział Munro, zwracając się do niego z wyrazem godności, jaki mu wiek i wyższy stopień przybrać dozwalały; — daremniebym służył lat pięćdziesiąt królowi mojemu, i doczekał się tych siwych włosów, gdybym nie znał tego o czém mi powiadasz i nie wiedział w jak ciężkich, w jak naglących znajdujemy się okolicznościach; ale winniśmy wszystko poświęcić dla honoru wojsk królewskich, a nieco téż i dla własnego. Póki tylko będę miał jakąkolwiek nadzieję wsparcia, póty będę bronił twierdzy, chociażby kamykami zbieranymi na brzegu jeziora. Ale ten list nieszczęsny... trzeba nam koniecznie wiedzieć jakie ma zamiary ów człowiek, którego nam hrabia Ludon na swojém miejscu zostawił.
— Mogęż w tèm cokolwiek dopomodz?
— Tak jest, majorze, możesz. Markiz Montkalm w dodatku do wszystkich swoich grzeczności kazał mię prosić, żebym widział się z nim osobiście na polu, dzielącém naszę twierdzę od jego obozu. Nie zdaje mi się wszakże rzeczą przyzwoitą zbyt skwapliwie ubiegać się o ten zaszczyt i umyśliłem WPana, oficera zaszczyconego stopniem dostojnym, posłać jako zastępcę; bo zawsze byłoby to ubliżeniem dla Szkocyi, gdybyśmy dozwolili mówić, że którykolwiek narod przewyższył nas w grzeczności.
Nie rozszerzając się nad porównywaniem ukształcenia w tym względzie rozmaitych narodów, Dunkan odpowiedział tylko, ze jest gotów wypełnić wszystkie rozkazy swojego naczelnika. Nastąpiła potém długa i poufała rozmowa, w której Munro nauczał młodego oficera, jak ma postąpić i dawał mu niektóre przestrogi, czerpane ze swego doświadczenia, Hejward pożegnał go i wyszedł.
Ponieważ zaś był tylko zastępcą komendanta twierdzy, nie czyniono tych obrządków, jakieby towarzyszyły widzeniu się dwóch dowodzców sił nieprzyjaznych. Zawieszenie broni trwało jeszcze; otworzono furtkę, ukazała się chorągiewka biała i przy odgłosie bębnów Dunkan wystąpił za wały, w dziesięć minut po odebraniu zlecenia. Oficer dowodzący przednią strażą nieprzyjacielską spotkał go porządkiem zwyczajnym i zaprowadził do namiotu jenerała francuzkiego.
Montkalm przyjął młodego majora w kole znakomitszych] oficerów swoich i wodzów wielu pokoleń Indyiskich, trzymających jego stronę. Hejward rzuciwszy wzrok na tę gromadę ludzi czerwonych, zastanowił się mimowolnie, kiedy postrzegł między nimi surową twarz Magui, który poglądał na niego z tą zimną i ponurą uwagą, jaka zawsze go odznaczała. Głos podziwienia nawet tylko co mu się z ust nie wymknął; ale wnet przypominane z jakiem poselstwem i do kogo przybywał, ukrył wewnętrzne wzruszenie i odwrócił się do jenerała nieprzyjacielskiego, który dał już krok na jego spotkanie.
Markiz Montkalm był natenczas w kwiecie wieku, i można dodadź, na najwyższym szczeblu powodzeń swoich. W tém jednak położeniu godném zazdrości, nie mniej nadskakujący i uprzejmy jak zawsze, łączył najściślejszą grzeczność z ową odwagą rycerską, którą wielekroć okazał świetnie, a we dwa lata później przypłacił życiem na równinach Abrahama. Dunkan odwróciwszy oczy od dzikiej i nikczemnej fizyonomii Magui, z roskoszą ujrzał najzupełniejszą przeciwność w szlachetnej i żołnierskiej twarzy, w miłém spójrzeniu i wdzięcznym uśmiechu markiza francuskiego.
— Bardzo rad jestem, — rzecze Montkalm, — że pana... Ale, gdzież jest ten tłumacz!
— Może obejdziemy się bez niego, — skromnie odpowiedział Hejward; — ja mówię trochę po francuzku.
— Ah! cieszy mię to niezmiernie, — zawołał markiz i poufale wziąwszy Dunkana pod rękę, odprowadził w głąb namiotu, gdzie mogli rozmawiać nie słyszani od innych. — Nienawidzę ja tych tłumaczów, — mówił dalej; — nigdy nie można bydź pewnym, że wiernie oddają co się im powie. To tak tedy, szanowny panie, miałbym sobie za zaszczyt widzieć się osobiście z walecznym komendantem pańskim; ale jestem przynajmniej szczęśliwy, że oglądam na jego miejscu oficera, tak dostojnego jak pan jesteś, i tak przyjemnego jak mi się wydajesz.
Dunkan ukłonił się, bo chociaż miał mocne postanowienie, mimo wszystkie grzeczności lub podstępy jenerała francuzkiego, nie zapominać o tém, co powinien był uczynić dla swojego monarchy; komplement ten jednak nie obraził jego. Po chwili milczenia i namysłu, Montkalm odezwał się znowu:
— Komendant pański jest pełen odwagi, nikt lepiej nad niego nie potrafi opierać się szturmowi; ale tak długo idąc za natchnieniem męztwa, czy nie czas byłoby już usłuchać głosu ludzkości? Równie jedno jak drugie zaleca bohatera.
— My te dwie zalety uważamy za nierozdzielne, — odpowiedział Dunkan z uśmiechem; — lecz kiedy pan dajesz nam tysiące pobudek do ubiegania się o pierwszą, nie widzimy jeszcze żadnej szczególnej przyczyny do okazania drugiej.
Montkalm ukłonił się takie, ale z miną człowieka nie tak mało wyćwiczonego żeby pochlebne słowa mogły go ułudzie; i dodał:
— Może też moje lunety źle pokazują i mury państwa lepiej oparły się naszej artyleryi niżelim mniemał. Pan wiesz zapewne, jaka jest siła nasza?
— Różne w tym względzie mamy doniesienia, — odpowiedział Hejward niedbale; — jak miarkujemy jednak, najwięcej dwadzieścia tysięcy.
Francuz przygryzł sobie usta i wlepił w majora wzrok przenikliwy, a potém jakby uznając ten rachunek za rzetelny, chociaż znał to bardzo dobrze, że i sam Hejward myślał inaczej, dodał z obojętnością doskonale udaną.
— Przykro to jest żołnierzowi, zacny panie, ale muszę wyznać, że mimo wszelką usilność, nie zdołaliśmy ukryć naszej liczby. Gdybyśmy jednak tego dokazali, to chyba w tych lasach. Ponieważ zaś pan myślisz że jeszcze nie czas słuchać głosu ludzkości, — mówił dalej uśmiechając się; — smiem mniemać przynajmniej, że jako młody oficer, nie zapomnisz o względach dla płci pięknej. Córki komendanta, jakem się dowiedział weszły do twierdzy już po jej opasaniu.
— Prawda, —.odpowiedział Hejward; — lecz to bynajmniej nie osłabiło naszego postanowienia; owszem przykład ich odwagi bardziej nas umocnił. Gdyby tylko Jednego męztwa trzeba było do odparcia nieprzyjaciela, choćby nawet tak utalentowanego jak Pan Montkalm, chętniebym starszej z nich powierzył obronę William Henryka.
— Mamy w naszych prawach mądrą ustawę, że korona Francyi nigdy na kądziel spaśdź nie może, — odpowiedział Montkalm sucho i nieco dumnie; ale wnet przyjąwszy znowu swoję minę uprzejmą, dodał: — Z resztą, ponieważ wszystkie wielkie przymioty najczęściej są dziedziczne, tém bardziej temu wierzę. Jednak to nie daje powodu zapominąć że, jak mówiłem panu, samo nawet męztwo powinno mieć granice i że czas już usłuchać głosu ludzkości. Zapewne pan jesteś upoważniony do ułożenia warunków kapitulacyi?
— Czy pan jenerał widzi tak słabą obronę z naszej strony, że ten krok uważa za jedyny dla nas?
— Nie chciałbym żeby dłuższa obrona roztrzyła moich przyjaciół czerwonych, — rzecze Montkalm, zostawując bez odpowiedzi uczynione pytanie i rzucając wzrok na gromadę Indyan, którzy chociaż nie mogli słyszeć rozmowy, pilną jednak zwracali na nię uwagę; — i tak już dosyć mi trudno skłaniać ich do szanowania zwyczajów, przyjętych w wojnach narodów cywilizowanych.
Hejward przypomniawszy niebezpieczeństwa i cierpienia, jakich z towarzyszkami podróży wśrzód tych barbarzyńców doświadczył, zamyślił się i milczał.
— Ci ichmość, — mówił dalej Montkalm sądząc że otrzymał przewagę i chcąc z niej korzystać, — są straszni kiedy się rozgniewają, a wiadomo panu jak nie łatwo ich gniew pohamować. No cóż, będziemy mówili o warunkach kapitulacyi?
— Mnie się zdaje, że Pan jenerał nie dosyć znasz moc naszej twierdzy i siłę jej załogi.
— William Henryk, nie jest to Kwebek. Ja wiem, że oblegam wały sypane z ziemi i bronione przez dwa tysiące trzysta ludzi, chociaż i nieprzyjaciel waleczność przyznać im musi.
— Prawda, nasze wały tylko sypane z ziemi nie mają za podstawę skały Dyamentu; ale brzeg na którym stoją, był nieszczęsny dla Disko i jego wojsk walecznych. Nie raczysz pan przy tém zająć w swój rachunek znacznej siły, którą mamy o kilka godzin drogi i możemy uważać za cząstkę naszej obrony.
— Tak jest, — odpowiedział Montkalm najobojętniej, — sześć do ośmiu tysięcy żołnierzy, których wódz ostróżny woli trzymać w okopach niż wyprowadzić w póle.
Teraz dopiero Hejward musiał przygryść sobie usta, kiedy markiz przypuszczając nawet liczbę daleko większą od istotnej, mówił o niej tak niedbale. Obadwa zamilkli na chwilę, a potém Montkalm odezwał się znowu dając do zrozumienia, iż nie sądzi aby oficer angielski przybył do niego w innym zamiarze, jak tylko dla układów względem podania się twierdzy. Major ze swojej strony usiłował tak rzecz naprowadzić, żeby jenerał francuzki uczynił jakąkolwiek wzmiankę o przejętym liście; lecz ani jeden ani drugi niemógł dokazać swego. Po długiej i próżnej rozmowie, Dunkan nakoniec wyszedł, dobrze uprzedzony o talencie i grzeczności dowodzcy wojsk nieprzyjacielskich, ale o tem, czego się chciał dowiedzieć, nie uwiadomiony bynajmniej.
Montkalm przeprowadził go do drzwi swojego namiotu i zobowiązał powtórnie prosić komendanta twierdzy, żeby raczył, jak można — najrychlej, widzieć się z nim na placu dzielącym wojska stron obu. Tu się pożegnali; ten sam oficer co wprzód towarzyszył majorowi, odwiódł go na powrót. Hejward wszedłszy do warowni, udał się prosto do półkownika.





  1. Monsieur, w ustach Anglika toż samo znaczy co francuz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.