Płomienna północ/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
TAJEMNICE MEDERSA.

Znowu ogarnął nas rozpalony w płomieniach słońca i gorącej wiary Fez el Bali. Hafid, nie zwracając żadnej uwagi na upał, prowadził nas przez wąskie uliczki, z wiszącemi nad niemi balkonikami bogatych domów, o mocno zakratowanych oknach i dobrze zaopatrzonych w zamki drzwiach. Student nie chciał pozwolić nam na oglądanie straganów w jednym z „suk“ i z jego pałających oczu wyczytałem namiętne pragnienie pokazania czegoś, co jego samego pociągało.
Z jednego z „suków“ ujrzeliśmy wysoki, kwadratowy minaret z okrągłą kopułą na szczycie, upiększoną złoconemi kulami.
— Przed nami minaret głównego meczetu i głównej medersa „Karuin“! Tu kwitnie nauka Proroka i inne nauki, uznane w świecie mułzumańskim! — szepnął w zachwycie Hafid. — Jest to uniwersytet, najbardziej poważany, posiadający najlepszych uczonych, najznakomitszych profesorów i największą liczbę studentów. Wszystkie inne medersa, a więc Bu Anania, Meshabia, Czerratin, Allarme, Sahridż, Seffarin są zależne od niej. Posiadają one też znakomitych profesorów w pewnych dziedzinach wiedzy, lecz nie mają takiego zespołu, jak uniwersytet, w którym cała nauka nasza ma najświetniejszych na świecie przedstawicieli! O, panie! Naprzykład za dawnych czasów w mojej medersa Sebbaïn wykładali znakomici znawcy naukę „riuaïa“, czyli siedmiu sposobów sztuki czytania Koranu. Tymczasem w Karuin rada profesorska, czyli „meżless ulema“ jest wyrocznią we wszystkich sporach religijnych i naukowych, a do niej po poradę zwracają się z Egiptu, Turcji, Syrji! O, gdybym się mógł dostać w poczet studentów Karuin!
Twarz Hafida pałała, gdy mówił o tem.
— Może poznam któregoś z profesorów, gdy będziemy zwiedzali medersa! — zauważyłem.
— Niestety — nie! Działa tu surowo przestrzegane prawo „horm“, nie dopuszczające do wnętrza ludzi innej wiary! — odparł Hafid.
Jednak, w mojem życiu stale towarzyszy mi szczęście. Ono też nie opuściło mnie i w Fezie, gdyż w sklepie ze starożytnościami właściciel zaznajomił mnie z jednym z profesorów Karuin, a moja umiejętność poruszania dusz wschodnich ludzi, oraz pewne oczytanie w kwestjach historji religji, wzbudziły wielkie zaufanie w muzułmańskim uczonym. Nietylko spędził ze mną dużo czasu na rozmowach, lecz dopomógł mi w nabyciu bardzo starego i pięknego egzemplarza Koranu, stanowiącego najlepszą ozdobę moich podróżniczych zbiorów. Nabycie „świętej księgi“ nie jest wcale rzeczą łatwą i bezpieczną — zapewniam wszystkich sceptyków ryczałtem!
Lecz stało się to w kilka dni później, tymczasem zaś Hafid, lawirując w labiryncie przyległych uliczek, pokazywał nam mury i szereg bram, prowadzących do tej katedry muzułmańskiej i jednocześnie do najwyższej akademji. Od progu tylko mogliśmy zaglądać do wnętrza i słuchać opowiadań Hafida i jakiegoś inteligentnego muezzina, zamierzającego zarobić na nas. Dałem mu odrazu zaliczkę w postaci srebrnego franka, aby był gadatliwy i, istotnie, współzawodniczył w tem z naszym miłym studentem. Cały notatnik zapisałem, słuchając naszych „cicerone“ i muszę z przyjemnością stwierdzić, że obaj dawali ścisłe i rzetelne informacje, które sprawdziłem później, czytając specjalną literaturę o Fezie, osnutą na dziełach „Rawd-el-kirtas“, Leona Afrykańskiego, Jourdan’a, P. Champion’a, M. Zimmermann’a, G. Delphin’a, A. Peretié i innych.
Więc najprzód kilka słów o historji Karuin, opowiedzianej mi przez muezzina „medersa“. Za panowania Idryssydów święta, bogobojna i bogata kobieta — Fatma Bent Mohammed El-Feheri, należąca do berberyjskiego szczepu, przybyłego tu z Kejruanu, zbudowała niewielki meczet ze studnią, istniejącą do naszych dni, chociaż działo się to w r. 859 po N. Chr. Siostra zaś jej Miriam wzniosła inną świątynię — meczet el Andaluz, w dzielnicy zamieszkałej przez Maurów andaluzyjskich. Te świątynie przechowały się w stanie pierwotnym, aż do opanowania Mahrebu przez emirów-Zenet, którzy w roku 918 znacznie rozszerzyli i przyozdobili meczet. W 38 lat później bogobojny Ahmed ben Abu Beker, namiestnik i architekt sułtana Abd-Er Rahmana, króla Andaluzji, porobił znaczne zmiany w planie i konstrukcji meczetu, zbudował stojący obecnie kwadratowy minaret, poumieszczał liczne napisy, wyrżnięte w gipsie i zalane lazurową emalją. Kronikarze z okresu Merinidów zapisali i przekazali potomności te pietyczne, pełne pokory napisy budowniczego, który wykonał piękne i miłe Allahowi dzieło, wydając na to złoto i srebro, otrzymane za wykup niewolników i jeńców chrześcijańskich, więzionych w stolicy berberyjskiej.
Muezzin wskazał nam na złote kule, umieszczone na szczycie kopuły minaretu i rzekł:
— Świątobliwy budowniczy zatknął na szczycie swego minaretu klingę szabli Idrissa II-go, a na niej umieścił złocone jabłko, wysadzane perłami i turkusami, ściągając na miasto błogosławieństwo świętego i potężnego imama.[1]
— Nikt nigdy, sidi, nie targnął się na kopułę i ręka ludzka nie dotknęła nigdy tego jabłka, które było najskuteczniejszym talizmanem. Tylko ptaki urządzały dokoła kopuły swoje gniazda. Karuin przetrwała do sułtana Jussefa ben Abd et Hakk, gdy ją odrestaurowano, upiększono nowemi rzeźbami i dodatkowemi budynkami wewnętrznemi, naprzykład kaplicą, gdzie umieszczono dwa talizmany, przywiezione z Gangesu: złoty ptak, trzymający w dziobie skorpjona, chronił meczet od szczurów; kula z nieznanego kamienia zabijała każdego węża, który w ten lub inny sposób dostawał się do Karuin. A było to w owej dobie rzeczą konieczną, gdyż zdarzyło się kilka wypadków zabójstwa politycznego lub religijnego, dokonanego zapomocą jadowitych wężów.
Opowiadającemu muezzinowi przerwał zazdrosny Hafid:
— A gdy władcy z dynastji Almorawidów rozpoczęli wielkie roboty, zmierzające do rozszerzenia i upiększenia Karuin, podczas budowy głównej bramy, robotnicy, kopiąc ziemię, natrafili na stare sklepienie. Myśląc, że pod sklepieniem został niegdyś ukryty skarb, zburzyli je, lecz znaleźli tam tylko basen ze słodką wodą i żyjącego potwornie wielkiego żółwia. Rosnąc w ciągu stuleci, żółw wbił się ostremi kantami pancerza w kamienie ocembrowania tak mocno, że nikt nie mógł wydostać go z basenu. Wobec tego uczeni postanowili nanowo zamurować sklepienie nad źródłem, pozostawiwszy tam żółwia, który, zrządzeniem Allaha, miał tam wszystko dla życia. Brama ta jednak i kaplica z talizmanami stały się łupem płomieni podczas wielkiego pożaru, niszczącego całą dzielnicę sąsiednich suk’ów; wkrótce jednak odrestaurowano wszystko z niezwykłym przepychem. Karuin stał się szczytem artyzmu i bogactwa. Poeci pisali piękne wiersze o meczecie i medersa, pobożni nie mogli się skupić, odrywani od modlitwy bogactwem i przepychem świątyni. Gdy Almohadzi zdobyli tron Mahrebu, rada uczonych i imamów w Fezie, nie wiedząc, jak się będą zachowywali zwycięzcy i nowi władcy, okleiła wszystkie ściany i kapiące złotem emalją i drogiemi kamieniami sufity warstwą papieru, pomalowanego wapnem na biało. Uczyniono to z obawy przed możliwem splądrowaniem świątyni. Lecz Almohadzi przysłali tu swych najlepszych budowniczych, Abdallaha ben Daud i Abu Amran Mussa, którzy pokryli główny dziedziniec marmurowemi płytami, wypolerowanemi jak zwierciadło, wznieśli piękny basen dla obmyć rytualnych, fontanny i cudownej piękności marmurowe okno z kratami i napisem, wysławiającym pana naszego Mohammeda.
Księga „Rawd el Kirtas“ właśnie w tym okresie opisuje meczet i medersa Karuin. Mówi zaś o 270 filarach, tworzących 16 naw po 21 ark każda, o przedsionkach, mieszczących około 23 000 pobożnych, o 17 bramach, prowadzących do wnętrza świątyni, o olbrzymich żyrandolach, o skarbcu, o basenach marmurowych piękności nadzwyczajnej, o kazalnicy z drogiego, misternie rzeźbionego drzewa. Z tej kazalnicy przemawiali do tłumu i do sułtanów prorocy, astrolodzy i uczeni „ulema.“
Nie mniej wspaniale przedstawiała się ta świątynia w wieku XVI-ym, gdy ją zwiedził i opisał Leon Afrykański, który podaje, że były tu wykładane różne nauki od wschodu słońca aż do drugiej godziny po północy, z przerwami, wyłącznie dla modlitwy dopuszczanemi. Leon Afrykański wspomina też o olbrzymiej książnicy, liczącej 20 000 tomów, z których obecnie pozostało zaledwie 1700.[2]
Zaglądaliśmy do wnętrza tego „zakazanego“ miejsca przez wszystkie możliwe otwory, a więc przez liczne bramy i nawet z góry, z tarasu medersa Meshabia.
Widzieliśmy przepiękne wejścia, prowadzące z dziedzińca, gdzie nieustannie szemrze srebrna struga bijącej fontanny; masywy tych wejść były pokryte rzeźbą w gipsie, barwną mozaiką majolikową, napisami, płaskorzeźbami, złożonemi z liści akantowych i „arabesek“ pomysłowych i misternych; dwa pawilony, o ciężkich piramidalnych zielonych dachach, z rzeźbionemi gzymsami z cedrowego drzewa, wspierały się na cienkich, zgrabnych kolumnach z pożółkłego już marmuru. W cieniu tych pawilonów wierni czynili przepisane obmywania. Te kioski przypomniały nam piękny pawilon na jednym z „patio“ pałacu Alhambry w Granadzie, brakło tylko rzeźbionych lwów i... łażących wszędzie turystów z kodakami i „Baedekkerami.“ Tuż przy wewnętrznej ścianie minaretu, wzniesionego przez sułtanów Zenet’ów, mieści się jeszcze jeden kiosk z fontanną. Idryssydzi, Almorawidzi, Almohadzi, Merinidzi, Sułtanowie z rodu Saadi — wszyscy coś po sobie pozostawili, uwieczniając swe imiona na murach Karuin, w jej marmurach, fontannach, basenach, strugach szemrzącej wody, w ogromnym ekranie z rzeźbionego drzewa, zczerniałego i zmurszałego, — w ekranie, który przedziela dziedziniec świątyni od wejścia do sali modlitwy. Wszędzie tu zimne, orzeźwiające powiewy, rozkoszny cień, cisza i skupienie; wyżej rozpalony namiot nieba, potoki słońca, świergot ptaków, a tuż za murami — zgiełk i pęd życia w labiryncie handlowych uliczek i wichura myśli tajemnych, śmiałych i zbrodniczych. Te myśli czają się za zamkniętemi, niemal warownemi drzwiami, za misternemi kratami okien w domach starszyzny fezańskiej, miotającej się w sprzecznych porywach politycznych, wstrząsających światem muzułmańskim.
Tak samo jak Bab el Maruk, pociągał mnie Karuin i kilkakrotnie powracałem do niego z niewyraźną nadzieją, iż stanie się coś, co pozwoli mi wtargnąć do tego przybytku wiary i myśli Islamu. Lecz nic się nie zdarzyło, i prawo „horm“ nie zostało złamane. Jednakże jeżeli nie fizycznie, to moralnie udało mi się zajrzeć do bardzo poważnych skrytek świątyni i uniwersytetu zarazem. Już wspomniałem, że spotkałem i poznałem pewnego mułłę i profesora z Karuin. Siedzieliśmy z nim i piliśmy herbatę z miętą u handlarza starożytności i opraw do Koranu. Rozmawialiśmy dużo ze sobą, i Hafid, cały rozpromieniony i uszczęśliwiony z towarzystwa uczonego i, zdaje się, nawet marabut’a, (ponieważ przy każdej sposobności gospodarz i student całowali go w rękę lub koniec burnusa) tłumaczył moje pytania i odpowiedzi profesora.
Mój nowy znajomy opowiadał, że uniwersytet posiada obecnie 52 „ulema“, wykładających nauki i około 600 studentów-tolba, pochodzących z różnych stron Afryki Północnej. Zdarzają się śród nich młodzieńcy 17—20 lat, lecz są też już starzejący się ludzie. Nauczanie nie ma określonego czasu, więc tolba pozostają w medersa nieraz po 15—20 lat, a nawet dłużej. Z wyjątkiem bogaczy, wszyscy mieszkają razem w ciemnych, wilgotnych i brudnych celach, otrzymują od administracji meczetu po jednym chlebie na dzień i pędzą żywot nędzarzy, półgłodni zawsze, w łachmanach w lecie i w zimie.
Widocznie na całym świecie już taki los studencki! To nie przeszkadza jednak, że ci nędzarze wyrastają na bogaczy wiedzy, jak Kopernik, Newton, Pasteur, Helmholz, Miecznikow, albo nawet na „świętych“ jak tlemseński Abu-Medyan el Andaloci.
Śmiejąc się wesoło, Hafid opowiedział zabawną scenkę:
„Do sklepu pewnego kupca przyszedł student i zapukał do jego domu.
— Kto tam? — pyta gospodarz.
— To ja Ibrahim ben Ibn — student! — odpowiada gość. — Przychodzę z listem od wspólnika szanownego Sidi.
— Student? — rozlega się nowe pytanie.
— Tak — student! — brzmi odpowiedź.
— Niewolnico! — woła gospodarz. — Przynieś no tu prędzej misę z jadłem, bo student przyszedł!“
Studenci pracują w sklepach, u wyrobników skór, u tkaczy, w zakładach do malowania przędzy, u stolarzy, w kawiarniach, walcząc ze stojącem przed nimi widmem śmierci głodowej.
Ażeby być przyjętym do uniwersytetu, niezbędną jest umiejętność czytania Koranu. Resztę da wyższa uczelnia. Daje ona zaś tę wiedzę w sposób nader pierwotny. Profesor siada na podłodze na niewielkiem podniesieniu i wykłada swoją naukę z pamięci, cytuje wersety z Koranu, paragrafy prawa „czaria“ itd. Słuchacze wchłaniają słowa profesora, usiłując zapamiętać je, nieraz na głos powtarzają za nim cytaty, lecz nigdy nie posiłkują się książkami i manuskryptami, gnijącemi w bibljotece, nie robią też żadnych notatek. Wszystko osnute jest na dobrej pamięci i pracowitości studentów.
Do programu nauk wchodzą na pierwszym planie — teologja muzułmańska i tradycja, czyli „hadith“[3], prawo obyczajowe i koraniczne, wykładane też są: retoryka, deklamacja rytualna, gramatyka języka „el lougha“ — czyli języka Koranu; literatura religijna, poezja — Madih, metafizyka, logika, astrologja, magja imion Allaha i magja liczb, tajemnicza wiedza sporządzania talizmanów, nauka o wpływach duchów czystych i nieczystych na losy ludzi, magja gwiazd, zasady medycyny, historja sekt i bractw religijnych i żywoty świętych.
Opowiadając o naukach, wykładanych w Karuin, mój znajomy mimowoli przeszedł na tematy, interesujące go bezpośrednio. Dowiedziałem się, że uczeni medersa często powracają do politycznego sporu, istniejącego pomiędzy sunnitami a sziitami o potomków Mahomeda i należące do nich prawa do kalifatu, czyli religijno-moralnego panowania nad muzułmanami; pracują nad analizą niektórych części „hadith“, szukając w nich apokryfów, cytując dzieła słynnych lekarzy arabskich: Awenzoar’a, Aweroes’a, Awiccenny, Aboulkazis’a, Razi’ego i innych, mój znajomy opowiadał mi o znakomitych magach: Dżafarze i Hermesie el Monshelleth, w którym profesor Edmund Doutte widzi Hermesa Trismegista, i o Iflatunie czyli Platonie, Aristotalisie czyli Arystotelesie, których teorje weszły do nauki muzułmańskiej; uczeni studjują teozofów 12-go i 13-go wieku: Sohrawerdi i Ibn el-Arabi; poetów mistycznych i świeckich, jak Omar Khayyam, Hafiz i Omar ben el Faridh.
— Co zajmuje teraz uczonych w Karuin? — zapytałem profesora.
— Z jakiego narodu pan pochodzi? — odpowiedział pytaniem.
Zacząłem tłumaczyć mu geograficzne położenie Polski.
— A—a! — rzekł przeciągłym głosem. — To znaczy — Rosja?
Znowu zacząłem mu tłumaczyć, ale bez skutku, gdyż mułła twierdził:
— To wszystko jedno! To tak jak u nas — Berberowie różnych szczepów są jednak Berberami!
Chciałem rozpocząć nowe wyjaśnienie w tej kwestji, lecz profesor przerwał powiedzeniem, które wzbudziło moją ciekawość do najwyższego stopnia.
— Powiem coś, co wiąże teraz nas z wami — rzekł, a oczy mu zabłysły. — Istniał prorok, jedni mówią, że prawdziwy, inni, że fałszywy. Nazywał się Abd-Allah. Ogłosił się za „ukrytego Imama“ i nauczał, że historja ludzkości dzieli się na osiem okresów, w których rodzą się prorocy, posłańcy Allaha. Minęło już sześć okresów z sześciu prorokami — Adamem, Noem, Abrahamem, Mojżeszem, Jezusem i Mahomedem. Abd Allah był siódmym prorokiem, czyli Mesjaszem siódmego okresu historycznego. Przed rokiem kursowało w Mahrebie z rąk do rąk pismo od imamów rosyjskich muzułman z żądaniem, abyśmy uznali nastanie ósmego okresu z Mesjaszem Leninem i z jego namiestnikiem dla Afryki — Abd-el-Krimem; ma on podnieść świętą wojnę i oddzielić na zawsze wiernych od niewiernych i ziemię podzielić na czystą, gdzie zakwitnie Islam, i nieczystą — ziemię rumani.[4] Ma to się stać w ciągu siedmiu lat i trzech tygodni. To pismo ulema innych krajów muzułmańskich częściowo uznali za poważne i zgodne z prawem, lecz inni, szczególnie śród nas, sprzeciwiają się temu, ponieważ Abd-Allah był heretykiem i politycznym awanturnikiem.
— A co imam myśli sam o ósmym okresie i nowym Mesjaszu? — rzuciłem pytanie, niedbałym ruchem zapalając papierosa, żeby nie zdradzić swego wzruszenia i zaciekawienia.
Mułła zamyślił się głęboko, lecz po długiej chwili milczenia rzekł:
— Myślę, że nastał czas, aby wszystkie ludy były wolne i żyły własnem życiem, podług przepisów swej wiary i podług swego prawa. Taki przyszedł czas, Sidi!
— Nie rozumiem — zauważyłem — o jakich ludach mówi szanowny alem[5], przecież są różne ludy, wyznające naukę proroka?
Długo odpowiadał na tę moją uwagę profesor z Karuin, a z jego słów zrozumiałem, że dla Islamu nie istnieją muzułmani nacjonaliści; zna on tylko muzułman tego lub innego kraju, różniących się nieznacznie specyficznem prawem obyczajowem. Nie ma panarabizmu dla Araba, Berbera lub Fellacha, lecz uznają oni patrjotyzm religijny, który w chwili wybuchu zmienia się w panislamizm, a wtedy ogarnia całkiem różne ludy, mieszkające na olbrzymiej przestrzeni od Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego, aż do Atlantyku i Morza Śródziemnego. Zrozumiałem też, że agitacja na rzecz wyzwolenia płynęła tu przez Turcję, Egipt i Tripolitanję, a także ku memu zdziwieniu z Paryża, chociaż źródeł profesor naturalnie nie wskazywał, a może nawet sam o nich nie wiedział. Było jasnem, że mój znajomy nie był zwolennikiem ani gwałtownych przewrotów, ani świętej wojny, że nadzieje pokładał w zrozumieniu sytuacji i psychologji Islamu przez białą rasę, która sama powinna była skierować bieg wypadków w inne, bardziej spokojne łożysko. Jednakże mówiąc o tem, dodał z naciskiem:
— Takie myśli głęboko kiełkują w duszach wiernych i wszyscy czekają, co uczynią biali przybysze i tu, u nas, i w Egipcie i w Indjach i wszędzie, gdzie nas uważają za ludy wymierające i nie chcą dojrzeć w nas potężnego płomienia, rozświetlającego nasze życie duchowe.
Uczony z przerażeniem myślał o wojnie, która już się zaczęła w Egipcie, częściowo w Syrji i w Hiszpańskiem Marokku. Mówił mi, że niezawodnie walka, prowadzona przez nieliczne plemiona z południa francuskiego Marokka, i wypadki powstań na północy nie są obecnie zjawiskami samorzutnemi, lecz są kierowane z ogólnych ośrodków. Sztaby, kierujące ruchem muzułmańskim wolnościowym i dążące do podniesienia ogólnej świętej wojny, znajdują się w Anatolji, na ziemiach Kurdów, w Egipcie i w Riffie Hiszpańskim. W tych sztabach w dość niepojęty sposób pomieszały się hasła panislamizmu z komunizmem politycznym, lecz agenci obydwuch kierunków pracują zgodnie. Wielkie nadzieje pokładają widocznie zwolennicy świętej wojny w Abd-el-Krimie, który już znacznych rzeczy dokonał w potyczkach z Hiszpanami. W jego armji pracuje dużo oficerów-muzułman, którzy ukończyli akademję wojenną dla muzułman w Rosji; co zaś do agitatorów przeciwko białym ludom, to tych spotkać można w każdym zakątku kraju. Agitatorzy jednak wstrzymują narazie ludzi hardziej gorących od nieodpowiedzialnych wystąpień i zamachów, propagując tworzenie poszczególnych organizacyj, aby wszystko było gotowe na wypadek ogłoszenia ogólnego ruchu. Wszystko to, o czem mówił mi mułła w Fezie, sprawdziłem później w innych miejscach w Marokku, Algierji i Tunisji, w rozmowach z tubylcami i niektórymi kolonistami. Dowiedziałem się też przypadkowo, że 8-go września 1920 roku odbył się w Baku na Kaukazie pod egidą Moskwy i w obecności Enwer Baszy kongres muzułmański, w którym wzięło udział trzech wysłańców z francuskiej Afryki Północnej, przybyłych w imieniu jakiejś organizacji tubylczej w Paryżu i ośmiu delegatów z Egiptu.
Dowiedziałem się już w Europie, że Amanollach Chan, emir Afganistanu, przyjął koncepcję starożytnego proroka Abd-Allaha i uznał Lenina za Mesjasza ósmego okresu historycznego, uważając się za jego namiestnika w Azji.
Mój znajomy mułła mówił poważnym i smutnym głosem:
— Biali ludzie mają w swej „świętej księdze“ zasady miłości bliźniego, lecz to pozostało tylko na piśmie! Tak! Bo co wy robicie u siebie, ze sobą? Zalewacie swoją ziemię krwią, popełniacie zbrodnie, zabijacie ducha bożego w sobie, walcząc o złoto, o przepych, o władzę nad innemi ludami! Każdy lud powinien żyć podług prawa, włożonego weń przez Allaha. To prawo pozostaje w duszy. Jeden naród powinien pomagać drugiemu, a nie gnębić go. Wasza wiara odeszła daleko od słów proroka Aissa,[6] gdyż u was w swoim własnym kraju silny gnębi słabego, bogacz — biedaka, uczony krzywdzi swą pogardą nieuczonego. U was każdy człowiek jest wrogiem innego. Każdy jest zmuszony przez panujący u was ustrój walczyć o byt, a więc każdy zazdrości drugiemu, w każdym widzi wroga, współzawodnika i ciemięzcę. Nic was w granicach waszych krajów nie łączy, jesteście górą, usypaną z suchego i lotnego piasku! Lada podmuch wiatru i — rozsypiecie się. Ani wspólna wiara, ani surowo przestrzegana moralność, ani nauka nie łączą ze sobą państw europejskich; są one jak budynek, wzniesiony bez wapna, wiążącego cegłę z cegłą, kamień z kamieniem. Prowadziliście wojnę, przerażając świat niechrześcijański swą zbrodnią, okrucieństwem i obłędem; rozpadły się ciała waszych państw, rozpadły się rodziny i społeczeństwa i nie możecie się podnieść, porwani dawnym obłędem. Szliście do narodów kolorowych ze słowami miłości, a co uczyniliście? Nie uważaliście nas za ludzi, tylko za bydło, potrzebne dla waszego dobrobytu! Myślicie, że z nami można wszystko uczynić, że można odbierać nam ziemię i plony naszej pracy; zmieniać nasze obyczaje i wiarę poto, aby wam łatwiej było uczynić z nas niewolników bezprawnych i uległych, bo słabych, głodnych i ciemnych wobec waszej nauki, waszych maszyn, karabinów i armat? My też mamy naszą naukę — jest to nauka ducha, wy zaś posiadacie naukę ciała. Teraz chcecie pozbawić nas moralnego kierownika, znosicie Kalifat i około niego stwarzacie wichurę intryg i upodlenia!...
— Gdy protestujemy — śmiejecie się z tego! My wierzymy jednak, że wszystko, co posiadamy, stanowi dar Allaha. Allah w Świętej Księdze przykazał, aby wierni muzułmanie bronili Kalifatu. Biali ludzie myślą, że siła pięści jest dostatecznym argumentem przeciwko naszej wierności dla Islamu. Tylko takie argumenty zrozumieć możemy, bo jesteśmy bydlętami? Tak myślicie?... A czyż wy rozumiecie co innego? Czy Rosja w wojnie z Japonją była przekonana czemś innem, bardziej wzniosłem? A w wojnie światowej, czy posługiwaliście się innemi argumentami, aby przekonać swych przeciwników? Co mamy robić teraz? Czekamy, aż zrozumiecie, iż musicie zmienić swoje poglądy o nas, swoją politykę, swój stosunek do nas. Jeżeli nie doczekamy się tego, nie wiem, czy znajdzie się człowiek lub organizacja, która potrafi wstrzymać wybuch ludów, wyznających naukę Mohammeta!...
Gdy to mówił, myśl moja pracowała nad przypomnieniem sobie, gdzie już słyszałem, czy czytałem podobne rozumowania. Czyż nie to samo pisał Rabindranath Tagore,[7] czyż nie to samo mówiła indyjska delegacja muzułmańska w Londynie w 1920 roku, gdy przybyła w sprawie Kalifatu?
Jednak słuchałem tego tu, w Fez el Bali, pod bokiem starej medersa i francuskiego sztabu.
— Już od pewnego czasu bawię w Afryce — rzekłem — lecz nigdzie nie widziałem polityki gnębienia tubylców przez władze miejscowe, — zauważyłem. — Odwrotnie! myślę, że Francja w znacznym stopniu prowadzi politykę psychologiczną, obliczoną na dalekie przyszłe czasy, przed których nastąpieniem ludność kraju zdoła przyłączyć się do cywilizacji zachodniej, przystosować do niej swój kult i współpracować z Europą.
— No, tak! — odrzekł, nie namyślając się, — Marszałek Lyautey, gubernator Stegg i inni są ludźmi mądrymi, nie obrażają uczuć wyznawców Islamu, lecz za pomyłki i zbrodnie, dokonane tu i ówdzie przez te lub inne narody, musi odpowiedzieć cała biała rasa! Trudno będzie bawić się w skrupulatny sąd w chwili ogólnego wybuchu! — Jesteście dla nas obcymi z ducha, ponieważ duch wasz stał się niewolnikiem ciała. Poczucie boskiej sprawiedliwości zmieniło się u was w spekulację dla wytłumaczenia i usprawiedliwienia zbrodni. Wzbogacanie się stało się celem waszego życia. Bogiem waszym jest złoto, które zdobywacie rękoma niewolników, zmuszając ich do milczenia, pokory i pracy tylko dla was. Wasze spory, podstępy i wojny zrzuciły z chrześcijan maskę. Usta wasze wymawiają fałszywe słowa miłości, a ręka posyła śmiertelne pociski i kuje kajdany. Nie chcecie zrozumieć, że przyszedł czas, gdy wielki duch wolności przebiega ziemię od krańca do krańca, zagląda do każdego domu, do najmniejszego namiotu i woła ku sobie.
— Gdy wyzwolony zostanie świat ujarzmionych, wtedy boskie prawo rozstrzygnie, co mamy wziąć od waszej cywilizacji, a co mamy jej dać z naszego ducha. Wtedy nastąpi okres pokoju i szczęścia na ziemi!
Uczony tak się zapalił, że już przestał zachowywać ostrożność, porwany uczuciem. Nasz gospodarz kupiec był śmiertelnie przerażony i, gdy mówca odszedł, zaprowadził mnie do ciemnego kąta swego sklepu i szeptać zaczął:
— To on mówił... Ja zaś milczałem... Niech sidi dobrze zapamięta, że ja milczałem...
Hafid był też trochę przerażony i, gdy wyszliśmy z nim na ulicę, rzekł:
— Pan widział, że kupiec, gdy zaczęła się rozmowa o... tem wszystkiem, zapuścił rolety w oknach i drzwi zamknął na klucz. Oj, źle mówił „alem“,[8] bardzo źle!
— Mówił tak, jak myślą tu u was, — odparłem.
— Nie wszyscy, panie, nie wszyscy! — zaprotestował gorąco, błagalnie patrząc mi w oczy.
Po tej rozmowie pośród starożytności maurytańskich, pięknych opraw Koranu, waz majolikowych, haftów i przeróżnej broni, jakoś nie wesoło mi było na sercu. Nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, wywołanego słowami uczonego. Nie mogłem nie przyznać racji niektórym twierdzeniom wschodniego człowieka, lecz jednocześnie przeczucie nadchodzących wypadków, które miały wstrząsnąć ludzkością, trwożyło mnie i smuciło.
Rozumiałem, że chociażbym był Anglikiem lub Niemcem najbardziej wrogo usposobionym względem Francji, nie mógłbym zarzucić jej poważnych braków w jej kolonizacyjnej polityce w Afryce. Być może, że z punktu widzenia eksploatacji kraju nie jest dostatecznie energiczna, na co się zresztą składa cały szereg usprawiedliwiających przyczyn, naprzykład niechęć wieśniaka francuskiego do wyjazdu z kraju. Lecz francuska administracja obrała drogę, jak na nasze burzliwe czasy — dobrą, gdyż nie jątrzącą tubylczej ludności, a szerzącą dorobek cywilizacji europejskiej.
Niezawodnie, że gdyby chodziło tylko o ruch, wywołany sprawą Kalifatu, Francja potrafiłaby wyjść z tego bez szczególnych wysiłków, lecz przymieszały się wpływy zewnętrzne, nic wspólnego w istocie rzeczy z Islamem nie mające. Na pierwszem miejscu postawić należy agitację Rosji Sowieckiej, której tu nie chodzi o komunizm, lecz o zamieszki, o nową wojnę i o przysporzenie kłopotów tym, którzy podejrzliwie spoglądają w stronę Kremlinu z jego nowymi władcami.
Wyczułem w Afryce Północnej geograficzne posunięcie się antyeuropejskiego frontu. Zbuntowany przez Moskwę front ogólno-azjatycki, wyciągnął swe macki przez Turcję i Egipt na północ Afryki i usiłuje dotrzeć do Atlantyku, otaczając w ten sposób Europę nietylko od wschodu, ale i od południa.
Czyż nie widzą tego i nie rozumieją politycy europejscy?
Czyż nie czują naglącej potrzeby zmienienia ogólno-europejskiej ideologji politycznej w celach samoobrony i, co jest niezbędne, w celu podniesienia swego dawnego, prawie zupełnie bladego obecnie uroku w oczach ras kolorowych?
One zaś, porwane instynktem wieku, tą potrzebą wolności i samodzielności, podburzane przez agitację, bardzo mądrze obmyślaną i opierającą się na dużych kapitałach, — nie myślą o chwili, gdy wolne i niezależne będą wydane na łaskę i niełaskę losu, wystawione na wichurę sporów międzyszczepowych, intryg dynastycznych, wojen domowych, epidemij i głodu, dla walki z któremi nie posiadają ani sił, ani wiedzy, ani systemu, ani środków technicznych. Kolorowe ludy nie chcą wiedzieć, że wolność absolutna niesie im zwyrodnienie i śmierć, a dla Islamu — zanik jego jednolitości, a więc upadek katastrofalny; te ludy są ślepe na przykłady Chin i Rosji, które straciły państwowość, moralność, wstrzymującą i regulującą siłę wiary i czekają na pomoc, która ma przyjść kiedyś i skądś, o której wszyscy marzą, nie dbając o jej pochodzenie, podłoże i warunki.
Jednak takie są dzieje 1½ miljarda kolorowych ludzi z Rosją Sowiecką, która stanęła dobrowolnie na ich czele, a z temi zjawiskami każdy naród chrześcijański powinien się liczyć, powinien się bronić, obmyśliwszy poprzednio sposoby obrony. Myślę, że jeżeli w Europie politycy trzeźwo spojrzą na tę sprawę, wtedy będzie opracowany i aprobowany przez wszystkich jedyny plan i jedyny front — ogólno-europejski, który da ukojenie Europie, uspokoi i otrzeźwi kolorowe rasy, sparaliżuje agitację Rosji Sowieckiej i będzie początkiem ogólnego pokoju na ziemi, gdzie ludy cywilizowane kroczą od wieków drogą błędną i, jak dowiodła rzeczywistość, niebezpieczną.
Wiem, że za te moje słowa, jak z rogu obfitości posypią się na mnie kamienie krytyki. Nie wszystkim bowiem te słowa będą przyjemne. Nie każdy z polityków zrozumie, że one już nie są utopją, lecz „conditio sine qua non“ w dobie obecnej. Gdy w swej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“ uczyniłem lekką tylko aluzję do potrąconej przed chwilą sprawy, jakaż burza napaści zerwała się przeciwko mnie! Kierowali nią ci, którym zależało na ukryciu doniosłości rozgrywających się faktów, wtórowali jej ci, którzy nie mogli zrozumieć grozy wypadków.
Lecz znając dwa, obecnie już wrogie dla cywilizacji chrześcijańskiej kontynenty, znając ich psychikę i dążenia, znając Rosję od dołu do góry i od góry do dołu, widząc marazm i polityczny snobizm Europy, jako syn narodu, od wieków stojącego na straży Zachodu przed nawałą wschodnich najeźdźców, poczuwam się do obowiązku jeszcze raz wypowiedzieć swoje myśli, tym razem już w bardziej określonej i jasnej formie.
Sympatje moje są rozbite na dwoje. Są i przy ludach „uciemiężonych“ i przy naszej zachodniej cywilizacji. Widzę wyraźnie, że wyzwolenie, o którem marzą rasy kolorowe, prowadzi je do śmierci. Rozumiem, że stara psychologja polityki nacjonalistycznej, ten etniczny egoizm, który w istocie swej nie posiada obrony i rękojmi zachowania moralno-psychicznych cech narodowych, lecz jest wyłącznie obroną i ekspansją materjalizmu nacjonalnego, rozumiem, że taka psychologja prowadzi Europę do przepaści. Jednak, wierząc w twórczy instynkt rasy aryjskiej, myślę, że tylko ona może tragiczny prąd życia ludzkości ująć w inne łożysko, ponieważ, potrafiwszy stworzyć wszechświatową organizację materjalistyczną, znajdzie w sobie dość siły i idealizmu, by stworzyć organizację moralną i wszechludzką.
Myśli te układały się w mojej głowie, gdy zwiedzaliśmy z Hafidem różne „Medersa“ starego Fezu: Meshabia, Sahridż, Attarin, Czerratin, Seffarin i wreszcie Bu-Anania.
Nie chcę opisywać wszystkich tych starych gmachów, przechowujących architektoniczne pamiątki po dawno zmarłych władcach, tych pożółkłych marmurów, nabytych i rzeźbionych za pieniądze, zażądane za zwolnienie jeńców hiszpańskich i włoskich; tych poczerniałych od wieków, rzeźbionych przez najlepszych artystów cedrowych fryzów, pułapów i ścian z pozostałemi na nich farbami i pozłotą; tych fontann; płynących w sztucznych kanałach potoków, — bo wszystko to jest podobne do siebie w każdym z tych gmachów; tylko specjalista-historyk sztuki odróżnić tu potrafi epoki i okresy, dodatki i naleciałości.
Stoją te sędziwe budynki, pozbawione wszelkich innych skarbów, z wyjątkiem rzeźby, mozaiki i wody. Tak samo, jak w Karuin, studenci, wychudzeni i zgłodniali, śpią na marmurowych i onyksowych płytach dziedzińca, siedzą w cieniu i na głos powtarzają odrabiane zadania, chodzą samotni, pogrążeni w głębokiej zadumie i skupieniu. Tak samo wierni, siedząc w sali modlitwy, podnoszą ręce do twarzy i biją pokłony, powtarzając tradycyjne suraty.[9]
Jedno tylko zwróciło moją uwagę. Wszystkie te gmachy, zbudowane potężnie, z obliczeniem na szereg wieków, wszystkie te zabytki cudownej sztuki maurytańskiej chylą się ku upadkowi. W dawnych czasach szło to tym samym trybem, lecz przychodziły nowe dynastje, które przez pietyzm lub współzawodnictwo z poprzednikami, odbudowywały, wzmacniały i ozdabiały walące się świątynie i medersa. Teraz jest inaczej! Życie nawet w Marokku stało się nader zawiłe, pełne sprzeczności, zależne od życia państw ościennych i od różnych wpływów. Niema już ludzi, niema czasu, niema środków na podtrzymanie domów modlitwy, bo armja i polityka pochłaniają wszystko. Tymczasem runięciem niemal, a w każdym razie zanikiem pięknej sztuki andaluzyjsko-maurytańskiej grożą meczety, minarety i medersa nietylko w Fezie, lecz w całem Marokku. Francuzi marzą o podtrzymaniu tych gmachów, mają nawet dla większości z nich opracowane plany robót, lecz zadanie to jest bez porównania bardziej drażliwe i niebezpieczne, niż zmiana systemu zaopatrzenia Fezu w wodę.
Przy panującym nastroju najlepsze nawet i całkiem bezinteresowne zamiary mogą pociągnąć za sobą nieoczekiwane, a nader przykre wypadki. A czas nie śpi i zwalcza trwałe dzieło Idryssydów, Almohadów i Merinidów.
Najbardziej zagrożona jest medersa Attarin, zbudowana przez sułtanów Merinidów i uważana przez muzułman za najpiękniejszy monument, wzniesiony przez tę dynastję i za gmach, jakiego nie pozostawił po sobie żaden z królów. Te same obawy można wypowiedzieć co do medersa i meczetu Bu-Anania.
Zwiedziliśmy ją w drewnianych sandałach, nałożonych na nasze trzewiki. Było to chodzenie niewygodne, z ciągłem spadaniem sandałów z nóg, zataczaniem się i ślizganiem na onyksowych płytach dziedzińca. Bu-Anania otrzymała nazwę od imienia sułtana Merinida Abu Inan, który w 1352 r. kazał wznieść ten gmach, nadając mu wbrew tradycji swoje imię. Medersa, zajmująca olbrzymią przestrzeń i ozdobiona całym przepychem sztuki maurytańskiej, została uwieczniona w dziele starożytnego podróżnika i historyka Ibn Batuta, który twierdzi, że podobnej szkoły nie widział w Syrji, Egipcie, Iraku i w Khorassanie.
Bardzo piękny w swych proporcjach i kolorze jest minaret. Dziwne wrażenie wywierają ciężkie cedrowe fryzy rzeźbione, częściowo spróchniałe. Tu się gnieżdżą gołębie i szpaki, chmarami latające nad dziedzińcem i wpadające nawet do sali, gdzie się znajduje „mihrab“.
Byliśmy tu świadkami bardzo przejmującej sceny. Gołębie i szpaki zaczęły nagle straszliwie hałasować, miotać się, przelatywać z gniazd na taras medersy i w trwodze powracać. Nie rozumieliśmy narazie przyczyny niepokoju, lecz wkrótce ujrzeliśmy małego sokoła, krążącego nad dziedzińcem. Na tle turkusowego nieba wydawał się różowym. Widocznie miał zamiar napaść na gniazda bezbronnych ptaków. Gołębie z łopotem skrzydeł uciekły, lecz szpaki czarną czeredą rzuciły się do walki. Sokół wywijał się napastnikom i czasami sam atakował, jednak zmuszony był cofać się. Wtedy wydał przeraźliwie cienkie, jękliwe kwilenie i naraz cała gromada sokołów, niby eskadra samolotów bojowych zaczęła się zbliżać, milcząca i groźna. Szpaki nie ustępowały z pola walki. Nie wiadomo, czemby się to było skończyło, gdyby nie nowa eskadra, która zjawiła się niespodziewanie. Były to jaskółki. Z gniewnym świergotem zaczęły się uganiać za drapieżnikami i skubać ich dotkliwie, bo aż pióra leciały z sokołów. Nieprzyjaciel pierzchnął w nieładzie, goniony przez pułki jaskółek i krzyczące szpaki.
Przez medersę przepływa rzeczka Lemtyin, stanowiąca granicę pomiędzy medersa a meczetem. Naprzeciwko medersa Bu-Anania widzieliśmy ponury dom, gdzie się mieści „mtaher“, czyli sala dla obmywań. Jest to zagadkowy dom, dokoła którego toczy się oddawna spór. Na fasadzie tego budynku architekt umieścił trzynaście cedrowych konsoli, na których pozostało z dawnych czasów tyleż płaskich waz z bronzu. Jakie znaczenie mają te wazy? Uporczywie trzyma się ogólne mniemanie, wzmocnione autorytetem A. Péretié i A. Bel, że są to resztki jakiegoś olbrzymiego zegara, który miał dzwonić w te wazy. Świadczy o tem też i nazwa uliczki, prowadzącej do zagadkowego domu[10]. Nic nie pozostało z mechanizmu zegara i tylko na framugach okienek, znajdujących się nad konsolami, przechowały się podobno ślady jakichś przyrządów pomocniczych. Gdzieś znaleziono opowieść, że maszynę tę umieścił jakiś mechanik z Tlemsenu podczas budowy medersa. Lecz, widocznie, nic pewnego w literaturze tubylczej o tem nie powiedziano, gdyż około zagadkowego domu utworzyła się legenda, głosząca, że jakiś czarownik zbudował zegar i puścił go w ruch, a inny, z pochodzenia Żyd — zatrzymał go i zburzył.
W najnowszych czasach p. E. Montet[11], profesor uniwersytetu w Genewie, napisał o tym domu interesującą rozprawę. Dowodził najpierw, że dom ten istniał przed wzniesieniem Bu-Anania i należał do izraelickiego rabina Maimonida, urodzonego w Kordobie w r. 1135 i dłuższy czas mieszkającego w Fezie. Rabin był znany ze swych prac o Talmudzie i o filozofji Awerroes’a. Opierając się na dziwnem połączeniu izraelitów z zagadkowym domem, prof. E. Montet twierdzi, że 13 tajemniczych waz ma symboliczne znaczenie, będąc oznaką, że tu mieszkał rabin, komentujący Talmud podług przepisów „Middot“, czyli trzynastu zasad hermeneutyki rabińskiej.[12]
Od siebie dodam jeszcze, że widziałem Żydówki z dzielnicy Mellah, przychodzące do tego domu, co miało pomagać na różne choroby i na bezpłodność. I jeszcze jedna okoliczność. Gdy budowano Bu-Anania, Żydzi mieszkali swobodnie w całym Fez el Bali, gdyż specjalnej dzielnicy izraelickiej w tamtych czasach jeszcze nie było. Zrozumiałem więc jest, że dom ten mógł istotnie należeć do rabina i być nawet szkołą teologiczną.
Zwiedzenie tych miejsc nauki i wiary pozwoliło nam zaprzyjaźnić się z kilku tolba, kolegami naszego Hafida. Zwiedzaliśmy miasto razem z nimi, prowadząc ciągle pogadanki, które odkrywały nam coraz to nowe strony życia Fezu. Dziwnym się wydaje pośpiech, z którym zwiedzają turyści Fez! Parę dni i koniec! My spędziliśmy tu prawie miesiąc, ale tylko drobną część szczegółów wywieźliśmy z tej okolicy berberyjskiej, tajemniczej, mistycznej i groźnej.
Od naszych przyjaciół — tubylców, mówiących po francusku, co prawda, czasami bardzo źle, a chętnie przyjmujących od nas poczęstunki, dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rysów z życia studenckiego. Ogromna większość studentów mieszka w medersa, mając ciągle przed oczyma skarby rodzimej sztuki; nieznaczna tylko część posiada prywatne mieszkania w mieście. Śród studentów można spotkać marzycieli i poetów, praktycznych ludzi, którzy przygotowują się do profesji adwokatów i rejentów; ascetów, spędzających dnie i noce na nauce, modlitwie i skupieniu myśli, — to są w przyszłości ulema, imamy i czasem nawet marabut’y.
Nieraz się zdarza, że po ukończeniu uniwersytetu wychowaniec nabywa sobie klucz do swej celi i powraca czasami do swej „alma mater“, by się usunąć od zgiełkliwego i skomplikowanego życia, i doprowadzić do równowagi swe myśli i uczucia.
Studenci fezańscy są zwykłymi studentami, a więc robią burdy, biorą udział w rewolucjach i wszelkich protestach, mają swoje święta i swoje korporacje. Te ostatnie są związane ze szczepowem pochodzeniem i z przynależnością do tego, lub innego bractwa religijnego. Tylko asceci są „dzikimi“ i nie należą do korporacyj, stojąc na uboczu życia kolegów.
W Fezie w XVII-em stuleciu istniała Medersa Lebbadin. Pewnej nocy studenci, spotkawszy na rynku derwiszów[13], nabyli od nich haszyszu[14] i wpadli w obłęd chwilowy, w stan pobudzenia zmysłów. Kilku z nich udało się do dzielnicy kobiet i sprowadziło je do medersa, poczem razem z niemi, nie zdejmując obuwia, weszli do sali modlitwy i rozpoczęli nabożeństwo. Za tę zabawę kilka studenckich głów zawisło na rzemykach, przedzierżgniętych przez uszy, na hakach Bab el Maruk, medersa zaś, jako znieważona, została zburzona; zamiast niej sułtan Mulej Reszid założył w innem miejscu medersa Czerattin.
Śród najbardziej popularnych studenckich świąt, znane jest święto, przypadające na dzień urodzin Mahommeta. W ten dzień „tolba“ zbierają się zewsząd u grobowca Sidi Harazem za bramą Bab Fetouch i tu obierają sobie na jeden dzień wszechwładnego sułtana, który mianuje do swej osoby różnych dygnitarzy. Każda posada z tradycji nabywa się drogą licytacji, po której pozostaje czasem wcale pokaźna kwota pieniężna. Sułtan-tolba spędza swój królewski dzień podług etykiety, panującej na dworze prawdziwego sułtana, a więc wjeżdża do miasta na koniu pod parasolem, w otoczeniu wspaniałej świty i niewolnic, odwiedza meczet i zanosi modły o szczęście swego narodu, sądzi skąpych „burżujów“ fezańskich, którzy muszą się wykupić, aby uniknąć szykan i drwin studenckiej braci.
Po wieczornej modlitwie wielki ochmistrz dworu oznajmia sułtanowi o rozpoczęciu uczty, na którą wydawane są wszystkie zebrane z licytacji i wykupu pieniądze. Uczta odbywa się na brzegu rzeki, przy ogniskach, przy dźwiękach muzyki i tańcach niewolnic. Wczasie swojego krótkiego panowania sułtan zawsze zdąża wprowadzić reformy w życiu studentów. Te reformy nie posuwają się dalej jak do odnowienia cel dla tolba i zwiększenia wagi chleba, wydawanego codziennie słuchaczom przez zarząd medersa. W dzień swego święta studenci panują w mieście niepodzielnie, i basza Fezu patrzy na to przez palce, wiedząc, że o północy „dynastja“ samozwańczego sułtana zniknie bez śladu, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia niezwykłego na ulicach hałasu i kupy kości baranich, resztek owoców i chleba na miejscu nocnej uczty.

FEZ. POCHÓD Z „SUŁTANEM“ STUDENTÓW

Studenci fezańscy przed kilkunastu laty urządzili taką awanturę, której ślady pozostały na zawsze w Fezie.
Było to tak. Berberowie przechowują kult grot, co im pozostało z czasów, gdy jeszcze w Afryce Północnej nie panowała nauka Proroka. W tych grotach, głębokich szczelinach górskich i podziemnych przejściach mają swe schronisko zmienieni w kamień ludzie, smoki i różne demony. Fez posiada też swoje jaskinie, a w nich prowadzą żebracy życie troglodytów.
Naturalnie, że odwiedzanie i przebywanie w jaskiniach jest rzeczą nader niebezpieczną, gdyż, jak mniemają Berberowie, co chwila grozi tu człowiekowi spotkanie z duchem, broniącym podziemnych skrytek. Tylko brak innego schroniska może zniewolić tubylca do zamieszkania w podziemiach. Ale nawet weseli sceptycy-fezańscy, żebracy obawiają się trochę swoich jaskiń i noszą na sobie talizmany od uroku dych duchów, a pozatem odbywają pielgrzymki ofiarne do groty El-Makta, znajdującej się niedaleko bramy Bab el Khemis. Wyciekają z jej głębin źródła, poświęcone świętym duchom. Tu panuje królowa duchów i demonów Neżma. Przychodzą tu ci, których opętały złe duchy szaleństwa lub choroby, całują ziemię i ściany groty, palą wonności i lampkę oliwną na brzegu tego lub innego źródełka i wręczają kierownikowi bractwa religijnego kilka świec ofiarnych oraz koźlę lub czarnego koguta, zarzynane natychmiast w jaskini przed obliczem niewidzialnej Neżma.[15] Pewnego razu, w jeden z dni bazaru, a więc w poniedziałek lub czwartek, przebrani za żebraków studenci (takie przebranie wobec nędzy tolba nie było oczywiście ani trudne ani skomplikowane!), zaczęli rozpuszczać śród przybyłych do Fezu wieśniaczek pogłoskę, że w grocie El-Makta zjawił się nowy duch, który pomaga kobietom, pragnącym mieć potomstwo. Duch ten jednak miał swoje wymagania. Żądał ofiary w postaci smażonego mięsa, misy tłustego kus-kus i worka z chlebem, nie lubił wonności i świec i był przeciwny temu, żeby w pobliżu znajdował się mężczyzna, chociażby nim był „mokkadem“, zbierający zwykle ofiary. Z tego wypadało, że trzeba było przyjść do groty po zachodzie słońca, kiedy mokkadem powracał do miasta, a wchodzić do podziemi w ciemności.
Sporo kobiet, marzących o uszczęśliwieniu małżonków synem i wzmocnieniu swego znaczenia w rodzinie, odwiedziło El-Makta, a przybyły na gościnne występy nowy duch wywiązał się z zadania, jak mi opowiadano, pomyślnie i z dobrym skutkiem. Pielgrzymki kobiet do groty o porze nocnej stały się tak liczne, że zwróciły na siebie uwagę imamów. Sprawę zbadano i, okazało się, że cała banda studentów kryła się pod postacią osławionego ducha i miała się dobrze, odżywiając się wybornie i pędząc dość lekkomyślne życie, o którem nie mógł marzyć nawet dowcipny autor figlarnego „Dekamerona“. Ten figiel studencki naturalnie skończył się gwałtownie, ale do zbiorowiska przeróżnych typów śród ludności Fezu wpłynęły po tej historji nowe typy, bardzo podobne do mieszkańców z Zerhoun i Suss.[16] Podobno przed dwudziestu laty, gdy kogoś chciano obrazić, mówiono o nim, że „pochodzi ze szczepu El-Makta.“
Dobrej sławie samej groty nie zaszkodziło to jednak, ponieważ pozostała do tego czasu miejscem pielgrzymek.





  1. Imam — najwyższy kapłan; władca.
  2. P. Champion. Fés.
  3. Hadith jest to zbiór powiedzeń Proroka, wygłoszonych poza tekstem Koranu, opowiadania współczesnych o jego życiu i sądzie o zjawiskach życiowych.
  4. Roumani, oznacza Europejczyków.
  5. Uczony.
  6. Jezusa.
  7. „Nacjonalizm.“
  8. Alem — uczony, liczba mnoga — „ulema“.
  9. Surat — werset z Koranu.
  10. Derb el Magana — ulica zegara.
  11. Bulletin de la Société de Geographie d’Alger et de l’Afrique du Nord, Nr. 94, 1923 r., str. 182—185.
  12. Niedawno p. P. Ricard opublikował odpowiedź panu Montet, obstając za hipotezą zegara.
  13. Rodzaj sekty muzułmańskiej.
  14. Haszysz — odurzający i pobudzający narkotyk, wyrabiany z soku konopi indyjskich.
  15. Patrz: Westermarck: La Baraka, str. 42—43.
  16. Francuska transkrypcja — Souss, szczep z Wysokiego Atlasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.