Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Król Stanisław
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Stanisław |
Pochodzenie | Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Nie jest to łatwo sądzić o rzeczach publicznych, a tem więcej o mężach, którzy na nie wpływali. Stąd wedle mojego zdania, największa przysługa, co ją wysoki rozum dla kraju uczynić może, jest opisanie należyte jego dziejów. Cycero mawiał: Historia magistra vitae — a przecie lubo głęboki mędrzec i nadzwyczajny krasomówca, lubo przez jego ręce przechodziły najważniejsze interesa rzeczypospolitej, nie dowierzał sobie i nie odważył się wydać dziejów ojczystych. Po zagranicznych krajach, gdzie liczni piórowi rzemieślnicy uprawiają papier pod książki, jak u nas szlachta role pod żyto i jęczmień, namnożyło się historyi różnego rodzaju. Ja ich nie czytałem; bo oprócz swojego i nieco łacińskiego, żadnego obcego języka nie rozumiem, a przecie pewny jestem, że te ich pisma lubo pokupne, żadnego istotnego pożytku nie przynoszą. Kto przedsiębierze opisać dzieje jakiego narodu, powinien wprzód obeznać się gruntownie nie tylko z jego językiem, ale jeszcze z jego prawodawstwem, z obyczajami obywateli, a zasiliwszy się takowym zasobem, dopiero wziąść się do roboty. A i wtedy nawet niema pewności, aby się ona udała. Bo nie dość to wszystko znać, jeszcze trzeba mieć jakieś doświadczenie w prowadzeniu ludzi. Kowal gwoli kuje lemiesz czy podkowę, ale naród nie jest sztabą martwą w ręku tego, co mu przewodniczy, choć on prowadzi podwładnych; przecie nie robi się z nimi tylko to, co daje się robić; bezwątpienia włada nimi, a jednak niewidocznie ulega sam ich woli. Pod tym względem uważając rzeczy, możnaby sobie oszczędzić wiele zapytań, które z pierwszego rzutu rozwiązać się nigdy nie dadzą. Dlaczego Jagiełłowie mając Litwę i Ruś po sobie, nie utwierdzili dla siebie spadkowego tronu w Koronie, jak go mieli we własnym kraju? Dlaczego Batory Prus książęcych z Polską nie zjednoczył? Dlaczego Zygmunt III. nie ugruntował syna na moskiewskim tronie? Dlaczego Jan III. niczego nie obwarował dla rzeczypospolitej, biegnąc na ratunek Wiednia? Dlaczego Konfederacya barska przybrała hasło niepolityczne przeciw dysydentom? Wszystkie takowe pytania niejednokrotnie słyszałem i po szczeremu wyznaję, że na nie dać odpowiedzi nie umiem. Ale zdaje mi się, że i świadomego odpowiedź byłaby w rodzaju tej, co ją kiedyś uczynił pewien biegły wojsk dowódca lekkomyślnemu młodzieńcowi, chcącemu go sztuki wojennej nauczyć. Owemu dowódcy nie było się razu jednego szczęśliwie powiodło, a tamten chciał mu dowieść, pokazując palcem na mapie jakąś rzekę, że gdyby był przez nią wojsko swoje przeprawił, na głowę nieprzyjaciela by poraził. — Waścin palec nie jest mostem — odpowiedział na to zniecierpliwiony wódz. Żeby dobrze opisać dzieje swojego narodu, bo wątpię, aby opisanie cudzego udać się mogło, trzeba mieć jakieś doświadczenie w kierowaniu ludzi przy okolicznościach zawiłych; a zbyt rzadko łączy się w jednej głowie i dzielność w uczynkach i dar przełożenia tychże uczynków w księgi. Dajmy na to, że takowe zjawisko się uiści, jakże trudno nie dać się ułudzie miłością własną i stronnością, bo mąż piszący rzeczy, do których sam wchodził, częstokroć musiałby sam siebie obwiniać. Cieszę się, że nie mamy historyi ostatnich naszych czasów, bo niezawodnie byłaby nie do rzeczy. Niech każdy stary sumiennie pisze to, czego sam był świadkiem, niech pisze po swojemu, rzeczy uważając z własnego, a nie, uczonego stanowiska, a dopiero jak będzie potrzeba, znajdzie się taki, którego Opatrzność wzbudzi, aby z tego wszystkiego pożyteczną ułożył historyę. Całkowitą młodość przepędziłem w otwartych bojach z królem Stanisławem lub w domach jemu nieżyczliwych, a jednak wszystko po bożemu rozebrawszy, potępiać go nie śmiem, ani jemu przypisuję niezasłużonej winy. Pewny jestem, że jeden człowiek wielką ofiarą, nadzwyczajnem poświęceniem się cały naród swój może zbawić; ale żeby jeden człowiek, acz najwyższy, występkami swoimi mógł naród potępić, tego nie przypuszczam, bo mniejsza zbrodnia przeczyć Boga istności, niż sprawiedliwości i miłosierdziu. Nie królów, ale poddanych grzechy gubią narody, bo z chlubą wyznać możemy, że żaden tron na świecie nie pochwali się panami tak łagodnymi, tak sprawiedliwymi, tak uczonymi, jak polski. I król Poniatowski miał wielkie cnoty, większe bez wątpienia niż niektórzy z poprzedników jego. Przy innych okolicznościach byłby sobie uzyskał odgłos wielkiego króla. Jakoż widzieliśmy rozmaitych władców, którzy przed naszemi oczyma rzecz swoją nieźle prowadzili, uchodząc za mądrych i przezornych, a przecie ani rozumem, ani wiadomościami, ani łagodnością obyczajów naszemu Stanisławowi sprostaćby nie mogli. Całe nasze nieszczęście, że wpadliśmy byli w taką zagmatwaninę, że największy człowiek nie dałby jej rady. Wiele złego dwóch na jednego, mówi przysłowie, a cóż dopiero jak tłum weźmie go w obroty? Chociażby się nie wiedzieć jak odgryzał, nie postawi nigdy na swojem.
Niechaj mędrcowie świdrzą rozumem, a ja po prostu tłumaczyć się będę: jest to grzech pierworodny, na który zbyt ciężko chrzest wynaleźć; a chociaż mu nie przeczyli ani rozumu, ani zdatności, nie dowierzali atoli tyle tym przymiotom, by myśleć, że nimi zastąpi tę powagę, co ją ród wysoki i dziedziczne państwo saskiemu domowi zabezpieczały. Magnaci tak dalece byli przekonani, że nie była pora Piastowi panować, iż żaden z nich o koronę się nie pokusił. Bo niema co liczyć księcia Lubomirskiego, człowieka z umysłem pomieszanym, a którego intryga wystawiła była w czasie bezkrólewia, aby osłabić jedność magnatów. Książę Karol Radziwiłł, wojeda wileński, głowa tej partyi, w której tyle lat walczyłem jako żołnierz i ziemianin, był nie tylko głębokim, ale i poczciwym statystą, bo ile mógł, przeszkadzał królowi Poniatowskiemu i nawet usiłował zepchnąć go z tronu, na którym wedle jego przekonania nieprawnie był zasiadł, obstając za domem saskim, z poświęceniem wszelkiej prywaty: gdyż mógł mieć żal do nieboszczyka króla za odmówienie mu buławy litewskiej po śmierci jego ojca. Ale skoro się upewnił, że żadnego wsparcia z zagranicy mieć nie można, że dom saski przestał o nas myśleć, że wszystkie dwory obojętnie na nas patrzą: przekonał się, iż jako tonący brzytwy się chwyta, kiedy innego niema wsparcia, tak poczciwym obywatelom nie zostawało nic więcej, tylko się tulić do króla, zespolić wszystkie narodowe korzyści z jego osobistemi korzyściami, aby on czując siebie bezpiecznym między swoimi, nie żebrał wsparcia u postronnych, a tak: iżby każdy uważał za największą zbrodnię wszelką usilność w czemkolwiek nadwątlić tę jedność króla z narodem, w przekonaniu na doświadczeniu opartem, że każda partya przeciwna królowi zostanie tylko narzędziem, którem szerzyć się będzie wyłom, co go nierząd w kraju wybił od lat tylu. Jak się pogodził z królem, mimo siebie puszczając prześladowania, które od niego doświadczał, pogodził się szczerze, i aż do śmierci ani on, ani żaden z jego partyi, która całą Litwę zajmowała, nie złamali mu wiary i poddaństwa. Owszem na wszystkich sejmach posłowie litewscy jednomyślnie z dworem głosowali. Jakoż na pamiętnej sesyi sejmowej r. 1786, kiedy rzecz chodziła o przyznanie królowi Subsidium charitativum, dość długo rozprawiały stany koronne w połączonych izbach; ale kiedy kolej przyszła na Litwę, książę wojewoda wileński objawił i życzliwość Litwinów i swoją własną potęgę temi słowy: — Nie mitrężąc czasu tak drogiego przy kończącym się sejmie, w imieniu całej prowincyi litewskiej daję afirmatiwę. — I ani w stanie rycerskim, ani nawet w senacie nie znalazł się żaden, coby mu tego pełnomocnictwa zaprzeczył.
Pan Bogusz, niegdyś sekretarz jeneralnej Konfederacyi barskiej, był może najgłębszym w Polsce statystą i nadzwyczajnie poświęcał się dla kraju. Kiedy jego i nasze starania na niczem spełzły, na małem przestał: osiadł na dziesięciodymnym folwareczku, na którym miał dożywocie z łaski naszego księcia wojewody, bo więcej nic od niego przyjąć nie chciał. Tam zajmował się pielęgnowaniem pięknych kwiatów; rzadko kiedy dom opuszczał, nawet dla Nieświeża, ale dawnych znajomych rad był w nim ugaszczać. Razu jednego, kiedy mu służyłem w jego domku z panem Świętorzeckim, także wielkim statystą a jego ścisłym przyjacielem, zgadało się wedle naszego zwyczaju o rzeczach publicznych. Pan Bogusz mnie znał, kiedy to jeszcze byłem pokojowym u JW. Ogińskiego wojewody witebskiego, i nie mało czasu strawiliśmy z sobą w dwóch konfederacyach; a tem bliższy wstęp miałem do niego, że nie chwaląc się, na takiej nodze postawiłem mu interes z sukcesorami tegoż JW. Ogińskiego, że na pół darmo, godząc się z nimi, czterdzieści tysięcy mu odliczono. A służyłem mu z przyjaźni, bo żadnej nagrody nie przyjmowałem, chociaż kilkakrotnie coś mnie chciał wetknąć w ręce. Otóż pan Bogusz zaczął mówić o potrzebie powiększenia władzy królowi; że nasze starodawne cnoty zanadto już były zbutwiałe, byśmy się mogli nadal cieszyć po dawnemu. Pan Świętorzecki na to się godził, jako utrzymywał, że powierzyć się nie można panującemu regnantowi. — Jakże, mówił, oddać skarb i wojsko marnotrawcy i tchórzowi? — Na to pan Bogusz tak odpowiedział: — Panowie bracia! nikt więcej odemnie nie nadokuczał królowi, bo przekonany byłem, że tylko panowanie monarchicznego domu mogło nas ocalić. A jeśli ma być koniecznie Piast, może z pomiędzy wszystkich zdatniejszego nie znajdziecie. — Na tośmy obydwaj powstali. — A co to, panie sekretarzu! — odezwał się pan Świętorzecki — czy daleko szukać trzeba zdatniejszego Piasta, a wszakże trzy mile nie spełna do Nieświeża? Godzi li się przypomnieć naszego księcia? — A pan Bogusz: — Moi panowie, gdyby to odemnie zależało, a Litwa była odrębnym narodem, anibym się wahał uwieńczyć koroną to panowanie, co nasz książę swojemi cnotami nad nami otrzymał. Któż więcej odemnie przypatrzył się jego szlachetnym postępkom i poświęceniu się dla dobra ogólnego? Ale nasza Litwa jest tylko częścią Rzeczypospolitej a wam wiadome uprzedzenia naszego księcia przeciw wszystkiemu co nie z Litwy. Każdego Wielkopolanina nazywa kaszubą; kto z Małej Polski, u niego cygan, a kto z Rusi koronnej, ten u niego kuśnierz. W dobrach, co ma w Koronie, żaden z tamecznych stron oficyalista w jego służbie się nie utrzyma, wszędzie naszych rozsyła, czem jeszcze więcej Litwę obowiązuje. Ale nie królewska to rzecz, dla jednej prowincyi być wylanym, a drugie od siebie odganiać. A potem czybyście dokazali, żeby fałdów przysiadywał w Warszawie? W czasie sejmu ledwo szósty tydzień dotrzymał, tak tęsknił za Nieświeżem. A przecie król w swojej stolicy mieszkać musi. Jeżeli tedy on przy tak wielkich cnotach duszy i nadzwyczajnym dowcipie przyrodzonym nie myśli, by dla swoich przesądów całej Rzeczypospolitej mógł dopisać, czy znajdziecie jakiego innego Piasta, coby był zdatniejszym do rządu, od teraźniejszego? Nie tajno wam, jak ścisłe stosunki miałem ze wszystkimi naszymi magnatami. Otóż powiem wam, że jako ich wszystkich widziałem godzących się na królewicza, tak pomimo ścisłej przyjaźni, co ich w jedno grono łączyła, każdy z nich tak dalece poznawał, czego drugiemu nie dostawało, że prędzej zezwoliłby na Poniatowskiego, jak na którego ze swoich, zaczynając od naszego księcia. Wiem dobrze, że w duchu król Stanisław nie wiele o nas trzyma, ale już i to wiele, że sobą władać umie. Pytajcie naszych zakutych Litwinów, bywających w Warszawie, a każdy z nich powie o królu, że jest pełnym powagi, nie wdaje się w żadne śmieszki, każdego poddanego przyjmuje jednako, i choć miłuje swoich literatów, nie zaciera nimi gospodarzów. A na księcia jenerała skarżą się, że ich w pośmiewisku obracał. Tak więc wszystko rozebrawszy, wnioskuję, że najlepiejby było, aby Sasi jak panowali nam blizko lat siedmdziesiąt, i dalej panowali, bo z pomiędzy zagranicznych domów on jest najmniej obcy naszym wyobrażeniom. Ale że wola Pana Boga, aby tubylec nami rządził, oddajmyż więc jemu sprawiedliwość. A jak nie stanie Stanisława Augusta (a my się tego doczekamy), wtenczas obróćmy naszą życzliwość ku wielkiej i dobroczynnej krwi jagiellońskiej, ku temu domowi, skąd król teraźniejszy czerpał i swój wzrost i te nadzieje, które Opatrzność tak hojnie ziściła. — Skoro pan Bogusz nam dowiódł, że nasz książę nie byłby zupełnie dogodnym dla całej Rzeczypospolitej, obojętna dla nas była rzecz niezdatność do korony i innych magnatów; aleśmy nie mogli nie podziwiać, że on, tak czynny przeciwnik partyi Czartoryskich, do nich skłaniał przyszłe nadzieje. Spostrzegłszy nasze podziwienie, tak się nam tłumaczył: — Panowie bracia, obywatel poczciwy powinien ile możności bronić ustaw swojego kraju, z poświęceniem nawet własnego przekonania, bo gdzie o powinność chodzi, tam już niema miejsca na rozumowanie. Jednak wcześniej czy później nadchodzi czas potrzeby nowych warunków dla społeczeństwa. Poczciwi ludzie, co im się opierają, dopełniają swojej powinności, ale nigdy zwycięstwem cieszyć się nie mogą. Bo starość musi ustąpić miejsca młodości, na którą kiedyś kolej przyjdzie także zostać starą. Rzecz pewna, że ci, którym obmierzł dawny porządek, nie składają cnotliwszej części narodu, gdyż namiętność zawsze nowościom sprzyja; ale cóż na to poradzić, kiedy doświadczenie nas uczy, że nakoniec słuszność jest przy nich? Nie żałuję ofiar i poświęceń moich dla dawnego porządku, i dzis jeszczebym je odnawiał, chociaż w przekonaniu, że one na nic się nie przydadzą: bo niema nic wspólnego między dopełnieniem powinności a przeczuciem pomyślnego skutku. Ale jakkolwiek być może, że prywata kieruje postępkami ludzi, co hołdują nowości, wątpić nie można, że przyszłość jest ich, a nie naszą puścizną. Próżna więc usilność, chcieć wskrzesić to, co już nie żyje. Lepiej po szlachetnym oporze godzić się z nowemi wyobrażeniami, by przy tej zgodzie zachować to, co jeszcze zachować się może, by przynajmniej ocalić i pamięć sławy naddziadów, starając się ile możności do nich łączyć te nowe wyobrażenia. Pokąd sława przodków jest świętą dla narodu, niema jeszcze nic dlań rozpaczającego; ale skoro ta będzie znieważoną, pomiataną, w pośmiewisko obróconą, wszystko wtedy przepadło; bo już to jest oznaka oczywista, że naród nie wart bytu, że nawet żyć nie może, ponieważ już się oderwał od korzenia, z którego żywot swój czerpał. Przyznam się wam, że w przyszłości lękam się mocno o sławę wielu naszych godnych mężów, którzy nie poprzestając na tem, co już chwalebnie dopełnili, dla zachowania dawnych naszych ustaw nie chcą za przykładem naszego księcia szczerze się pojednać z położeniem rzeczy nieodzownem. Strzeż Boże! ażeby, kiedy przyjdą ostatnie Rzeczypospolitej zapasy, uporem swoim w przepaść jej nie wtrącili, woląc się chętniej złączyć z obcymi, niż podzielać z ziomkami to, co uważają być błędnem. —
Te były słowa tego wielkiego statysty, który tak zgłębił rzeczy nasze, iż ledwo nie duchem wieszczym przeczuwał, w co się one obrócą. Szczęśliwy, że nie doczekał się nieszczęść, których nigdy nie przestawał przewidywać. Ale te słowa jego nigdy mi nie wyszły z pamięci. Byłże senator wyższy w świetle, wolniejszy od samolubstwa, równy w poświęceniu swojem dla kraju księciu Antoniemu Czartoryskiemu? Byłże większy obywatel od Seweryna Rzewuskiego, hetmana polnego koronnego, Antoniego Puławskiego, i t. p., i t. p.; a przecie na jak okropne stanowisko popchnął ich wszystkich upór w zamiłowaniu rzeczy godziwych i świętych, ale do których cały naród już smak był utracił. W r. 1784 król Stanisław objeżdżając Wielkie księstwo litewskie, nie ominął stolicy naszego Mendoga. Między nami Nowogrodzianami przeciw niemu wielkie krążyły uprzedzenia, ale na widok jego dostojnej osoby, jego majestatu, prawdziwie królewskiego, wszystkie one stajały jak śnieg kwietniowy przed słońcem. Napatrzyłem się na niego: było coś czarującego w tych rysach pięknego oblicza. Na granicy naszego województwa, gdzie go odprowadziły urząd i szlachta brzeskolitewska, przyjęty został od starszyzny i szlachty nowogrodzkiej. Wszyscyśmy byli na koniach, a na czele naszem JW. Niesiołowski, nasz wojewoda, który go powitał czułą mową. A król nieprzygotowany, dziwnie pięknie na nią odpowiedział, dziękując za przywiązanie szlachty, oświadczone mu przez cnotliwe usta nieskażonego, w zawodzie pełnym zasług ich sędziwego wojewody. A potem, gdy ten mu przedstawiał urzędników i szlachtę, każdemu coś powiedział takiego, co go za serce uchwyciło. Nawet gdy między innymi przedstawiony mu był pan Michał Rejten, nasz pisarz ziemski, z taką czułością wspomniał brata jego Tadeusza, że wszystkim przytomnym łzy dobył z oczu. Dopiero wedle staropolskiego obyczaju urzędnicy brzescy zdali urzędnikom nowogrodzkim usługę królowi, który w ciągu swojego pobytu nosił mundur naszego województwa. Wielmożny Rdułtowski, nasz chorąży, zastępujący miejsce pierwszego urzędnika, odebrał z rąk JW. Niemcewicza, podkomorzego brzesko-litewskiego, pod regestrem szaty i sprzęty podróżne królewskie, przyjął i dozór nad jego dworem, ciągle się sam zajmował odziewaniem króla i ścieleniem jego łóżka przy asystencyi innych urzędników, tak, że przez cały czas jego pobytu tylko possessionati et bene nati dotykali się naszego pomazańca. Była wielka okazałość przy nim i siła pieniędzy poszła na wydatki jego podejmowania — a te pieniądze nie z jego kasy wyszły, ale naszą były krwawicą. Kiedy urzędnicy zbierali między sobą składki, my szlachta bardzo się obruszyli, że nas nie wzywają. Pan Łukasz Hreczecha w naszem imieniu się odezwał: — A co to panowie urzędnicy, sami tylko czujecie się być godnymi w podejmowaniu króla, a nas szlachtę za baj bardzo macie? — Dopiero każdy z nas co mógł sypał, a szczerze, bo kiedy szlachcic się rozczuli, rachować się nie umie. Dość że taka nawała brzęczączek padła u pana Stefana Wereszczaki, skarbnego nowogrodzkiego, że kiedy król nas opuścił, to chociaż po królewsku był podejmowany, a do tego każdy z jego dworzan i sług stosowny do swojego znaczenia otrzymał upominek: więcej dziesięć tysięcy zostało u pana skarbnego, z którycheśmy uchwalili fundusz na coroczne wybicie medalu złotego, a cztery srebrne z popiersiem królewskiem, na nagrodę uczniom nowogrodzkim, najlepiej odznaczającym się w czasie szkolnych popisów.
Król otoczony czołem województwa i tłumem szlachty, wjechał konno do Nowogródka i przed farnym kościołem stanął, chcąc najpierwej uczcić Pana nad pany. Kiedy zsiadł z konia, pan chorąży Rdułtowski podał mu swoje ramię, a pan Stanisław Orzeszko, koniuszy nowogrodzki, trzymał jedną ręką trędzle a drugą strzemię. U drzwi kościoła, na czele duchowieństwa, JW. ksiądz Koncewicz, kanonik wileński, oficyał nowogrodzki, orderu królewskiego kawaler, powitał go mową. Poczem król, ciągle klęcząc, słuchał tajemnic Pańskich, w czasie których wymieniony szanowny kapłan przyniósł mu mszał i klęcząc podał mu św. ewangielię do ucałowania. Po mszy św. urzędnicy województwa oddzielili się od szlachty i skupili się w grono. JW. Gedeon Jeliński, kasztelan nowogrodzki, zabrał głos, którym oświadczył w imieniu tychże urzędników radość publiczna z powodu dnia tak świetnego, w którym łaska Najwyższego użyczyła ich województwu, nacieszyć się obliczem pana i ojca całego narodu. Książę Radziwiłł, wojewoda wileński, lubo był zaproszony do grona urzędników, stał między nami, oświadczywszy, iż nie mając urzędu w tem województwie jest prostym szlachcicem. Gdy skończył mówić JW. kasztelan, od nas witał króla jegomości pan Paweł Odyniec. — Po tych mowach i królewskich odpowiedziach, bo król na każdą mowę odpowiedział dziwnie pięknie a głosem tak miłym, że jakby wdzięczną muzyką wszystkich serca wabił ku sobie, dopiero duchowieństwo, urzędnicy, szlachta, ba! i prostaczkowie nawet, zaczęliśmy śpiewać Te deum laudamus. Po odśpiewanym hymnie poszliśmy wszyscy za królem do szkoły wojewódzkiej. Ksiądz Krzysztof Haraburda, rektor, przyjął króla łacińską mową, na którą król odpowiedział tymże językiem, ale tak płynnie, jakby rodowitym, czem do reszty nas zawojował. Potem od każdej szkoły uczeń wystąpił przed króla z mową: od poetyki w języku francuskim perorował pan Julian Niemcewicz, podkomorzyc brzeski. Widać było, że król był uderzony wymową tego kawalera; jakoż mnie upewniali świadomi przytomni, że ta mowa miała być bardzo piękną.
Ale wspomnienie tej uroczystości rozdziera moje serce! — Młodszy mój syn, mój Karolek od syntaksy, mówił przed najjaśniejszym panem i podobał się królowi, bo od dzieciństwa dziwne miał szczęście do ludzi. Wielkie na nim, nie tylko my rodzice, ale i przyjaciele pokładali nadzieje, bo i twarz jakby aniołka i przy wielkiej zdatności nadzwyczajna pilność i potulność. Pan Bóg mi go dał, Pan Bóg mi go odebrał, niech mu będzie chwała na wieki wieków! Po skończonych szkołach, że miał ochotę do wojska, kupiłem mu chorąstwo w ósmym pułku litewskim. Pod Zelwą bił się jak lew, że chociaż desarmacya zastała go podporucznikiem, pan Jasiński, tymczasowy naczelnik w Wilnie, kapitanem go mianował w tymże samym pułku. Ale nie długo się cieszył swoim stopniem. Pod Sałantami, gdzie szesnastu oficerów ósmego pułku poległo, pomiędzy nimi mój Karolek, pięciu bagnetami pchnięty, pogrzeban został na swojej jeszcze ziemi, i to jest jedyna pociecha, co mi zostaje.
Król miał prześliczną do naszej młodzi mowę; prawdziwie jak ojciec do dzieci przemówił, a tak, że aż ryk dał się słyszeć po wszystkim kościele. A gdy potem własną ręką rozdawał medale celuiącym uczniom, gdy go przypinał mojemu Karolkowi, nie wiem co się ze mną stało, ale wszystkich roztrąciwszy, przedarłem się wprost do króla, jak długi padłem mu do nóg i rozbeczałem się, że sam król bardzo się rozczulił, podniósł mnie, dal rękę pańską do ucałowania, pobłogosławił mi syna, i jak się później okazało, dał dowód, że ta moja rzewliwość nie była mu od smaku. Że była właśnie natenczas kadencya świętomirska, król oświadczył, iż radby nawiedzić sądy. Pan Ignacy Rewieński, prezydujący w ziemstwie, z kolegami swoimi spiesznie udał się do sądu, aby króla przyjąć w czasie gotowej sesyi. I tak się uwinęli, że kiedy król przybył, zastał sędziów na miejscach swoich, słuchających agitującej się sprawy. Indukt dopiero zaczęty przerwany został, a pan prezydent krótką mową powitawszy najjaśniejszego pana, zaprosił ojca i najwyższego sędziego narodu, aby raczył osobiście wymierzyć tę sprawiedliwość, co ją oni jego powagą i imieniem poddanym głoszą. Król zasiadł w krześle, a wszyscy sędziowie stali w milczeniu, bo w przytomności króla pełność władzy sądowniczej w jego tylko osobie zostaje. Pan Fabian Wojniłowicz właśnie indukował sprawę, dość z siebie mało znaczącą. Rzecz chodziła o otrzymanie dekretu nakazującego wypłatę sumy, z prostego długu należnej, po dwóch kondemnatach używanych na panu Remerze, marszałku oszmiańskim, przez pana Jakóba Potrykowskiego z ziemstwie nowogrodzkiem. Pan Jelec, umocowany pana marszałka, stawał z tem, że jego stronie zaoczność niesprawiedliwie przypisaną była: gdyż pozwy nie były kładzione na jego dobrach w województwie wileńskiem, na których opiera się ubezpieczenie sumy zaciągniętej, ale pozwy położone były w Nowogródku, gdzie piędzi ziemi nie posiadając, pilnować się nie mógł. Domagał się tedy uchylenia zapadłych kondemnat. — Ale pan Wojniłowicz stanął z prawem, którem jak wół, forum ubiquinarium całemu w. księstwu litewskiemu jest dozwolony w sprawach simplicis debiti — ale w ciągu induktu zręcznie zrobił zwrot do króla, którego w imieniu palestry ziemskiej powitał. Z mocy więc prawa wypadł wyrok na pana marszałka, aby pod winą wywołania na naznaczonym terminie sumę zapłacił, a ten wyrok przez króla podpisanym został. Pan Jelec, lubo sprawę przegrał, w imieniu swojego pryncypała zadowolenie podpisał, oświadczając, że jest nadto wiernym poddanym, aby w czemkolwiek różnił się w zdaniu z panem swoim. Wszystko to i godziny nie trwało, bo wszystko było przygotowane, by królowi czasu nie kwasić.
Po ogłoszeniu wyroku najjaśniejszy pan poszedł do grodu, gdzie go pan Kazimierz Haraburda, sędzia grodzki prezydujący, powitał, podobnie jak w ziemstwie prosząc go, aby raczył wysłuchać sprawy. Jakoś się nie opatrzył, że nie było przyzwoitą grzecznością prosić króla, aby zasiadł w jurysdykcyi, gdzie nie w jego, ale w wojewody imieniu wyroki się głoszą. Przecież król przedziwnie się znalazł, bo przyjmując to jego oświadczenie za dowód życzliwego poddaństwa, co w istocie tak było, oświadczył ze swojej strony, iż w namaszczeniu swojem przyjął stopień duchowny, a zatem wedle kanonów do spraw kryminalnych udziału mieć nie może, i dziękuje Bogu, że mu prawo nie pozwala karać miłych poddanych, czegoby mu i własne serce zabroniło. A ja w imieniu palestry grodzkiej miałem rzecz do króla. Łaskawi przyjaciele winszowali mi, że jakoś nie najgorzej mi poszło; wiem przynajmniej, że jeśli tam były pochwały królowi, nie z pochlebstwa, ani z podłych widoków pochodziły, ale były istnem wynurzeniem mojego przekonania, a król w krótkich wyrazach okazał, iż mi jest rad.
W dniu tym był wielki obiad dany królowi przez szlachtę w kościele OO. Dominikanów. Więcej nas tysiąca siedziało za stołem. Przykro nam było, że król rad nie rad wielkie grzeczności wyświadczać musiał jednemu z obcych książąt, kazał jego na obiad zaprosić i posadził go tuż przy sobie. Bo kiedy dzieci ojca przyjmują, nie radzi wtedy, by cudzy do nich się przymięszał. Tam wedle starego obyczaju urzędnicy województwa wzięli się do służby, a na czele ich w. Chryzostom Rdułtowski, nasz chorąży. Pan Benedykt Imieniński, mieczny nowogrodzki, stał przy królu z pałaszem dobytym. Pan Hipolit Korsak i pan Michał Ginter, jeden stolnik, drugi podstoli, zajęci kuchnią, zastawiali półmiski przed królem, podawali je i chleb mu krajali. Pan Jan Kiersnowski, cześnik, przynosił butle i korki dobywał, a pan Antoni Zwierowicz, podczaszy, nalewał wino królowi, którego butelka więcej sta złotych kosztowała, a nalewał go w malutki kieliszek, gdyż król nie był wezwyczajony do trunku, owszem brzydził się w nim zbytkować. Pan Wojciech Płaskowiecki, krajczy, rozbierał pieczenie i krajał mięsiwa królowi przeznaczone. A inni urzędnicy między sobą podzielili dozór nad hajdukami pańskimi i inną liberyą, z rozmaitych dworów obywatelskich zebraną, dla publicznej usługi. Podzielili ich na oddziały tak, że każdy oddział miał nad sobą urzędnika. Srebra były zbierane z całego województwa, ze wszystkich jego posesyonatów, co z herbów można było poznać, a nad tym kosztownym kredensem miał dozór pan Ignacy Rewieński, prezes sądu ziemskiego. Jeszcze to w czasie obiadu książę gość, widząc, że Zwierowicz królowi wino nalewa, kiwnął na niego i swój mu kielich pokazał, by i jemu nalał: ale nasz podczaszy, że tylko swemu obowiązany służyć, jakby go nie zrozumiał, postawił butelkę na stole. A książę tylko marsem na niego spojrzał, o co on mało dbał, i tamten sam sobie wina nalać musiał. A że my to uważali, była nam pociecha, iż przynajmniej duma upokorzoną została. Przy obiedzie spełniono kilka wiwatów, jednak towarzystwo nie bardzo było animowane, bo ten dokuczliwy intruz truł nam zabawę. Starszyzna nie chciała nas zagrzewać do kielicha, aby któremu z nas coś się nie wypsnęło, bo jakbykolwiek człowiek był ostrożnym po trzeźwu, to przy kielichu nie najlepiej wyjdzie obcy, który się tam urodzi, gdzie go nie posiali. Ale z tem wszystkiem nie dość mogliśmy się nacieszyć naszym królem.
Po obiedzie król z księciem wojewodą wileńskim pojechali do Nieświeża na całą noc, gdzie przededniem stanęli. Król tam miał dwie doby zatrzymać się, i wszyscy urzędnicy nie odstępując króla, za nim pojechali. Król obiecał panu Rdułtowskiemu przyjechać do niego z Nieświeża, ale że on jako zastępujący miejsce podkomorzego, ani na jedną chwilę nie chciał się odkażać od przełożeństwa nad królewską usługą, więc pojechał za nim do Nieświeża ze wszystkimi urzędnikami, gdzie i żona jego, księcia wojewody rodzona siostrzenica, umyślnym, uwiadomiona, pojechała. Ale zaprosiwszy całą szlachtę nowogrodzką do Snowia na dzień pojutrzny, uprosił przyjaciół i sobie obowiązanych, aby wprost natychmiast ruszyli do Snowia, by rozporządzenia w jego niebytności zrobili do przyjęcia tak okazałego i licznego gościa; i mnie tam wyprawił, mówiąc: — Zmiłujcie się, by mnie wstydu nie było, a zajmijcie się gospodarstwem, bo czasu nie wiele. — Ja srebra i szkła zebrane ze sobą zabrałem, a chociaż gospodarstwa nie było, przy pomocy licznych przyjaciół i krewnych tego domu jakoś się urządzili tak snadnie, że wszystko pokazało się być przyzwoitem. Nazajutrz w nocy nasze chorąstwo przyjechawszy do domu a opatrzywszy się, bardzo się ucieszyli i czule nam dziękowali, mówiąc, że gdyby sami się byli wszystkiem zatrudnili, nigdyby nie zdołali popisać się lepiej. Uwiadomił nas chorąży, że król Jmć. bardzo był wesół z przyjęcia nieświezkiego, a chcąc w domu księcia pana dać dowód szacunku swojego całemu województwu, obu naszych posłów, pana Adama Rzewuskiego, chorążyca w. litewskiego, i pana Kazimierza Jabłońskiego, wojskiego nowogrodzkiego, raczył zaszczycić orderem św. Stanisława, oświadczając, że w Snowiu innym obywatelom nagrody rozdawać będzie. Tłumy szlachty przez cały ranek przybywały dla powtórnego powitania najjaśniejszego pana, a przed południem samem urzędnicy nasi przybyli z Nieświeża z doniesieniem, że lada chwila król przyjedzie. Jakoż nie długo czekaliśmy na karetę dworską, z której wysiadł król, książę wojewoda wileński, JW. wojewoda nowogrodzki i ksiądz Naruszewicz, pisarz wielki litewski, a za nimi rozmaite karety, z których wysiadały infuły, mitry, ordery, krzesła, i tak dalej. Gospodarz przyjmując u ganku wysiadającego króla, padł mu do nóg, dziękując za zaszczyt przyniesiony jego domowi; i my wszyscy klękli. Jako ojciec przez dzieci, tak król przez wiernych poddanych powitany został, i mocno go rozrzewniła czołobitność nasza. Nie obawa to była, ale miłość, a tego słodkiego uczucia tylko dobrzy, ojcowscy królowie doświadczyć mogą. Pani chorążyna podała rękę królowi i zaprowadziła go do obszernej sali bawialnej, która w oka mgnieniu się napełniła. Król kilka chwil zabawiwszy, trochę z obywatelami rozmawiał, chwaląc uprawę roli w Nowogrodzkiem, iż nawet na Rusi piękniejszego zboża nie widział. Ale wkrótce kazał się zaprowadzić do komnaty jemu przeznaczonej; tam poszedł z księdzem Naruszewiczem, by odprawić ekspedycyę do Warszawy, a my zebrani na pokojach, pomagaliśmy gospodarstwu bawić gości, zwłaszcza tych, co składali orszak królewski: a było dość mężów za królem z Warszawy przybyłych. Odznaczali się jego czterej szambelani, nieodstępni od jego osoby przez całą podróż. Ci byli: pan Trembecki, sławny wierszopis, już wieku dojrzałego, a tamci trzej młodzi byli: pan Szydłowski, wojewodzic połocki, pan Grocholski, kasztelanic bracławski, i pan Morykoni, nasz Litwin; bo chociaż jego przodkowie wyszli aż z łukiezkiej ziemi, gdzieś tam z pod Rzymu, ale on był osiadłym obywatelem w wileńskiem województwie, a nawet został nie długo potem starostą wilkomierskim. Młodzi to byli panicze, po niemiecku się nosili i pudrowali czupryny; ale jak uważałem, przysłuchując się ich dyskursom, dobrze z polskiemi rzeczami byli obeznani. Bo kiedy się zgadało o odmianach, co je w rządzie naszym uskutecznił sejm 1766 roku, pan Butrymowicz, podstarosta piński, ośmdziesięcioletni starzec, mąż wielkiej powagi, temu sejmowi gdy jął przyganiać, iż ścieśnieniem prawa de liberi vocis zniósł przywileje narodu, że to prawo słusznie od przodków naszych było uważane jako pupilla libertatis, bo zasłaniało naród od skutków korupcyi, która w czasach tak zepsutych ogarnąć może większość izby sejmowej. Słysząc to, na niego wielu powstało, a szczególnie szambelani królewscy. Pan Szydłowski bardzo gruntownie dowodził, że zerwanie sejmu przy lada materyi zawsze było przeciwne duchowi naszego prawodawstwa, że to było nadużycie niektórych wyrazów Jana Zamojskiego; że przedtem in Volumina legum śladu nie było tak dziwacznego przywileju, upowszechniającego tylko nierząd i intrygi w narodzie; a że nakoniec samowolność nie na tem zależy, aby ulegać większości izby prawodawczej, ale dawać się wiązać przez widzimisię jednej osoby. Pan Butrymowicz, chociaż wielki prawnik, widno że nie najlepiej sprawy bronił; bo dość słabe były jego argumenta. Zgadało się także o potrzebie egzekucyi dekretów; nasz poseł, pan Rzewuski, z wielką wymową powstał na nadużycia starostów, którzy w Warszawie przesiadują, a przecie bez ich podpisu grodzkich sądów wyroki egzekucyi nie mają; i swoje rozumowanie kończył, mówiąc: — Sam skorzystawszy z tego nieładu, mam prawo o nim mówić. Wyobraźcie sobie panowie, że pan Turkuł, łowczy bracławski, zyskał na mnie w grodzie kijowskim dekret, nakazujący zapłacić mu sześćdziesiąt tysięcy. Prosiłem o umiarkowanie, żeby przynajmniej rozłożył dekreta na dwa termina; ale zaufany w dekrecie, tak się okazał twardym, że ani sobie mówić nie dał o układach. Udałem się do Warszawy, gdzie mieszkał książę Lubomirski, wojewoda, a razem starosta kijowski, człowiek umysłu nieprzytomnego i tylko kobietami zatrudniony. Otóż tam mój umocowany wszedł w układ z jego faworytą, iż co dzień będzie jej płacić po jednym czerwonym złotym, aż pokąd książę podpisze dekret zwykłą formą. Rozumie się, że ta imość nie dopuściła księciu takowy podpis zrobić, by nie stracić akcydensu, tak, że pan Turkuł nie mogąc się doczekać egzekucyi swojego dekretu, przecież zmiękczał i ze mną wszedł w układy. Na przyszłym sejmie, da Bóg doczekać, jeśli będę posłem, wniosę, aby odjąć starostom ten przywilej, tak uciążliwy dla szlachty, i domagać się będę, aby nadać sądom grodzkim moc egzekucyi wyroków, jako ją mają ziemstwa. — I w samej rzeczy w Grodnie na sejmie 1784 na wniesienie tegoż pana Rzewuskiego, posła wówczas wołyńskiego, prawo o egzekucyi dekretów jednomyślnie uchwalone zostało.
Tak tedy o publicznych rzeczach wszyscy byli zajęci mową i słuchaniem, gdy król wrócił na pokoje z księdzem pisarzem, i kiedy zgromadzeni poddani cieszyli się oglądaniem pana, gospodarz odezwał się, trafiając w ich myśl, o uszczęśliwieniu województwa tą pierwszą a tak długo oczekiwaną bytnością króla na Litwie; ale król przerwał z żywością: — Mości panie chorąży nowogrodzki, jak widzę masz nas za obcego; wszakżeśmy rodowitym Litwinem, urodziliśmy się i chrzest święty przyjęliśmy w Wołożynie, a będąc w stanie rycerskim, sprawowaliśmy urząd stolnika litewskiego. Nawet byliśmy w Lidzie na sejmiku, na którym utrzymaliśmy na poselstwie teraz tu obecnego waszego godnego wojewodę. Mości wojewodo nowogrodzki, przyświadcz nam, żeśmy wtedy szczerze wam dopisali. — Skłonił się JW. Niesiołowski, dziękując za łaskawą pamięć najjaśniejszego pana, a ksiądz Koncewicz, sufragan nowogrodzki, sędziwy starzec, ale wielce lubiący gawędzić, wmieszał się do dyskursu. — Pozwól, najjaśniejszy panie, przypomnieć pewną okoliczność jednego pobytu waszej królewskiej mości na Litwie. To było w Wilnie za księcia biskupa Pocieja. Już byłem rektorem w kolegium św. Kazimierza, a JW. pisarz wielki litewski tylko co został profesorem; jeszcze wtedy ani myślano o kasacie. Dano przeto wiedzieć księciu biskupowi, że na ponarskiej puszczy lud tajemnie się zbiera, dla odbywania jakichś zadawniałych pogańskich obrządków, i że tam stoi dąb poświęcony, ogromnej grubości, przed którym lud klęka, pokłony bije i ofiary pali. Już jego poprzednik bywał o tem uwiadomiony i dał był rozkaz, by ten dąb zwalono i spalono; ale było mniemanie, iż jak kto toporem po dębie uderzy, sam siebie zetnie. Stąd prostota myślała, że to Bóg swój dąb broni, a inni wnosili, że być może, iż dyabeł ludzi omamiał — dość, że nikt się nie odważył na ten dąb porwać, i rozkaz dopełnionym nie został, a zabobony jak trwały tak trwały. Otóż książę Pociej, równie światły jak gorliwy, że tak na pedogrę cierpiał, iż od dwóch lat z łóżka nie wstawał, nie mógł osobiście zjechać do ponarskiej puszczy, ale wysłał tam komisyę, a na jej czele nieboszczyka księdza Jurahę, oficyała wileńskiego i mnie tam wysłano z ojcami jezuitami. Był z nami i ksiądz Naruszewicz, tu obecny, a ten mi kłamstwo zada, jeśli zmyślam. Siła była dominikanów, bernardynów i innych zakonników, nie licząc świeckich; dość, że omal całe duchowieństwo wileńskie nie zjechało się, kto z rozkazu, kto z ciekawości, a do nich mnóstwo panów i szlachty się przyłączyło. Przybyliśmy tedy w las, a już z całej okolicy spędzono prostaczków, ile ich tylko można było nagromadzić. Dopiero ksiądz Juraha miał naukę do narodu, w której go przekonywał, że to bałwochwalstwo porzucić trzeba, a przestać naszego Zbawiciela krzyżować, gardząc nauką jego kościoła, aby chodzić za baśniami i czartowskimi wymysłami, a po skończonem nabożeństwie kazał ów dąb zwalić: ale żaden prostak nie chciał mu być posłusznym. — A co to, prawi jeden po drugim, mam sobie samemu być wrogiem? Niech księża sami popróbują go ścinać. — Nie trzeba zaś zapomnieć, że wiele było świeckich mężów. Ksiądz Juraha mówi JW. Chlebowiczowi, kasztelanowi wileńskiemu: — Jako wysoki senator, daj panie z siebie przykład, którym lud oświecisz! — A pan kasztelan odpowiedział, pokazując na JO. księcia Radziwiłła, hetmana wielkiego litewskiego, który był razem wojewodą wileńskim: — Oto jest pierwszy senator naszej prowincyi; strzeż mię Boże, abym przywłaszczył sobie pierwszeństwo. — Ale książę hetman: — Rybeńko, przyzwoiciej aby stan duchowny zaczynał, a my potem. — Tu ksiądz Juraha: — Toby było przeciwko powagi stanu duchownego, toporem machać. — Tak wszyscy stanęliśmy jak wryci, tylko się na siebie oglądamy, bo choć wiara była wielka, każdy myśli sobie: a nuż czort omami, kto siebie pewny, kiedy on na Sanctus Sanctorum odważył się porwać. Świeccy jeszcze więcej zwątpili o sobie; pięknaby się rzecz zrobiła: tu uczą naród, aby w takie zabobony nie wierzył, a tu sami nauczyciele tak się polękali, iż żaden odważyć się nie może na to, przeciwko czemu piorunuje. Aż jeden pan młodziuchny, po zagranicznemu odziany, ale dziwnej urody, podobniejszy do anioła, niż do człowieka, widząc te korowody, porywa topór i śmiało nim po dębie raz, drugi i trzeci zacina. Dopiero jak zobaczył lud, że jemu nic, za nim z toporami tak żwawo, że dębisko duchem zwalone, runęło z hukiem o ziemię. My ciekawi, co to za pan tak odważny i piękny, dowiadujemy się, że to pan kasztelanic krakowski, dzisiejszy nasz pomazaniec, który zaszczyca nas swoim majestatem, a który, daj Boże! aby nad naszymi prawnukami panował, jak teraz nad nami szczęśliwie panuje. Tak ledwo z dzieciństwa wyszedłszy nasz wielki monarcha, uzupełnił dzieło Władysława Jagiełły; tamten w pogańskich narodach prawdziwą wiarę zaszczepił, a ten ostatnie szczątki bałwochwalstwa zniszczył. Pan Bóg mu to nagrodził, powierzając mu panowanie nad ludem, którego, śmielszy od nas wszystkich, na drogę zbawienia naprowadził. —
Podobało się bardzo królowi to zaszczytne wspomnienie jego pierwszej młodości, tem więcej, że w tem zgromadzeniu było kilku tego naocznych świadków, a wielu z nas o tem wiedziało, ale tylko jak o słyszanej rzeczy. Pan Trembecki zaczął trochę prześladować księdza pisarza wielkiego litewskiego, że z siebie przykładu nie dał; ale ów JW. ksiądz się tłómaczył: — Co to waćpan myślisz, że u nas w zakonie jak między szlachtą, gdzie każdy starszy? U nas wara młodzikowi, coby się z czemkolwiek wyrwał przed swoim przełożonym. Nie prawdaż, mości sufraganie, że będąc rektorem, byłbyś mnie w ciupie zaparł, gdybym bez rozkazu jął się siekiery. A nakoniec sameś napisał, mości szambelanie, o naszym pomazańcu:
I myśleć nas nauczył i po trzeźwu radzić.
Wszystko idzie ad Caesaris exemplum. Za czasów byliśmy pijaki, tchórze i ciemni, teraz jesteśmy trzeźwi, mężni i światli. Onegdaj my starzy w szkole nowogrodzkiej przekonywać się mogliśmy, że dziś dzieci więcej mają nauki, niż za naszych czasów wysokie urzędniki. — To młodzieży się podobało, ale starzy trochę czoła namarszczyli; jeno że król spostrzegłszy się, wnet temu dał inny obrót: — Byliśmy tak szczęśliwi — rzekł — obejmując rządy powierzone nam od Boga, iż znaleźliśmy wielu starych, którzy uskutecznili nasze zamiary względem rozpowszechnienia nauk między młodzieżą. Bo bez pomocy tych weteranów, o których widno iż żartując, tak lekko wspomniałeś, mości księże pisarzu litewski, na nicby się nie przydały starania nasze. — A temi słowy król mocno uradował całą naszą publiczność. Potem pani chorążyna zaprosiła króla, by raczył pozwolić sobie służyć obiadem w stodole, przepraszając, iż nie mają sali tak obszernej, w którejby mogli umieścić liczne obywatelstwo, łaknące dzielić gody królewskie. Król odpowiedział uprzejmie, że najwłaściwiej króla rolniczego narodu w stodole nakarmić, i podawszy rękę gospodyni domu, z nią poszedł na gumno. Gdyśmy za przykładem i pozwoleniem najjaśniejszego pana zasiedli za stołem, zwrócił uwagę królewską przy nim stojący zrobiony misternie z ciasta i cukru na półmisku ogromnym wizerunek Piasta, siedzącego na wozie dwoma wołami ciągnionym a naładowanym kołami, któremu u wrót Kruszwicy wojewodowie koronę i berło przynoszą. Ta cudna robota, która długo się jeszcze potem chowała w Snowiu, była dziełem wędrownego snycerza Niemca, który właśnie jakby z rozporządzenia boskiego, natenczas w kościele ojców Dominikanów nowogrodzkich różne ozdoby kościelne kształcił i złocił. A że jako Niemiec do wszystkiego był zręczny, kazał przeto pan chorąży nam go zabrać z sobą do Snowia, gdzie przez dwa dni nie spełna tak się nam popisał, że mu pan chorąży po odjeździe króla dwadzieścia pięć czerwonych złotych z dobrego serca dał nagrody. Z powodu tegoż wizerunku zaczęto rozprawiać, czy też w istocie tak było, czyli to tylko wymysł dziejopisarza. Jedni dowodzili rzetelności tego wypadku, drudzy, a między nimi szczególnie pan Trembecki, uwrażał to być alegoryą. Rozpierali się jak to zwykle pomiędzy uczonymi, aż się król odezwał: — Zmiłujcie się, nie odbierajcie nam naszego Piasta, niech on nam służy na zawsze za dowód, że w zacnym narodzie prosty kołodziej cnotami swojemi może dostąpić najwyższej władzy. — Jeszcze się wtenczas doskonale udało panu chorążemu, stojącemu jako gospodarz za krzesłem królewskiem: — Najjaśniejszy panie, powiedział, wasza królewska mość jest dla nas zupełnym Piastem, nawet kołodziejem, jak on, bo toczysz koło fortuny polskiej i litewskiej. — Co król mu odwdzięczył miłym uśmiechem; potem król zaczął po francusku rozmawiać z panią chorążyną. Zaczęła się animować kompania za hasłem przez gospodarza danem, który ogromnym kielichem spełnił zdrowie jego królewskiej mości w ręce JW. Niesiołowskiego, wojewody naszego. A potem kielich puścił się na wędrówkę między nami, przy tem zdrowiu śpiewano wiersze na prędce ułożone przez pana chorążyca litewskiego, naszego posła, a brata rodzonego gospodyni domu. Król małym kieliszkiem pił zdrowie gospodarstwa i szlachty, ale widno było, że mu to nie służyło, i choć w małej ilości, nie pijał bez widocznego wstrętu. Ale my szlachta, rozrzewniona jego bytnością, pozwoliliśmy sobie, że przez cały czas obiadu zabawa była dość animowana. I panowie z królem przybyli, chociaż do Warszawy nawykli, nie gorzej nam dopisali, a szczególnie ksiądz Naruszewicz, pisarz litewski, który pił że aż miło. Jednak jakieś było umiarkowanie, bo pan chorąży wstrzymał nasz popęd, gdyż król po obiedzie miał rozdawać urzędy; trzeba więc było gospodarzowi być trzeźwym, bo jako zastępującemu miejsce podkomorzego, wypadało jemu mówić z królem o wakansach i przekładać mu życzenia obywatelskie.
Jakoż po obiedzie król wezwawszy JW. wojewodę i kasztelana nowogrodzkich i pana chorążego Rdułtowskiego do swojej komnaty, konferował z nimi o nagrodach zasłużonym obywatelom i o rozdaniu wakansowych urzędów tym, co opinię publiczną mieli za sobą.
Po skończonej konferencyi wróciwszy na pokoje, gdzie my zebrani z wielką niecierpliwością oczekiwaliśmy ich przybycia, król jegomość kazał księdzu Naruszewiczowi ogłosić nazwiska łaskobierców. Orderem orła białego zaszczyceni wtedy zostali: JW. Gedeon Jeleński kasztelan i ksiądz Kuncewicz, biskup adnumentański, sufragan nowogrodzki. A świętego Stanisława: pan chorąży, gospodarz domu, pan Obuchowicz, podwojewodzy, i pan Rewieński, prezydent sądów ziemskich. Pan Siemiradzki, który przed rokiem złożył nasze stolnikostwo in favorem pana Hipolita Korsaka, otrzymał urząd sędziego wojskowego. Wakujące strażnikostwo i mostowniczowstwo nowogrodzkie dostali: Pan Celestyn Czeczot i pan Józef Barzobohaty; także kilka starostw król naszym rozdał i nieco urzędów egzotycznych. W tym hojnym wylewie szczodroty najjaśniejszego pana i mnie jego laska nie ominęła: dostało mi się cześnikowstwo parnawskie. A sposób, w jakim król te godności rozdawał, był nam wdzięczniejszy niż one same. Bo każdemu świeżo zaszczyconemu umiał coś obowiązującego powiedzieć. Gdy przyszło do mnie: — Mości cześniku parnawski, rzekł, zawsze się staramy zasłużonym obywatelom podawać coraz obszerniejsze pole do dalszych ich zasług. Wiem, że długo byłeś nam przeciwny; ani wam to za winę przypisujemy, boś szedł za swojem przekonaniem. Spodziewamy się atoli, iż odtąd jedna tylko opinia nie dopuści żadnych domowych rozterek w naszej rzeczypospolitej i że z równą wiernością będziesz służył królowi ściśle zjednoczonemu z całkowitym narodem, jakeś służył tej części, która niefortunnemi okolicznościami od niego się była odłączyła. Tuszym, że mieć zawsze będziemy w waćpanu wiernego sługę i przyjaciela. —
Klęknąłem natychmiast przed królem i u nóg jego odnowiłem przysięgę wierności, co ją aż do samego końca dochowałem jemu. I nie tylko ja, ale wszyscy obdarzeni równym zapałem przysięgali mu wiarę. Taką miłością zapaliliśmy się do naszego pana, że byliśmy jak w gorączce: żaden z nas nie umiałby dokładnie przypomnieć sobie, cośmy wyrabiali. To tylko pamiętam, że ustawicznie padaliśmy do nóg, płakaliśmy i śpiewali na przemian, a pili co się wlazło. — Choć król okazywał, iż był rad tym naszym wynurzeniom, pewny jestem, żeśmy się naprzykrzyli jemu, bośmy chwili mu wolnej nie zostawili: co jeden kończy, to drugi zacznie, a gospodarz tylko chodzi od jednego do drugiego i przekłada, że król nazajutrz z rana musi jechać, że podróżą i pracą zmęczony, że wczasu mu potrzeba — na siłę my się przekonać dali. A tak zebrawszy się w oficynie, żeby hałas nie dokuczał królowi, całą noc piliśmy; że kiedy z rana król wsiadał do karety, zastał nas przed gankiem na nogach, lubo dobrze chwiejących się. Dopiero znowu nowe śpiewy i klękania przy pożegnaniu i prośby, by nam dał ojcowskie błogosławieństwo, którebyśmy zanieśli żonom i dzieciom naszym. A większa część naszych, choć ledwo na nogach się trzymała przez wino i niewczas, króla konno odprowadziła aż do granicy naszego województwa.
Ale kiedy po odbyciu wszystkiego wróciłem do Doktorowicz, co to była za radość żony i czeladki! Zsiadając z bryki, pierwsze moje słowa do żonki, która na przyjęcie moje wybiegła, były:
— Żonko! dziękuj Bogu, że nam nad spodziewanie poszczęścił: był już z jego łaski majątek i dziatwa, urzędu tylko nie dostawało, aż król jegomość raczył nas i urzędem zaszczycić. Mościa cześnikowo parnawska! pocałujże swojego męża! — Co powiadasz, mój kochanku? — Tak, tak, moja Magdusiu! Pamiętasz, jakoś mocno uczuła roku zeszłego, że nasza sąsiadka, pani Rajka, miecznikowa, napisała do ciebie: Mnie wielce miłościwa pani i kochana siostro! Rzewnemi łzami płakałaś przedemną, skarżąc się na jej niegrzeczność. A jam ci powiedział: choć pani miecznikowa mogłaby spuścić ze swego prawa, by niem nie upokarzać sąsiadki; przeczyć jej tego prawa nie można, bo ona urzędniczka, a ty po prostu szlachcianka. Ledwom cię ukoił, toś przez cały rok ofiarowała boskiej Opatrzności poniedziałki suszyć, byś także została urzędniczką. Widzisz, że kto z Bogiem, Bóg z nim, i my teraz z jego łaski jesteśmy wielmożni. — Ach, mój Sewerynku, pozwól niechno wyprawię forysia do pani miecznikowej z doniesieniem o naszem szczęściu, które listownie jej oznajmię, jako sąsiadce łaskawej. — Dobrze, moja Magdusiu, pisz; niech wszyscy wiedzą, że my na ludzi wyszli.
Moja Magdusia do siebie nie mogła przyjść z radości. A ja patrząc na tę jej radość, więcej czułem moje szczęście, niż kiedym je otrzymaj w Snowiu z rąk najjaśniejszego pana. A w domu z jaką pociechą cała moja czeladka i wiejska gromada przybyli do mnie z powinszowaniem!
Pięćdziesiąt kwart gorzałki dałem gromadzie, aby na moim dziedzińcu radowała się z nami, a mój stary dyspozytor Pękalski, który mojego dobra gorliwiej niż własnego pilnował, którego synów moim kosztem w szkołach utrzymywałem, do łez mnie rozczulił, bo jak mu Magdusia oznajmiła, że cześnikiem zostałem, powiedział mnie: — Panie! już teraz spokojnie umrzeć mogę, kiedy doczekałem, że zasługi pańskie nie poszły marnie.
Ledwo nie przez cały kwartał zjeżdżali się do mnie sąsiedzi, by mi winszować zaszczytu, i nie mało kosztu ta ich życzliwość nam przyczyniła. Aleśmy tego nie żałowali, i Magdusia, choć skrzętna gospodyni, tak była ucieszona swojem znaczeniem, że na żadne wydatki dłoni nie ściskała.