Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Pewnego dnia, zaledwieśmy z matką powstały od obiadu, który jadałyśmy o szóstéj po południu, rozległo się za bramą podwójne uderzenie z bata i na dziedziniec wtoczyła się ciężka kareta z sześciu końmi.
Spojrzałyśmy pośpiesznie w okno.
— To pani S. z córkami przyjechała! — rzekła moja matka.
Słyszałam już była od matki i Franusia o téj naszéj sąsiadce; ciekawa byłam ją poznać, a przy tém ucieszyłam się, widząc wysiadające z powozu dwie młode panny.
Matka moja uprzejmie podbiegła ku drzwiom, które lokaj na oścież otworzył, i ujęła ręce wchodzącéj sąsiadki. Była to czterdziesto-letnia przeszło kobieta, wysoka, otyła, ubrana w suknią aksamitną i kapelusz o strusich piórach, z pewnym wyrazem dumy na ustach i złośliwości w oczach. Za nią weszły dwie jéj córki, alem zrazu mało na nie zwróciła uwagi, bo, stojąc na stronie, przypatrywałam się powitaniom mojéj matki z przybyłą. Ściskały się serdecznie za ręce.
— Bonjour, bonjour chère M-me Mathilde — mówiła pani S. — tak-em się za panią stęskniła, ma toute bonne! ma toute aimable!
— Oh, merci, merci! — odpowiedziała moja matka, ściskając ciągle ręce pani S. — wybierałam się w tych dniach do pani, bo nigdy nie mam dosyć jèj miłego towarzystwa!
— Dobra jesteś o tyle, o ile piękna, nieoceniona pani Matyldo! — z nowém przymileniem wyrzekła pani S.
— Zawsze nie tyle dobra i miła, jak pani — odpowiedziała moja matka.
W ciągu téj arcy grzecznéj i czułéj rozmowy, słyszałam jakiś fałszywy ton, brzmiący w głosie mojéj matki, i pochwytywałam złośliwe błyski oczu pani S. Byłam pewną, że obie te panie mówiły nieprawdę i zdziwiłam się.
— Córka moja, Wacława — wymówiła moja matka, prezentując mię sąsiadce.
Pani S. orzuciła moję osobę takiém spojrzeniem, iż byłam pewna, że w tém mgnieniu oka porachowała wszystkie włosy na mojéj głowie i guziczki przy sukni, potém wyciągnęła do mnie rękę i rzekła:
— Bonjour, mademoiselle! oto są moje córki: panna Emilia i panna Zenona. Spodziewam się, że poznacie się z sobą bliżéj i poprzyjaźnicie.
Obie panny podały mi ręce i wtedy dopiéro uważniéj na nie spojrzałam. Były to młode dziewczęta w moim wieku, lub mało starsze ode mnie, ni ładne, ni brzydkie, białe, różowe z zadartemi noskami, wyprostowane, sztywne, bardzo modnie i kosztownie ubrane. Matka moja i pani S. usiadły na kanapie, ja i dwie panny na fotelach i zaczęła się rozmowa.
Z razu przecież ja i panny S. tworzyłyśmy milczącą trójkę; czułam, że wypadało mi rozpocząć z niemi rozmowę, ale nie wiedziałam od czego zacząć. Wybawiła mię z kłopotu panna Zenona, odzywając się:
— Pani długo była na pensyi?
— Ośm lat — odpowiedziałam.
— I zupełnie już pani pensyą ukończyła?
— Zupełnie.
— Jakże się pani wieś podoba?
Odpowiedziałam, że znajduję ją zachwycającą i na tém skończył się dyalog piérwszy.
Panny S. spuściły oczy i siedziały nieruchome.
Sama nie wiedziałam, jak mam dalszą zawiązać rozmowę i siedziałam, jak na rozpalonych węglach.
— A panie stale zamieszkują na wsi? — odważyłam się zapytać.
— O tak — odpowiedziały obie razem i na tém się skończył dyalog drugi.
Matka moja rzuciła na mnie wymowne spojrzenie; zrozumiałam, że mówiło mi ono, abym była rozmowniejszą. Ale o czém tu mówić z osobami, które piérwszy raz w życiu widzę, a które siedzą na krzesłach, wyprostowane jak szpileczki, i oczy trzymają utkwione w falbankach swoich sukien?
— Jakże panie czas przepędzają? — ozwałam się w końcu.
— Niezupełnie dobrze — odpowiedziała panna Emilia.
— Doprawdy — zawołałam ze zdziwieniem — a mnie tak przyjemnie czas przechodzi!
— Nic dziwnego; pani dopiéro wróciłaś z pensyi i wszystko dla niéj jest nowością — odezwała się panna Zenona.
— Toby znaczyło — rzekłam z uśmiechem — że po pewnym upływie czasu, to, co dziś dla mnie miłém, stanie się nudném i niezajmującém?
— Niezawodnie — odparła Zenona — a prędko to nastąpi, bo mało pani znajdziesz tu rozmaitości. Chociaż zabawy bywają u nas bardzo częste, to jednak towarzystwo widujemy zawsze jednostajne.
— A więc — rzekłam rezolutnie po chwili namysłu — gdy nie będę mogła bawić się, zacznę pracować.
Obie panny podniosły zdziwione oczy i popatrzyły na mnie ciekawie. Zdało mi się, że w oczach starszéj, Emilii, wzbudzone memi słowami, błysnęło żywe zajęcie.
— Waciu? — ozwała się w téj chwili moja matka — może zaprosisz panie do ogrodu i pokażesz im klomby, twoim smakiem urządzone.
Powstałyśmy i za chwilę byłyśmy już w ogrodzie. Zaledwie przestąpiłyśmy próg salonu i znalazłyśmy się na świeżém powietrzu, w towarzyszkach moich nagła zaszła zmiana. Podniosły spuszczone powieki, rozjaśniły twarze i piérwszy raz swobodnie na mnie spojrzały.
— Jaka pani szczęśliwa! — zawołała z nich jedna — nie oswoiłaś się jeszcze z tém, co nas oddawna przestało już bawić! My tak wiecznie nudzimy się w domu!
— Zdaje mi się — odrzekłam ze zdziwieniem — że panie wcale nie jesteście starsze ode mnie?
— Ja mam lat ośmnaście, a siostra moja Emilia dziewiętnaście, ale od trzech lat obie uważane jesteśmy za dorosłe panny. Z początku bawiło nas wszystko: suknie, zabawy, grzeczności nam robione; ale teraz tak przywykłyśmy do tego wszystkiego, że nas to wcale nie zajmuje.
— Po całych dniach siedzimy w domu z założonemi rękoma — podjęła Emilia — i jak zbawienia czekamy gości, a gdy nie przyjadą, umieramy z nudów i same nie wiemy co robić z godzinami, które wloką się długie jak miesiące.
Przykre wrażenie czyniły na mnie te wyznania; czyżby i ze mną miało być z czasem tak samo? — pomyślałam.
— Mówiłaś pani przed chwilą — ozwała się Emilia — że, gdy się znudzisz, będziesz pracować. I ja myślałam już kilka razy o tém, żeby się wziąć do czego, toby może czas prędzéj przechodził. Ale kiedyż niéma do czego wziąć się. Gospodarstwem zajmuje się ochmistrzyni i panna apteczkowa; suknie szyją nam krawcy i modniarki; książek w całym domu innych niéma, prócz romansów francuzkich, których nam otwarcie czytać nie wolno. Do muzyki nie mamy obie najmniejszéj zdolności, a jednak gramy po parę godzin na dzień, aby tylko módz pokazać ludziom, że grać umiemy. I cóż tu robić? Wprawdzie nalewamy z kolei herbatę, wyszywamy na kanwie w krosienkach i haftujemy kołnierzyki; ale to wszystko niezajmujące i nie posiada nawet wyraźnego celu. Kołnierzyki naprzykład nosimy zawsze kupowane po sklepach, gdyż są ładniejsze, a te, które same haftujemy, walają się po szufladach. I co tu robić? proszę!
— A jakżebyś pani pracowała? — zagadnęła mię Zenona.
Zmieszałam się bardzo, bo pojęcia moje o pracy były czysto teoretyczne, przelotne tylko i sama nie wiedziałam z razu jak odpowiedziéć na zapytanie. Po chwili jednak namysłu odpowiedziałam z determinacyą:
— Nauczyła-bym się szyć suknie i szyła-bym je sobie sama; odebrała-bym od panny apteczkowéj kluczyki i wydawała-bym ze śpiżarni; wyszukała-bym ze dwoje ubogich dzieci i uczyła-bym je czytać.
Towarzyszki moje popatrzyły na mnie ze zdziwieniem i zdawały się zastanawiać nad tém, co powiedziałam. Ja także zamyśliłam się głęboko i wszystkie trzy, zwolna i ze spuszczonemi głowami, postępowałyśmy wzdłuż lipowéj alei.
W końcu, dręczona tłumem myśli, ozwałam się:
— Widzę, żeście panie, mimo małéj różnicy wieku, daleko więcéj ode mnie świadome życia i obyczajów, jakim ludzie ulegają na świecie. Ja zaś z natury méj jestem ciekawą, nie bierzcie-ż mi więc za złe, że was osypuję pytaniami, i powiedzcie mi jeszcze, co ma uczynić panna, któréj nudno i ciasno w granicach cudzą wolą zakreślonych, a która dla zwyczaju przestąpić ich nie może?
— Wyjść za mąż — odpowiedziała zupełnie seryo Zenona.
— Jakto! — zawołałam — wyjść za mąż dlatego tylko, aby przestać się nudzić?
— Ażeby być swobodną — dokończyła młoda panna S.
Zdziwiła mnie ta odpowiedź niewymownie; Emilia wzięła mię za rękę.
— Pani jesteś tak szczerą, tak otwartą, od razu widać to z twojéj twarzy. Jestem także pewna, że masz bardzo dobre serce, widać to z twoich oczu. Bądźmy przyjaciółkami, pokochałam cię od piérwszego spojrzenia!
Pocałowała więc mię w twarz serdecznie.
— I ja także poczułam dla pani żywą sympatyą — rzekła Zenona. — Jesteś tak jakoś niepodobna jeszcze do nas!
Ostatnie słowa wymówiła z dziwną intonacyą w głosie.
Uścisnęłyśmy się wzajemnie.
— Mówmy sobie po imieniu — rzekła Emilia.
— Dobrze, Emilko! — zawołałam uradowana.
W uścisku dwóch sióstr, jakim mię obdarzyły, poczułam dobroć i serdeczne ciepło i tém więcéj żałowałam je, że się tak srodze nudziły i że spostrzegłam kilka razy w ich twarzach przeglądający smutek.
Wracałyśmy z przechadzki dobrze już poprzyjaźnione, ale, gdy tylko przestąpiłyśmy próg salonu w obu siostrach znowu nagła zaszła zmiana. Zesztywniały, ochłodły i, ze spuszczonemi powiekami, jak wprzódy, wyprostowane, usiadły na fotelach. Matka moja z niezmierną uprzejmością częstowała panią S. i obie panie bezprzestannie zamieniały między sobą czułości i komplementa. Obok tego uważałam, że matka moja kilka razy zatrzymywała wzrok swój na obu pannach S., a potém przeniosła go na mnie i w oczach jéj błysnęło zadowolenie.
Pani S. również przenosiła wzrok ze mnie na swoje córki, ale w spojrzeniu jéj coraz żywsza malowała się złośliwość, a na czole gromadziły się chmury, które daremnie rozpędzić chciała przymuszonéj uprzejmości uśmiechem.
Zastanowiłam się nad tą grą fizyognomii dwóch pań i zrozumiałam ją. Matka moja znajdowała mię ładniejszą od panien S. i cieszyła się; to samo spostrzeżenie w tłumiony ale widzialny gniew wprawiało ich matkę. Dlaczegóż więc te panie, rywalizujące z sobą i nie lubiące się widocznie, objawiały tyle wzajemnéj czułości i ugrzecznienia?
Postanowiłam zapytać o to matkę po wyjeździe gości. Po herbacie matka moja poprosiła panny S. aby coś zagrały. Emilia usiadła przy fortepianie i furioso zagrała jakąś wojenną fanfarę. Gra jéj była wyraźnie wymęczona, bez czucia i pojęcia sztuki, nie było w niéj umiejętności ni talentu. Powstała od fortepianu z twarzą zaczerwienioną, jak burak. Wyglądała, jak tylko co zdjęta z łoża tortur.
Pani S. wycedziła prośbę, abym z kolei i ja zagrała. Miałam już powstać i spełnić jéj żądanie, gdy nagle myśl mi przyszła, że nie dobrze będzie, jeśli we własnym domu grą daleko lepszą i umiejętniejszą upokorzę niedołężną muzykę Emilii. Nie wiem zresztą dlaczego, ale zdawało mi się, że ona sama obawiała się tego i z pewnym niepokojem przenosiła wzrok swój ze swéj matki na mnie. Za nic w świecie nie chciała-bym wyrządzić jéj przykrości i naprędce wymówiłam się przed panią S. bólem ręki. Emilia spojrzała na moje ręce, które wyglądały zupełnie zdrowo, a potém długo popatrzyła na mnie. Spotkałam się z tém jéj spojrzeniem i wydało mi się, że była w niém czułość i wdzięczność. W oczach zaś pani S. błysnął wielki tryumf. Sądzę, że owéj chwili była pewną, iż albo wcale grać nie umiem, albo gram niedołężniéj jeszcze od jéj córki. Wkrótce pani S. powstała z kanapy, żegnając się z moją matką. I znowu posypał się z obu stron grad komplementów, czułości, upewnień najszczerszéj przyjaźni i sympatyi, a temu wszystkiemu towarzyszyły złośliwe spojrzenia pani S. i dwuznaczny uśmiech mojéj matki. Zdawało-by się, że w tych dwóch osobach, ściskających sobie ręce i rozczulających się wzajemnie, były cztery osoby. Dwie kochały się nad życie, a dwie niecierpiały się z całego serca. Panny S. w obliczu swéj matki pożegnały się ze mną z wymierzoną i wyważoną etykietalną czułością, ale gdy odwróciła się, Emilia objęła mię ramieniem i serdecznie pocałowała w usta kilka razy. I znowu w jednéj osobie pokazały się mi dwie osoby. Jedna była sztywna i wyrachowana salonowa panna, druga dobra, ciepła i serdeczna dziewczyna.
Matka moja patrzyła przez okno, dopóki kareta nie zniknęła za bramą, potém rzuciła się na kanapę jakby po wielkiém zmęczeniu, i wyrzekła z szerokiém ziewnięciem:
— A cóż za nieznośna, nudna i napuszona osoba, ta pani S.!
Patrzyłam na nią zdziwiona i zmartwiona zarazem, lubo sama nie wiedziałam, jaki był powód przykrości, którą poczuwałam. Matka moja mniéj jakoś piękną, niż zwykle, wydawała mi się w téj chwili. Instynktowy wstręt czułam dla jéj dwulicowości, którą w niéj spostrzegłam. Usiadłam przy niéj i ozwałam się nieśmiało:
— Moja mamo, wytłómacz mi pewną rzecz, któréj nie rozumiem.
— Cóż takiego? — zapytała, otaczając mię czule ramieniem.
Ośmielona jéj pieszczotą, mówiłam daléj:
— Powiedz mi, dla czego okazywałaś tyle serdecznéj czułości dla pani S. i mówiłaś jéj tak wiele miłych rzeczy, skoro jéj nie lubisz, a towarzystwo jéj znajdujesz przykrém i uciążliwém?
Matka moja uśmiechnęła się.
— Moje dziecko — rzekła — pani S. zajmuje w świecie taką pozycyą, że, chcąc nie chcąc, trzeba być dla niéj czułą i uprzedzającą.
— Więc czułość twoja, moja mamo, zwracała się do pozycyi pani S., nie do jéj osoby?
— Naturalnie.
— Więc to pozycya pani S., a nie ona sama, siedziała tu na téj kanapie, jadła konfitury i słuchała komplementów, jakie jéj mówiłaś?
Zaśmiała się moja matka i żartobliwie uderzyła mię po twarzy.
— Naturalnie, moje dziecko — odrzekła — bo i któż chciał-by męczyć się nieznośną obecnością, pani S., gdyby nie posiadała w świecie takiéj, jaką posiada, pozycyi!
— A więc — spytałam jeszcze — gdyby pozycya jéj była jeszcze dwa razy wyższą, miała-byś, mamo, obowiązek być dla niéj dwa razy grzeczniejszą.
— Tak-by nakazywał zwyczaj, moja droga.
— Jaki to, moja mamo, nierozsądny i niesprawiedliwy zwyczaj! — zawołałam prawie z oburzeniem.
Moja matka długo na mnie patrzyła.
— I cóż cię w nim tak razi? — zapytała po chwili.
— Udawanie, kłamstwo, niesprawiedliwość — odrzekłam żywo. — Boć skoro grzeczność nasza i czułość ma w objawach stosować się do pozycyi tych, którym je okazujemy, to już choć-byśmy, nie wiem jak, żywe mieli uczucie względem nieposiadających takiéj pozycyi, musieli-byśmy znajdować się z nimi obojętnie. A jeżeli osoba, niżéj położona w świecie, tysiąc razy lepszą jest od téj, która wyżéj od niéj stoi? A jeśli ta, która stoi wyżéj, jest nam niesympatyczną, więc mimo to mamy dla piérwszéj chłód, dla drugiéj czułość objawiać, kłamać i nie oddawać ludziom słuszności na pozór, gdy ją przecie w sercach naszych uznajemy? Nie, moja matko, ja chyba do tego zwyczaju nigdy zastosować się nie potrafię!
Gdy to mówiłam, matka moja uważnie mi w twarz patrzyła. Dwie fałdy na jéj czole stały się znów głębszemi i znowu smutek zagrał w oczach.
— Szkoda mi ciebie — wyrzekła z cicha — tyś dla lepszego świata stworzona! Gdy pożyjesz dłużéj, powiędną te śliczne kwiatki, których teraz masz pełne serce. Posłuchaj! każda prawie z nas wchodzi w świat z takim wonnym bukietem naiwnych uczuć i idealnych wyobrażeń. Ale potém listek po listku opada z bukietu i więdnie, aż zostaje nam w końcu pęk nagich łodyg, któremi po utracie kwiatów pocieszać się musimy. Twoje naiwne i instynktowe pojęcie o prawości w stosunkach z ludźmi, to jeden z kwiatów, składających twój świeży jeszcze bukiet; moja czułość dla pozycyi pani S. to łodyga, która mi po takim samym kwiecie została.
— I cóż to było, co zdmuchnęło listki z twego kwiatka, mamo, a pozostawiło ci w ręku nagą łodygę? — spytałam, tuląc się do niéj.
— Życie i jego konieczności... świat i jego zwyczaje... — odpowiedziała zwolna i, pocałowawszy mię w czoło, odeszła.
Życie! świat! ależ ja myślałam, że one właśnie dadzą mi najpiękniejsze kwiaty, a nie odbiorą mi tych, które już posiadała! — Życie! świat!... oneż-to nauczyły moję matkę uśmiechać się z czułością do tych, których nie lubi? Oneż-to wyryły te dwie zmarszczki na jéj piękném czole, a w oczy jéj wrzuciły smętne iskry, które w nich migotały niekiedy? Jakaż więc tajemnicza a smutna potęga leży w tych dwóch wyrazach, które oczom młodéj, niedoświadczonéj dziewczyny przedstawiają symbole i obietnice nieopisanych piękności, niewyczerpanych radości? Życie i świat! te zaczarowane zamczyska, piętrzące się w wyobraźni młodéj, cudów nieznanych pełne, te krainy o tajemniczych, niedoścignionych okiem przestrzeniach, w których młode serce śni raj pierwotny ludzkości, byłyż-by podobne do tych Sfinxów starożytnych, o których mi mówiono, że zdaleka wędrówce biorą je za bóztwa, a gdy się zbliżą, widzą... potwory?
Z głową niespokojnych pytań pełną, odeszłam do mego pokoju. Tam, zanim usnęłam, białe światło lampy rysowało przede mną po ścianach drżące kielichy lilii śnieżnych, które chwiały się pod tchnieniem czegoś niewidzialnego i listek po listku traciły stopniowo ze swojéj wspaniałéj, srebrzystéj korony. W pół senném marzeniu, widziałam posadzkę zasłaną kwiatami, które w moich oczach więdły i umierały, a mnie żal zdejmował za niemi wielki... podnosiłam w górę oczy i zdawało mi się, że widzę nad sobą niebo wieczorne, a rozsiane po niém gwiazdy złote bladły, nikły, umierały tak, jak owe kwiaty rozsiane po ziemi...
Smutno mi było.