Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „W trzy lata później” |
Indeks stron |
Był to jeden z wieczorów wczesnéj jesieni; do pokoju wpływały przez otwarte okna strugi świeżego, ożywczego powietrza i barwiste światło, jakiém promieniał na zachodzie szeroki pas z purpury i złota. Matka moja siedziała na sofie, i wpół serdecznym, wpół ciekawym wzrokiem wpatrywała się w stojącego przed nią młodego mężczyznę, w którego i ja wpatrywałam się, stojąc u okna, wpatrywała się także i Emilka, kryjąc się nieco za mnie, i twarz swą, oblaną rumieńcem, bojaźliwie nieledwie wysuwając z za mego ramienia.
Gościem naszym był dwudziesto-kilkoletni młodzieniec, z płowemi włosami i błękitnemi, pogodnemi oczyma, z czołem białém, a twarzą ogorzałą, z wesołym uśmiechem na purpurowych ustach, z muskularnemi, zgrubiałemi nieco rękoma.
Stał on przed moją matką i patrzył na nią, a potém wzrok swój na mnie przenosił. Radość szczera promieniała na czerstwéj jego twarzy, a w oczach kręciła się drobna łza rozrzewnienia. Był to Franuś...
Matka moja wiedziała już ode mnie, że został rzemieślnikiem, ale wyobrażała sobie, że ta zmiana stanu, jakiéj uległ, musiała go wiele kosztować i spodziewała się zapewne zobaczyć go zgnębionym, upokorzonym, smutnym, schorzałym, może i złamanym pracą, przedsięwziętą nad siły. Tymczasem przedstawił się jéj, jako prawdziwe wcielenie życia, energii młodzieńczéj, wiary w przyszłość i w siebie, czerstwego zdrowia ciała i duszy. Z przeszłości pozostała mu tylko zewnętrzna ogłada, w świecie, w jakim wychował się, nabyta, i jeden wdzięk więcéj jeszcze dodająca jego powierzchowności.
— I zupełnie pogodziłeś się z położeniem swojém? — spytała matka moja Franusia, kiedy po długich powitaniach usiadł pomiędzy nami.
— A dlaczegoż nie miał-bym się z niém pogodzić, kuzynko? — wzajemnie zapytał Franuś, ze zdziwieniem prawie patrząc na moję matkę.
Widoczném było, że zapomniał już nawet o wyobrażeniach, jakie towarzyszyły piérwszym latom jego życia.
Przez cały wieczór byliśmy wszyscy bardzo weseli i rozmowni, oprócz mojéj matki, która z zamyśleniem przyglądała się wciąż Franusiowi. W zamyśleniu tém jednak nie było nic przykrego, bo czoło miała rozpogodzone i oczy łagodne. Z pewnéj tylko, mnie saméj znanéj, gry jéj fizyognomii, można było poznać, że cały szereg uwag i sprzecznych myśli przesuwał się po jéj głowie. — Dziwne, dziwne czasy! — powtórzyła parę razy, jakby do saméj siebie i machinalnie.
— Dobre czasy, kuzynko — podchwycił wesoło Franuś i ucałował jéj ręce.
— Dawniéj — mówiła moja matka — w owych złotych wiekach ludzkości, o jakich tak często wspominają poeci, pasterze stawali się królami; dziś królowie tego świata zstępują do cnót i zajęć pasterskich...
— Tak, kochana kuzynko — odpowiedział Franuś z uśmiechem — a cnoty te i zajęcia stają się królom tak drogie i miłe, że nie chcieli-by już ich może zamienić na uprzednie królowanie, więcéj pozorne, niż prawdziwe.
Matka moja dłoń przesunęła po czole.
— Patrząc na ciebie, Franusiu — rzekła — czuję wielką ochotę wierzyć w to, co mówisz...
Spodziewałam się, że po odejściu Franusia, Emilka wiele mi o nim mówić będzie. Gdyśmy się jednak znalazły w osobnym pokoiku naszym, wbrew oczekiwaniu memu, nic do mnie nie rzekła, a tylko goręcéj jeszcze, niż zwykle, pocałowawszy mnie parę razy, usiadła w milczeniu przy swoim stoliczku i otworzyła jakąś książkę. Widząc, że nie ma usposobienia do rozmowy, nie narzucałam się jéj z mojém towarzystwem, a znużona dziennemi po mieście kursami, wkrótce usnęłam. Kiedy śród nocy przebudziłam się po raz piérwszy, zegar ścienny wybijał późną popółnocną godzinę, a Emilka siedziała jeszcze na tém samém miejscu, na którém widziałam ją, usypiając. Przed nią rozłożona była na stoliku książeczka, w któréj spisałam uwagi i rady mego ojca, a którą czytywałyśmy nieraz wspólnie. Wzrok jednak Emilki oderwał się w zamyśleniu od kartek książki i utkwił w przestrzeni, łzawy i marzący. Białe światło lampy padało na czoło jéj pochylone i wsparte na dłoni, i odbijało się w błękitnych źrenicach. Reszta twarzy pokryta była cieniem i wyrazu jéj dojrzéć nie mogłam. Z oczu tylko poznawałam, że w myśli zadumanéj dziewicy, jak perełki na jedwabnym sznureczku, przesuwały się wspomnienia różnych chwil przeszłości, i pytania, jaką téż będzie ta przyszłość, która, w postaci rozbudzonego na nowo uczucia, zakołatała dziś do jéj serca?
W parę tygodni potém, warsztat stolarski, założony przez Franusia w ulicy niezbyt odległéj od naszego mieszkania, działał już w pełnéj sile. Franuś wraz z ojcem moim odbył podróż za granicę, z zamiłowaniem przypatrywał się wszelkim udoskonaleniom, jakich nabyły rzemiosła w innych krajach, pilnie uczył się technicznéj ich strony, a zarazem umysłem, przyzwyczajonym od dzieciństwa do widoku rzeczy pięknych i wytwornych, odgadywał prawa estetyki i wykwintnego smaku, które każdy, najprostszy na pozór wyrób, podnoszą do wysokości arcydzieła. To téż, gdy w miesiąc po przybyciu jego do W., poszłyśmy zwiedzić jego zakład, nie mogłyśmy nie podziwiać, z jaką szybkością i zręcznością odbywało się tam wszystko, jak każdy przedmiot, wychodzący z pod ręki Franusia i jego pomocników, odpowiadał wszystkim warunkom wygody, mocy i piękności.
Mieszkanie Franusia składało się z jednego pokoiku, umieszczonego na facyatce domu, którego całe niższe piętro zajmowali pomocnicy i czeladnicy jego. Poszłam je zwiedzić. Skromny to był i ciasny pokoik, za całą ozdobę mający czystość bez zarzutu i sporą szafkę z książkami, w któréj, obok arcydzieł poezyi i beletrystyki, znajdowały się w wielkiéj liczbie dzieła, o przemyśle i rzemiosłach traktujące. Wprowadziwszy mnie do tego skromnego schronienia, Franuś obejrzał się po niém wesoło, i rzekł do mnie z poufałością, do któréj przywykliśmy byli oboje w domu mego ojca:
— Upewniam cię, Wacławo, że lepiéj mi tu jest daleko, niż było w oficynie babki Hortensyi.
— Choćby dlatego — przerwałam, śmiejąc się — że nie jesteś zmuszony podnosić nikomu kłębuszków z pod kanapy...
— Ani wstydzić się swéj nieudolności i zjadać chleb, podany jako jałmużna — z powagą dokończył Franuś.
Na dziedzińcu zgrzytały dwie piły, leżały stosy wysychającego na słońcu drzewa, przez bramy wjeżdżały wozy, przywożące coraz nowe zapasy stolarskiego mataryału, mające starczyć na całą zimę. W obszernéj szopie kilku ludzi w robotniczych bluzach dzielnie uwijało się z heblem, klejem i młotkami, od czasu do czasu zbliżając się do umieszczonego pośrodku szopy stołu, na którym leżały stosy rysunków i wzorów na posadzki, meble i różne sprzęty, począwszy od najprostszych i najtańszych, aż do takich, które, lekkie i wspaniałe, opatrzone w misterne rzeźby i ozdoby, służyć miały do zapełniania bogatych i wykwintnych salonów.
Gdyśmy nadeszły, Franuś, wraz z głównym pomocnikiem swoim, zajęty był wykonywaniem rzeźby, mającéj okrywać szuflady prześlicznego biurka, do którego wzór leżał przed nim na stole. Ujrzawszy nas, porwał się od roboty, ale nie wypuścił z ręki dłuta, i tak z tém narzędziem w ręku, odziany w bluzę, z głową odkrytą i twarzą rozpromienioną, oprowadzał nas po swoim zakładzie, który nazywał żartobliwie: swojém królestwem.
Zdaje mi się, że matka moja piérwszy raz w swém życiu zwiedzać musiała na większą skalę założony rzemieślniczy warstat, bo rozglądała się wkoło z wielką ciekawością, a mianowicie zajmowali ją robotnicy w bluzach, pilnie i pojętnie pracujący pod nadzorem Franusia, który, pomimo rozmowy, jaką prowadził z nami, rzucał na nich od czasu do czasu baczne wejrzenia. — Nie sądziłam — rzekła, gdyśmy wracały do domu — aby podobne miejsce tak przyjemnie wyglądać mogło. Widocznie i taka nawet ręczna, machinalna praca, posiada swoje piękne i zajmujące strony.
— Nie jest ona machinalną, jak się z pozoru zdaje — ozwał się Franuś, który, zmieniwszy bluzę na zwyczajne ubranie, towarzyszył nam w powrocie do domu. — Co więcéj — mówił daléj — jestem zdania, że niéma na świecie machinalnéj pracy, jeżeli człowiek, który się jéj oddaje, nie traci z myśli warunków piękna i użyteczności, w jakich ma być ona dokonaną. Przypominam sobie, że w porze, gdy rozpoczynałem dopiero mój skromny zawód, i gdy chwilami dawne pojęcia i przesądy odzywały się jeszcze we mnie, buntując mnie przeciwko położeniu, w którém jednak szukałem zbawienia od wiecznéj zależności i nicości moralnéj, ojciec Wacławy, którego imienia nie mogę wspomniéć bez najgłębszéj czci i wdzięczności, powiódł mnie z sobą na jednę z tych dalekich wycieczek, które zwykł odbywać, jako gorliwy miłośnik i badacz przyrody.
Przyzwyczajony do niezmąconéj jego pobłażliwości i dobroci, powierzałem mu w drodze zwątpienia moje i upadki na duchu, jakich doświadczałem; mówiłem mu, że nieraz myślę z goryczą, dlaczego tak nizkie na tym świecie i niepokaźne miejsce dostało mi się w udziale wtedy, gdy są przecie szczęśliwi, którzy dochodzą wysoko i dokonywają wielkich rzeczy? Znajdowaliśmy się wtedy w głębi wonnego sosnowego boru. Ojciec Wacławy przystanął, pochylił się nieco i wskazał mi dwie mrówki, które po powierzchni mchu dążyły do niedaleko ztamtąd widniejącego mrowiego gniazda. — Patrz — rzekł do mnie — jeden z tych owadów, silny i duży, ciągnie za sobą wielką i ciężką gałęź, drugi, młodszy znać, mniejszy i słabszy, niesie drobne mchu ździebełko. Ale, jak jeden, tak drugi, owoce pracy swojéj niosą gniazdu swemu, które nie mogło-by się obejść tak bez téj jędrnéj i bogatéj gałęzi, jak bez miękkiéj mchu odrobiny. Czy mała ta mrówka może stać się wielką, skoro natura nie utworzyła jéj taką? Czy powinna ona wstydzić się tego i boléć nad tém, że, gdy silniejsza jéj towarzyszka dźwiga i nosi znaczne ciężary, ona zdolna tylko drobne gniazdu swemu przynosić usługi? Nie, ona pracuje wedle sił i natury swojéj, a dzięki téj pracy swéj, ma prawo szukać w swojém gnieździe spokojnego przytułku, bo nie jest w niém pasożytem, ani nieużytecznym zjadaczem cudzych płodów.
Matka moja z coraz większém zajęciem przysłuchywała się podobnym rozmowom, prowadzonym często pomiędzy mną, Emilką i Franusiem.
— A — mówiła — składacie inny świat... Wprowadzacie mnie do innego świata...
Franuś, zajęty pilnie swemi robotami, niezbyt częstym bywał u nas gościem. Niedziele wszakże, święta, a niekiedy i wieczory dni powszednich, przepędzał z nami. Wtedy zawiązywały się pomiędzy nim a Emilką nieskończone rozprawy o rzemiosłach, znaczeniu ich i o technicznych i estetycznych stronach. Oboje młodzi ludzie gorąco brali się do prac, które im miały zapewnić spokój umysłu i byt niezależny. Ztąd wywiązało się pomiędzy nimi pewne powinowactwo moralne, wynikające ze wspólności zajęć i zamiłowań, i pewna poufała, na tém powinowactwie oparta przyjaźń. U Emilki były jeszcze, obok téj przyjaźni, nagłe rumieńce i błyskawice w spojrzeniu, objawiające szybkie uderzenia jéj serca, wtedy mianowicie, gdy pod oknami naszemi rozlegały się męzkie stąpania Franusia, albo, gdy oczy jego spoczywały na jéj twarzy z szacunkiem przyjaciela i serdecznością braterską. Jakkolwiek jednak z baczną uwagą przypatrywałam się młodéj parze, nie spostrzegłam u Franusia ani rumieńców, ani błyskawic w oczach. Emilka była mu przyjaciółką, pokrewną losem i wyobrażeniami, miłą i poufałą towarzyszką... ale niczém więcéj. Raz, znalazłszy się z nim sam na sam, spytałam go: co myśli o Emilce? — Dobra jest, rozsądna i odważna — odpowiedział z przekonaniem, ale zarazem i spokojnie. Pojęłam, że młody i z gorącém sercem człowiek, jakim był Franuś, nie w ten sposób-by mówił o kobiecie, dla któréj-by miał żywsze, niż przyjaźń, uczucie.
Emilka jednak wydawała się zupełnie szczęśliwą: nie czyniła mi wprawdzie nigdy żadnych zwierzeń, co zresztą najlepiéj świadczyło o głębokości i sile uczucia, jakie dla Franusia powzięła; ale nieraz drżącym uściskiem dłoni, lub rozmarzonym wyrazem oczu, z jakim patrzyła na mnie, opowiadała mi to, czego usta jéj wymówić nie śmiały. Blada wprzódy i nieco zwiędła, rozpromieniła się teraz i rozrumieniła pod wpływem mocniéj rozbudzonych uderzeń serca, a niekiedy, co jasno czytałam w jéj czystéj i gorącéj, lubo tak łagodnéj duszy, wydawała mi się nieledwie piękną, pod tym ożywczym promieniem uczucia, który ją rozgrzał i oświetlił. Jednego właśnie z dni, w których najładniéj wyglądała w moich oczach, zwróciłam uwagę Franusia na miłą i ujmującą jéj powierzchowność. Uśmiechnął się i odrzekł: zdaje mi się, że wdzięki panny Emilii są najmniejszym z jéj przymiotów.
Byłam pewną, że miał wtedy ochotę powiedziéć, że znajduje ją zupełnie brzydką, a tylko wstrzymał się przez obawę uczynienia mi przykrości!
Pomimo to wszystko, z radością uważałam, że przyjaźń między nimi zawiązywała się coraz ściślejsza i bardziéj wylana, i miałam nadzieję, że prędzéj czy późniéj przemieni się ona u Franusia w głębsze i gorętsze przywiązanie do dobréj dziewczyny, która serdeczny do niego pociąg czuła już wtedy, gdy sama opływała w bogactwach i spodziewać się mogła świetnego losu, a on był jeszcze chłopcem ubogim i bez przyszłości.
Nowy jednak wypadek, jaki zaszedł w życiu naszém domowém, położył koniec tym moim nadziejom. Na początku zimy pan Rudolf odwiedził nas w przejeździe za granicę, i zostawił u nas, „swego skowronka i swoję różyczkę” uroczą, prześliczną Madzię. Matka młodéj dziewczyny i Rozalia pozostały w Rodowie, dokąd zabrały i młodszą siostrę Madzi; téj zaś ulubienicy swojéj, tego najdroższego dziecka swego, pan Rudolf nie chcąc zostawić pod szkodliwym wpływem matki i starszéj siostry, polecił ją naszéj opiece. Chętnie przyjęłyśmy pod dach nasz to śliczne i świeże dziecię, tém bardziéj, że obie z moją matką domyślałyśmy się, iż podróż pana Rudolfa nas miała na celu. Odjeżdżał ożywiony dziwną energią. Przygnębienie, jakie cechowało go wprzódy, zniknęło bez śladu; zdawał się być odmłodzonym o lat wiele.
A jednak w oczach jego, obok gorączkowo niemal rozbudzonego życia, grał smutek wielki, głębszy może jeszcze, niż wprzódy. Żegnając się z córką i z nami, blady był bardzo, ale ani na chwilę nie wydał się z bolesném wzruszeniem, które jednak baczne oko z łatwością odgadnąć w nim mogło. — Powrócę — mówił do nas pewnym głosem — nie prędko może, ale powrócę, muszę wrócić, bo podróż moja ma na celu dopełnienie obowiązku, naprawienie krzywdy, która przeze mnie się stała... Ufam, że dozwoloném mi będzie uczynić to i wrócić do dzieci moich, pod mój dach cichy, pod którym chcę umrzéć.
Po odjeździe ojca, świeża twarzyczka Madzi powlokła się smutkiem i bladością, niemniéj jednak, po piérwszém spojrzeniu, jakie zamieniła z Franusiem, po piérwszéj rozmowie, jaka zawiązała się między nimi, nieśmiałéj, przerywanéj milczeniami, w czasie których twarz dziewczyny oblewała się purpurą, a oczy Franusia ciskały iskrami, poznałam, że kochać się będą. Tego dnia Franuś późniéj, niż zwykle, nas opuścił, a ostatnie spojrzenie jego upadło na Madzię, która, spłoniona jeszcze cała od przedchwilowéj z nim rozmowy, stała strwożona, jak dziecię, promienna, jak dziewica, po raz piérwszy poczuwająca w sobie tchnienie miłości, i dwojgiem czarnych nieśmiałych oczu słała mu wyrazy: wracaj coprędzéj! Spojrzałam na Emilkę i przelękłam się bladości jéj twarzy, którą kryć usiłowała w muślinową firankę u okna. Wyciągnęła jednak rękę do Franusia i uprzejmym, pewnym głosem, życzyła mu dobréj nocy; potém zbliżyła się do Madzi i uścisnęła ją. Uważałam, że uczyniła to ostatnie nie bez pewnego wahania i z widoczną walką.
Téj nocy słyszałam Emilkę płaczącą długo i po cichu... I ja także nie spałam, a zdawało mi się, że mam dopiéro lat ośmnaście, z taką siłą i świeżością uderzyło mi serce, tyle cudownych obrazów i marzeń tłoczyło się do głowy, łamiąc się z zimną rozwagą, jaką rządzić się postanowiłam, zwyciężając ją i pogrążając mnie w długie, dziecinne niemal rojenia. Piérwszy to raz od roku, nie myślałam przed uśnięciem ani o uczennicach moich i jutrzejszych lekcyach, ani o środkach uprzyjemnienia i rozweselenia życia méj matki. Nie przesłałam nawet ani jednéj myśli ojcu memu, chociaż zwykle, gdy zostawałam samotną, obraz jego mieszał się ze wszystkiemi memi myślami. Poczuwałam w sobie ten głęboki egoizm serca, zdjętego niewysłowioném wzruszeniem, niezdolnego patrzéć gdzieindziéj, jak tylko jedynie w siebie.
Dlaczego działo się tak ze mną? Jaki powód strącił duchowe władze moje z drogi, po któréj postępowały one z punktualnością, nakazaną i ściśle przestrzeganą przez rozum?
Oto pan Rudolf nie z córką tylko przybył do naszego domu. Towarzyszył mu jeszcze ktoś, z kim razem puszczał się w kraje odległe, ktoś o rozumnych oczach, pogodném czole i łagodnych ustach, o kim nigdy bez wzruszenia wspomniéć nie mogłam. Zobaczyłam znowu hrabiego Witolda, ale tym razem cały już wieczór z nim przepędziłam. Spojrzenie głębokich, jak morze, oczu jego, tkwiło we mnie długo... Prosił, abym grała, i czułam, że całą duszą wsłuchywał się w moję muzykę, pragnąc może usłyszéć w niéj znowu dzieje mego serca, które już niegdyś wygrałam przed nim. Nie wiem, co posłyszał, ale, gdym wstała od fortepianu, oczy jego miały blask bardzo piękny, który tym razem nie zagasł już szybko, ale oblał mnie całém morzem nieznanego dotąd wzruszenia. Gdy odchodził, nic nie rzekł do mnie ustami, ale drżący uścisk jego ręki i wyraz twarzy, z jakim popatrzył na mnie, powiedział mi tyle... tyle... że opisać tego nie jestem zdolną.
Nie wiem dlaczego, przez całą noc myśląc o tém wszystkiém, nad rankiem zapłakałam rzewnie, a gdy słońce zimowe weszło, nie zważając na chłód i wilgoć, wybiegłam do ogródka i natężyłam słuch w stronę, w któréj miał się rozledz świst lokomotywy, unoszącéj podróżnych w dalekie strony. Gdy go usłyszałam, objęłam ramionami wilgotne drzewo i znowu płakałam...
Chłód poranny, który wstrząsał mojém ciałem, i krople wody spadające na moję głowę z bezlistnych gałęzi drzew, otrzeźwiły mnie. Wróciłam do domu i piérwszy raz od dawna ujrzałam w lustrze twarz moję bladą i zmęczoną, a oczy zarumienione od łez i niespania. Starałam się, aby nikt z domowych nie dostrzegł śladów wzruszenia, jakiemu uległam. Na lekcye jednak szłam dnia tego wolniejszym, niż zwykle, krokiem, i dopiéro nieubłagany Chapsal i gammy, wygrywane przez uczennice moje, przywołały mnie zupełnie do rzeczywistości.
Wracając do domu, powtarzałam sobie: śniło mi się! i pragnęłam wmówić w siebie, że miałam tylko sen piękny, i zapomniéć o nim... Nie mogłam. Przypominały mi go nagłe ukłucia, które poczuwałam w sercu, błyskawice, co mi się przesuwały przed oczyma, fale tęsknoty, co mi przypływały do piersi i tamowały oddech. A jednak zmuszona byłam ukrywać to wszystko starannie, aby nie zakłócać innym spokoju, tém bardziéj, że widziałam, jak wzrok mojéj matki z trwogą zatrzymywał się na mojéj twarzy zmienionéj.
I miałam wtedy dni ciężkiéj walki. Nie pamiętam, ile tygodni i miesięcy trwały one, ale wiem, że trwały długo, że zużyłam na nie wiele wysileń energii, łez tajemnych i powierzchownych uśmiechów, i że zaznaczyły się one w mém życiu pasmem chwil, dziwnie splecionych z tajemnych płomieni i zewnętrznéj pogody.