Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXII.

Życie człowieka, który każdodzienną pracą wyrabia sobie każdodzienny kawałek chleba, podobne jest do wody, płynącéj cicho i równo; któż wié i dojrzy, co tam dzieje się na głębinach? Może tam fale toczą się po dnie kamienistém z trudem i szumem głuchym, może powstają tam tysiące istnień tajemniczych, skrytych pod szarą obsłoną powierzchni, więdnących i umierających bez wiadomości o tém światła dziennego, które nie przenika tych głębin? Ale powierzchnia gładka i jednostajna świeci spokojną szybą, tak dziś, jak wczoraj, i jutro jeszcze tak samo świecić będzie, aż chyba piorun zamąci ją gwałtowny, albo skwar słoneczny potokiem złotych iskier osypie.
Upływały tygodnie i miesiące, zmieniały się pory roku, a życie moje zewnętrzne nie miało dziejów, było ono tablicą, na któréj długim szeregiem zapisywały się dnie jednostajne, a co najwięcéj dzieje tych, których kochałam.
Jedyną ważną zmianą, jaka zaszła w położeniu mojém, było to, że wkrótce po przybyciu Zeni otrzymałam stosowne do moralnych moich dążności i potrzeb pole do pracy. Jednocześnie prawie z Zenią przybyła do W. blizka krewna pana Michała, kobieta wysoko oświecona, bogata, i przywiozła z sobą dwie córki dla ukończenia wychowania, dla których poszukiwała stosownie uzdolnionéj nauczycielki. Zenia pochwyciła wnet tę sposobność stania mi się użyteczną, pośredniczyła między mną a krewną swego męża, i po kilku rozmowach z matką dwóch podrastających panienek, dalszy kierunek ich umysłów został mi powierzony. Osiągnęłam więc nareszcie to, czego pragnęłam i o co dotąd starałam się bezskutecznie. Doprowadzając do końca rozumnie rozpoczętą edukacyą nowych moich uczennic, nie z samą już gramatyką Chapsala i fortepianem miałam miéć do czynienia. Matka ich pragnęła, aby jéj córki otrzymały tak wszechstronne i gruntowne umysłowe wykształcenie, iżby na niém stale oprzéć się mogła moralna ich strona. Było to zapewne zadanie trudne, wymagające pewnego planu, wytrwałości i przenikliwości w zbadaniu natury i skłonności młodych istot; to téż nie bez tajemnéj trwogi widziałam spełniający się cel moich życzeń, sądząc jednak, że nie będzie zbyt zuchwale z méj strony, jeśli podejmę się zadania, do którego przygotowywałam się długo, a które, spełnione sumiennie, miało mi dać dopiéro prawdziwe zadowolenie moralne i pewność, że odpowiadam godnie powinnościom obranego przeze mnie zawodu.
Obok tych moralnych korzyści i nadspodzianie znacznych zysków finansowych, jakie wypływały dla mnie z tych nowo przyjętych obowiązków, były téż pewne przykre strony, które jednakże wraz z dobremi przyjąć musiałam: codzienna praca moja zdwoiła się. Całe prawie dnie przepędzać miałam za domem, wieczorem zaledwie wracając do ukochanych moich, w to ciepłe, rodzinne kółko, które wlewało we mnie zapomnienie o wszelkich osobistych moich trudach i dolegliwościach. Na szczęście, o matkę moję zupełnie spokojną być mogłam, gdyż w nieobecności mojéj nie brakowało jéj ani serc kochających, ani starań troskliwych, i wtedy dopiéro w całéj rozciągłości oceniłam dobrodziejstwa podobnego stowarzyszenia, opartego na wspólnéj pracy i wzajemném przywiązaniu, jakiego przykład przedstawiało nasze, ściśle złączone z sobą, domowe gronko.
Zresztą, matka moja zdawała się z każdym dniem bardziéj przywykać do bytu, jaki jéj wspólnemi utworzyłyśmy staraniami; co więcéj: otoczona czynnym naszym i krzątającym się światkiem, otrząsnęła się ze znękania, któremu dała się ogarnąć, i poczuła w sobie potrzebę zajęcia, ruchu, zużytkowywania godzin, spokojnie dla niéj płynących. Nie trudno było o to. W gospodarstwie osób niezamożnych, pracowitych, nie mających na zawołanie licznego sług szeregu, każdemu i zawsze znajdzie się coś do uczynienia, a znaléźć się mogło tém bardziéj u nas, gdyż ja i Emilka, po całych dniach oddając się wyłącznym naszym zajęciom, nie mogłyśmy ani w najmniejszéj cząstce przykładać się do utrzymywania domowego porządku i zarządu.
Binia zajmowała się nim ciągle z pomocą Madzi, która nietylko służyła za szwaczkę, krawczynią i modniarkę dla całego naszego domowego kółka, ale jeszcze zręcznemi swemi rączkami potrafiła coś i zarobić, tak, aby, jak wyrażała się sama, utrzymanie jéj nie było dla nas ciężarem.
Piękne jéj hafty i ozdobne, pełne smaku, sporządzanie różnych strojów, dały się prędko poznać wielu osobom, i tak, jak wyborne introligatorskie roboty Emilki, poszły wkrótce w kurs pomiędzy wielkim światem miasta W., co, przyznać trzeba, stało się głównie w skutek zabiegów Zeni, która, z wrodzoną sobie żywością i zapałem, krzątała się około oddawania nam wszelkich możebnych przysług.
Matka moja coraz większy zaczęła brać udział w zajęciach Bini i Madzi. Z początku szło to bardzo powoli, stopniowo, więcéj żartem i od niechcenia, niż na prawdę i z przejęciem się. Raz jednak, gdy, wróciwszy po lekcyach do domu, znalazłam jeszcze wszystkich przy pracy, i sama nie oddając się spoczynkowi, zaczęłam przeglądać kajeta moich uczennic, matka moja rzekła do nas:
— Gdy patrzę na was, moje dzieci, wydaje mi się, jakobym była trutniem pomiędzy pszczołami.
— Jesteś królową naszego ula, droga ciociu! — zawołała Madzia, i złożywszy haft do koszyczka, przybiegła, aby ją uścisnąć. Innym razem, gdy wróciłam do domu więcéj zmęczona, niż zwykle, bo i przedmioty lekcyi, jakie wykładałam dnia tego, trudne były i wyczerpały mnie, i pogoda na dworze była tak szkaradna, że w ciągu całéj drogi do domu, przedzierać się formalnie musiałam przez fale wichru i ostrego śniegu, — matka moja patrzyła na mnie długo, a potém rzekła:
— Nadziwić się nie mogę, jakim sposobem taka wytrwała, jak ty, istota, może być córką takiego, jak ja, próżniaka!...
Mówiła to z uśmiechem i słowom swoim pragnęła nadać ton żartu, ale oczy jéj były wilgotne, a cały wyraz twarzy objawiał pewne zmieszanie i zawstydzenie.
Nazajutrz znalazłam ją zajętą haftowaniem sukni, którą, bogata jakaś i lubiąca stroje pani, za pośrednictwem Zeni, powierzyła naszéj miłéj haftarce i krawczyni. Madzia siedziała tuż obok, i zajęta taką samą robotą, z figlarnym uśmiechem spoglądała od czasu do czasu na pilnie pracujące ręce mojéj matki. Haftowała w istocie wprawnie i ładnie. Gdy spostrzegła, że weszłam do pokoju, podniosła głowę i rzekła wesoło:
— Ty, Wacławo, co tak zwykle napadasz na uniwersalne uczenie haftu młodych panien, powinnaś teraz pogodzić się z tą umiejętnością. Widzisz, posłużyła mi ona do wydobycia się choć trochę z roli trutnia, jaką pomiędzy wami odegrywałam.
Odtąd przez parę godzin codziennie dzieliła pracę z Madzią, coraz częściéj zaglądała do kuchennego i śpiżarniowego królestwa Bini. Ogródek nasz, którego głównemi opiekunkami były Madzia i Emilka, zaczynał ją coraz więcéj zajmować, a pewnego dnia znalazłam ją przy fortepianie, z widoczną przyjemnością przeglądającą i probującą moje nuty.
— Zaniedbałam muzyki — rzekła — a chociaż po prawdzie nigdy nie byłam artystką, muszę jednak odnowić znajomość z klawiszami. Dobrze to będzie niekiedy zagrać coś dla was, gdy będziecie usposobione do słuchania muzyki, albo w czasie twojéj przydłuższéj nieobecności opowiedziéć fortepianowi, jak pilno mi zobaczyć znowu moję najlepszą córkę.
Z radością widziałam, jak cera jéj coraz zdrowszy i czerstwiejszy przybierała koloryt, jak coraz częściéj usta jéj wesołym otwierały się uśmiechem, jak oczy jéj przez godziny krótkie, ale przez długie tygodnie i miesiące świeciły niezmąconą pogodą duszy, odbijającą się téż i w obejściu się jéj z nami, które utraciło uprzednią swę gorączkową zmienność, a wróciło do tego stanu jednostajnéj łagodności i uprzejmości, jaki właściwy był jéj czułemu z natury i dobremu sercu.
Nie potrafiła-bym opowiedziéć, jaką pięknością oblane było w mych oczach to odradzanie się mojéj matki. Zdawało mi się, że widziałam nową jutrzenkę młodości, wstępującą na jéj oblicze.
I nieraz, patrząc na nią, jak ze swą wspaniałą zawsze i wytworną postacią, z delikatnym rumieńcem zdrowia na białéj twarzy, z wesołym uśmiechem na ponsowych ustach, siedziała pomiędzy nami i, błyszczący wzrok odrywając od roboty, którą trzymały śnieżne jéj ręce, wodziła nim po twarzach naszych z wyrazem niewypowiedzianéj czułości, pytałam siebie: czy ta kobieta, tak młoda jeszcze, świeża i piękna, jest naprawdę moją matką, czy tylko siostrą starszą i najdroższą przyjaciółką? z niewypowiedzianą radością przypatrywałam się téj przemianie, jakiéj uległa stopniowo, z tém większą radością, że czytałam w niéj wróżbę upragnionéj, szczęśliwéj przyszłości. W istocie bowiem matka moja, zmieniona w swych wyobrażeniach, otrząśnięta z nałogów i zamiłowań, nabytych w przeszłości, nie mogła prędzéj czy późniéj nie podać ręki człowiekowi, którego kochała w życia swego zaraniu, z którym rozłączyły ją zachodzące między nimi różnice, a do którego teraz coraz bardziéj podobną się stawała. A gdyby się tak stało, myślałam sobie nieraz, czegóż-by mi już więcéj do zupełnego brakowało szczęścia? Wtedy na dnie mego serca odzywał się głos nieśmiały i mówił mi, że brakowało-by mi jeszcze czegoś... kogoś... alem nie słuchała tego zdradliwego głosu marzeń natrętnych, i całą duszą wpatrywałam się w ukazywany mi przez wyobraźnią obraz rodziców moich, pod jednym połączonych dachem, szczęśliwych i zgodnych, i siebie, obejmującą ich oboje jedném spojrzeniem, nie zmuszoną do odstępowania jednego z nich przez miłość dla drugiego.
Oprócz tyle obiecującéj zmiany, jaka zachodziła w usposobieniach mojéj matki, nadzieje moje inne jeszcze, a niepłonne miały podstawy.
W rok może po przybyciu naszém do W. zawiązał się pomiędzy rodzicami mymi pewien milczący, że tak wyrażę się, emblematyczny stosunek, miły znać im obojgu, bo podtrzymywali go starannie.
Ojciec mój pisywał do mnie często, a oprócz tego przysyłał mi mnóztwo rzeczy, mogących służyć tak do użytku mego, jak do uprzyjemnienia mi życia. Raz pomiędzy książkami, jakiemi mnie obdarzył, znalazłam jednę pięknie oprawną, z wyrytą na okładce cyfrą mojéj matki. Domyśliłam się od razu intencyi mego ojca, tém bardziéj, że książka owa była dziełem przez niego samego napisaném, a mającém za przedmiot jednę z najbardziéj będących na dobie kwestyi społecznych, traktowaną właściwym mu sposobem, w którém głębokość poglądów i erudycyi łączyły się z jasnością wykładu i ujmującym wdziękiem stylu. Pojęłam, że ojciec mój tę pracę swoję ofiarował w myśli mojéj matce, i pragnął, aby ta ofiara doszła do niéj przez moje ręce. Upatrzywszy sposobną chwilę, z pewną jednak nieśmiałością zaniosłam mojéj matce ten dar, przesyłany jéj od człowieka, który, bądź co bądź, był ojcem jedynego jéj dziecka, a przez długie lata rozłączenia zapomniéć o niéj nie mógł. Każdy z łatwością odgadnie, jak szczęśliwą byłam, widząc na twarzy méj matki rumieniec wzruszenia, jak przez dni następne chciwie przebiegała karty książki, i jak pochłaniała szlachetne i rozumne myśli mojego ojca.
Wkrótce potém ujrzałam w ręku mojéj matki gustowną i pracowitą robotę, składającą się z kanwy, włóczek, jedwabiów i t. d. Wyszywała pilnie; kwiaty i arabeski wychodziły z pod jéj palców barwne, świeże, zda się napojone ożywczém tchnieniem, jakie wiało na nie z ust jéj rozrumienionych i zbliżonych do nich śród pracy.
Gdy skończyła dzieło swoje, oddała mi je i rzekła:
— Poślij to twemu ojcu, Wacławo.
Głos jéj drżał trochę, gdy wymawiała te wyrazy, przycisnęła głowę moję do piersi i ucałowała mnie gorąco. Doprawdy, po raz piérwszy wątpiłam, czy uścisk, jakim mnie obdarzyła, mnie saméj był przeznaczony w jéj myśli... Przypatrzyłam się bacznie robocie mojéj matki i pomiędzy barwnemi gałązkami wyszytego kwiecia dostrzegłam jéj imię... Było to więc także milczące pozdrowienie...
Pozdrowienia podobne powtarzały się potém w rozmaitych postaciach; doszło do tego, że pewnego dnia przyniosłam mojéj matce portret mego ojca, dla niéj przez niego przysłany, a wkrótce takiż sam podarunek słałam od niéj do niego. Tak więc przed oczyma mojemi roztaczał się niby łańcuch, złożony z milczących próśb i nieśmiałych pozdrowień, łańcuch, który wkrótce może połączyć miał z sobą tych, którzy mi byli drożsi nad życie.
Tymczasem nie zbywało mojéj matce i na towarzystwie miłém i dość urozmaiconém. Wypadek zrządził, żeśmy się zaznajomiły z mieszkańcami jednego z sąsiednich domków, potém przybyła znajomość druga i trzecia i jeszcze inna, i powoli zaczęłyśmy coraz szerzéj rozglądać się w tym krzątającym się i pracowitym światku skromnego przedmieścia, tak różnym od tego wielkiego świata, co tam w centrum miasta huczał i błyszczał. Nowi nasi znajomi byli wszyscy ludźmi, którzy, sami rozumiejąc wartość czasu, służącego im za materyał do wyrabiania kawałka chleba i dachu nad głową, umieli poszanować czas drugich. Natrętów nie było pomiędzy nimi, a jeśli się i znalazł jaki, tośmy go prędko usunęły od siebie. Ale w dni świąteczne, w wieczory wolne od pracy, domowe kółko nasze pomnażało się kilku przyjaznemi twarzami. I tak naprzykład, niemłody profesor, któregośmy widywały często czytającego na ganku swego mieszkania i kreślącego ołówkiem na marginesach, gdy raz zajrzał do nas, przychodził już coraz częściéj, wertował moje książki, pożyczał mi swoich i rozmawiał ze mną o moim ojcu, którego dzieła lubił i cenił wysoko; młoda zaś żona jego przypadła wielce do smaku mojéj matce, może dlatego, że urodzona i wychowana na wielkim świecie, obok wykształconego umysłu posiadała układ, jakiby jéj w każdym salonie zaszczyt mógł przynieść, a może téż jeszcze i dlatego, że wielka miłość jéj dla dziecięcia, które z nieskończoną hodowała pieczołowitością, znajdowała oddźwięk w sercu mojéj matki, nawskroś przejętém miłością dla mnie. I młody artysta, którego muzyka unosiła się często śród nocnych godzin nad uśpionemi dachami domków przedmieścia, wzajemnie słuchać téż musiał naszéj muzyki, a raz zjawił się u nas i w wolnych chwilach grywał potém wraz z nami. I sąsiadka nasza, staruszka, wychowująca liczne grono wnucząt, zaglądała téż do nas niekiedy i wieczorami siadywała obok matki mojéj na kanapie z pończoszką w ręku, poczciwemi oczyma wesoło poglądając na nas z-za okularów. Była ona niegdyś właścicielką ziemską, a utraciwszy jedyną córkę i zięcia, sprzedała niewielką swę posiadłość i oddała się całkiem wychowaniu kilkorga wnuków...
Zdarzały się wieczory, w których domek nasz wrzał cały od gwaru rozmów, śmiechów i muzyki. Profesor, rad, że miał się przed kim wygadać, rozprawiał ze mną o różnych naukowych i społecznych kwestyach, a czasem dawał mi rady, odnoszące się do nauczycielskiego zawodu, długiém natchnione mu doświadczeniem. Młoda profesorowa rozmawiała z matką moją o wielkim świecie, na którym spędziła najpiérwsze lata swego życia, z Emilką o gospodarstwie swojém, z Madzią o swoich kwiatach, a ze wszystkiemi o swojém dziecku. Madzia wraz z Binią krzątały się około przyjęcia gości, w czém pomagał jéj zawzięcie Franuś, a przeszkadzały wnuczki staréj naszéj sąsiadki, których była ulubienicą, a które, jak rój brzęczący, rozsypywały się po małych naszych pokojach. Młody artysta z zapałem rozprawiał o sztuce i grywał ze mną na cztery ręce. Matka moja, tak liczném i ożywioném otoczona kołem, przypominała swoje dawne czasy i nieporównanym wdziękiem obejścia się, jak téż nabytą w świecie umiejętnością stosowania się do każdego umysłu i usposobienia, stawała się przedmiotem powszechnéj czci i duszą całego towarzystwa.
Na godzinę przed północą rozchodzili się wszyscy, bo każdy myślał o tém, że nazajutrz rano wstać musi. Franuś odchodził zwykle najpiérwszy, pomimo, że zatrzymywały go śliczne oczy Madzi, bo, jak powiadał, niedobrze-by było, gdyby pomocnikom swoim dawał przykład zbyt długiego wydalania się z domu. Ja także odchodziłam niekiedy przed rozejściem się gości do mego ustronnego pokoju, aby przygotować się do jutrzejszych lekcyi, szczególniéj jeśli przedmiotem ich miała być nauka, przedstawiająca większe dla wykładu trudności, albo w któréj nie czułam się jeszcze dostatecznie ugruntowaną. Tego wczesnego oddalenia się z grona gości nikt nigdy nie miał mi za złe, a zdarzało się nawet, że zacny profesor przypominał mi, czy nie pora już, abym, nie zważając na obecność obcych osób, udała się do mych obowiązkowych zatrudnień. Tylko młody artysta, jak mi zwykle nazajutrz opowiadały Emilka i Madzia, zachmurzał się po mojém odejściu, i albo siadał do fortepianu, aby wygrywać rozpaczne melodye, albo bardzo spiesznie odchodził do siebie. — On zakochany w kuzynce! — filuternie mrugając czarnemi oczami, śmiała się Madzia. — On zakochany w tobie, Wacławo! — powtarzał mi o młodym muzyku Franuś, który się z nim ściśle przyjaźnił. Przypuszczałam, że to, co mówili, prawdą być mogło, ale anim to spostrzegła sama, ani spostrzegać chciałam; owszem, zdaje mi się, że gdybym spostrzegła, odwróciła-bym oczy, aby nie widziéć. Marzenie serca mego było gdzieindziéj, o, gdzieindziéj! a lubo cicho sprawowało się ono w kątku, do jakiego zapędziłam je wolą, toć jednak czułam niekiedy, jak w samotnych szczególniéj chwilach drgało w głębi piersi, przyspieszało mi oddech, wzmnożone rumieńce posyłało do twarzy.
Jedynym cieniem, który rozpościerał się na naszém domowém życiu, było ciche, wewnętrzne cierpienie Emilki. Nikt o niém, prócz mnie, nie wiedział; a i ja także odgadywałam je tylko, bo nigdy usta Emilki żadnéj nie wymówiły skargi, nigdy nikt łzy w jéj oczach nie widział, ani spostrzegał rozżalenia na jéj pobladłéj, znowu łagodnéj twarzy. W nocy słyszałam nieraz, jak płakiwała długo pocichu, ale z rana już błękitne źrenice jéj, wypogodzone jak niebo i przezroczyste jak kryształowe krople spokojnéj wody, witały nas uśmiechem dobroci i przywiązania. Obejście się jéj z Franusiem i Madzią nie uległo żadnéj zmianie; dla niego była zawsze jednako serdeczną i ufną przyjaciółką, dla niéj najlepszą i najpobłażliwszą towarzyszką. Tylko nie miewała już ani nagłych rumieńców na twarzy, ani błyskawic w oczach: zagasły w niéj one razem z nadzieją. A to zaparcie się siebie i niezmącona spokojność, w jaką się przyoblekła, nie bez wielkich walk i trudów przyjść musiały téj cichéj, prostéj, miękiéj duszy. Spostrzegałam nieraz, jak ręce jéj drżały śród pracy i pierś podnosiła się tajonemi westchnieniami; jak oczy jéj, spoczywające często na twarzy Madzi, zachodziły nagłą, palącą, a szybko powstrzymywaną i połykaną łzą. I, patrząc na to wszystko, nie mogłam obronić się od pewnéj, wyłącznéj tkliwości dla téj w tajemnicy serca cierpiącéj i poddającéj się istoty. Nie chciała, abym była jéj powiernicą, ale nie mogła przeszkodzić temu, abym się nie stała jéj pocieszycielką, i często śród nocy, gdy słyszałam jéj płacz tłumiony, przychodziłam do niéj i milczącym uściskiem dodawałam jéj siły, źródło łez tamowałam, i nie odchodziłam od niéj wprzódy, aż poczułam ją wzmocnioną i uspokojoną. Nie wymagałam od niéj żadnych ustnych zwierzeń, bo przeczuwałam, jak trudne były dla kobiety, w podobném zostającéj położeniu.
Jakkolwiek skromna i nie wiele o sobie rozumiejąca, Emilka posiadała duszę niewieścią, która nie pozwalała jéj przed najlepszą nawet przyjaciółką skarżyć się na to, że był ktoś, co miłość jéj odrzucił, a może nawet nie spostrzegł, iż mu ją oddawała. Wszakże wiedziała o tém, że ją bez słów doskonale przenikam i rozumiem, a przyjaźń nasza nigdy tak ścisłą nie była, jak w owéj porze, lubo każda z nas nosiła w sercu swém coś, o czém ustami nie powiadała drugiéj.
Tymczasem i Madzia także, lubo rozkochana i szczęśliwa w swéj miłości, lubo zawsze dziewiczo świeża, a niekiedy nawet dziecinnie naiwna, miewała częste chwile zadumy i smutku. Tęskniła za ojcem i siostrami, bolała nad rozdwojeniem rodziny, o którém i dawniéj już miewała przebłyski pojęcia, ale którego całą ważność poznała wtedy, gdy musiała dlań opuścić dach rodzinny, a w skutek tego ujrzała się odepchniętą i niemal zapomnianą od matki, nie mogącéj jéj nie poczytywać za złe tego, że szukała u nas schronienia i publicznie oddawała się pracom, zawstydzającym próżność jéj i pychę. To téż pani Rudolfowa nigdy nie odzywała się do córki; Rozalia pisywała do siostry listy z razu częste, potém coraz rzadsze, nie przestawała jednak pisać zupełnie, a w pismach jéj, składających się z urywanych frazesów, jakie zwykle cechowały jéj rozmowę, nie znać było wcale gniewu na siostrę, albo wyłącznego zobojętnienia dla niéj, ale odzywało się w nich głębokie zniechęcenie do wszystkiego, co tylko istniało na świecie, gorycz, rozdrażnienie zmęczonego umysłu i śmiertelnie zranionego serca. Widziałam nieraz, jak z promiennych oczu Madzi spadały na pismo siostry łzy kropliste, a usta jéj, drżące od żalu, szeptały: biedna Rózia! Ale zaledwie w przedpokoju zabrzmiał wdzięczny i wesoły głos Franusia, zaledwie oczy jego, palące się jak błękitne obłoki, skwarem słonecznym rozpłomienione, rozkochaném spojrzeniem objęły uroczą postać Madzi; lice młodéj dziewczyny promieniało znowu weselem i szczęściem, albo powlekało się obsłonką rozkosznego marzenia. Była młoda, kochała, czuła się wzajem kochaną — zapominała o troskach i oddychała szeroko tą atmosferą różaną i promienistą, która otacza istotę świeżą, niezmęczoną, niezłamaną, wszystkiego jeszcze spodziewającą się od życia.
Od pana Rudolfa wieści przychodziły nie często, ale z dość jednostajną punktualnością. Listy jego opatrzone były w stemple z rozmaitemi nazwami miast i prowincyi: raz przychodziły z północy, to znowu z południa, to z największych stolic Europy, to ze sławnych kąpielowych zakładów, to jeszcze z górzystych miejsc Szwajcaryi i Francyi, kędy tłumy podróżników przybywają, dla podziwiania natury lub mody. Widocznie pan Rudolf szukał po świecie czegoś lub kogoś, gonił za czémś lub za kimś, a stosownie do tego, jak zdawało mu się, że się przybliżał do swego celu lub od niego oddalał, listy jego tchnęły rozbudzoną lub słabnącą energią. Nigdy jednak nie było w nich skargi żadnéj, ani téż wyjaśnienia powodu, który go na tak długo wydalił z ojczystego kraju. Parę razy przy odczytywaniu listów pana Rudolfa ręka mi zadrżała i serce uderzało mocno, bo ujrzałam wypisane w nich imię, którego dźwięk drgał w głębi mego serca, owinięty w przezroczystą sieć marzeń cichych, lecz upartych...
Spotykali się obadwa na szerokim świecie — niekiedy — lubo każdy z nich czém inném znać był zajęty, do innego dążył celu, a za każdym razem, gdy się to wydarzyło, hr. Witold słał nam przyjacielskie pozdrowienia, w których zdawało mi się, że słyszałam imię moje ze szczególnym wymawiane naciskiem... Były to zapewne złudzenia wyobraźni, nic więcéj. Usiłowałam jak najmniéj zajmować się niemi, wracały jednak i dawałam im wolę niekiedy, myśląc nie bez pewnego ściśnienia serca, że złudzenia te miały być może wszystkiém, co mi daném było posiąść z dziedziny tego niezmiernego szczęścia, jakie uśmiecha się do każdego człowieka, w postaci poczutéj i odwzajemnionéj miłości.
Takim był nasz światek domowy, ciepły, serdeczny, smutny chwilami, wesoły często, czynny i spokojny zawsze. Ale prócz światka tego, posiadałam jeszcze okno, przez które patrzyłam na świat inny, nieskończenie różny od tego, w którym żyłam, a zdawna dobrze mi znany. Oknem tém był dla mnie dom Zeni. Przepędzałam zaś w niém większą część czasu, a to z tego powodu, że matka moich uczennic zajmowała apartament w tym samym domu, w którym mieszkała Zenia, i na tém samém piętrze, a dobra przyjaciółka moja, chcąc mieć możność częstego widywania się ze mną i oszczędzić mi przykrości całodziennego przebywania w zupełnie obcym domu, uprosiła krewną swę, z którą serdeczne łączyły ją stosunki, aby lekcye młodych panien odbywać się mogły w jéj mieszkaniu. Matka uczennic moich przystała na to tém chętniéj, że lokal, jaki zajmowała, był w istocie dość szczupły i nie posiadał ani jednego pokoju, odpowiadającego wszystkim warunkom, niezbędnym tak dla nauczycielki, jak dla uczących się; w obszerném zaś mieszkaniu Zeni znalazł się właśnie gabinet obszerny, zamknięty, dostatecznie od bawialnych salonów oddalony, a otwartemi drzwiami komunikujący się z pokojami matki młodych panien.
Do tego gabinetu wchodziłam codziennie o 9 z rana przez osobne, z dziedzińca prowadzące schody, i zasiadałam do lekcyi przy wielkim, po środku pokoju postawionym stole, napełnionym książkami, kajetami, kartami gieograficznemi i historycznemi, globami i t. d. Dziś jeszcze, to jest po długich latach minionych, nie mogę bez głębokiego wzruszenia wspominać o dniach, które w tym gabinecie, przy tym stole spędziłam naprzeciw dwóch młodziuchnych twarzy, pięknych, pojętnych, chciwych światła, ze słów moich czerpanego. Dziś jeszcze wyraźnie uwydatnia się w pamięci mojéj owo poczucie nieśmiałości, trwogi nieledwie, z jaką przystępowałam do każdego ważniejszego przedmiotu; ten zapał i pewność siebie, jakie mię podnosiły i ogarniały stopniowo, im więcéj sama przejmowałam się do głębi wykładem moim, i ta radość niezmierna, jaka mię napełniała, gdy w oczach uczennic moich spostrzegałam odbijającą się jak w zwierciadle myśl moję własną, i ta niespokojna, a razem pełna uwagi chciwość, z jaką słuch natężałam, gdy ponsowe ich usta powtarzały przede mną słowa wiedzy i zdrowych pojęć, jakie miały już na całe życie uszlachetnić ich umysły i wzmocnić ich serca. W pracy méj ustanowiłam godziny przerwy, tak dla własnego wytchnienia, jak przez obawę zbytecznego znużenia moich młodych panienek. I w tych to właśnie godzinach dom Zeni stawał się dla mnie oknem, przez które na wielki świat patrzyłam. Nic tam nie ujrzałam nowego i przekonałam się tylko, że kto się raz świata tego nauczy, to już go na całe życie umiéć będzie; świat ten bowiem nie czyni nigdy żadnych nowych odkryć, — wynajdywanie nowych słońc na firmamencie nie jest wcale jego zadaniem, ponieważ i na te, które już są znane, spoglądać nie widzi potrzeby. Znajduje, że mu bardzo wygodnie w puchu, bawełnie, a choć dusi się niekiedy z braku powietrza i cierpi przez to potężnie, to jednak na wydobycie z pieluch nogi lub ręki, albo na wciągnięcie w siebie zdrowego powietrza, od innych przylatującego światów, energii mu nie staje.
Przemocą prawie z razu wciągana przez Zenię do jéj bawialnych salonów, potém szłam tam dobrowolnie w chwilach, na odpoczynek przeznaczonych, bo nie widziałam, czemu-bym się miała wstydzić lub obawiać ludzi, obcych mi wprawdzie nałogami i wyobrażeniami, ale do których niegdyś zbliżoną byłam, i którzy przez to samo już wzbudzali we mnie zajęcie, że byli ludźmi.
Jeżeli jednak niewiele zwracałam uwagi na rzeczy, które w skutek własnego doświadczenia umiałam była na pamięć, to wszakże z najżywszém zajęciem przyglądałam się roli, jaką w sferze swéj odegrywała Zenia.
Była ona w całém znaczeniu gwiazdą piérwszéj wielkości na firmamencie swego świata: wszystko, co tylko żyło pod tym firmamentem, składało hołd i czołobitność po części jéj osobie, a po części jéj bogactwu i towarzyskiéj pozycyi. Nie zdawała się jednak wcale ubiegać za temi hołdami, nie była wcale zalotną, i owszem: w obejściu się z młodymi mianowicie mężczyznami zachowywała obok uprzejmości pewną dumę i godność, która dodawała jeszcze wdzięku jéj powierzchowności i powagi jéj pozycyi. A jednak, pomimo, że nie ubiegała się o aplauzy i honory, rzucała się w świat z szałem, zapomnieniem się, porywem jakby fatalistycznym i nie od jéj woli zależącym. Wizyty, wieczory, gwarne spacery, świetne obiady, podróże w końcu — oto był żywioł, w którym się kąpała, jak ryba w wodzie, i zdawało się, jakoby ten żywioł tłoczył ją niekiedy niezmożonym ciężarem, bo bywały dnie, w których z twarzy jéj znikał bez śladu koloryt zdrowia, kibić nabierała chorobliwéj szczupłości, i blada, chwiejąca się, z obwisłemi bezwładnie rękoma, z oczyma przygasłemi, po całych dniach siadywała w najcichszym kąciku swego pokoju, anonsującym gości lokajom powtarzając: „nie przyjmuję”, a przez resztę czasu wzdychając i poziewając. Paroksyzmy te znużenia i obezwładnienia przychodziły zwykle wtedy, gdy kończył się pewien cykl marzeń, wysnutych w atmosferze balowéj lub budoarowéj, gdy słowem znikał jakiś miraż, przedstawiony jéj przez rozigraną wyobraźnią, a w którym zdawało się jéj, że ujrzała miłość. Jeżeli ją dobrze rozumiałam, cały jéj poryw do świata miał jedyne źródło w gonieniu za podobnemi mirażami. Nie próżnością powszednią powodowana, stroiła się, błyszczała w salonach, szukała gwaru i tłumu ludzi; ale pragnęła wzbudzać marzenia i rozmarzać się wzajem, a każdy ton fałszywy, użyty przez tego, kim się rozmarzyła, każde słówko śmielsze i ku ziemi ściągające napowietrzne jéj rojenia, budziło ją, rozczarowywało i rzucało nanowo w pustkę, zniechęcenie, nudę, z któréj-to ostatniéj wywiązywał się nowy poryw do świata, jakiemu złorzeczyła i jakiego odprzysięgała się przez chwilę. Myśl jéj była czystą, jak u dziewicy, ale serce nie zapełnione, umysł nie zajęty, fantazya gorąca z natury, a wciąż podbudzana denerwującym sposobem życia, jakie prowadziła. Jak niegdyś, młodą będąc dziewicą, tak i teraz marzyła o tém, aby stać się heroiną romansu; a jednak przygody jéj kończyły się zwykle na piérwszéj kartce, do zawiązku nawet intrygi nie doszło nigdy.
Pragnęła słowem, aby serce jéj, zawieszone na promyku księżyca, było przedmiotem czyichś marzeń i westchnień, ale gdy tylko ktokolwiek ośmielił się rękę po nie wyciągnąć, ucinała promyk, a serce chowała do kieszonki, sposzytéj z nudów.
Z tém wszystkiém stała na bardzo niebezpiecznéj drodze, bo któż potrafi orzec, kędy kończy się wyobraźnia, a zaczyna namiętność, i dokąd zajść może kobieta, która, będąc narzeczoną „nie czuła serca w sobie,” a potém, poczuwszy je, puściła na fale wyobraźni i znudzenia.
Michał zacierał się i znikał śród świetnego towarzyskiego koła, jakie otaczało młodą kobietę.
Widziałam go nieraz mocno pobladłym i nie mogącym utaić cierpień, jakich doświadczał; nigdy jednak nie słyszałam, aby słowo wyrzutu wyszło z ust jego, ani spostrzegłam najlżejszéj zmiany w obejściu się jego z żoną. Jeden uśmiech jéj, jedno przyjazne spojrzenie unosiło go w niebo zachwytu. Każde życzenie jéj było dla niego świętym rozkazem, a jednak nie był to człowiek pozbawiony woli i zdania. Posiadał je nawet w wysokim stopniu, a tylko uginały się one przed miłością, bez granic namiętną, jaką miał dla żony. A jednak, jak pokazało się późniéj, jak zresztą sądziłam zawsze, nie była to miłość ślepa... Raz, po kilkotygodniowym pobycie na wsi, Michał wrócił zmieniony bardzo; w częste i długie popadał zamyślenie, a mówiąc, wyrażał się z większą jeszcze, niż zwykle, trudnością, co zdarzało się pospolicie, gdy był czémś wzruszony, albo wyłączną jakąś myślą bardzo zajęty. Spytałam go, co-by mu było. Nie odpowiadał przez chwilę i widocznie zakłopotało go moje pytanie, bo oczy jego zamgliły się wielkiém zmieszaniem, a ręce wprawione zostały w niezwykły ruch wyszukania dla siebie stosownego ułożenia. Nakoniec potarł dłonią czoło i zawołał z niezwykłą porywczością:
— Dlaczegóż miał-bym się z tém taić przed panią? Wstyd mi, że żyję, jak ostatni leniuch, nic nie robiąc, kiedy pod nosem mam własne wsie, w których jest ziemia i są ludzie, którzy mnie potrzebują.
Patrzyłam na niego ze współczuciem, bo rozumiałam dobrze, jaką męką jest dla człowieka życie, nieodpowiadające moralnym jego potrzebom.
— Jestem wieśniakiem — mówił daléj — urodziłem się na wsi, ojciec mój był gospodarzem i gospodarską pracą dorobił się majątku. Potém zdało mi się, że będzie dla mnie wielkim zaszczytem, jeśli dostanę się, jak to mówią, na wielki świat i poznajomię się i poprzyjażnię z tym światem. Zwyczajnie, jak to w młodéj głowie różne głupstwa się roją! Otóż dokazałem swego i teraz mam już tego wielkiego świata po uszy, dusi mnie on, męczy... znieść go teraz nie mogę. Już-bym teraz rad przecie zająć się czémkolwiek, być czémś, coś robić... Na wsi, mój Boże, tak pięknie, tak spokojnie! a ile razy tam pojadę, to aż mi się serce kraje, patrząc, jak te najemne ręce i głowy licho urządzają się z moją ziemią: chciałbym tam zrobić to i owo, i umiał-bym zrobić, bo to téż tylko umiem, ale cóż...
Tu zatrzymał się i wyraz twarzy jego stał się bardzo smutnym, lecz zarazem odbiło się na niéj piękne uczucie.
— Ale cóż — dokończył po chwili — czego to człowiek nie uczyni dla téj, którą nad wszystko na świecie kocha?
Powiedziałam mu, że może-by Zenia zgodziła się z jego żądaniem, gdyby przedstawił jéj wszystkie korzyści zamieszkania na wsi.
Wstrząsnął przecząco głową.
— Nie — odrzekł — jeszcze nie pora... ona się jeszcze na to nie zgodzi... może kiedyś... o! mam nadzieję; ale teraz nic ryzykować nie mogę, tém bardziéj...
Tu czoło zaszło ciężką chmurą.
— Tém bardziéj — dokończył cichym głosem — że mało mam do ryzykowania.
Zaraz po téj rozmowie z Michałem, udałam się do budoaru Zeni i znalazłam ją leżącą na kozetce w negliżu, bladą, znękaną, wzdychającą i poziewającą naprzemian.
Była tak znerwowana, że na odgłos moich kroków drgnęła całém ciałem.
— Ach, jak mnie głowa boli! — zawołała, niosąc rękę do czoła; — ten wczorajszy wieczór nabawił mnie okropnéj migreny. — A po chwili dodała, poziewając: — jakie to życie nudne, Wacławo! — Odpowiedziałam, że wcale nie znajduję go takiém. Smutnie skinęła na to głową. — Bo ty jesteś wolną — rzekła — masz prawo miéć nadzieję; wszystko jeszcze przed tobą... a ja... ach! jestem bardzo nieszczęśliwą!...
Zakryła sobie oczy i nerwowo płakać zaczęła.
Ze smutkiem myślałam, że jeśli tak dłużéj potrwa, nietylko ustrój moralny Zeni, i tak już silnie nadwerężony, popadnie w stan najopłakańszy, ale i zdrowie jéj fizyczne zupełnemu ulegnie upadkowi. A jednak nieubłaganą logikę widziałam w jéj życiu i bardzo konsekwentne następstwo skutków i przyczyn. Od dzieciństwa patrzyła ona na świat z za klauzury panieńskiéj, a szła do ślubnego ołtarza, „nie czując serca w piersi.”
Tymczasem tę zemstę, ścigającą nieubłaganie wszelkie pogwałcenie wewnętrznéj prawdy człowieczéj, w daleko jeszcze straszniejszym ujrzéć miałam obrazie.
W kilkanaście miesięcy po przybyciu Zeni do W. dowiedziałam się, że Zofia przegrała proces, jaki była wytoczyła mężowi o swoję posagową sumę, z powodu zupełnego braku dowodów, któremi-by domagania się swe poprzéć mogła. Była więc ogołoconą z wszelkiego funduszu. Zenia opowiedziała mi o tém ze łzami, które wyciskało jéj oburzenie przeciwko bratu i wstyd, iż była zmuszona nazywać się jego siostrą.
Potém zapytała mnie, czy nie zgodziła-bym się z nią razem odwiedzić Zofii, w celu przyniesienia jéj pociechy, a może i jakiéj pomocy. Zgodziłam się na to chętnie, bo lubo oddawna przestałam widywać Zofią, uważając z jéj obéjścia się, iż wolała-by, aby o niéj zapomniano, wzbudzała ona we mnie jednostajną zawsze życzliwość i współczucie.
Michał, na żądanie Zeni, wynalazł adres mieszkania Zofii. Zenia aż się przelękła, wyczytawszy nazwisko niezmiernie skromnéj uliczki, na któréj dotąd ani nogą nie postała nigdy. Wszakże, wybrawszy dzień sposobny, udałyśmy się na tę daleką, w środku miasta, nieznaną uliczkę!
Powóz nasz zatrzymał się przed domem, porządnéj, ale wcale niepokaźnéj powierzchowności. Stróż domu, któremu w bramie zadałyśmy pytanie, wskazał nam schody, prowadzące na facyatkę, gdzie znajdowało się mieszkanie naszéj dawnéj przyjaciółki. Schody były wązkie i ciemne. Zenia, wstępując na nie, wydawała co chwila okrzyki zdziwienia i żalu. Nareszcie dosięgnęłyśmy szczytu téj niewygodnéj drabiny raczéj, niż schodów, i stanęłyśmy przed drzwiami, których powierzchowność nie zapowiadała bynajmniéj wspaniałego apartamentu. Zapukałam. — Proszę wejść! — ozwał się z wewnątrz głos czysty i dźwięczny.
Na środku pokoju bardzo małego, bardzo czystego, oświetlonego dwoma niewielkiemi okienkami i zapełnionego sprzętami, które, oprócz pięknego fortepianu, były wszystkie pierwotnéj prostoty, lecz zarazem nieskazitelnéj czystości, stała Zofia, w długiéj, czarnéj, wełnianéj sukni, ozdobionéj tylko pod szyją wąziuchnym śnieżnym kołnierzykiem, z głową pysznie ustrojoną w bogate uploty warkoczów, których układ prosty, a jednak wytworny, czynił ją podobną do klasycznie pięknych głów, na starożytnych umieszczonych posągach.
Biała, jak marmur, twarz jéj, na widok nasz bladoróżowym zaszła rumieńcem, ponsowe delikatne wargi drgnęły parę razy, szafirowe wielkie i głębokie oczy zapłonęły ogniem zdziwienia, boleści i dumy zarazem. Z tą dumą, okrywającą wyniosłe czoło i smukłą prostującą kibić, a złagodzoną tylko cieniem rzewności, jaki się odbił w uśmiechu, wyciągnęła do nas na powitanie obie ręce. Zenia rzuciła się na krzesło i w głos prawie się rozpłakała. Na widok jéj łez Zofia wzruszyła lekko ramionami.
— Kochana Zeniu — wymówiła głosem, w którym znowu brzmiały dźwięki połączonych uczuć zdziwienia, boleści i dumy, — kochana Zeniu, bardzo ci jestem wdzięczną za twe współczucie, ale nie rozumiem dobrze jego powodów. Jeżeli płaczesz nad mojém nieszczęściem, to łzy twoje daremnie płyną: jestem bowiem tak szczęśliwą, jak nigdy nie byłam w życiu.
Zenia odjęła chusteczkę od oczu i spojrzała na nią zdumionym wzrokiem.
— Szczęśliwa! — zawołała — ty, Zosiu, szczęśliwa jesteś wtedy, gdy brat mój odarł cię z całego majątku, gdy życie twoje bezpowrotnie złamane, gdy świat nie znajduje dość wyrazów na potępienie twojego postępowania, gdy familia twoja... — Nie dokończyła, bo Zofia ściągnęła brwi nieco, czoło podniosła z większą jeszcze dumą i głosem przytłumionym, ale pewnym odrzekła:
— Świat i ja nie mamy z sobą nic wspólnego; świat mnie nie chce taką, jaką jestem, ja nie chcę świata takiego, jakim on jest. Familii mojéj wyrzekłam się piérwéj, niż ona mnie się wyrzekła; nie ja przeciwko niéj, ale ona przeciwko mnie zawiniła. Ubóztwo ciężkie jest, ale ja czuję się bogatą, tu...
Przy ostatnim wyrazie położyła rękę na sercu i wzniosła w górę oczy, które, pod wpływem zapewne tajemnéj myśli jakiéjś, gorącym i promiennym zapłonęły blaskiem.
Zenia, czuła z natury, a przytém rozdrażniona myślą o niegodziwym z Zofią postępku brata, z trudnością wstrzymywała się od płaczu. Co do mnie, nie mogłam od twarzy Zofii oderwać oczu, które zaszły mi także mgłą wilgotną, a przed wyobraźnią moją przesuwał się cały długi szereg chwil okropnych, które tę śliczną istotę wiodły stopniowo, aż do dnia strasznego buntu przeciwko wszystkiemu, co zdeptać pragnęła, a co ją jednak wzajemnie zdeptać mogło.
Widziałam ją czystą, jak kryształ, młodziuchną dziewicą, ufną, niewinną, kochającą świat, którego nie znała, z sercem, na dnie którego paliły się, jak brylanty, zaczątki uczuć silnych, energii, nie znającéj jeszcze siebie.
Widziałam potém, jak świat dłoń lodową położył na tych iskrach tajemniczych i zmusił je do potajemnego wrzenia, wśród którego przerabiały się one zwolna w płomień buntu i nieposkromionéj namiętności. Odczułam niezmierną gorycz tych długich dni, spędzonych przez nią w zimnym, pustym, milczącym domu człowieka, którym gardziła, niewysłowioną rozpacz długich, bezsennych nocy, trawionych na rozpamiętywaniu okropnéj, beznadziéjnéj doli. Odczułam ten moment straszny, w którym, po bezowocném pasowaniu się z sobą, gorączkową ręką rozrywała ona nić, wiążącą ją z całym światem. Odczułam, i zrozumiałam, i przewidziałam wiele jeszcze innych rzeczy, a w głębi ducha zawołałam: — O! nieszczęśliwa! — i w imię tego wyrazu gorąco uścisnęłam jéj dłonie.
Odpowiedziała mi uściskiem uprzejmym, ale nie gorącym.
Pomiędzy sobą i nami postawiła zaporę niewidzialną, ale którąśmy czuły w każdém spojrzeniu jéj i słowie; nie chciała ani pytać, ani odpowiadać, ani tłomaczyć się z niczego, ani bronić się, ani obwiniać. Należałyśmy do świata, a świat i ona mieli już na zawsze stanąć przeciwko sobie, jako śmiertelni wrogowie. Zdawało się nawet, że obecność nasza raziła jéj oczy, jako widome przypomnienie wroga, któremu nieprzejednaną wypowiedziała wojnę. Godzinę przeszło przepędziłyśmy obok niéj, a harda, skryta jéj dusza ani razu nie otworzyła się przed nami; ani uściski nasze, ani gorące wyrazy przyjaźni, ani z serca idące ofiary pomocy i współczucia nie wywołały z niéj by jednego wyznania, by jednéj łzy, prośby, skargi lub rzewnego zwrotu ku przeszłości. Wydawała się być posągiem, rozmawiającym z nami tylko przez wymaganie konieczności, ale przez oczy jéj buchał płomień, który się wewnątrz palił, a śród niego, obok świateł dumy i rozbudzonéj namiętności, ślizgały się mnogie, posępne lecz milczące, jak grób, promyki.
I tylko, gdy poczuwszy nakoniec, że nieprzebyta przepaść położyła się między nami a tą kobietą, która nam jednak tak drogą była, rozżalone, lecz i zmrożone zarazem w porywach serc naszych ku niéj, obie z Zenią powstałyśmy, aby ją pożegnać; ujęła nas za ręce i przeciągłém spojrzeniem popatrzyła nam w twarze. Usta jéj otwierały się kilka razy, jakby chciała wyrzec jakieś słowo wielkie, wydać okrzyk jakiś ostatni, ale zamykały się zawsze, i tylko w źrenicy błysnęła raz łza jedna wielka, lecz nie spłynęła na policzki, i prędko znikła za powieką.
— Byłyśmy kiedyś siostrami — wyrzekła nakoniec z cicha — byłyśmy podobne do siebie... teraz wszystko skończone... Wasze drogi nie są mojemi drogami, moja droga nigdy waszą drogą nie będzie... Jesteście ostatniém echem, jakie doszło mnie od tego świata, który przestał być moim światem... Byłyście zawsze dla mnie bardzo dobre... Dziękuję wam; zapomnijcie o mnie jak najprędzéj... Bywajcie zdrowe!
Zakryła dłońmi twarz nagle pobladłą i odwróciła się od nas.
Może się mylę, ale zdawało mi się, że załkała...
Gdy przestąpiłyśmy próg mieszkania Zofii, miałyśmy takie poczucie w sercach, jak gdybyśmy za temi drzwiami, które się za nami zamknęły, pozostawiły kogoś umarłego...
W kilka dni potém rozeszła się po mieście zdumiewająca wiadomość, że pan Władysław N., najgłośniejszy, najwięcéj szanowany i najbardziéj wzięty prawnik w całéj prowincyi, opuścił W., liczną i zmartwioną tém swę klientelę, powierzywszy ją wprzódy dwom kolegom swoim, piérwsze po nim w opinii publicznéj zajmującym miejsce. W salonach Zeni rozprawiano o tém głośno, i przez parę dni wieść ta wychodziła ze wszystkich ust, jak mucha oplątana pajęczą siecią domysłów, komentarzy, przycinków, dwuznacznych słów i uśmiechów.
Publiczność nie mogła się dość nadziwić, że człowiek, któremu tak niepospolicie się powodziło, który w krótkim stosunkowo przeciągu czasu doszedł do powszechnego poważania i znacznych dochodów, wyrzekł się wszystkich już zdobytych korzyści, zerwał z tyle obiecującą karyerą i zniknął, jak awanturnik jaki, nie pożegnawszy się z nikim, udając się nie wiedziéć dokąd i po co. O ile zaś był człowiekiem pożytecznym i odpowiadającym swemu powołaniu, dowodziły tego zasępione twarze jego klientów, których znaczna liczba znajdowała się pomiędzy najczęstszymi gośćmi salonów Zeni. Nikt jednak nie wymówił przeciwko niemu ani jednego nieprzyjaznego słowa i nikt, prócz téj niespodzianéj jego ucieczki, nie miał mu nic do zarzucenia. Dziwnym tylko sposobem, gładko, niewyraźnie, wpół tajemniczo, wpół żartobliwie, pomiędzy uwagami, czynionemi nad postępkiem pana N., plątało się zawsze imię Zofii, nie w bezpośredniém z jego imieniem połączeniu, coby obrażało salonową przyzwoitość, ale zamaskowane, przykryte, oplątane tą dowcipną, szyderczą, nic nie znaczącą na pozór, a w gruncie morderczą grą słów, jaką wielki świat posiada zawsze na swoje usługi, czy to o życie, czy o śmierć komu idzie. Aż nakoniec pewnego dnia świątecznego, gdy liczne grono zebranych u Zeni gości zasiadało właśnie do śniadania, wszedł gość nowy i po piérwszych powitalnych wyrazach, wymówił:
— Co do wyjazdu pana N., rzecz się już wyjaśniła. Pani Zofia S. zniknęła także.
Zenia zbladła trochę na te słowa i łza zakręciła się w jéj oku; ale zarazem ściągnęła brwi z pewnym odcieniem niezadowolenia z gościa, który chciał daléj rozwijać zapas swych wiadomości i domysłów, zapytała głośno o wybór pomiędzy pasztetem z ryb i kapłonem.
Na wielkim świecie, obowiązkiem jest każdego dobrze wychowanego człowieka rozumiéć życzenia gospodyni domu z jednego jéj mrugnienia oka, z jednego przebłysku, dostrzeżonego w jéj twarzy. Goście Zeni byli wszyscy dobrze wychowanymi ludźmi, spostrzegli drgnienie jéj brwi i zrozumieli znaczenie wymówionego pytania o kapłonie i pasztecie. Nikt więc już potém najlżejszéj wzmianki nie uczynił o Zofii, a rozmowa potoczyła się innym torem, wesoła i błyszcząca.
Nikt także pomiędzy wesołém gronem nie myślał pewno, że w wielkiéj księdze społecznych regestrów jedno imię zostało wykreślone na zawsze krwawą barwą hańby, a na miejsce, gdzie imię to stało, zapisanym został akt pogrzebowy istoty żywéj i młodéj, a zarazem już umarłéj...
Dziś jeszcze, po wielu minionych latach, żałość mam w sercu, a łzę na oku dla téj doli tragicznéj, któréj świadkiem byłam. Nie posiadałam nigdy téj cnoty najeżonéj kolcami, która bez różnicy bodzie wkoło siebie wszystko, co nie jest do niéj podobne; nie miałam nigdy téj pysznéj zarozumiałości duszy, co, sama wolna od grzechu, dla grzeszących nie znajduje w sobie nic, prócz uczucia wstrętu i pogardy. Kochałam zawsze cnotę, nie dlatego, że sama pochlubić się nią mogłam, ale dlatego, że jest prawdą i światłem, wtedy, gdy występek — to ciemność i przeczenie. Ale im więcéj kochałam cnotę, tém potężniejszą litość czułam dla tych, którzy odwrócili od niéj oblicze. Aby nienawidziéć złe, pierwiastku jego szukałam gdzieindziéj, niż w duszach obłąkanych niém jednostek. Szukałam go w tych ciemnościach, fałszach, obłędach zbiorowych, które, jak demoniczne piastuny, stoją nad kolebką nowonarodzonego i potém przez całe już życie wlewają mu w pierś jady swego zatrutego oddechu. W mieczu, którego ostrze prawa ludzkości opuszczają na głowy jednostek, widziałam zawsze narzędzie bezpieczeństwa publicznego, ale nie pomsty; bo gdyby przed obliczem sprawiedliwości najwyższéj, przenikającéj najgłębsze tajnie tych nieskończonych węzłów i gmatwanin, w jakie splątane są sprawy téj ziemi, gdyby przed obliczem téj sprawiedliwości, świadoméj wszystkiego, a żadném ludzkiém niedościgłéj okiem, stanęły na sądy te dwie strony, tutaj w walkę z sobą wprawione, jedna rozdająca kary, druga je ponosząca, któż wié, któż śmié zapewnić, po któréj stronie stanęło-by prawo skargi, która-by z nich została uniewinniona w swym upadku, a która upokorzona w swym tryumfie? Może błądzę, może się mylę, ale takim jest głos mego sumienia, do którego baczne przykładam ucho; takim jest głos mego serca, które ze wszystkich ludzi najbardziéj kocha tych, co są nieszczęśliwi; takim jest głos mego rozumu, który z natury swéj nie ślizga się po powierzchni rzeczy, ale pragnie wnikać w głąb’, na dno wszystkiego, tam, kędy pomiędzy prawdą i oczyma ludzkiemi kładną się gęste warstwy, utkane z powszednich uczuć i wyobrażeń, ale kędy przecie jest nie powszednia, nie formułkowa i ulepiona z gliny przez człowieka, na podobieństwo człowieka, ale wiekuista, niezrodzona, razem z tym światem powstała prawda. I dlatego zapewnie, że takiemi są głosy mego sumienia, serca i rozumu, nie miałam nigdy ani kropli jadu ku orzuceniu nim imienia Zofii. Niech ludzie ją sądzą, a może będą w swém prawie; ale ja, com znała jéj duszę, lśniącą w zaraniu życia, jak dyament nieskazitelny; ja, co widziałam potém, jakiemi drogami dusza ta wiedziona była do hardego buntu i bezpamiętnéj gorączki namiętności; ja, co tak dobrze znam świat ten, w którym dusza ta zginęła, i fałsze jego, i ustawy jego, i pychę, i głupotę jego, i chorobliwe życie, jakie nadaje on przemieszkującym w nim jednostkom; ja dla téj duszy, znękanéj a dumnéj, dla tego serca, co nie umiało czuć po połowie, dla tego życia, które w pełni rozkwitu wymazane zostało z rzędu żyjących, nigdy, nigdy, nie znajdę ani jednego słowa gorzkiego, ani jednego uczucia innego, jak litość i łzę, słaną z daleka téj, która była mi niegdyś siostrą i przyjaciółką drogą.
Niech ludzie ją sądzą, i mnie z nią razem za to, że sądzić jéj nie chcę, a ja wet za wet w sumieniu mojém nigdy sądzić nie przestanę ich ustaw, ich przesądów, ich pychy i nieudolności, które wykopują otchłanie pod stopami tych, co oprzéć się im nie mają siły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.