Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.[1]

O kilka kroków od progu zatrzymała się, szybkiém spojrzeniem orzuciła pokój i zdziwienie błysnęło w jéj oczach. Jakkolwiek musiała wiedziéć o tém, żeśmy straciły majątek, nie spodziewała się zapewne ujrzéć nas w tak skromném mieszkaniu. Ze zręcznością jednak kobiety światowéj, powściągnęła to piérwsze wrażenie i witała nas z serdeczną radością.
Często zdarza się widziéć, że młode panny, zaledwie przystojne, a niekiedy nawet prawie brzydkie, po wyjściu za mąż stają się kobietami bardzo zajmującemi i powabnemi. Jest to skutek odbicia się na ich powierzchowności liczniejszych i głębszych poruszeń duszy, przy samodzielném życiu, a często i tych tajemnych marzeń i westchnień serca, które z tęsknotą i obawą pyta siebie, czy nie ominęło dróg piękniejszych nad tę, na którą weszło omackiem i bez dobréj świadomości tego, co czyniło. Do uzupełnienia téj przemiany brzydkiéj panny na pełną powabu i wdzięku mężatkę dokłada się biegłe poznanie świata i jego zwyczajów, strój, pewność siebie, wprawa towarzyska i odrobina zalotności najczęściéj.
Wszystko to dawało się od razu spostrzegać w Zeni. Dawniéj powierzchowność jéj zaledwie mogła ujść miana brzydkiéj, a ratowała ją od tego tylko zręczność ruchów i żywość wrodzona, a i to okazywana tylko w poufałém kółku. Dziś także nie była piękną, ale stała się ponętną, zajmującą, świetną nieledwie.
Kibić jéj wyszczuplała, cera, zbyt rumiana dawniéj, pobladła nieco i nabrała przezroczystości. Jasno-szare jéj oczy płonęły blaskiem rozbudzonego życia i pojętności; wargi, za szerokie i za grube, zabarwiły się najpiękniejszą purpurą i mieniły się uśmiechami najrozmaitszych odcieni: wesołości prawie naiwnéj, figlarnego dowcipu, tęsknéj rzewności. W rozmowie wznosiła oczy w górę, jak ktoś, co tęskni, modli się, lub namyśla, a ruch ten, który, umyślny i niejako wyuczony mógł-by być śmiesznym, w niéj mimowolny i z poruszeń wrażliwéj duszy płynący, nadawał jéj fizyognomii osobną, a pełną ponęty cechę. Na te błyszczące i co chwila wznoszące się oczy można było patrzéć z zajęciem i domyślać się, co one ścigały tam w górze. Marzenia, żale, poezyą, czy téż tajemne tęsknoty, niezadowolego w porywach swych, serca?
Parę godzin zeszło nam, jak mgnienie oka, w towarzystwie ożywionéj i światowéj młodéj kobiety. Wracała z zagranicy, gdzie przepędziwszy kilkanaście miesięcy, stęskniła się do kraju i do swoich i przyjechała, aby stale w W. zamieszkać.
— Na wieś nie pojadę — mówiła — chyba na jakie parę tygodni tylko; boję się wsi, jak czyśćca, bo pamiętam, jakem się tam nudziła, będąc panną.
Spojrzała nareszcie na zegarek i, zrywając się z miejsca, zawołała:
— Ach, jakżem się tu zapomniała! Poczciwy mój Michał będzie na mnie czekał z herbatą, a przytém tyle jeszcze mam do roboty z urządzeniem mego nowego mieszkania.
Zwróciła się do siostry i rzekła:
— Jedziesz ze mną, Emilciu? nie prawdaż? włóżże kapelusz i okrycie.
Emilka uścisnęła ją, ale przecząco poruszyła głową.
— Jakto! nie pojedziesz ze mną? — zawołała Zenia ze zdziwieniem i żalem.
— Nie mogę — odpowiedziała Emilka, wskazując na stos kartonów, leżących na stole — przyrzekłam wykończyć pewną robotę na jutro rano, a i tak straciłam parę godzin z powodu twego przybycia i będę musiała pracować dziś do późnéj nocy.
Zenia szeroko otwartemi oczyma patrzyła na siostrę i na kartony.
— Pracować... do późnéj nocy... — wymówiła po chwili, jakby nic a nic nie rozumiejąc tego wszystkiego — cóż to takiego robisz, Emilciu? i komu jesteś obowiązaną wykończać robotę na oznaczoną godzinę?
Emilka uśmiechnęła się i, biorąc siostrę za rękę, rzekła:
— Kochana Zeniu, w czasie twéj nieobecności zaszło wiele rzeczy, o których nie wiész, tém bardziéj, że zmieniając często miejsce pobytu, rzadkie tylko listy ode mnie otrzymywać mogłaś. Było mi bardzo źle w domu brata, opuściłam go więc, a ponieważ nie posiadam żadnego prawie funduszu, zostałam rzemieślniczką i mam nadzieję wkrótce zarabiać tyle, iż-mi wystarczy na porządne utrzymanie...
Oczy Zeni otworzyły się jeszcze szerzéj, głęboki rumieniec pokrył jéj policzki.
— Ty rzemieślniczką? — wymówiła, patrząc na siostrę — ty, Emilko, pracą masz zarabiać na życie, w czasie, gdy ja tyle tracę na zbytki?
Źrenice jéj zwilgotniały i zarazem uśmiech wykwitł na ustach. Tak stała parę sekund, nie spuszczając wzroku z twarzy siostry, aż nagle z głośnym śmiechem upadła na fotel.
— Siostra moja rzemieślniczką! — wołała — siostra moja ma zarabiać sobie na życie pracą rąk własnych! Doprawdy! zdaje mi się, że śnię i nie wiem do czego czuję większą ochotę — do śmiechu, czy do płaczu!
I śmiała się w istocie, ale zarazem dwie łzy spływały po jéj policzkach.
— Cóż-by na to powiedziała nasza matka, gdyby żyła — mówiła daléj — co powié na to Michał, który, gdyby miał miliony milionów, sądził-by jeszcze, że to dla mnie za mało! Co pomyśli o tém cała familia nasza, świat cały!... — Zerwała się i podbiegając do Emilki, dodała cichym i smutniejszym głosem:
— A serce moje, Emilko, co powié na to? Czy sądzisz, że ja nie mam serca? że mnie nie stać na tyle serca, aby módz podzielić się bogactwem z jedyną siostrą? Jestem pewna, że posądziłaś mnie, iż zupełnie zepsułam się w świecie i nie kocham ani ciebie, ani nikogo. Otóż mylisz się; jestem, co prawda, próżną i płochą kobietą, ale doprawdy nie jestem złą, ani egoistką. Ja egoistka, mój Boże! ja, co czuję w sobie tyle zapasu uczuć niezużytych, co tak pragnę kochać i być kochaną! Ja egoistką, i o to posądziła mnie siostra? Mój Boże! to śmieszne doprawdy... i bardzo bolesne.
Śmiała się trochę, mówiąc to, ale zarazem płakała już na dobre. Przez cały czas Emilka stała ze spuszczonemi oczyma i rękoma obwisłemi na sukni. Widziałam z wyrazu jéj twarzy, że szukała w myśli odpowiedzi, jaką-by dać mogła siostrze, a nie znajdowała jéj. Uważałam także, iż scena pomiędzy dwiema siostrami przykre wywierała wrażenie na moję matkę. Obawiała się może, aby Emilka, do któréj już się była przywiązała, nie opuściła nas, a zarazem podzielała zapewne w duchu zdanie Zeni o niestosowności oddawania się rzemiosłu dla panny, dobrze urodzonéj i któréj siostra jest tak bogatą i świetną panią.
Chcąc więc temu wszystkiemu, na dziś przynajmniéj, koniec położyć, wzięłam rękę Zeni i rzekłam:
— Moja droga Zeniu! Siostra twoja wspominała zawsze o tobie z tęsknotą i miłością, i ani myślała nigdy posądzać cię o egoizm lub brak serca. Ale drogi wasze rozeszły się: tyś się stała panią światową i oddaną zabawom, ona była dziewczyną opuszczoną, ubogą, oddaną na łaskę i niełaskę brata, którego dom nie był dla niéj wcale rajem. Nic więc dziwnego, że zapragnęła zatrudnienia, które-by jéj dało cel życia i byt niezależny. Teraz, kiedyś ty powróciła w rodzinne strony i dom swój dla niéj otwierasz, może odmieni postanowienie i opuści pracowite życie, jakie rozpoczęła przy nas, dla łatwego, które znaléść może obok ciebie... Nie przynaglaj jéj jednak, niech zastanowi się i namyśli...
— Nie potrzebuję zastanawiać się i namyślać — przerwała mi Emilka, która z podniesioną już głową i wyrazem postanowienia w pogodnych, błękitnych oczach, zbliżyła się do nas — nie potrzebuję zastanawiać się i namyślać, kochana moja Zeniu — powtórzyła, czule ujmując ręce siostry — nie gniewaj się na mnie i nie bierz tego za obojętność, lub brak przywiązania do ciebie, ale nie zamienię życia, które rozpoczęłam wraz z Wacławą, na to, jakie przy tobie znaleźć mogę... Znam dobrze ten świat, w którym żyjesz, urodziłam się w nim i wychowałam, i wcale on mnie nie pociąga ku sobie, bo nie znalazłam śród niego ani szczęścia, ani nawet spokoju... znalazłam tylko osamotnienie, znudzenie, pustkę serca i głowy, nie zajętych niczém. Nie jestem stworzoną na świetną damę... nie mam po temu ani wdzięków, ani dowcipu, ani majątku. Jestem ubogą, nieładną, przeznaczoną do istnienia w cieniu i mierności; nie chcę więc porzucać miejsca mi właściwego, a występować na widownią, śród któréj była-bym zawsze smutną i zawstydzoną...
Gdy Emilka to mówiła, Zenia patrzyła na nią oczyma, w których migotały naprzemian żal, zdziwienie i pojętność. Piérwszy nakoniec przemógł, i załamując drobne ręce na jedwabnéj sukni, zawołała:
— Tak, tak, rozumiem teraz dobrze, że mnie nie kochasz, że gniewasz się na mnie za to, iż tak długo zaniedbywałam cię, bawiłam się i podróżowałam i nie myślałam o tobie; więc utraciłam serce siostry! Więc przez siostrę nawet nie mogę być kochaną!
Przyłożyła batystową chustkę do oczu i głośno prawie płakać zaczęła; natenczas Emilka usiadła przy niéj, objęła ją, jak dziecko, i mówiła jéj długo o smutnych kolejach, jakie przechodziła w czasie jéj nieobecności, o tęsknocie i znudzeniu, jakich pastwą była, mieszkając w domu brata osamotniona i bezczynna, o moralném znękaniu i zniechęceniu, jakie ją było ogarnęło, gdy sądziła, że niéma już dla niéj innéj przyszłości, i o prawdziwéj uldze, jakiéj doznała, gdy przekonała się, że może być jeszcze komukolwiek miłą i do czegokolwiek zdolną; o jednostajnych i spokojnych dniach, jakie pędziła przy nas; o czułém przywiązaniu, jakie dla nas powzięła, i jakiém my ją otaczałyśmy wzajem. Zakończyła zaś powtórném zapewnieniem Zeni, że kocha ją bardzo i szczerze, ale zarazem i oświadczeniem, że lęka się tego świata, w którym ona zostaje, a śród którego było jéj tak źle i pusto; że w matce mojéj i we mnie znalazła drugą matkę i siostrę; że za nic w świecie nas nie opuści i nie porzuci tego cichego bytu, jaki przy nas prowadzi, i téj skromnéj pracy, na jaką starczą jéj zdolności; bo teraz już z prawdziwą pociechą w sercu myśli, iż przy końcu dni swoich będzie mogła powiedziéć sobie, że życie jéj spłynęło niezupełnie bezużytecznie, że była miłą komuś, kto dla niéj był bardzo dobrym, i pracowała według sił i zdolności, wymagając od życia tego tylko, co otrzymać mogła, a nie pragnąc zarozumiale tego, do czego wyraźnie nie była przeznaczoną.
Z prawdziwą radością i rozrzewnieniem słuchałam téj mowy Emilki, i podziwiałam, jak prędko ta cicha i czysta istota doszła do wielkiéj odwagi serca i pełni dojrzałości umysłowéj.
Zenia przestała płakać i słuchała jéj także z wielką uwagą. Na ożywionéj i pojętnéj jéj twarzy znać było walkę różnych, cisnących się do jéj głowy, sprzecznych myśli. Gdy Emilka przestała mówić, wpatrzyła się w przestrzeń zamyślonym wzrokiem, i potrząsając głową machinalnie, wymówiła parę razy:
— Nie pojmuję dobrze tego wszystkiego!
Potém oparła głowę o poręcz fotelu, wzniosła oczy w górę i w czasie, gdy matka moja pieściła i całowała Emilkę, która przytuliła się do niéj, siedziała nieruchoma, w głębokim pogrążona namyśle. Patrzyłam na nią i z ruchoméj gry jéj wyrazistéj, zadumanéj twarzy, odgadywałam wikłające się i rozplątujące w niéj pasmo uczuć i myśli: we wzniesionych jéj źrenicach przesuwały się cienie i światła, na których snuły się tysiączne wspomnienia i porównania. W końcu ocknęła się z zamyślenia i, niby odpowiadając na własne myśli, wymówiła z cicha:
— Kto wié, czy nie pojmuję? kto wié, co lepsze?
Zamglony potém wzruszeniem wzrok zwróciła na siostrę i, powstając, rzekła:
— Rób jak chcesz, Emilko! nie jestem do tego stopnia szczęśliwą, abym cię przemocą nakłaniać miała do takiego, jak mój, sposobu życia. Żyj jak chcesz... próbuj téj nowéj drogi, która mi z razu tak dziwną się wydała, a może postępując nią, dojdziesz do tego, do czego my, światowe kobiety, nigdy bodaj nie dochodzimy...
Rzekłszy to z prawdziwą dobrocią i czułością serca, przyklękła przed moją matką, dziękując jéj za opiekę i pomoc, udzieloną jéj siostrze. Długo trwające jednak rozrzewnienie nie leżało w jéj naturze. Porwała się z klęczek i ze śmiechem uderzyła mnie lekko po ręku, mówiąc, że nie lubi mnie, bo Emilka więcéj mnie teraz kocha, niż ją, a potém uściskała mnie tak serdecznie, jak gdybyśmy obie były jeszcze młodemi i swawolnemi dziewczętami. Nie chciała odjechać, dopóki nie dałyśmy jéj uroczystego przyrzeczenia, że nazajutrz cały dzień przepędzimy u niéj, co uczyniłyśmy z tém większą łatwością, że miała to być niedziela.
Nazajutrz tedy około południa otworzyły się przed nami drzwi obszernego, pełnego najwytworniejszego zbytku, mieszkania Zeni. Wybiegła naprzeciwko nas z otwartemi rękoma, śmiejąca się, uradowana, ustrojona w śliczny niebieski szlafroczek, z białą koronką narzuconą na włosy. Mimowoli pomyślałam, że przy tym jéj wykwintnym stroju i całém bogatém przybraniu salonu, ciemne nasze wełniane suknie dziwnie wyglądać musiały. Ta myśl moja odbiła się także w oczach Zeni; orzuciła wejrzeniem ubranie siostry i westchnęła; Emilka spostrzegła to i uśmiechnęła się:
— Kochana Zeniu — rzekła wesoło — na dowód, że cię kocham i nie gardzę twemi darami, proszę cię, abyś mi sprawiła parę ładnych sukien, w którychbym do ciebie przychodziła, bo w téj mojéj ulubionéj sukience wyglądam w twojém mieszkaniu,jak pokrzywa pomiędzy kwiatami.
Zenia, z właściwą sobie ruchliwością wrażeń, rozśmiała się w głos z téj uwagi siostry.
— Moja droga! — zawołała — gdyby tu był jaki salonowiec, nie omieszkał-by ci powiedziéć, że wyglądasz, jak wonny fiołek pomiędzy dumnemi różami. — Nagle spoważniała znowu i dodała:
— Co tam o sukniach mówić! to rzecz najmniejsza! Przyznam ci się, żem dziś z twego powodu całą noc nie spała i na wszystko to, co mi wczoraj powiedziałaś, wymyśliłam taką odpowiedź, że już chyba nie zwyciężysz mnie tą razą...
Mówiąc to, wprowadziła nas do ślicznego gabinetu i posadziła na sofce, wybitéj amarantową materyą. Sama usiadła przy nas na fotelu i mówiła daléj:
— Moja Emilciu, wszystko, co mi powiedziałaś o twoich zamiarach i postanowieniach, jest bardzo piękne i wzruszyło taką nawet, jak ja, wietrznicę.
Ale zapomniałaś, siostrzyczko, o jednéj rzeczy, oto o tém, że, mieszkając przy mnie, daleko łatwiéj za mąż wyjść możesz...
Wyrzekłszy to, Zenia tryumfująco, figlarnie spojrzała na siostrę.
— Ważny argument — ze smutnym nieco uśmiechem odrzekła Emilka.
— Nie prawdaż! — zawołała Zenia, cała przejęta swoim pomysłem — będę cię póty stroiła, woziła, pokazywała, aż zrobisz dobrą partyą! Mam mnóztwo stosunków we wszystkich stronach świata, i pomiędzy licznymi mymi znajomymi znajdzie się niezawodnie ktoś, kto cię uczyni szczęśliwą i bogatą kobietą!
— Wątpię — odpowiedziała Emilka — zapominasz, że pomiędzy twymi znajomymi niéma zapewne młodych ludzi, którzy-by się żenili z ubogiemi i nieładnemi pannami...
Zenia zaczynała się już gniewać.
— Wmówiłaś tylko w siebie, że jesteś nieładną — odrzekła — masz owszem piękne oczy i zgrabną figurkę; gdybyś ubrała się jak należy i była więcéj ożywioną, mogłabyś się bardzo podobać...
— Spodziewam się, że nie powiesz, abym równie wmówiła w siebie, że nie mam majątku — broniła się Emilka nawpół ze śmiechem, nawpół z pewném zniecierpliwieniem.
— I cóż ztąd? — wołała Zenia, zrywając się z fotelu, i według swego dawnego zwyczaju biegając po pokoju — małoż-to bogatych i młodych ludzi żeni się z ubogiemi pannami?
Tu zaczęła wyliczać imiona wszystkich ubogich panien, które zrobiły, jak się wyrażała, dobre partye.
— Słuchaj Zeniu — ozwała się Emilka bardzo poważnie — a czy nie przypuszczasz, że ja nie pokochała-bym może nikogo, a przez samo wyrachowanie nigdybym za mąż nie poszła.
Zenia zatrzymała się na środku pokoju, zmieszana nieco.
— Ależ zawsze... — wymówiła, jąkając się — miałabyś położenie w świecie... stanowisko...
— I chciała-byś naprawdę, abym dla stanowiska wyszła za mąż bez miłości...
Zenia drgnęła na ten ostatni wyraz.
— Bez miłości... bez miłości... — powtórzyła parę razy. — Tak, ty możesz jeszcze marzyć o miłości...
Wzniosła w górę oczy, jak zawsze, gdy była czémś przejętą lub wzruszoną, i stała przez chwilę na środku pokoju, pogrążona w rodzaju niemego uniesienia.
— Miłość — mówiła po chwili, splatając ręce przed sobą i przyciskając je do piersi — o! moje drogie, powiedzcie mi, gdzie się znajduje na ziemi ten kwiat zaczarowany, bom ja go nie widziała nigdy, a jeśli widziałam, to nigdy nie dostrzegłam. Pokażcie mi go, a pójdę ku niemu przez głogi i ciernie, pokrwawionemi stopami i z gorejącém sercem! Miłość! jakiż wyraz wymówiłaś, Emilko! dlaczego dźwiękiem jego zbudziłaś drzemiącą strunę mojéj duszy? O, masz słuszność! dla miłości można wyrzec się bogactwa i wszystkich powabów życia, można wyrzec się nawet samego życia. O, kochać i być kochaną chwilę... chwilę tylko zaznać tego niebiańskiego szczęścia, a potém... umrzéć!
Wymówiła to wszystko z wielkim zapałem, policzki jéj rozpłomieniły się, rozgorzały oczy. Skończywszy, opuściła twarz na obie dłonie i parę westchnień wydobyło się z jéj piersi. Na to szczególne uniesienie młodéj kobiety patrzyłam ze zdumieniem i smutkiem zarazem. Ostatni wyraz szczególniéj, posępnym wymówiony tonem, dziwnie brzmiał w jéj purpurowych ustach i sprzeczał się ze świeżością i zdrowiem jéj postaci.
Nagle Zenia opuściła ręce i ukazała nam twarz śmiejącą się i rozpromienioną. Poskoczyła do Emilki i zawołała:
— Tak, tak, ty musisz wyjść za mąż! znajdzie się sposób na wszystko! dam ci posag z majątku Michała...
Emilka zarumieniła się.
— Moja Zeniu — rzekła — nie zastanowiłaś się nad tém, co powiedziałaś. Alboż masz prawo rozporządzać funduszem twego męża? Alboż ja-bym cokolwiek przyjęła od szwagra, który i tak nie wziął z tobą żadnego posagu?
Zenia znowu była pobitą.
— No — rzekła, rzucając się na fotel — jesteś, jak widzę, uparta, a przytém tak rozsądna, że zawsze zwyciężyć mnie umiesz. Nie mogę jednak pogodzić się z myślą, abyś została starą panną i przez całe życie kleiła pudełka.
Emilka przysunęła się do niéj i po swojemu, to jest z cicha i łagodnie, zaczęła ją przekonywać, iż przyszłość, jaka ją czeka, nie jest tak straszna, jak-by się napozór wydawać mogło, i że zresztą jest ona już do niéj zupełnie przygotowaną. Zenia sprzeczała się, niecierpliwiła, całowała siostrę, odwracała się od niéj z gniewem, nareszcie umilkła i słuchała słów Emilki, tak, jak wczoraj, powtarzając: — Nie pojmuję! nie pojmuję! — to znowu wstrząsając głową z namysłem i mówiąc do siebie: — Kto wié, może zresztą i pojmuję! może to i lepsze?
W czasie téj rozmowy dwóch sióstr, nie odzywałam się ani słowa, nie mogłam wbrew memu przekonaniu popierać Zeni, a stawać po stronie Emilii, nie chciałam odbierać jéj samodzielności i wywierać wpływu na jéj zdanie i postanowienie.
Nie biorąc więc żadnego udziału w rozmowie, rozglądałam się po pokoju. Był to bardzo ładny gabinet, jak zwyczajnie wszystkie gabinety młodych i światowych kobiet, błyszczący od zwierciadeł i napełniony mnóztwem kosztownych fraszek. Jeden wszakże przedmiot zwrócił wyłączną moję uwagę. Niedaleko kozetki, na któréj siedziałam, pod oknem stało wykwintne damskie biurko z różanego drzewa, a na niém leżały papiery różnych kształtów, całkiem zapisane, wpółzapisane, złożone w kształt zeszytów, lub tu i owdzie porozrzucane w osobnych, powiewnych ćwiartkach. Z boku zaś były trzy spore książki, oprawione w błękitny i ponsowy aksamit; ta, która leżała na wierzchu, miała na okładce złotemi literami wyryty napis francuzki: „Poesie”. Przypatrywałam się zdala tym papierom i książkom z zajęciem i uważałam, że pojedyńcze ćwiartki, rozrzucone na biurku, zapisane były to wierszami, to po prostu drobném pismem, w wielu miejscach przekreśloném i poprawioném. Zenia, lubo zajęta rozmową z siostrą, spostrzegła znać, że zwracam uwagę na jéj biurko, zarumieniła się mocno i rzekła do mnie z pośpiechem:
— Uważam, Wacławo, że zaciekawia cię moje biurko i ta mnogość papierów, jaką na nim widzisz. Otóż powiem ci, że w chwilach wolnych zajmuję się bardzo literaturą i wypisuję sobie z książek różne ustępy i poezye, które mi najwięcéj przypadają do smaku.
Ze wzmożonego jéj rumieńca i niepewnego głosu poznałam, że mówiła nieprawdę. Zaczęła znowu rozmawiać z siostrą, ale co chwila rzucała przelotne spojrzenia na mnie i na biurko, — wyraźnie miała chęć jakąś, którą wahała się objawić. Nareszcie zarumieniła się znowu i zwróciła do mnie. — Może chcesz przejrzéć te książki oprawne w aksamit — rzekła — proszę cię, abyś robiła u mnie wszystko, co ci się podoba. W książkach tych znajdziesz wyjątki z rozmaitych romansów i poezyi...
I znowu najniezawodniéj mówiła nieprawdę.
Korzystając z pozwolenia, wzięłam do ręki książkę z napisem Poesie i zobaczyłam, że druga miała tytuł Reveries, a trzecia Larmes. Zaledwie jednak zdołałam odwrócić okładkę i rzucić okiem na piérwszą stronicę, Zenia porwała się z twarzą zapłonioną, jak szkarłat, i wyrwała mi książkę z ręki. Potém stanęła na środku pokoju i twarz nią sobie zakryła.
— Co to się znaczy, Zeniu? — spytała Emilka, zdziwiona postępkiem Zeni i nagłym, a tak silnym jéj rumieńcem.
— Nic, nic — odpowiedziała Zenia, ochłonąwszy nieco, i podniosła twarz, oblaną w téj chwili marzącym wyrazem; — obawa mnie jakaś zdjęła i wstyd, gdy zobaczyłam, że Wacława przeglądać ma te pisma. — Przystąpiła do mnie z uśmiechem i wilgotnemi oczyma.
— Weź, weź tę książkę — rzekła — przeczytaj ją, a potém powiész mi, jak ci się podoba to, co w niéj znajdziesz. Powiesz mi, czy zrozumiałaś serce, które nakreśliło na tych stronnicach marzenia swe podniebne, zawiedzione nadzieje, tęsknoty swe do miłości i... Powiesz mi, czy istota, która to pisała, może jeszcze spodziewać się czegokolwiek na ziemi? Czy rozkwitnie dla niéj cudowne kwiecie szczęścia i miłości, czy już tylko przyjdzie jéj życie całe tęsknić po przeczutym a nieznanym raju?...
Rzekłszy to, oddała mi książki, i kryjąc twarz w dłonie, odbiegła do siostry, z którą znowu rozmawiać zaczęła, od czasu do czasu rzucając na mnie przelotne wejrzenia.
Któżby się po tém wszystkiém nie domyślił, że owe „poezye,” „marzenia” i „łzy” były własnemi utworami Zeni. Z prawdziwą ciekawością otworzyłam najpierw książkę Łez i rzuciłam okiem na piérwszą lepszą stronicę. Piérwsze wyrazy, które przeczytałam były następne: „kędy spojrzę, wszędy rozkwitają kwiaty żałoby, kędy stąpię, wokoło mnie rozkłada się pustynia. Żałobne kwiecie i puste wydmy, zroszone łzami memi. Jestem tak młoda, a już tyle płakałam, że oczy mi zagasły i zwiędły lica.” Przeczytawszy to, podniosłam wzrok i nie mogłam wstrzymać się od uśmiechu, patrząc na kwitnącą świeżość twarzy i pełne połysku oczy autorki tych wyrazów. Przerzuciłam parę stronic i wzrok mój spotkał się z następującym ustępem:
„On mnie nie rozumié. Daremnie wpatruję się w twarz jego, aby znaléźć na niéj odbłyski bratniéj duszy... nie znajduję ich; chłód śmiertelny przeszywa serce moje, o losy, losy! cóżeście ze mną uczyniły? Mamże na wzór tych nieszczęsnych niewiast, o których pisali wieszcze natchnieni, cierpiéć bez ulgi i umierać młodo! Tak, umrę, niezrozumiana przez nikogo, nie zaznawszy szczęścia, złamana pod krzyżem, włożonym na me młode barki! Któż na mogile mojéj zapłacze? Czyja łza zrosi murawę, co zazieleni się na mym grobie? Kto pośle ku mnie westchnienie wtedy, gdy dusza moja zawiśnie pod błękitnemi obłokami na drżącym, bladym promieniu księżyca! Nikt, nikt! O, czemuż nie umarłam w kolebce! wtedy matka moja zapłakała-by nade mną!”
Podniosłam znowu wzrok na Zenię, ale nie miałam już do uśmiechu ochoty; bo, lubo niebieska materya jéj szlafroczka nie była wcale podobną do ciężkiego krzyża, włożonego na barki, ani błyszczący jéj gabinet do grobu niczyjemi niezroszonego łzami, to jednak w tém rozmarzeniu się młodéj kobiety była bolesna jakaś strona. Zenia przestała w téj chwili rozmawiać z Emilką, i sparłszy skroń na różowych palcach, zamyślone oczy utkwiła w środkowy rysunek sufitu. Nie wyglądała zaprawdę na kobietę o wyschłém od cierpień licu i gotującą się do spoczynku w grobie, ale po raz piérwszy, gdy siedziała w téj postawie, spostrzegłam w jéj oczach pewien wyraz znużenia i istotnéj tęsknoty.
Wzięłam do ręki książkę marzeń i odkryłam ją na karcie, noszącéj tytuł: nieznany. Pod tytułem była wyrysowana ołówkiem piękna głowa młodego bardzo mężczyzny, o długich gęstych włosach, ściągłéj marzącéj twarzy i wielkich południowych oczach. Można było w niéj poznać naprędce naszkicowany portret jakiegoś Włocha. U dołu portretu napisane były te słowa:
„Gdzie jesteś ty, który raz tylko jeden ukazałeś się moim oczom i zniknąłeś, jak piękne, senne zjawisko? Źrenice moje odbiły cię w sobie i obraz twój przegląda się już w nich wiecznie, jak słońce w kryształowéj wód szybie! Na czole twém srebrne światło gwiazd obrało swe mieszkanie; włosy twe, to snopy księżycowych promieni, osypanych pomrokiem nocy; oczy twoje wzięły żar z nieba, pod którém się urodziłeś, i napełnione nim płoną, jak dwa słońca. Żegnam cię, nieznany, wymarzony! Spojrzenia nasze raz tylko spotkały się z sobą, a dusze nasze bratnie zrozumiały się i ukochały! Nie szukałeś mnie więcéj, boś wiedział, że nie należę już do świata, i że miłość i szczęście nie dla mnie biednéj! Ja także nie szukałam cię i odjeżdżam z obrazem twoim na dnie duszy! Kiedy, po wielu leciech, wspomnisz o mnie, poślij westchnienie twe do innych światów, w których wkrótce przebywać będę!”
Pod wyrazami temi, u spodu karty, wyrysowana była woda wzburzona, a na niéj dwie łódki, płynące każda w inną stronę. Na jednéj z nich stał ten sam mężczyzna, którego portret był w górze, druga wiozła trumnę, przykrytą całunem, a na trumnie był napis: Zenona.
Na innéj kartce był wierszyk p. t. Na balu. Zenia opowiadała w nim, że złotowłosy młodzieniec dał jéj na początku zabawy różę białą. — Co znaczy ten kwiat? — spytała. — Czystą miłość! — odparł młodzieniec. — Nim bal się skończył, z białéj róży wszystkie listki odpadły co do jednego, złotowłosy młodzieniec odszedł smutny, mówiąc: — Wraz z różą tą umarło szczęście moje! — I nigdy więcéj już go nie ujrzała, bo w dwa tygodnie potém ożenił się z bogatą panną. Rysunkiem do tego wierszyka była róża, którą zawieszony w powietrzu Kupidynek z figlarnym oskubywał uśmiechem.
Był tam jeszcze wiersz do księżyca, oda do miłości, medytacye nad marnościami rzeczy ziemskich, westchnienia do nieznanego szczęścia i ponure marzenia o grobie; a wszędzie rysunki przedstawiały to sklepienie niebios z księżycem i gwiazdami, to cmentarze, to Kupidynów i kwiaty, to nareszcie rozkochane pary, siedzące w pasterskich ubiorach pod cieniem drzew rozłożystych. Na jednéj stronicy był wielkiemi literami wypisany jeden tylko wyraz: Nudzę się! a po nim kilka rozpacznych wykrzykników. Na drugiéj stało kilka znaków zapytania, wypisanych widocznie niecierpliwą ręką. O co pytała, czego szukała myśl młodéj kobiety w czasie, gdy ręka jéj stawiała na białéj karcie te nieme, drżące znaki pytania? Gdzieindziéj Zenia narysowała twarz swego męża i podpisała u spodu: poczciwy, dobry Michaś. Czułaż wtedy, że jéj dobrze i miło z człowiekiem, z którym żyła? Ale o kilka kartek daléj były dwa serca, gorejące i strzałą ognistą przeszyte, a pod niemi napisy: Nieznany i Zenona. Na ostatniéj nareszcie stronicy książki był wierszyk p. t. Nad trumną mego dziecięcia, śliczny, pełen czucia i prawdziwego smutku. W wierszu matki, bolejącéj nad śmiercią swego dziecka, rysunku nie było, tylko parę plamek żółtawych, widocznie pochodzących od łez, które na papier upadły. Wprzódy już wiedziałam o tém, że Zenia miała dziecię, które umarło w kilka miesięcy po urodzeniu, na rok przed powrotem jéj do kraju. Z krótkiego wierszyka, zawartego w księdze Łez, dowiedziałam się, że Zenia namiętnie kochała swe dziecko i długo nie mogła o niém zapomniéć.
Wszystkie te trzy księgi tworzyły istny chaos uczuć prawdziwych i fałszywych, marzycielstwa bujającego w obłokach i istotnych pragnień serca. Główne jednak tło ich stanowiło pewne znużenie moralne, obok niesłychanie rozigranéj wyobraźni i odzywających się tu i owdzie poczciwych porywów dobréj w gruncie natury. Poczciwy Michaś i gorejące serce nieznanego, napuszona i wodnista oda do miłości i śliczny wiersz na śmierć ukochanego dziecka, trumny pozakrywane całunami, kwiaty oskubywane przez Kupidynów, wspomnienia tryumfów balowych, znaki zapytania, wykrzyki znudzenia, piękne i prawdziwie serdeczne słowa, rzucone tu i owdzie, i tuż przy nich zaraz mgliste obrazy jakiegoś nieznanego raju i skargi niezrozumianéj istoty: wszystko to stało obok siebie w dziwaczném połączeniu, z za którego widniał rozstrój duszy, nie mogącéj dojść do samopoznania, błąkanie się umysłu, nie zajętego niczém a upojonego narkotykiem świata, ślepe rzucanie się serca, które czuło, że straciło coś pięknego, ale, nie wiedząc kędy-by odszukać pociechę, wydawało zbyt głośne jęki, i omijając istotną przyczynę cierpienia, skarżyło się na urojone męczarnie i stawiło przed sobą, jako jedyną nadzieję, trumnę, przykrytą całunem, któréj w istocie lękało się śmiertelnie, lub trofea balowe, które również śmiertelnie nudzić je poczynały.
Gdy tak rozmyślałam, trzymając na kolanach Poezye, Marzenia i Łzy Zeni, o kilka kroków przede mną, pomiędzy fałdami zasłony, osłaniającéj drzwi, prowadzące z gabinetu do sąsiedniego salonu, ukazała się duża męzka ręka, nieco czerwona i z grubemi palcami. Zdawało się, że ręka ta z nieśmiałością uchylała firankę, a zarazem ozwał się za firanką męzki głos, miękki i sympatyczny:
— Czy mogę wejść?
Zenia w stronę drzwi zwróciła swą ustrojoną główkę i zawołała wesoło:
— Proszę!
Wtedy firanka rozchyliła się zupełnie i na progu ukazała się potężna, o szerokich ramionach, postać Michała. Lubo w gabinecie było nas trzy osoby, blado błękitne, okrągłe jak dawniéj, dobroduszne i poczciwe, i jak dawniéj téż nieco zadziwione i omglone, oczy gospodarza domu, spoczęły przez chwilę na jednéj tylko Zeni. Wątpię, czy spostrzegł nawet, że był tam ktokolwiek prócz niéj, bo patrzył tylko na nią i zdawało się, że blask świeżości i wdzięku młodéj kobiety odbił się na jego twarzy, tak uśmiechnął się radośnie. Zenia, nie ruszając się z miejsca, wyciągnęła do niego rękę i wyrzekła z uśmiechem:
— Michasiu! mamy gości!
Pan Michał jeszcze nie spojrzał na nas, tylko szybko i z ruchem, który niekoniecznie mógł nazwać się zgrabnym, zbliżył się do żony i kilka pocałunków wycisnął na podanéj sobie rączce.
— Michasiu! mamy gości! — powtórnie upomniała go żona; tym razem już było trochę niecierpliwości w jéj głosie.
— A, przepraszam, przepraszam! — zawołał z pomieszaniem, odwracając się do nas. — Co widzę? Panna Emilia i panna Wacława! Ach! tak, żona moja mówiła mi wczoraj, że panie przyrzekłyście dzisiejszy dzień z nami przepędzić! Jakże dawno nie widziałem się z paniami! jakże się panie mają?
Mówiąc to, chwycił się obu rękoma za poręcz fotelu, potém poprawił sobie niemi krawat, który i bez tego w należytym zostawał porządku, potém schował je do kieszeni, i tak na chwilę wstrzymawszy poruszenia drogocennych organów pracy człowieczéj, popatrzył na nas przez parę sekund w milczeniu. Poczém, jakby nagłą a serdeczną powodowany myślą, zbliżył się i pocałował nas obie w ręce, a gdy witałyśmy go wzajemnie przychylnemi wyrazami, ukłonił się nam kilka razy i usiadł, fotel swój przysunąwszy najprzód do fotelu swéj żony, jak można było najbliżéj.
Mimowoli rzuciłam okiem na księgę marzeń, która leżała przede mną, otwarta na stronicy, przyozdobionéj portretem pięknego Włocha, i pomyślałam, że zaprawdę powierzchowność nieznanego musiała wiele zyskiwać na sąsiedztwie z panem Michałem. Gdy podniosłam oczy, zobaczyłam twarz Zeni z naiwnym niemal uśmiechem zwróconą ku mężowi. Położyła rączkę na jego ramieniu i rzekła swoim dźwięcznym, pieszczotliwym nieco głosem:
— W samę porę przyszedłeś tu, Michasiu...
Michał błysnął rozradowanemi oczyma i dwa razy pocałował rączkę na jego ramieniu opartą, przy czém własna jego ręka nie zaniedbała uczynić kilku koniecznych poruszeń.
— Przyszedłeś w samę porę — ciągnęła Zenia — potrzebuję twojéj pomocy i wzywam cię, abyś rozstrzygnął sprzeczkę pomiędzy mną a Emilką...
Tu do reszty rozradowany Michał przerwał mówiącéj pocałunkiem w rękę.
— Ale dość już tego! jeżeli mi tak ciągle będziesz przeszkadzał, nigdy nie skończę mówić! — zawołała Zenia z pół figlarném, pół kapryśném nadąsaniem.
— Nie będę już, nie będę, mój aniołku — wymówił Michał, wpół uradowany, wpół przestraszony jéj lekkim gniewem.
— Michasiu! — rzekła Zenia, lekko uderzając nóżką o posadzkę — ileż razy prosiłam cię, abyś mnie nie nazywał aniołkiem. To parafijaństwo!
— Nie będę, już nie będę! mój anioł... ma chère amie — szybko poprawił się małżonek.
— Otóż to! teraz używasz francuzkiego wyrazu, chociaż nie mówisz po francuzku, i to śmieszność także!
I z minką niecierpliwości cofnęła rękę z ramienia męża i odwróciła się od niego z zadąsaną twarzyczką. Michał, na dobre już przestraszony i zmartwiony, pochwycił rękę jéj, zanim jeszcze spoczęła na sukni, i całując ją, mówił z prawdziwą skruchą:
— Przepraszam cię, mój anioł... ma che... moja droga Zeniu... przepraszam cię...
— Tak, to dobrze! prosiłam cię, abyś nie nazywał mnie nigdy inaczéj, jak Zenią, i nie dawał mi żadnych innych przezwisk... teraz przystępuję do rzeczy... i nie przeszkadzaj-że mi już tylko...
I rozpogodzoną znowu twarz zwróciwszy do męża, z wielkiém przejęciem się i z cechującą ją żywością i zapałem, zaczęła mu opowiadać o tém, co przyrzekła Emilce; o tém, że ona odrzuciła jéj ofiarę; o nadziejach wydania jéj za mąż, gdyby zamieszkała u niéj; o tém, że Emilka jest przygotowaną na zostanie starą panną i na klejenie przez całe życie pudełek, albo oprawianie książek.
Michał słuchał jéj z wielkiém skupieniem ducha, połykał wyrazy i znać było, że zastanawiał się głęboko, bo spuścił głowę, wpatrzył się w posadzkę, a ręce jego przestały szukać w przestworzu punktu oparcia i spokojnie spoczęły na kolanach.
— Wzywam cię, kochany Michasiu — kończyła Zenia, któréj w czasie opowiadania łzy nabiegły do oczu — wzywam cię, abyś był sędzią pomiędzy mną a Emilką. Jesteś mężczyzną, a zatém więcéj masz od nas praktycznego doświadczenia; a chociaż gderzę na ciebie czasem, ufam jednak twemu zdrowemu rozsądkowi! Powiédz więc, kto tu ma słuszność: ja, czy Emilka? i czy dobrze jest z jéj strony, że, nie chcąc zamieszkać ze mną, wyrzeka się nadziei stosownego wyjścia za mąż, a skazuje się na staropanieństwo i wieczyste klejenie pudełek?...
Michał milczał dobre parę minut, parę razy podniósł głowę i spojrzał na Zenię, potém spuścił ją znowu i zsunął brwi, jakby pod wpływem namysłu, potém podniósł na żonę wzrok prawie nieśmiały i zapytał:
— Więc chcesz wiedziéć moje zdanie?
— A naturalnie — zawołała Zenia, wzruszając ramionami — inaczéj nie pytała-bym się o nie.
Michał milczał jeszcze trochę, znowu parę razy spojrzał na żonę, a potém jeszcze raz spytał:
— Więc chcesz, abym ci objawił moje zdanie, moja droga Zeniu? — Widocznie odbywała się w nim walka.
— Jakiś ty śmieszny! — odpowiedziała młoda kobieta, znowu lekko nadąsana; — czyliż obawiasz się powiedziéć, co myślisz?
— Nie, nie... — podchwycił Michał — tylko, że widzisz, mój anioł... moja Zeniu, że ja myślę trochę inaczéj, niż ty...
Zenia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma, ale zarazem dotknęła znowu jego ramienia i łagodnie rzekła:
— Więc powiedz nam, jak myślisz.
Natenczas Michał pocałował ją znowu w rękę i rzekł:
— A więc nie gniewaj się, moja droga Zeniu, że powiem trochę inaczéj, niż ty mówiłaś!
Mówiąc to, niespokojnym wzrokiem ścigał wyraz twarzy Zeni, niby obawiając się ujrzéć na niéj rozgniewanie. Ale Zenia, zamiast gniewać się, z zajęciem i oczekiwaniem patrzyła na niego.
Do najwyższego już stopnia ośmielony tém Michał, podniósł zupełnie głowę i zaczął mówić:
— Otóż ze wszystkiego, com słyszał, uważałem, że panna Emilia życzy sobie prowadzić niezależne życie i miéć jakieś wyłączne zatrudnienie, któreby jéj było pożyteczném i przyjemném; a ty, droga Zeniu, pragniesz, aby zamieszkała z nami i prowadziła w taki sposób życie, w jaki my prowadzimy... zdaje się, że o to idzie...
Tu zwrócił się do Emilki i ciągnął daléj:
— Otóż spodziewam się, że panna Emilia nie wątpi, że panie obie nie wątpicie, że panie wszystkie trzy nie wątpicie, iż dla mnie pobyt panny Emilii w naszym domu byłby bardzo przyjemnym, i że szczerze-bym pragnął, aby siostra mojéj żony mieszkała z nami. Wszak panie nie wątpicie o tém? nie prawdaż? bo gdybyście o tém wątpiły, było-by to mi bardzo, bardzo przykro!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką niespokojnością w głosie, a oczy jego z tak poczciwym wyrazem patrzyły na Emilkę, że w istocie niepodobna było ani przypuszczać, ażeby mówił nieprawdę. Chórem więc upewniłyśmy go, że wierzymy w jego najlepsze względem Emilki chęci i prosiłyśmy, aby mówił daléj. Rzucił spojrzenie na żonę, i widząc, że patrzyła na niego łagodnie i z ciekawością, powiódł ręką po włosach, dotknął nią dzwonka stojącego na stole, poprawił krawat i znowu zaczął mówić:
— Otóż to! chociaż bardzo-bym pragnął, aby panna Emilia zamieszkała w naszym domu, ale skoro jéj się zdaje, że inny sposób życia będzie dla niéj korzystniejszym i przyjemniejszym, to znajduję... znajduję, że każdy człowiek ma prawo rozporządzać sobą, jak mu się podoba, i urządzać sobie sposób życia, jak mu się wydaje najlepiéj... nikt nie może wiedziéć, co drugiemu może być milsze i pożyteczniejsze.. są różne wyobrażenia, jak różne gusta... jeden lubi kolor błękitny, a drugi różowy... jeden myśli tak, a drugi inaczéj, a każdy idzie za swojém wyobrażeniem i za swoim gustem.
Mówił to wszystko z wielkim namysłem, a im dłużéj mówił, tém więcéj fizyognomia jego nabierała wyrazu pojętności i oczy się rozjaśniały. Po chwili zaczął znowu:
— Co do tego, że panna Emilia życzy sobie pracować nad klejeniem pudełek i oprawianiem książek, nie widzę, coby w tém było złego. Każda praca dobrą jest, a są ludzie, którzy nie mogą żyć bez pracy... nudzą się bez pracy i próżniactwo męczy ich więcéj, niż robota. Może panna Emilia do takich ludzi należy, wszak sama najlepiéj musi o tém wiedziéć; a jeżeli należy do takich ludzi, to niech sobie i pracuje. Wszak ludzie i pudełek, i oprawy książek potrzebują, a zgrabne rączki kobiece jeszcze lepiéj to zrobić potrafią, niż ręce męzkie...
Przerwał sobie na chwilę i spojrzał znowu na żonę. Ale wyraz twarzy Zeni okazał mu się znać zniechęcającym do dalszego mówienia, bo wnet kończył mówić:
— A co do tego, że panna Emilia, prowadząc życie w inny sposób, niż my prowadzimy, i klejąc pudełka, za mąż pójść nie może; to wcale nie jestem tego zdania. Złoto, panie dobrodzieju, i w popiele świeci. Ktoby się poznał na pannie Emilii i pokochał ją w salonach i na tańcach, ten pozna się na niéj i pokocha ją w skromnym domku i nad klejeniem pudełek; a mnie się zdaje, że inaczéj niewarto wychodzić za mąż, jak będąc dobrze poznaną i prawdziwie kochaną... inaczéj lepiéj jest wcale nie wychodzić za mąż... Oto jest moje zdanie.
Powstał z fotelu i wyprostował się całą swą wysoką postacią.
Twarz jego była już całkiem ożywiona, oczy rozjaśnione i rozsądne.
— Co zaś do tego jeszcze — kończył, — że panna Emilia może kiedykolwiek doświadczyć niedostatku, tego, dalibóg, nie będzie nigdy! mój majątek jest majątkiem Zeni, a ja jestem bardzo szczęśliwy, jeśli ona używa go, jak się jéj tylko podoba. Dopóki ja żyję, nikt z tych, których Zenia kocha, cierpiéć nie będzie niedostatku; dom mój, szkatułka i serce, otwarte zawsze dla tych, których Zenia kocha, a jeżeli ja umrę, majątek mój zostanie się dla Zeni i ona podzieli się nim z tymi, których kocha...
Umilkł, oczy jego błyszczały wewnętrzną pogodą i poczciwém, gorącém uczuciem. W téj chwili nie był wcale brzydkim, owszem, miał w sobie pewną rzewną, prostą, nieledwie wzniosłą w swéj prostocie piękność.
Milczałyśmy wszystkie kilka sekund; Emilka piérwsza wyciągnęła do szwagra rękę i wzruszonym, z serca idącym głosem, powiedziała prosto:
— Dziękuję.
Spojrzałam na Zenię. Patrzyła na męża zasmuconym wzrokiem, ale z za tego smutku widniało pewne zadowolenie, połączone z niewiedzącą może o saméj sobie czułością.
— Więc wszyscy jesteście przeciwko mnie? — wyrzekła smutnym głosem — a cóż robić? Niechaj więc niepoczciwa moja siostra żyje, jak się jéj podoba, i klei sobie swoje pudełka; ale zarazem niech wié i o tém, że ma siostrę, która, dzięki swemu poczciwemu Michasiowi, w każdéj chwili udzielić jéj może opieki i pomocy...
To mówiąc, powstała, zbliżyła się do męża, a położywszy obie ręce na jego na ramionach, popatrzyła mu w twarz, i wspiąwszy się na palce, pocałowała go w czoło. Niebiański zachwyt rozpromienił twarz Michała. Silném swém ramieniem objął szczupłą kibić żony i kilka razy pocałował ją w usta. Zwinna i gibka Zenia wysunęła się z jego uścisku, a sięgnąwszy do kieszonki szlafroka, zawołała nagle: — Michasiu! zapomniałam mojéj chusteczki w bawialnym salonie: pójdź mi ją przynieś!
Atletyczny Michał poskoczył z żywością szesnastoletniego chłopca i zniknął za zasłoną. Zenia wyciągnęła wskazujący palec w kierunku drzwi, któremi mąż jéj wyszedł, i rzekła półgłosem do nas:
— On taki zawsze: milczy, patrzy mi tylko w oczy, i jak ognia lęka się każdego mego niezadowolenia. Ale pomimo to, jeśli nie podziela w czémkolwiek mego zdania, nigdy nie zamilczy, tylko zawsze powié mi swoje... wprzódy naturalnie ze dwadzieścia razy pocałowawszy mnie w rękę!...
W téj chwili lokaj oznajmił podany obiad. Powstałam i składałam na biurku w aksamit oprawne książki. Wypadkiem księga marzeń otworzyła się w moich ręku na karcie z potretem pana Michała i podpisem u dołu: poczciwy, dobry Michaś! Mimowoli pomyślałam, że kto wié, może piękny nieznany, z namiętną i zarazem uczuciową postacią, niezupełnie-by zyskiwał na porównaniu z dobrze poznanym Michałem?
Takim sposobem pobyt u nas Emilii został, pomimo oporu Zeni, stanowczo postanowionym; obie siostry uścisnęły się ze łzami w oczach, a Zenia znowu powtórzyła z cicha: „kto wié? może ja cię i rozumiem, Emilko!”
Potém długo nie odzyskała swéj wesołości: przy stole i przy obiedzie siedziała zamyślona i usłyszałam, że parę razy westchnęła tajemnie. Coraz widoczniejszym stawał się dla mnie jakiś brak równowagi moralnéj, psującéj spokój téj młodéj i powabnéj kobiety. Otoczona wszystkiém, co mogło życie czynić piękném: miłością, przyjaźnią, bogactwem, nie czuła się jednak szczęśliwą. Zdawało się, że szukała wciąż czegoś w sobie i koło siebie, a nie znajdując, popadała w zadumy, w czasie których błyszczące oczy jéj zachodziły mglistą powłoką znużenia, twarz traciła wyraz błyskawicznego życia, jaki ją cechował, i niby w udręczeniu wewnętrzném opadała na dłoń drobną. Byłyż-by to kaprysy rozpieszczonéj szczęściem i powodzeniem istoty, czy skutek chorobliwego rozigrania się jéj wyobraźni? Czy może dotkliwe poczucie jakiéjś pustki w sercu i w życiu, któréj zapełnić nie mogły ani rozrywki i połyski, za któremi goniła tyle, ani nawet czułość męża, otaczająca ją tysiącem względów i serdecznych objawów? I dziwna rzecz! z pomiędzy tych dwóch sióstr, tak różnych doświadczających losów, Zenia, bogata, strojna, pełna życia, blasku i zewnętrznéj ponęty, wydawała się mniéj spokojną i zadowoloną od ubogiéj, cichéj, i niepokaźnéj Emilki.
Spostrzeżenia te czyniłam w czasie poobiedniéj z dwoma małżonkami rozmowy. Zenia, po wesołości porannéj, wpadała w coraz częstsze zamyślenia, rumieńce znikały z jéj policzków, chwilami zdawało się, że wszelka myśl w niéj omdlała, bo opierała głowę na tylnéj poręczy fotelu, przymykała oczy i tłumiła poziewanie albo westchnienia. Byłaż smutną, czy znudzoną? Nie mogłam tego rozróżnić, ale za to wyraźnie dostrzegłam w niéj tę zmienność humoru, która jest objawem niezadowolonéj duszy, wynikiem pustego życia i rozigranéj wyobraźni. Michał z doskonałym taktem towarzyskim, którego tak trudno było spodziewać się, sądząc z powierzchowności, podjął się w zastępstwie zamyślonéj żony podsycania i ożywiania rozmowy, mówił wiele o zagranicznych krajach, w których przebywał wraz z żoną; uważałam, że uwagę jego zwracały daleko mniéj miasta, niż wsie i wszystko co się wsi tyczyło. Nie mówił on wcale o objawach sztuk lub nauk, ale o uprawie roli w różnych stronach świata, o płodach rolnych i ich gatunkach, o ludnościach wiejskich i ich naturze. Parę razy mówiąc o tém wszystkiém, westchnął i zamyślił się na moment. Daru wymowy nie posiadał, i owszem, wyrażał się z trudnością; znać było, że myśli powoli powstawały i nie łatwo kombinowały się w jego głowie; czasem się jąkał, czasem używał gminnych wyrazów i prowincyonalizmów; z tém wszystkiém jednak, gdy się rozgadał, mówił wcale przyjemnie, i spostrzegłam, że nie tylko nie brakowało mu zdrowego rozsądku, ale, że nawet sąd jego był bardzo trafny i sięgający głębiéj w istotę rzeczy, o których mówił. Pod wieczór Zenia otrząsnęła się ze swych zadum i znowu się ożywiła. Pokazywała nam mieszkanie swoje, suknie, bogatą biżuteryą, różne pamiątki z podróży przywiezione; śmiała się, opowiadała, rozmawiała; przebiegała salony, zasłane kobiercami, cicho, jak myszka, lekko jak motylek; aż gdy zmrok zaczął zapadać i Michał oddalił się na moment, upadła na sofkę, objęła ramionami mnie i Emilkę i patrzyła nam z kolei w twarze. Nagle łzy zakręciły się w jéj oczach, ukryła twarz na mojéj piersi i wybuchnęła płaczem. Spojrzałyśmy po sobie z Emilką, pomieszane nieledwie. Co jéj było? Miałaż-by w istocie doświadczać jakiegoś tajemnego a wielkiego cierpienia, które objawiało się w tak nagłych łzach i łkaniach? Nie wiem, dlaczego żadna z nas nie śmiała ust otworzyć, aby zapytać ją o to. Po krótkiéj jednak chwili sama podniosła głowę z uśmiechem. — Przebaczcie mi, moje drogie — rzekła, składając ręce — i nie trwóżcie się o mnie. Ot, sama nie wiem, czego zapłakałam... c’etait plus fort que moi...
— Ale cóż ci jest? co cię tak dręczy? — zawołała Emilka z trwogą, obejmując siostrę.
Zenia milczała chwilę, potém zerwała się i stanęła naprzeciw nas z rozpłomienionemi oczyma. — Czy pamiętacie — wymówiła z cicha i śpiesznie — czy pamiętacie, jakem wam mówiła przed ślubem, że wcale nie czuję w sobie serca?
Położyła rękę na piersi, podniosła oczy w górę i dodała:
— Otóż teraz czuję je, czuję...
— Zeniu — przerwała smutnie Emilka — spodziewam się, że kochasz swego męża.
— O! on taki dobry, taki poczciwy, taki zacny! — przerwała Zenia z wielkim naciskiem prawdy i zapału w głosie — i dodała ciszéj: — ale on mnie nie rozumié...
Była chwila przykrego dla nas wszystkich trzech milczenia.
— Przepraszam cię, Zeniu — odezwałam się piérwsza — ale nie wiem dobrze, co jest w tobie takiego, czego twój mąż nie rozumié...
Zenia zmieszała się trochę.
— Ja pragnę miłości... — wyszeptała cichutko.
— Alboż pan Michał cię nie kocha? — zagadnęła Emilka.
— O, nadzwyczajnie! miłość jego dla mnie nietylko nie zmniejszyła się od czasu, jakeśmy się pobrali, ale wzrasta z dniem każdym; nie możecie nawet wyobrazić sobie, jaki on dla mnie dobry.
— A więc ty go nie kochasz? — zagadnęłam z kolei.
Zenia zarumieniła się szkarłatem, spuściła głowę i oczy i milczała.
— Może spostrzegłaś w mężu twym coś, co ci nie pozwala zupełnie go szanować? — smutnie spytała Emilka.
Zenia energicznie podniosła głowę.
— O nie, nie! — zawołała — jak względem mnie, tak względem wszystkich, jest on najlepszym, najgodniejszym człowiekiem!...
— A jednak te zalety wcale cię dla niego nie zjednały.
— I owszem — wymówiła Zenia, po chwili namysłu — mam dla niego szczerą przyjaźń, wielką wdzięczność i tak się do niego przywiązałam, że ile razy rozstawaliśmy się na jeden dzień, nie mogłam sobie dać rady, tak mi było bez niego nudno i tęskno.
— A jednak...
— A jednak — przerwała mi Zenia — to uczucie, jakie powzięłam dla Michała, jest tak spokojne, chłodne, powszednie, że wcale nie zaspakaja pragnień mego serca. Tęsknię do silnych wzruszeń, tych niezmiernych trwóg, radości i cierpień, jakie daje miłość, któréj nigdy niedoświadczyłam, ale o któréj tyle słyszałam, czytałam, którą przeczuwam. Widmo téj miłości gonię w gwarach i tłumach światowych, o niém śnię w chwilach samotnych; wyrzucam to sobie, a nie mogę się od tych rojeń obronić. Czuję się winną względem Michała, a jednak nie może być inaczéj... to wszystko mnie dręczy, spokoju nie daje, psuje humor i prędko do grobu mię sprowadzi.
Ostatnie wyrazy ułagodziły nam znacznie przykre wrażenie, jakiego doznałyśmy przez wyznanie Zeni. Na wzmiankę o grobie, nie mogłyśmy obie z Emilką powstrzymać się od uśmiechu. Zenia nie spostrzegła tego. Wpatrzyła się w księżyc, który widniał za wielkiemi szybami okien, a twarz jéj okryła się znaczącym wyrazem. — Czy pamiętacie, ukochane moje — stłumionym mówiła głosem — czy pamiętacie tę dawną, dawną rozmowę naszę, w któréj pytałyście mnie co uczynię z mojém sercem, jeśli wyjdę za mąż bez miłości? Odpowiedziałam wam, że zawieszę je na promieniu księżyca i żywić będę poezyą, marzeniem, rosą i słanemi zdala westchnieniami bohaterskiego kochanka... Otóż, drogie moje, przekonałam się, że mówiłam jak dziecko... rosa i marzenia nie wystarczają biednemu sercu, drżącemu w przestworzu, a bohaterskich kochanków, którzy-by z daleka chcieli tylko wzdychać...
— Niéma na świecie — dopowiedziałam z mimowolnym uśmiechem.
— Niéma — jak echo powtórzyła Zenia, patrząc ciągle w księżyc. Z gniewem zacisnęła ręce i zawołała: — Ci mężczyzni są wszyscy tacy prozaiczni, materyalni, zuchwali... Jak tylko pokażę któremu z nich moje serce, zawieszone na promieniu księżyca, zaraz okazują chęć ściągnięcia go na ziemię... Żaden nie umié marzyć, wzdychać, poświęcać się i cierpiéć w milczeniu...
— A ty, Zeniu, nie pozwolisz nikomu zdjąć swego serca z tego promienia i ściągnąć go na ziemię... nie prawdaż? — z pośpiechem pełnym niepokoju zawołała Emilka.
Zenia potrząsnęła głową. — O, nikt go ztamtąd nie zdejmie i nie ściągnie na ziemię...
— Ja to uczynię, mój aniele — zabrzmiał za nami miękki i łagodny głos Michała.
Zenia drgnęła i zwróciła wzrok z księżyca na twarz męża, który uśmiechał się wesoło i patrzył na nią z czułością.
— Cóż to? Michasiu — zawołała na-pół z wymówką, na-pół z trwogą — podsłuchujesz nasze rozmowy!
— Bynajmniéj — odparł Michał — zbliżając się do drzwi, usłyszałem tylko ostatnie twoje wyrazy, i naturalnie, jako twój prawy i kochający małżonek, wyraziłem chęć zabrania sobie serduszka, o którém mówiłaś...
Rzekłszy to, pocałował żonę w obie ręce i postawił przed nami trzy bombonierki, po które umyślnie chodził był do miasta. Potém zaczął żartować z Emilki, pytając ją, czy którakolwiek z przyniesionych przez niego bombonierek, nie jest dziełem jéj rączek. Pomimo jednak wesołości Michała, z jaką rozmawiał z nami, miałam niby przebłysk pojęcia, że doskonale rozumiał on bolesny dla niego sens, zawierający się w słowach Zeni, jakie usłyszał; że, co więcéj, rozmarzony i rozdrażniony stan duszy jego żony nie był mu wcale niewiadomym. Gdy wnieśli światło i mogłam lepiéj przypatrzéć się twarzy Michała, dostrzegłam w niéj pewne znaki, których nie widziałam wprzódy. W bladych zwykle jego źrenicach przesuwały się energiczne połyski, niby wspominki silnego wewnętrznego postanowienia. Gdy spoglądał na żonę, po łagodnych ustach jego przebiegał wyraz rzewności i smutku, a jednak rozmawiał ciągle, jeśli nie wymownie i dowcipnie, to jednak uprzejmie i rozsądnie, a z ciągłą niewzruszoną łagodnością i spokojem.
Pojęłam wtedy do reszty, że Michał nie był wcale tak prostym i pospolitym człowiekiem, jakim się z razu wydawał, i przypomniawszy sobie słowa, przed chwilą wyrzeczone przez niego, pomyślałam, iż bardzo być może, że to biedne serce rozpoetyzowanéj i rozmarzonéj kobiety, zawieszone przez nią na drżącym promyku księżyca, jemu się właśnie dostanie na zawsze.
Po powrocie z odwiedzin moich u Zeni do domu, znalazłam moję matkę tak zamyśloną i smutną, jak jéj już dawno nie widziałam. Gdy witałam ją, rzekła ze źle tajoną goryczą:
— Ślicznieś tam dziś wyglądać musiała w téj twojéj wełnianéj sukni, obok strojów Zeni i jéj paradnych pokoi!
Niestety! wyrazy te aż nadto zrozumiale wytłómaczyły mi zamyślenie i smutek mojéj matki. Widmo przeszłości zajrzało jéj znowu w oczy w postaci świetnéj toalety Zeni, jéj powozu i liberyi. Piérwsze od czasu popadnięcia w ubóztwo spotkanie się ze zbytkiem i blaskiem, rozbudziło na nowo w mojéj matce żal po nich, uśpiony już przedtém nieco.
Przez cały już wieczór matka moja była milcząca i zamyślona, a nazajutrz, gdym wychodziła na lekcye, zatrzymała mnie na chwilę przy sobie, i z wielką starannością zaczęła się wypytywać o przyjęcie, jakiego doświadczyłam od Zeni, goszcząc w jéj domu. — Bo widzisz, moja droga — dodała nie bez pewnego wahania: — zdaje mi się, że spostrzegłam u Zeni, gdy tu była, pewną niestosowność obejścia się. Czy tylko ona nie lekceważy nas, dlatego, żeśmy teraz... żeśmy teraz ubogie...
Przy ostatnim wyrazie widocznie połknęła łzę, któréj nie chciała mi pokazać. Z całą wymową, na jaką tylko zdobyć się mogłam, przekonywałam moję matkę, że omyliły ją spostrzeżenia, na Zeni uczynione; że, przeciwnie, była nam nadzwyczaj przyjazną, a dla mnie, jak nie może być więcéj, wylaną i serdeczną. Słuchała mnie, wzroku nie odrywając od ziemi.
— Wszystko to być może — rzekła w końcu; — nie chciała-bym jednak, abyś bardzo się narzucała ze swą obecnością i przyjaźnią dawnéj towarzyszce, z którą teraz dzieli cię taka różnica majątku i towarzyskiego położenia. Bogaci ludzie, moje dziecko, myślą zwykle, że wielką łaskę wyświadczają uboższym od siebie, jeśli zachodzą z nimi w bliższe stosunki; a spodziewam się, że własna duma nie pozwoli ci takim kosztem podtrzymywać stosunku twego z Zenią.
Bolały mnie bardzo te słowa mojéj matki, bo naprzód widziałam w nich niesprawiedliwość, wyrządzoną Zeni, która, bądź co bądź, miała serce bardzo proste i dobre, a od wszelkiéj pychy była zupełnie wolną; następnie wiedziałam, iż są one objawem miłości własnéj, do tego stopnia zranionéj, że odbierała jéj zwykłą trafność i sprawiedliwość sądzenia o rzeczach i ludziach.
Po chwili namysłu rzekłam:
— Moja mamo, czyliż sama, będąc bogatą, gardziłaś uboższymi od siebie, i wiążąc się z nimi życzliwym stosunkiem, myślałaś, że wyrządzasz im wielką łaskę? Jestem pewna, że nie czyniłaś tego.
— Miewałam zwykle stosunki tylko z równymi sobie majątkiem i położeniem — odpowiedziała moja matka, spuszczając oczy.
W téj chwili otworzyły się drzwi i liberyowany lokaj Zeni wniósł wielki kosz prześlicznych kwiatów, wraz z bardzo uprzejmym i serdecznym bilecikiem, do mojéj matki zaadresowanym. Matka, zobaczywszy kwiaty, zarumieniła się silnie, przeczytała liścik i powiedziała mi, abym zastąpiła ją w przesłaniu Zeni podziękowań. Gdy służący odszedł, nie rzuciła nawet spojrzenia na bukiety, które rozstawiałam po stołach; odeszła i słyszałam jak zamykała się w swoim pokoju.
Odtąd ile razy Zenia ukazała się u nas, tyle razy fałdy rysujące czoło mojéj matki stawały się głębszemi, obejście się jéj z otaczającymi nabierało sztywności, a w oczach grała gorycz tłumiona. A jednak zdarzać się to musiało często, bo Zenia parę razy na tydzień nas odwiedzała, a za każdym razem przywoziła mnie i siostrze mnóztwo łakoci i drobnych podarunków, co do najwyższego stopnia niecierpliwiło i obrażało moję matkę.
— Zdaje mi się — rzekła raz do mnie po odjeździe Zeni — zdaje mi się, że pani C. pragnie nam zaimponować, przyjeżdżając zawsze do naszéj ubogiéj chatki powozem i z liberyą... osoba delikatna nie powinna przybywać do ludzi ubogich z takim hukiem i blaskiem.
Jak mogłam tylko najprędzéj, dałam do zrozumienia Zeni, że sprawiła-by mi wielką przyjemność, gdyby zgodziła się na odwiedzanie nas pieszo. Nie objawiłam jéj przyczyny mego żądania, ale zdaje mi się, że się jéj domyśliła, bo zaraz nazajutrz przyszła pieszo, a tylko w towarzystwie służącego i to bez liberyi. Gdy się to kilka razy powtórzyło, moja matka rzekła do mnie:
— Jak widzę pani C. uznała, że nie warto przed nasz skromny domek zajeżdżać pysznym powozem, i przybywa do nas pieszo, a powozu używa do wizytowania osób równych sobie położeniem.
Innym razem, gdy w niedzielę wybierałam się w odwiedziny do Zeni, matka moja kazała mi koniecznie włożyć jedwabną suknią, pozostałą z dawnéj mojéj garderoby.
— Nie mogę znieść myśli — rzekła — iż odegrywasz tam w tym bogatym domu rolę kopciuszka...
Z prawdziwym smutkiem rozmyślałam często nad tém, jak pewien błędny kierunek życia zdolny jest stłumić głos najlepszego nawet serca, i tak jasny nawet umysł, jakim była obdarzona moja matka, zaćmić i sprowadzić na drogę drobnostek i chorobliwych niemal przywidzeń. Ta sama uwaga nasuwała się może i mojéj matce, w chwilach chłodniejszéj rozwagi i zastanowienia, bo parę razy, całując mnie gorąco, powiedziała:
— Moje dziecko, przebacz mi te wszystkie dziwactwa, jakie popełniam, i nie sądź źle bardzo o mnie. Jestem, widzisz, jak człowiek spadły na ziemię z innéj planety, który ogląda się wkoło siebie i nie może jeszcze zmiarkować, co się z nim stało...
Porównanie to było w istocie bardzo trafném. Cierpienia, niepokoje, wstydzenia się, drażliwości i podejrzliwości, jakich doświadczała moja matka, miały źródło w tym głębokim roździale, jaki leży pomiędzy światem, w którym przebywała dotąd, a tym, do którego wprowadziła ją utrata majątku. Wszelkie ujemne strony minionéj przeszłości zniknęły z jéj pamięci, pozostawiając tylko żal za ową stroną miękką, złoconą, połyskującą, do któréj przyrosła duszą i ciałem. Wzajemnie zaś piękne i dobre strony teraźniejszości znikały przed wywoływaném wciąż widmem tego, co utraciła, a pozostawiały za sobą długie, przykre cienie, choćby wymarzonych tylko niedostatków i upokorzeń.
A jednak życie nasze, jakieśmy prowadziły, nie było pozbawione uroku. Nie posiadałyśmy zbytku, ale téż nie doświadczałyśmy wcale niedostatku. Domek nasz pełen był kwiatów, książek, promieni słonecznych i przyjaznych sobie wzajem twarzy. Wieczorem mogłyśmy przy otwartych oknach wsłuchywać się w oddalony gwar miasta, łączący się z szumem rzeki błękitnéj, a z rana, po spoczynku nie przerywanym żadnemi złemi snami, witałyśmy się wzajem serdeczném dzień dobry, i szłyśmy każda do swéj pracy, aby w połowie dnia zejść się znowu i zasiąść do stołu, ze swobodną pogadanką na ustach i spokojem w sercach.
Matka moja zaczynała już przyzwyczajać się do życia bez burz i wstrząśnień, jednostajnego i cichego, ale urozmaiconego tém, co każda z nas wydobywała sama z siebie, i ozdobionego wzajemném do siebie przywiązaniem osób, które żyły pod jednym dachem, gdy pojawienie się Zeni wlało znowu w jéj umysł żywioł niepokojów i żalów, nasuwając jéj przed oczy to wszystko, co utraciła, o czém zdawało się, że zapominać zaczynała, ale co stanowiło znać siłę niezwyciężoną jeszcze.
Bądź co bądź, i mój spokój został zachwianym; przez kilkanaście tygodni wzrokiem pełnym niepokoju śledziłam chmury, które to ciążyły na czole mojéj matki, to znikały, aby się znowu pojawić. Wszelkich téż dokładałam usiłowań, aby miłością moją rozgrzać przytłoczone jéj serce, a myślą wniknąć w jéj umysł, wnosząc weń pogodę i światłe pojęcia.
Nowa zmiana, jaka zaszła w domowém naszém kółku, dzielnie dopomogła tym staraniom moim.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak wydzielonego rozdziału XX w tym wydaniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.