<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Pantera Południa
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
W MROKACH PIRAMIDY

Następnego ranka dotarli do upragnionego stawu, przy którym też urządzono postój. Konie rozsiodłano; zwierzęta chciwie piły wodę i pasły się na otaczających staw łąkach. Członkowie wyprawy posilali się również, nie zapominając o jeńcach.
Po jakimś czasie konie zaczęły rżeć, kopać się wzajemnie, stawać dęba na znak, że już wypoczęły. Ruszono więc w dalszą drogę w tym samym, co dotychczas, kierunku.
Teraz prędzej napotkać było można na jakiś skrawek pastwiska lub gromadę drzew. Nad wieczorem natrafili nawet na większy las. Następnego ranka dotarli do brzegu pustyni. Wjechali w wąską przełęcz, która po niedługim czasie przeszła w dolinkę. Tu się zatrzymali, aby dać koniom dłuższy wypoczynek, pragnęli bowiem jechać aż do wieczora.
Obok dolinki w ustronnej szczelinie skalnej Verdoja zostawił trzech ludzi, aby czatowali na Sternaua, który prawdopodobnie zatrzyma się tu dłużej w poszukiwaniu śladów obozowiska. Sternaua nie spodziewano się wcześniej, aniżeli wieczorem dnia następnego, do tego zaś czasu miał Verdoja przysłać resztę swych ludzi.
Znowu ruszyli. Niezadługo dolina wyrodziła się w szeroką równię, pokrytą żyznemi pastwiskami. Droga, którą obrali, zabezpieczała ich przed jakiemkolwiek spotkaniem. Dzień ubiegł; nie ujrzeli żadnej hacjendy, choć można było przypuszczać, że się jakiś folwark znajduje wpobliżu; gdy zapadł mrok, zatrzymali się przed wysoką, potężną bryłą w kształcie piramidy, której fundament otaczały złomy skał i krzewy. Verdoja wsadził palec w usta i zagwizdał. Coś poruszyło się w krzakach; wychylił się z nich jakiś człowiek.
— Czy posłaniec mój był u ciebie? — zapytał Verdoja.
— Tak, panie, — odparł zapytany. — Przyniósł mi wasz list; wszystko przygotowane. Mam i światło.
— Więc prowadź mnie. Reszta niechaj czeka, aż powrócę.
Verdoja podszedł do Emmy, skrępował jej ręce na plecach, odwiązał ją z konia, podniósł i umieścił wśród zarośli. Była bezradna i bezsilna; nie stawiała żadnego oporu. Teraz przewiązano jej oczy. Verdoja wziął Emmę na ręce i poniósł; Po chwili poznała po odgłosie jego kroków, że jest w głuchem sklepieniu; czuła, że niosą ją to wgórę, to wdół, że powietrze staje się coraz gorsze. Nareszcie zatrzasnęły się jakieś drzwi i Verdoja postawił brankę na ziemi. Gdy jej zdjął z oczu przepaskę, ujrzała coś w rodzaju skalistej komnaty, szerokiej na metr i trzy ćwierci, na dwa i pół metra długiej i dwa wysokiej. Nie było w niej nic, prócz kawałka suchego chleba i dwóch łańcuchów, przymocowanych do ścian. Verdoja trzymał w ręku latarkę. Przewodnik został za okutemi żelazem drzwiami.
— No, jesteśmy na miejscu — rzekł triumfująco eks-rotmistrz. — Nigdy stąd nie uciekniesz. Dlatego uwolnię cię z więzów.
Zdejmując Emmie więzy, Verdoja rześkiem spojrzeniem obrzucił od stóp do głów postać swojej branki.
— Ależ, sennor, cóż takiego uczyniłam, żeście mnie porwali i tutaj umieścili? — zapytała nieszczęśliwa dziewczyna, pełna lęku i trwogi.
— Zrabowałaś moje serce — odparł Verdoja. — Będziesz mi zato powolna.
Wyciągnął rękę, by ją objąć. Odsunęła się z przerażeniem.
— Nigdy, łotrze! — zawołała, chowając się w najdalszy kąt.
— No, no, zaraz cię przekonam, że się mylisz.
Znowu przysunął się do niej. Wtedy chwyciła go za pas, wyciągnęła z za niego sztylet i, grożąc nim, rzekła ostro:
— Precz, Inaczej będę się bronić.
Przerażony, cofnął się o parę kroków; po chwili obleciał go śmiech urywany, szyderczy.
— Sztylet w tej ręce jest mniej groźny od szpilki. No, daj go tutaj.
Chciał jej odebrać sztylet, a ponieważ miał tylko jedną rękę, postawił na ziemi latarkę. Wtedy Emma zamierzyła się na niego ze słowami:
— Jestem słabą dziewczyną, ale pan ma tylko jedną rękę. Nie waż się mnie dotykać.
Verdoja się zawahał. Wtedy z za drzwi odezwał się przewodnik, który słyszał całą rozmowę:
— Czy mam pomóc, sennor?
— Tak — odparł Verdoja. — Odbierz jej sztylet.
Emma czuła, że się nie zdoła obronić obydwom, ale rozpacz dodawała jej otuchy. Przykładając sztylet do swej piersi, rzekła:
— Jeżeli odważycie się dotknąć mnie, zabiję się na miejscu.
Miała przy tych słowach tak zdecydowany wyraz twarzy, że Verdoja uwierzył. Nie chciał jej śmierci. Dlatego wstrzymał służącego, który już wyciągnął ręce po Emmę.
— Zostaw ją w spokoju. Głód jest najlepszym środkiem; złamie jej upór. Dopóki nie będzie posłuszna, nie dostanie nic do jedzenia. No, teraz chodźmy.
Podniósł z ziemi latarkę i opuścił więzienie. Służący wyszedł za nim. Zaryglowali drzwi potężnemi zasuwami, by uniemożliwić ucieczkę Emmy.
Tak tedy Emma, wychowana w wolności i zupełnej swobodzie, dostała się do wąskiej, ciemnej celi. Za posłanie służyła jej wiązka słomy, napojem miała być brudna woda. Powietrze niemal wcale nie docierało do nędznej celi. Była skazana na głód, kawałek bowiem placka ryżowego, leżący obok dzbana z wodą, nie mógł jej wystarczyć na długo.
Podczas podróży miała sposobność zamienić kilka słów z Karją, Indjanka radziła jej, by się w jakiś sposób postarała o broń, któraby mogła ją ochronić przed atakami. Emma usłuchała tej rady; zdobywszy sztylet, przekonała się, że może przynieść pewną korzyść. Trzymała broń jeszcze kurczowo w ręce, zdecydowana nie oddać jej za żadną cenę.
Długa, męcząca jazda i ostatnie zajście z Verdoją tak wyczerpały jej siły fizyczne i moralne, że z płaczem padła na łoże. Zagrzebana głęboko pod ziemią, zdana była na łaskę bezdusznego łotra; jedyną nadzieję pokładała we Władcy Skał.
Verdoja wrócił w towarzystwie służącego do najemników, oczekujących u wejścia do piramidy. Piramida, budowla meksykańska z dawnych czasów, wzniesiona z cegły, stała na skalistym fundamencie. W fundamencie tym wydrążono przed przystąpieniem do budowy piramidy cały szereg cel, połączonych ze sobą za pomocą korytarzy. Piramida miała również krużganki, w których możnowładcy i książęta upadłego państwa przechowywali swe tajemnice i wyprawiali uczty. Cegły odłamały się z biegiem lat, zaczęły wśród nich puszczać korzenie rośliny. To jeszcze bardziej zrujnowało budowlę. Górną jej część uszkodziły wichry, wyglądała więc teraz jak wzgórze, od podstawy aż do szczytu obrośnięte krzewami.
Burze i deszcze nie potrafiły jednak zniszczyć wnętrza. Cele i krużganki zachowały się w dobrym stanie; były równie mocne, jak przed setkami lat. Stara ta budowla leżała pośrodku posiadłości, należących do przodków Verdoji. Jeden z nich szukał wejścia do piramidy przez długi czas daremnie, aż wkońcu znalazł je wśród kupy kamieni i cegieł. Nie rozgłaszał tego odkrycia, którego też sekret pozostał w rodzie, przechodząc z ojca na syna.
Od tego czasu we wnętrzu piramidy zaszło wiele zmian, które trzeba było ukrywać przed światłem dziennem i przed okiem prawa; służący, który prowadził Verdoję i Emmę, był strażnikiem starej budowli i zaufanym jej obecnego właściciela. Obydwaj strzegli swej tajemnicy jak najstaranniej, wiedząc, iż mogą liczyć na siebie. —
Gdy Verdoja wyszedł z piramidy, odwiązano od konia Indjankę Karję. Zasłonięto jej oczy; to samo uczyniono z porucznikiem Parderem, mimo jego protestów; Verdoja oświadczył mu bowiem, że za żadną cenę nikomu nie pokaże wejścia do piramidy. Dodał wszelako, że wewnątrz piramidy Pardero będzie mógł zdjąć opaskę i poruszać się swobodnie.
Strażnik ujął Karję, Verdoja prowadził porucznika. Doszli do celi, w której znajdowała się Emma. Obok wydrążona była druga, zupełnie do tamtej podobna; otworzyli ją, aby umieścić tam Indjankę.
— Pójdę po resztę jeńców — rzekł Verdoja do Pardera. — Załatwcie się z nią. Gdy skończycie, wyjdźcie na korytarz i zawołajcie.
Po tych słowach oddalił się wraz ze strażnikiem. Pardero zdjął przepaskę z oczu Karji i uwolnił z więzów jej ręce, więc odzyskała swobodę ruchów. Miał przy sobie latarkę; przy jej świetle oglądał piękną istotę namiętnym wzrokiem.
— Teraz nikt cię mi nie zabierze — rzekł po chwili.
Oczy jej zabłysły dumą i gniewem. Córka sławnego wodza, siostra niemniej sławnego Bawolego Czoła, nie czuła najmniejszego strachu przed wrogiem — kaleką bez ręki.
— Tchórzu — rzekła z najgłębszą pogardą.
— Co takiego? Tchórzem jestem? — odparł z uśmiechem. — Czyśmy was nie zwyciężyli? Czyśmy was nie pojmali i nie przyprowadzili aż tutaj?
— Schwytaliście nas podstępem podczas snu. Prawdziwy mężczyzna nie walczy z kobietami. Czy Sternau wam nie umknął? Nie potrafiliście go zatrzymać. Jesteście jak wilki prerji, które rzucają się na ofiary nocą, korzystając z przeważającej siły, i które wyć zaczynają ze strachu, skoro tylko strzał jeden usłyszą. Jestem dziewczyną, mimo to boję się ciebie mniej, aniżeli brzęczącego nad uchem chrząszcza, którego mogę zgnieść dwoma palcami.
— Milcz. Jesteś w mojej mocy i od ciebie tylko zależy, czy cię zgniotę, czy też poprawię obecne twe położenie.
— Ty mógłbyś mnie zgnieść? — roześmiała się Karja. — Nie jesteś tym, któryby mógł pokonać siostrę Bawolego Czoła. Będziesz zgubiony, skoro mnie tylko dotkniesz.
Stała przed nim z groźnie podniesionem ramieniem. Podszedł bliżej i wyciągnął po nią lewą rękę. Karja myślała tylko o tem, aby zdobyć jakąś broń; nie cofnęła się więc przed atakiem. Przeciwnie, postąpiła krok naprzód, błyskawicznym ruchem chwyciła oburącz za pas Pardera i, zanim się zdołał opamietać, wyrwała z poza niego sztylet i rewolwer. Równocześnie zadała Parderze uderzenie tak mocne, że potoczył się ku drzwiom. Skierowała teraz ku niemu lufę rewolweru, trzymając w lewej ręce błyszczący sztylet.
— Bestjo! Czekaj, już ja cię poskromię, — rzekł, chcąc rzucić się na nią.
— Ani kroku dalej — zawołała.
— Pah, dziewczyny nie strzelają tak prędko — zawołał, doskakując do Karji. W tejże chwili padł strzał. Perdero chwycił się za usta, głośno zawodząc. Kula Karji zdruzgotała mu szczękę i zraniła język.
— Djablico przeklęta, zapłacisz ty mi za to — krzyknął, jąkając się, i prawą ręką zasłonił ranę, a lewą zamierzył się na Karję.
Zabłysnął sztylet. Ze straszliwą szybkością kilkakrotnie zanurzył się aż po rękojeść w piersi napastnika.
O Dios! — zawołał Pardero, chwiejąc się na nogach.
— Idź do piekła — rzekła Indjanka, zatapiając w nim sztylet po raz czwarty; trafiła teraz w serce. Pardero padł na kolana i runął na legowisko ze słomy. W jednej chwili uklękła przy nim dzielna dziewczyna, wyrwała mu drugi rewolwer, torbę z amunicją, zegarek, torbę z prowiantem, zwisającą na rzemieniu przez ramię; zabrała mu wszystko, co miał przy sobie.
Obok rozległo się głośne pukanie.
— Kto puka, kto tam? — zapytała.
— To ja, Emma, — brzmiała głucha odpowiedź.
Karja wydała okrzyk radości i, chwyciwszy do rąk latarkę, po chwili znalazła się pode drzwiami przyległej celi. Musiała natężyć wszystkie siły, by usunąć stare, zardzewiałe rygle. Gdy wreszcie dała sobie z niemi radę, Emma padła jej w objęcia ze słowami:
— Masz broń i światło? Jesteś wolna?
— Jestem uzbrojona, ale jeszcze nie jestem wolna, odpowiedziała Indjanka. — Pukałaś przed chwilą; czy wiedziałeś o tem, że jestem wpobliżu?
— Słyszałam dwa głosy, męski i kobiecy, pomyślałam więc, że kobiecy jest twoim. Później padł strzał. Któż to strzelał?
— Ja. Naprzód zdruzgotałam porucznikowi szczękę, potem przebiłam go sztyletem.
— Mój Boże, to okropne!
— Okropne? — zapytała Karja. — O nie; była to obrona konieczna; ma teraz zapłatę. Musimy wykorzystać nasz czas. Nie pozwolimy się już zamknąć! Czy masz broń przy sobie?
— Mam ten sztylet. Wyrwałam go Verdoji.
— Dobrze, widzę, że i ty potrafisz zdobyć się na odwagę. Masz jeszcze rewolwer. Kto nas dotknie, śmierć znajdzie. Chodź, przeszukamy korytarz.
Szły przez ponure sklepienie w kierunku, z którego je przyprowadzono. Korytarz był wąski i niski, powietrze w nim duszne i stęchłe. Karja szła naprzód. Nagle stanęła, wydając okrzyk radości.
— Co się stało? — zapytała Emma.
— Znalazłam coś, co nam szczęście przynosi, — odparła Indjanka. — Nie będziemy głodować. Patrz!
Przy podmurowaniu korytarza tkwił głęboki, kwadratowy otwór; leżał w nim zapas tortillas, jak nazywają Meksykanie swe płaskie placki ryżowe. Obok stała wielka flacha, napełniona jakimś płynem; poświeciwszy latarką, Emma stwierdziła, że jest to oliwa.
— Jakie szczęście — rzekła. — Myślałam już, że umrę z głodu.
— Teraz niema o tem mowy. Mamy placki i torbę z żywnością, którą zabrałam Parderze. Chodźmy dalej.
— Czy nie narażamy się na niebezpieczeństwo, krążąc po tych korytarzach? Nietrudno tu zabłądzić.
— Nie. Wiem dokładnie, skąd przyszłyśmy. Miałam wprawdzie oczy przewiązane, ale czułam, że drzwi mej celi więziennej otwierały się w kierunku, z którego nas przyprowadzono.
Szły dalej wolnym krokiem; dotarły wreszcie do drzwi, u których wisiał ciężki, żelazny rygiel, niedawno naoliwiony. Drzwi były przymknięte; gdy je trąciły, wydostały się na drugi korytarz, tworzący z pierwszym kąt prosty. Karja ostrożnie zbadała drzwi. Miały rygle z obu stron, aby można je było zamykać od wewnątrz i od zewnątrz.
— Wszystko tu przygotowano zawczasu — rzekła. — Zewnętrzny rygiel miał służyć do tego, by zamknąć nim korytarz, w którym znajdują się nasze cele; wewnętrzny zaś — bronić tych, którzyby nas chcieli odwiedzić.
— Groza mnie przejmuje — odparła Emma. — Jakiż to los miał się stać naszym udziałem.
— Szczęście, żeśmy go uniknęły.
— Ale co dalej?
— Nie tracę nadziei. Sternau będzie nas szukać i może odkryje nasze więzienie. Mamy broń, amunicję, oliwę i żywność. Będziemy się bronić do upadłego. Gdybym tylko wiedziała, gdzie mamy się zwrócić: na prawo, czy na lewo?
— Słuchaj.
Emma powiedziała to słowo szeptem. Obydwie przyczaiły się w korytarzu, nasłuchując zbliżających się woddali kroków.
— Wracajmy. Zamkniemy drzwi — rzuciła Karja.
Prędko przekradły się zpowrotem i zaryglowały drzwi. Kroki zbliżały się i — minęły celę. Nikt nie próbował otworzyć, ktoś tylko uderzył w drzwi lekko, jakby chcąc się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
— To były kroki kilku ludzi — szepnęła Emma.
— Tak, o ile mi się zdaje, czterech — odparła Karja. — Mam wrażenie, że byli to Verdoja i strażnik, prowadzący Mariana i sennora Ungera. Zatrzymali się. Słuchaj, o czem mówią.
Rozległ się głos Verdoji:
— Stać, jesteśmy na miejscu. Jednego tu, drugiego obok; jazda!
Przeszło kilka minut w zupełnej ciszy, poczem rozległ się zgrzyt rygla. Teraz zadźwięczały kroki dwóch ludzi. Zatrzymawszy się w korytarzu przed drzwiami, usiłowali je otworzyć.
— Ach, zamknął — uśmiechnął się Verdoja.
— To już było zbyteczne — mruknął strażnik. — Teraz musimy czekać.
— Tak; nie chce, byśmy mu przeszkadzali. Ale nie mam wcale zamiaru liczyć się z Parderem.
— A gdy zechce powrócić?
— Niech czeka cierpliwie.
— A jeżeli zacznie biegać po korytarzach i zabłądzi, albo zobaczy coś, czego widzieć nie powinien?
— Zamkniemy następne drzwi, wtedy będzie się mógł dostać tylko do korytarza i będzie musiał czekać cierpliwie, aż przyjdziemy po niego.
— A jeżeli wyjdzie ze swej celi tylnem wejściem?
— Wtedy również niedaleko zajdzie. Tylnych drzwi nie potrafi otworzyć, gdyż nie zna ich tajemnicy. Chodź, za godzinę przyjdziesz po niego.
Odeszli; obydwie dziewczyny odetchnęły z ulgą; na myśl bowiem, że mogą być schwytane, serca biły im młotem. Nadsłuchiwały, aż kroki zamilkły, poczem Emma zapytała.
— Co teraz?
— Uwolnimy Mariana i Ungera. Wtedy, we czworo, nie będziemy potrzebowali się obawiać.
Emma odryglowała zasuwę, poczem obie dziewczyny wyszły na poprzeczny korytarz. Szły tak długo, aż znalazły się przed dwojgiem sąsiadujących ze sobą drzwi. Karja zapukała; nikt nie odpowiadał. Zapukała więc do sąsiedniej celi — nie odpowiedział również nikt. Odsunęła rygiel i oświetliła latarką wnętrze. Światło padło na postać męską, przytwierdzoną do ziemi dwoma łańcuchami.
— Sennor Unger! — rzekła, poznając go. — Dlaczego pan nie odpowiadał na moje pukanie?
Zabrzęczały łańcuchy, Unger poruszył się, mile zaskoczony. Nie widział, kto drzwi otworzył, gdyż Karja, oświetliwszy celę, stanęła sama w cieniu. Teraz poznał ją po głosie.
— Sennorita Karja — rzekł. — W jaki sposób dostała się pani tutaj?
— Jesteśmy wolne — odpowiedziała.
— Jesteście wolne? O kim pani mówi, prócz siebie?
— O sennoricie Emmie.
— Ach! Więc jest razem z panią?
— Jestem tutaj — rzekła Emma, wchodząc do celi. — Dzielna Karja zabiła Pardera, zabrała broń i mnie oswobodziła. Teraz pan również będzie wolny.
— Chwała Bogu! — zawołał, oddychając z ulgą. — A czy Verdoji niema?
— Niema. Strażnik wróci dopiero za godzinę.
— Mamy więc czas. Sennor Mariano jest w celi sąsiedniej.
— I jego musimy uwolnić — rzekła Indjanka. — Ale w jaki sposób rozluźnimy pańskie kajdany? Nie mamy przecież kluczy, by otworzyć zamki.
— Łańcuchy nie mają wcale zamków, są tylko przymocowane do kawałków żelaza, wbitych w ścianę, których nie mogę dosięgnąć. Niech pani popatrzy sennorito.
Było tak, jak mówił. Leżał na plecach; obie ręce miał zapomocą łańcucha przymocowane do ściany. Łańcuchy były krótkie, więc obie ręce rozstawiono mu tak, aby jedna nie mogła dosięgnąć drugiej. Karja zorjentowała się w okamgnieniu, jak będzie można rozplątać łańcuchy; nie przeszła minuta, a Unger stanął już na nogach, przeciągając swe potężne muskuły marynarza, by przywrócić zastygające krążenie krwi.
— Ależ to szczęście w nieszczęściu! — rzekł. — Nie traćmy jednak czasu na rozmowę, a uwolnijmy Mariana.
Otworzyli sąsiednią celę. Mariano był w tem samem położeniu, co Unger. Nie odpowiedział na pukanie, przekonany, że to któryś z dręczycieli przychodzi drwić z niego. Skrępowany był tak samo, jak Unger, dlatego też kwestja oswobodzenia z więzów zajęła kilka chwil zaledwie. Teraz obie dziewczyny musiały opowiedzieć, w jaki sposób się oswobodziły. Unger i Mariano byli pełni podziwu dla ich przytomności umysłu; one zaś miały obok siebie mocnych i odważnych obrońców.
Mariano zaproponował, aby panie zatrzymały sztylety, a rewolwerów ustąpiły jemu i Ungerowi. Postąpiwszy, jak radził, zdecydowano, że wszyscy czworo nie rozstaną się pod żadnym warunkiem, każde bowiem rozłączenie mogło się okazać bezpowrotnem.
Mimo to, podzielili zapasy jedzenia na cztery części; nie można było przewidzieć, co się jeszcze stanie. Postanowiono również, że każdy będzie nosić ze sobą dzban z wodą. Unger i Mariano otrzymali nieco nabojów rewolwerowych, które Pardero miał przy sobie; kapitan zabrał również flaszeczkę z oliwą.
Rozdzieliwszy tak wszystko między siebie, zaczęli badać miejsce swego przymusowego pobytu. Korytarz, w którym się znajdowały cele obydwu mężczyzn, był u wejścia zamknięty głucho na drzwi, u wyjścia zaś kończył się otwartem sklepieniem skalnem. Przez sklepienie to przechodziło się do korytarza, przy którym znajdowały się cele Emmy i Karji. Korytarz prowadził prosto do drzwi, zamkniętych na dwa zardzewiałe rygle żelazne. Chociaż Unger i Mariano odsunęli je, wytężywszy siły, drzwi nie chciały puścić; o tych właśnie drzwiach powiedział Verdoja: — Nie potrafi ich otworzyć; nie zna tajemnicy.
— Co począć? — zapytał Unger.
— Podobno mają jakiś tajemniczy mechanizm — rzekła Karja. — Trzeba zobaczyć, może go znajdziemy.
Przy świetle latarki zaczęli badać dokładnie całe drzwi, każdy ich sęk, każde wgłębienie; przeszukali podłogę i ściany — wszystko napróżno.
— Żadne poszukiwania nie pomogą — rzekł wkońcu Unger. — Na tej drodze nie odzyskamy swobody. Musimy uciec się do podstępu. Zapewne już minęła godzina, po której strażnik miał przybyć. Trzeba go schwytać. Gdy będzie w naszych rękach, zmusimy szubrawca, aby nam pokazał drogę do wolności.
— Najlepszy i bodaj jedyny sposób — potwierdził Mariano. — Mamy krzesiwo, które Pardero nosił przy sobie, możemy więc spokojnie zgasić latarkę, by nas nie zdradziła. Wracajmy do wejścia korytarza i usuńmy rygle. Jeden zostanie w korytarzu, drugi zaś schowa się za uchylonemi drzwiami. Gdy tylko wejdzie strażnik, schwytamy go i obezwładnimy.
— A my? — zapytała Karja.
— Panie ukryją się w celi; Mariano pozostał w ciemnym korytarzu; Unger schował się za drzwiami.
Czekali sporą chwilę, aż rozległ się daleki szmer. Niebawem usłyszeli głuche uderzenie drzwi, potem jakieś dziwne szarpnięcie; wreszcie rozległy się kroki, coraz bliższe.
To szedł strażnik. Mała ślepa latarka rzucała na niewielką odległość światło niewyraźne, które padło po chwili na otwarte drzwi. Strażnik stanął i zawołał półgłosem:
— Sennor Pardero!
Nikt nie odpowiedział; strażnik podszedł więc bliżej ku wejściu i zaczął rozglądać się po korytarzu. Niewyraźne światło padło na postać Mariana, opartego o ścianę korytarza.
— Sennor Pardero? — zapytał strażnik.
— Tak — odparł Mariano zmienionym głosem.
— Senner Verdoja odjechał do hacjendy; mam podążyć tam razem z panem.
— A reszta?
Gdyby w korytarzu nie było tak ciasno, tak wilgotno i ciemno, strażnik nie dałby się wyprowadzić w pole. Ponieważ jednak postać Mariana była nawpół oświetlona, a głos jego zmieniała akustyka piramidy, strażnik, przekonany, że stoi przed nim porucznik, odparł:
— Zawrócili wszyscy.
— Wszyscy?
— Tak. Sennor Verdoja chciał posłać tylko paru, ale ponieważ Sternau jest siłacz i spryciarz nielada, więc wrócili wszyscy, aby go schwytać. Nagrodę otrzymają dopiero wtedy, gdy doktora złapią żywcem, lub przyniosą jego głowę. No, będą teraz dokładali starań!
— Konie mają przecież zmęczone.
Unger zorjentował się, że Mariano chciał wyciągnąć jak najwięcej szczegółów o planach Verdoji, obawiał się jednak, że przedłużanie rozmowy może wywołać niebezpieczeństwo. Podkradł się więc od drzwi w pobliże strażnika i stanął tuż za nim. Strażnik, nic nie podejrzewając mówił:
— Udali się najpierw do hacjendy, gdzie otrzymają świeże konie. A zresztą, te dwa łotry, Mariano i Unger, są zamknięci i przykuci łańcuchami do ściany; o ucieczce niema mowy.
— Naprawdę? — zapytał Mariano.
Po tych słowach postąpił kilka kroków naprzód, równocześnie zaś Unger oburącz chwycił strażnika za gardło. Napadnięty wypuścił z rąk latarkę, jęknął głucho, podniósł ręce do góry, poruszył kurczowo nogami. Przez chwilę drżał na całem ciele, aż wreszcie zwisł bez ruchu na rękach Mariana i Ungera.
— W porządku — rzekł Unger. — Zemdlał. Zapalmy światło.
Strażnik osunął się na ziemię; Mariano i Unger zapalili latarkę. Gdy skierowali nań światło, leżał zupełnie sztywny. Oczy miał szeroko otwarte; kolor twarzy ołowiano-szary.
— Nie zemdlał, a umarł poprostu, — rzekł Mariano.
— Nie, to wykluczone, — odparł Unger. — Przygniotłem go nieco. — Ależ sennor, to nie jest kolor twarzy człowieka zemdlonego. Umarł naprawdę, lecz nie z pańskiej ręki, a ze strachu, bo pochwyciliśmy go tak niespodzianie.
— Do djabła i to być może! Tak istotnie wygląda człowiek, rażony atakiem apoplektycznym. Ale szkoda, że łotr takiego figla spłatał. Nie będzie nam teraz mógł wskazać wyjścia.
— To racja. Ale może znajdziemy drogę i bez niego. Wyjdziemy poptostu tamtędy, którędy on wszedł.
— Napozór to proste, sennor, ale korytarze tworzą cały labirynt, w którym bardzo łatwo zabłądzić. A nadobitek te dziwaczne drzwi, które niekażdy otworzyć potrafi.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem jednak trzeba stwierdzić, czy umarł rzeczywiście. Ma za pasem sztylet i dwururkowy pistolet; ta nowa broń nam się przyda.
Mariano wziął sztylet i naciął nim rękę strażnika. Pojawiło się tylko kilka kropel krwi. Obnażyli mu teraz pierś, słuchali, czy oddycha, badali, czy się serce porusza; wkońcu, po jakimś kwadransie, ustalili, że nie żyje.
— Trudno to wytłumaczyć — rzekł Unger. — Ten człowiek snuł się po korytarzach, jak po swoim domu, a przy najlżejszem dotknięciu pada, niby rażony piorunem. — Położymy strażnika obok trupa Pardera, aby widokiem jego nie razić oczu pań.
Uprzednio przeszukali kieszenie zmarłego. Znaleźli stary tombakowy zegarek, który przedstawiał dla nich teraz wielką wartość, mały scyzoryk i masę papierosów, jak przystało na Meksykanina.
Ułożywszy jego trupa obok trupa Pardera, wezwali panie i opowiedzieli im o swym pechu.
— Ten człowiek nie wyglądał wcale na tchórza — rzekła Karja. — Ale sennor Unger udusił go zapewne swemi rękoma marynarza.
— Skądże znowu — odparł Unger. — Może nie posiadał zajęczej duszy, ale był to człowiek zły i miał nieczyste sumienie. A ludzie o nieczystem sumieniu umierają czasami od nagłego lęku. Lecz nie sprzeczajmy się, a zobaczmy, czy ten ptaszek zostawił za sobą otwartą drogę.
Udali się do położonego prostopadle korytarza. Idąc na prawo — stamtąd przybył strażnik — natrafili na otwarte drzwi, prowadzące do drugiego korytarza. Gdy udali się nim, nie zmieniając kierunku, doszli do kamiennej ściany, zamykającej dalsze przejście. Wrócili więc i przeszukali lewą połowę korytarza. Tu powitały ich drzwi, zamknięte na dwa rygle. Odsunęli zasuwy, ale drzwi nie można było otworzyć.
— I te otwierają się tajemnie — rzekł Unger rozczarowany.
— Prawdopodobnie — odparł Mariano. — Szukajmy dalej.
Z napięciem całej uwagi szukali tajemnicy, próbowali drzwi otworzyć — napróżno. Natężali wszystkie siły, by je ruszyć z posad — również napróżno.
— Wysiłek nasz daremny — rzekł wreszcie Mariano. — Musimy pomyśleć o drugiej zasadzce.
— Któż ma w nią wpaść? — zapytała Emma.
— Verdoja.
— Tak; Mariano ma rację — rzekł Unger. — Jeżeli strażnik nie przyprowadzi Pardera, Verdoja będzie przekonany, iż obydwom przytrafiło się nieszczęście. Poszuka ich więc w piramidzie. Będziemy czatować na niego, jak wpierw na strażnika. — A jeżeli i jego sennor udusisz?
— Ależ będę ostrożny, wcale go nie chwycę za gardło. My dwaj mamy dosyć siły, aby człowieka przytrzymać mocno. Potem zawołamy panie, wy, sennoritas, zwiążecie go, my zaś postaramy się, aby zaniechał obrony. Chcąc ratować życie, będzie musiał wrócić nam wolność.
— To jedyna droga ratunku — potwierdził Mariano. — No, teraz wracajmy na nasz korytarz.
— Marny dosyć czasu — odparła Karja. — Verdoja nie spodziewa się jeszcze strażnika i upłynie kilka godzin, zanim go zacznie szukać.
— Niech więc panie sprobują się przespać, my zaś będziemy czuwali.
Przystano na tą propozycję. Ponieważ Emma i Karja bały się spać wpobliżu zwłok, spoczęły w celi, do której wrzucono przedtem Mariana; oświetlał ją blask latarki. Mariano i Unger. umieścili się pode drzwiami, przy których schwytali strażnika. Tam najpewniej spodziewać się mogli Verdoji. — —
Nie przeczuwał eks-rotmistrz, jaki los go czeka w starej piramidzie. Jak to opowiedział strażnik, Verdoja ruszył konno do hacjendy wraz ze swoimi Meksykanami. Hacjenda ta była jego dziedzictwem; należała do jednej z sześćdziesięciu posiadłości, położonych w stanie meksykańskim Chihuahua o stolicy tejże nazwy.
Hacjenda Verdoji leżała o dwa dni drogi od miasta; do Meksyku trzeba z niej było jechać tydzień konno. Dlatego przodkowie Verdoji, prawdziwi hacjenderzy, zajmując się wyłącznie chowem bydła, stronili od wszelkiej polityki. Verdoja był pierwszym w swym rodzie, który odstąpił od tego typu życia. Duma i ambicja pchały go do odegrania jakiejś roli; w Meksyku, kraju rozbitym na tysiące partyj, jest to rzecz łatwa i trudna zarazem. Przeczuwając, że Juarez zajdzie bardzo daleko, Verdoja wstąpił do jego szeregów i doszedł w służbie u tego śmiałego polityka, którego potęga była wtedy dopiero w zarodku, do rangi rotmistrza. Początek tej służby obiecujący był, ale koniec — smutny i haniebny, jakeśmy to już widzieli.
Verdoja przybył do hacjendy późnym wieczorem. Nikt go więc nie oczekiwał. Wysłał wprawdzie gońca z wieścią dla strażnika o przybyciu jeńców, ale wraz z rozkazem goniec przyniósł polecenie, by strażnik nikomu o tem nie wspominał. Dlatego wszystko było pogrążone w najgłębszym śnie; musiał więc zbudzić kilku vaquerów. Rozkazał im zaopatrzyć towarzyszy w świeże, wypoczęte konie. Gdy je nasi Meksykanie otrzymali, ruszyli w ciemność, w tym samym kierunku, skąd przybyli. Byli przekonani, że schwycą Sternaua, lub zabiją, że nie ominie ich obiecana nagroda.
Dopiero teraz mógł Verdoja pomyśleć o sobie. Był kawalerem; gospodarstwo spoczywało w rękach dalekiej krewnej. Przybycie Verdoji było dla niej niespodzianką. Mniemała, że Verdoja bawi wraz z Juarezem w południowym Meksyku, zdziwiła się więc bardzo, gdy ujrzała jego postać w mgle nocnej. Zdziwienie to przeszło w grozę na widok braku jego czterech palców i jedneqo oka. Zaczęła obsypywać Verdoję wyrazami współczucia, lecz eks-rotmistrz przerwał ostro jej lamenty i kazał sobie przynieść kolację.
Chciwie pałaszując zastawione jadło, oświadczył, że w towarzystwie strażnika ma przybyć pewien gość, nazwiskiem Pardero. Polecił przygotować dla niego pokój i pozostawić wieczerzę, potem udał się na spoczynek, zmęczony był bowiem bardzo.
Obudził się późnym rankiem. Stara sennora stała nad jego łóżkiem z filiżanką czekolady. Wypiwszy czekoladę w milczeniu, zapytał:
— Czy sennor Pardero już wstał?
— Sennor Pardero?
— No tak. Ten, którego wczoraj oczekiwałem.
— Ach, ten. Niema go jeszcze.
— Niema go jeszcze? — zawołał Verdoja ze zdumieniem. — A strażnik, który go miał sprowadzić?
— Nie widziałam go również.
— Spałaś zapewne i nie słyszałaś, jak przybyli. Sami sobie poradzili bez ciebie.
Oburzyła się sennora nie na żarty i odparła:
— Wybij sobie sennor z głowy raz na zawsze, aby dać mogli radę beze mnie. Jestem tu panią domu i z pewnością zbudzonoby mnie, gdyby goście przybyli w nocy. A zresztą, czuwałam do rana napróżno.
Verdoja nie odpowiedział ani słowa, podniósł się, wyszedł na podwórze i rozkazał osiodłać konia. W dziesięć minut potem odjechał w kierunku piramidy. Przybył do niej niepostrzeżenie, zsiadł szybko z wierzchowca i zaprowadził go w zarośla.
Obok zarośli wznosiła się pęknięta skała; w otworach jej i szczelinach rósł drobny mech. W miejscu, gdzie złom dotykał ziemi, widniało kilka głębszych szczelin. Verdoja ukląkł, przywarł jedną częścią pleców do skały, nacisnął ją i głaz skalny, z czterech stron pokryty rysami, ustąpił. Pokazał się teraz wielki otwór i kilka zwałów kamiennych, na których się poruszał odłamek skały. Otwór był takiego rozmiaru, że mógł przejść przezeń schylony człowiek.
Verdoja wszedł do środka, poczem umieścił ruchamy odłamek w uprzedniem położeniu.
Wewnątrz otworu stało kilka ślepych latarek, w rodzaju tej, jakiej używał strażnik. Verdoja zapalił jedną z nich i wszedł do korytarza, który prowadził wdół skały. Po jakimś czasie dotarł do schodów, które wiły się z początku wgórę, później wdół: teraz szedł to nawprost siebie, to zataczając łuk.
Przebierał się przez komory skalne, mijał cele. Otwierał jakieś drzwi, zamykał je lekkiem pociśnięciem ręki, wywołując ostry, metaliczny dźwięk.
Znowu szedł po schodach wgórę. Otworzywszy jeszcze w równie tajemniczy sposób kilka drzwi, minął mrowisko krużganków i korytarzy i dotarł wreszcie do drzwi, o których otwarcie daremnie kusili się nasi jeńcy. Pod jego lekkiem dotknięciem ustąpiły, choć zamknięte były z drugiej strony na dwa rygle. Verdoja przeszedł jeszcze przez furtkę, którą strażnik zostawił otwartą i dostał się wreszcie na korytarz, prowadzający do cel Mariana i Ungera. Pozamykał za sobą wszystkie drzwi. Nie przeczuwał wcale, że ktoś czeka na niego w korytarzu. Był pewny, iż Pardero ciągle jeszcze jest u swej Indjanki i że nie poszedł wraz ze strażnikiem, któremu widocznie jakaś nieprzewidziana przeszkoda nie pozwoliła przybyć do hacjendy.
Verdoja szedł wolno naprzód i skręcił wreszcie w korytarz, w którym znajdowały się cele więzienne obydwu dziewcząt. W pewnej chwili światło jego latarki padło na Mariana. Ledwie zdążył go poznać, ktoś chwycił go ztyłu i rozległ się głos Ungera.
— Stać! Mam go.
— Jeszcze nie! — ryknął Verdoja, wyrwał się i z taką siłą kopnął Mariana w brzuch, że ten runął na ziemię. Eks-rotmistrz ruszył naprzód w ogromnych susach, nie wypuszczając z rąk latarni.
Zorjentował się w mig, co zaszło. Zrozumiał jasno, że Pardero i strażnik zostali zabici, inaczej bowiem jeńcy nie mogliby się uwolnić. Dlatego też zdecydował się nie na walkę, a ucieczkę.
— Za nim! — zawołał Unger.
Mariano był już na nogach.
— Bez Emmy i Karji? — zapytał.
— Tak — odparł kapitan.
— A jeżeli je zgubimy? Pójdę po nie.
— W takim razie ja pobiegnę naprzód.
Unger pobiegł za uciekajacym; wobec tego Mariano chciał iść po Emmę i Karję. Było to niepotrzebne; już stały za nim z zapalonemi latarkami w rękach. Karja nie zapomniała nawet wziąć flaszki z oliwą.
— Prędko, prędko! — zawołał Mariano, śpiesząc za Ungerem, który już dosięgał Verdoji.
Verdoja dotarł do drzwi. Otworzyły się pod jego dotknięciem; nie ruszył nawet ich rygli. Zobaczył przed sobą loch ciemny, a pośrodku lochu czarny otwór.
Przed otworem leżała deska. Verdoja oparł na niej stopę w chwili, gdy Unger zjawił się pod drzwiami. Verdoja wskoczył na deskę w wielkim pośpiechu. Deska zadrżała, jęknęła. Miał jeszcze dwa kroki do przeciwległej strony przepaścistego otworu; nagle deska zatrzeszczała, pękła i Verdoja runął w głębię z przeraźliwym okrzykiem:
O Dios!
Z głębi doleciał odgłos jego upadku.
— Na Boga! — zawołał Unger, który zatrzymał się pod drzwami. — Zginął, rozbił się na szczątki!
— Jak, gdzie? — pytał Mariano.
— Wpadł w przepaść.
Podeszły również obie dziewczyny; Emma chciała zamknąć za sobą drzwi, ale szczęściem Mariano ujął ją za rękę jeszcze na czas.
— Na miłość Boską, sennorito, nie możemy zamykać drzwi, bo nie potrafimy ich otworzyć.
Stali w czworokątnem wgłębieniu, w którem od jednej ściany ku drugiej ciągnęła się na jakieś pięć metrów głęboka przepaść. Można ją było przebyć jedynie po desce. Ponieważ przestrzeń między drzwiami a początkiem deski wynosiła niewięcej, aniżeli metr, trudno było ustać obok siebie.
Przy świetle latarki jeńcy dostrzegli w suficie otwór tego samego obwodu, co przepaść.
— Była tu kiedyś studnia — rzekł Unger.
— Bezwątpienia — odparł Mariano. — Słuchajcie.
Z głębi rozległy się głuche dźwięki. Unger ukląkł i zawołał:
— Verdoja!
Odpowiedział mu przeraźliwy ryk.
— Czy jesteście przytomni? — zapytał Unger.
Rozległ się znowu ryk, który posłużyć miał za odpowiedź. Słów nie można było odróżnić.
— Czy możemy wam pomóc? — raz jeszcze zapytał kapitan.
I teraz nie można było słów rozróżnić.
— Już po nim. Runął z wysokości jakichś dwudziestu metrów — rzekł Mariano.
— Spotkała go kara zasłużona — dodała Indjanka ponuro. — Ale co się z nami stanie?
— Drzwi są otwarte — odpowiedziała Emma. — Może teraz poznamy ich tajemniczy mechanizm.
Oświetlili wejście i stwierdzili ku swemu zdumieniu, że boczne części ścian są również otwarte. Ponad drzwiami i u progu widać było głębokie otwory od rygli, które obecnie odwiedzione, okuwały drzwi od góry i dołu. Nie można było jednak zbadać, w jaki sposób te rygle otwierają się i zamykają.
Nasza czwórka z największym wysiłkiem pracowała nad odkryciem tajemnicy — napróżno. Przez przepaść przejść nie było można. Jęki nieszczęśliwej ofiary stawały się coraz bardziej okropne, coraz przeraźliwsze. Wrócili znowu do korytarza, w którym się przedtem znajdowali. Drzwi zostawili otwarte; z obawy, aby się nie zatrzasnęły, podłożyli pod próg nieco słomy, zabranej z cel. Stali teraz wszyscy czworo i patrzyli po sobie bezradnie.
— A może Verdoja, idąc tu do nas, zostawił jakie drzwi otwarte? — rzekł Mariano. — Trzeba zobaczyć.
Poszli korytarzem. Dotarli do tych samych drzwi, przed któremi już raz musieli się zatrzymać; zamknięte były i nie chciały ustąpić, jakkolwiek jeńcy nie skąpili wysiłków.
— Jesteśmy zamknięci — rzekła Emma. — Jesteśmy skazani na wymarcie.
— Jeszcze nie — pocieszał Mariano. — Bóg nie dopuści, abyśmy zginęli.
— Musimy wyczerpać wszystkie środki — rzekł Unger. — A może jednak uda się nam odkryć tajemnicę tych drzwi?
— Nie odkryjemy jej — odparła Karja. — Tylko Sternau zdoła nam pomóc.
— A jeżeli nie przyjedzie? — biadała Emma. — Jeżeli go pochwycą i zabiją?
— Ach, Sternauowi może uda się prześlizgnąć między palcami wroga — pocieszał Unger. — A zresztą, zbytecznie łamiemy sobie głowę nad tem, w jaki sposób otworzyć drzwi. Mamy przecież doskonałe narzędzie: nasze sztylety.
— Prawda! — zawołała Emma. — Poprostu przebijemy wyjście.
Unger, mimo tragizmu położenia, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Ależ nie to miałem na myśli, sennorito, — rzekł. — Drzewo tych drzwi jest twarde, jak stal. Przepiłowywanie, czy przecinanie drzwi byłoby potworną pracą wielu miesięcy i, nawet gdyby poszło gładko, niewiadomo, czy dotarlibyśmy do wyjścia. Mamy przecież już jedne drzwi otwarte, ale nie znamy ich tajemnicy. Sądzę raczej, że powinniśmy usunąć część muru, okalającego drzwi; tutaj znajdziemy jądro pestki.
— Racja! — rzekł Mariano. — Do roboty!
— Możnaby zastosować jeszcze lepszy i prostszy środek — rzekła Karja. — Ukręcimy sobie powróz i jedno z nas spuści się do Verdoji. Jeżeli żyje, będzie musiał powiedzieć, w jaki sposób drzwi się otwierają.
— Z czego ukręcimy powróz?
— Z rzemieni, któremi byliście skrępowani; leżą jeszcze w naszych celach. Przydać się również mogą ubrania obydwóch umarłych, no i część naszej garderoby. Może zdołamy odkręcić łańcuchy, do których przymocowani byli nasi dwaj sennores. Zabrano dla mnie i dla sennority Emmy kilka koców. Leżą jeszcze w celach. Jeżeli je potniemy i zwiążemy w jedno, powróz będzie gotów.
Propozycja została przyjęta. Złączono pocięte kawałki lassa, pokrajano ubranie Pardera i strażnika, pocięto koce. Powróz był długości dwudziestu metrów. Chcąc trwałość wypróbować, zaczęli go ciągnąć z całej siły Mariano i Unger. Nie pękał. Mariano, jako lżejszy, oświadczył, że się po nim spuści nadół. Mieli ze sobą dwie latarki. Jedną umocował sobie Mariano na biodrze. Udali się teraz wszyscy nad studnię; jęki Verdoji były równie głośne, jak przedtem. Mariano przewiązał sobie koniec sznura pod ramionami; oświadczył, że wgórę sam się będzie wspinać po sznurze. Postanowił to z dwóch powodów: przedewszystkiem sądził, że wdrapywanie się będzie mu szło łatwiej, aniżeli ciągnięcie sznura Ungerowi, gdyby mu nawet pomagały panie; następnie zaś uważał wciąganie sznura na górę za bardziej niebezpieczne, gdyż sznur, ścierając się o brzeg przepaści, mógł łatwo pęknąć. — Mieli przy sobie cztery dzbany, napełnione wodą; poświęcili zawartość jednego, aby powróz zwilżyć, naskutek czego stał się mocniejszy i bardziej elastyczny.
Teraz przystąpili do dzieła.
Mariano ukłąkł, ujął sznur obydwiema odbił się od brzegu przepaści kolanem.
— A teraz nadół w imię Boże!
Unger był silny, mógł więc sznur trzymać, podczas gdy się Mariano spuszczał nadół; Emma i Karja, które uklękły obok, patrzyły jak wolno oddalać się zaczyna od nich światło latarki Mariana.
— Na miłość Boską, żeby się tylko nie udusił! — rzekła Emma. — Studnia bardzo głęboka i stara; mogą w niej gromadzić się niebezpieczne gazy.
Nie pomyśleli o tem zawczasu; po chwili Unger potrząsnął z uśmiechem głową i zapytał Emmy:
— Sennorito, czy słyszy pani głos Verdoji?
— Tak, — odparła — jęczy przeraźliwie.
— Te jęki dowodzą, że jeszcze żyje; przecież udusiłby się już dawno, gdyby na dole były gazy trujące.
Po jakimś czasie, gdy sznur zesunął się jeszcze na jakie dwa metry, napięcie jego ustało. Mariano dosięgnął dna. Wszyscy troje na górze pochylili się, nadsłuchując.
Jak już mówiliśmy, studnia nie była okrągła, lecz czworokątna; ściany miała zupełnie gładkie, więc powróz mógł się przetrzeć. Zapewne przed laty czerpano w tej studni wodę; obecnie wyschła zupełnie. Mariano stał na skalistem dnie, porytem szczerbami, otoczonem warstwą piaszczystą. Tędy przedostawała się przed laty woda.
Mariano zaczął się teraz oglądać za Verdoją. Eks-rotmistrz leżał u jego nóg, skulony jak pies, i wydawał przeraźliwe jęki, które tutaj rozbrzmiewały jeszcze straszniej, aniżeli słyszane z góry. Na ustach miał krwawą pianę, oczy szeroko otwarte. Po wyrazie ich poznał Mariano, że nie opuściła go jeszcze przytomność.
— Nie krzyczcie, a odpowiadajcie, — rzekł Mariano. — Przychodzę wam dopomóc.
Verdoja przestał na parę sekund jęczeć i obrzucił swego zbawcę wzrokiem pełnym szatańskiej nienawiści.
— Gdzie jest Pardero? — spytał.
Widać było, że każde słowo wypowiedziane sprawia mu ból straszliwy.
— Nie żyje — odparł Mariano.
— A strażnik?
— Nie żyje również.
— A dziewczęta?
— Są z nami na górze.
— Morderco!
— Milczcie! — nakaza Mariano. — Wyście sami winni wszystkiemu. Mimo to uratuję was.
— Wy? W jaki to sposób?
— Wyciągniemy was po sznurze na górę i odwieziemy do hacjendy.
Przez obolałą twarz Verdoji przeszedł jakiś jasny cień; po chwili jednak znowu z ponurym grymasem zapytał:
— W jaki sposób wydostaniecie się z piramidy?
— Powiecie nam, jak drzwi należy otworzyć i wskażecie drogę.
— Ach! Więc nie wiecie tego?
Twarz Verdoji rozjaśnił uśmiech szatańskiej radości, jakgdyby na tę jedną chwilę przestał cierpieć.
— Musicie zginąć z głodu — musicie skonać z pragnienia — musicie zgnić tutaj!
Każde z tych zdań wyrzucał coraz głośniej. Widocznie chciał krzykiem zagłuszyć swe straszliwe boleści.
— Nie, nie zgnijemy tutaj, — rzekł Mariano. — Przecież zechcecie odzyskać wolność i zdrowie, a to jedynie my zwrócić wam możemy.
— Mam być wolnym, zdrowym, ach! — jęknął Verdoja. — Nigdy... Mam ręce i stos pacierzowy złamany. Muszę zginąć.
— Nie zginiecie; będziecie żyć i to dzięki nam. Czy chcecie oddać się pod naszą opiekę?
— Nigdy, nigdy! Gińcie razem ze mną.
Verdoję zalała piana; zdawało się że oczy wystąpią mu z orbit. By jak wąż, który się wije w śmiertelnym kurczu, zatruwając otoczenie ostatnim jadem.
Mariano stracił cierpliwość.
— Ależ, człowieku, sam wpędzasz się do grobu! — zawołał.
— Chcę tego — odparł Verdoja. — Lecz wy zginiecie wraz ze mną; wraz ze mną pójdziecie do piekła!
— Czy to twoje ostatnie słowo?
Verdoja jęknął przez zaciśnięty zęby:
— Ostatnie, ostatnie, ostatnie...
— W takim razie przejdę do ostrych środków. Jeżeli nie pomagają prośby, jeżeli chęć do życia ustępuje w tobie przed ślepą nienawiścią, trzeba będzie inną metodę zastosować, aby djabeł przemówił. Nie mamy wcale ochoty zginąć tu z powodu twego złośliwego uporu.
Mariano ukląkł obok Verdoji, ujął obydwa jego ramiona w miejscach zdruzgotania i ścisnął je z całej siły. Ta męka wywołała taki ryk z ust Verdoji, że Mariano miał wrażenie, iż słychać go nawet poza piramidą.
— W jaki sposób można otworzyć drzwi? — zapytał.
— Nie powiem.
— Musisz powiedzieć, nie ustąpię! — zawołał Mariano i przygniatał ramiona Verdoji z jeszcze większą siłą. Głos, który Verdoja wydał teraz ze siebie, był podobny do ryku tygrysa; mimo to nie dawał żądanej odpowiedzi. Wtedy Mariano chwycił eks-rotmistrza za nogi. Lecz i to się na nic nie zdało; były zupełnie nieczułe na ból, Verdoja złamał bowiem dolną część kręgosłupa. Widząc bezskuteczność wysiłków Mariana, uśmiechnął się tylko szyderczo.
Mariano wpadł w jeszcze większy gniew.
— Śmiej się, śmiej, ty djable rogaty! Są jeszcze cierpienia i bóle.
Po tych słowach ujął za ręce rannego i, zebrawszy siły, pociągnął obydwoma ramionami Verdoji. Czując ból taki, jakgdyby mu wyrywano je z posad, Verdoja krzyknął przeraźliwie; lecz i tym razem nie odpowiedział.
— Człowieku, tyś gorszy od djabła! — zawołał Mariano. — Umieraj więc, jeżeli chcesz tego, Bóg nas nie opuści.
Pociągnął za powróz, na znak, że chce się wydostać na górę, poczem ujął sznur obydwiema rękami. Skoro to Verdoja zauważył, podniósł głowę, splunął w kierunku Mariana i krzyknął załamującym się głosem:
— Bądźcie przeklęci, potrzykroć przeklęci!
Mariano ukląkł jeszcze obok Verdoji, przeszukał jego ubranie, zabrał zegarek, pieniądze, pierścienie, rewolwer, nóż i inne drobiazgi, które znalazł.
— Ty zbóju! — zawołał Verdoja.
— Pah, może się nam przydadzą te drobiazgi. W każdym razie więcej niż tobie, kanaljo!
Mariano wdrapał się po sznurze na górę. Z dołu dochodziły nieludzkie ryki Verdoji. Przybywszy na górę, Mariano opowiedział zaciekawionym towarzyszom, jakich sposobów użył, by zmusić Verdoję do mówienia; Emma i Karja usunęły się, nie mogąc słuchać tych okropności.
— Dlaczego pan nie zabił tego djabła? — zapytał Unger.
— To było zbyteczne. Nie chciał się ratować za cenę naszej wolności, niechże więc sam zgnije taką śmiercią, jaką nam przeznaczył.
— W takim razie będziemy zmuszeni zapomocą noży i sztyletów rozłupywać mur u nasady drzwi. Gdy poznamy budowę jednych, będziemy mogli otworzyć wszystkie pozostałe.
Wrócili na korytarz, aby przystąpić do pracy przy tych drzwiach, które Verdoja zatrzasnął na samym końcu swej wędrówki. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.