Pożegnanie jesieni/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Pożegnanie jesieni
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.

TAJEMNICA WRZEŚNIOWEGO PORANKA

Już z Aten wysłał Atanazy długą depeszę do Tempego błagając go, w imię dawnej przyjaźni, o pozwolenie powrotu i nowy paszport. (Czekać miał na odpowiedź w Pradze, gdyż komunikacja na Kralovan była przerwana.) Wspomniał tam też o swojej ostatniej przemianie w formie szyfrowanej. Po paru dniach oczekiwania, podczas których napisał potwornie długi list do Heli, usprawiedliwiający swoją ucieczkę, dostał żądane dokumenty — musiał jednak jechać przez Berlin. Już tam miał pewien przedsmak tego, co go czeka w kraju. Ale zdumiony był krystalicznym nieomal porządkiem zrewolucjonizowanych Niemiec: praca, praca i praca, wściekła, zawzięta, niechybna jak ogień świetnie skorygowanej artyleryjskiej baterji. Błądząc po pustem Muzeum, ze smutkiem patrzył Atanazy na dzieła dawnych mistrzów — był to grób, ten niegdyś pełen życia gmach, w tak niedawnych czasach, gdy było jeszcze żywe malarstwo. Dziś kontakt między tem co było, a rzeczywistością był przerwany — obrazy więdły jak kwiaty, mimo że jako fizyczne przedmioty pozostały temi samemi co przedtem — nie były już potrzebne nikomu. „Tak — dziś można jeszcze być malarzem „stosowanym“, albo stylizować w pewien sposób — znany już ogólnie — naturę. Ale wielka kompozycja w malarstwie skończyła się. Jeszcze kubizm był może ostatnim „wyprztykiem“ w tym kierunku. Można dziś być miernotą, stylizującym według dawnych szablonów, od Egiptu do Picassa — ale szczyty są zamknięte. Tam jest tylko obłęd i chaos“, — myślał ponuro, chociaż naprawdę nie obchodziło go to wcale.
Wjechał do kraju w pogodny dzień sierpniowy. Zaczynała się wczesna jesień: ścierniska, jesienna, o szmaragdowym odcieniu zieloność, żółkniejące gdzieniegdzie drzewa i dźwięk rodzinnej mowy, dawały złudzenie, że wszystko jest jak dawniej. A tymczasem cały kraj stał na głowie, na szpicu, jak wywrócona piramida, kręcąc się zawrotnie i chwiejnie nad przepaścią niezbadanych przeznaczeń. Z ciekawością obserwował Atanazy spotykane twarze i przekonywał się, że jednak wszystko jest inne i nieznane. Jacyś nowi ludzie wypełźli z czeluści, w których się kryli. Ale twarze ich były raczej przerażone tem, co się działo, niż szczęśliwe. Nie było nic z tego nastroju niewstrzymanego niczem pędu, który czuć było tam, o parę kilometrów za graniczną stacją — tępota, stłumienie, niewiara i strach — oto była atmosfera ogólna, którą odczuwało się odrazu. „Zobaczymy co będzie dalej. Może to faza przejściowa.“ Dawni „władcy“ smutni byli i przygnębieni. W wagonach nikt prawie nie rozmawiał. Przepełniony ciężkiem zwątpieniem w to, czy będzie mógł być czemś w tem nowem życiu, wjechał Atanazy do stolicy — już 3-cią klasą, nie pierwszą, jako towarzysz Bazakbal, a nie perski książę. (Swoją drogą bał się trochę tego Prepudrecha — nietyle fizycznie, ile psychicznie). Ktoby się to spodziewał: tamten pogardzany dancingowy bubek był kimś, znanym muzykiem i komisarzem, a on, Atanazy, mający się kiedyś za jakiegoś Doriana Graya, na tle saloników małej burżuazji i demi-arystokracji — wjeżdżał tu jako kompletne zero (moralne też) aby szukać skromnej posadki — bo od czegóż mógł zacząć swój „wielki czyn społeczny“? W grubszych zarysach wszystko było już zrobione przez tamtego, „przeklętego Tempe“. Śmiechu warte były te głupie gadania i przemyślenia. Chyba „dziełko“ — ale i to wydało mu się jakieś wyblakłe, bez krwi i soku. Płaciło się za wszystkie 3 klasy tak samo, ale prawo do wygód proporcjonalne było do jakości spełnianej funkcji. To była pierwsza nowość, którą zauważył Atanazy — tego nie było nawet w Niemczech. Na dworcu męczono go, mimo paszportów Tempego, niesłychanemi formalnościami (na granicy to było głupstwo w porównaniu z tem). Wkońcu, opatrzony potworną ilością papierów, wyszedł na ulicę i najął wózek na rzeczy — nie miał prawa do auta i dorożki — był niczem — druga nowość. Miasto zastał w stanie zupełnego zaniedbania. Postrzelane domy, ruiny, spaleniska, trawa na mniejszych ulicach, ruch prawie żaden, z wyjątkiem głównych arterji. Widocznem było, że pierwsza rewolucja, to był żart niewinny wobec trzech następnych. „Co u djabła“, myślał Atanazy, idąc do małego hoteliku, niedaleko „Palazzo Bertz“, gdzie pozwolono mu zamieszkać, „widocznie zajęci są wyższemi celami“. Przechodząc dojrzał na Czerwonym Pałacu emblemy Związku Sowieckich Republik — mieściła się tam ambasada. Cała przeszłość mignęła mu w pamięci w szalonym skrócie — ale na krótko zajrzał tam — za dużo było aktualnych nowości. „Transcendentalna konieczność mechanizacji“, pomyślał z dziwnym uśmieszkiem.
Wizyta u Tempego była krótka. Sajetan był zupełnie innym człowiekiem. Cóż za piekielne zwały wybuchowych materji mieścić musiały się w tym dawnym, cynicznym trochę poecie i „morskim oficerku“, żeby dokonać tej przemiany. Wyniesiony nagle na najwyższe stanowisko w niwelistycznej (co za sprzeczność!) hierachji, czuł się tam, jak u siebie. Miał tę technikę wewnętrzną, która pozwalała mu spalać zawarty w nim dynamit powoli, wywołując stopniowe zwiększanie natężenia ciśnień i nie rozsadzając struktury ducha: transformować zabójczą energję na codzienny tytaniczny wysiłek. Życie miał usystematyzowane maszynowo. Nawet na miłość miał trochę czasu. Sekretarką jego była, jak się o tem później ze zdumieniem dowiedział Atanazy, pani Gina z Osłabędzkich Beer. Przedostatnia kochanka jego przed ożenieniem się i Tempe! Co za dziwny zbieg okoliczności! Jakże świetnie czasem komponuje się życie! Niekiedy ludzie raz związani kręcą się w zamkniętem kółku, mało dopuszczającem do swego izolowanego systemu nowych, ważnych osobistości. Zmieniają się satelici, ale planety główne obracają się ciągle dookoła tajemniczego środka ciężkości całego układu. „Jednak to dowodzi, że nasz kraj jest prowincją“, myślał Atanazy. „W wielkim świecie szybsza jest przemiana materji psychicznej: więcej wytwarza się związków nowych istotnych“. Po tej uwadze, opartej na zbyt małej ilości faktów, Atanazy zasnął w oczekiwaniu, w ponurej poczekalni komisarjatu. Weszła Gina, udając, że go nie zna, pokorna jak suka, ale zawsze piękna. Czuć było na niej cały ciężar władczego kochanka i nie możnaby zaobserwować w niej ani cienia erotycznego zadowolenia. Na porozumiewawcze spojrzenie Atanazego odpowiedziała szeptem:
— Nie teraz. Gdzie?
— Hotel pod Czerwoną Gwiazdą. Numer 8-my — odpowiedział równie szeptem Atanazy.
— Jutro o 7-ej. Do 7-ej trwa praca. — Z gabinetu dał się słyszeć dzwonek. — Numer z kontroli przyjezdnych i świadectwo kancelarji próśb — rzekła głośno.
— Oto jest. — Atanazy podał jej jakąś blaszkę, którą gdzieś tam mu wydali i papier, na który czekał dzień cały, chodząc po mieście jak błędny, napróżno usiłując spotkać kogoś znajomego i dowiedzieć się o czyimś adresie. Od Baehrenklotza odesłano go też do jakiejś kontroli, ale zirytowany tem nie poszedł tam wcale. A do ci-devant księcia Prepudrech iść nie śmiał. — Czort wie co zrobić może taki nowo-upieczony muzyk i komisarz — może wsadzić, poprostu do lochu i koniec. Wolał się najpierw sam ulokować na jakiemś stanowisku. Wszędzie kartki, podpisy, stemple, fotografje, oględziny, ględzenia i badania. Małostkowość tego wszystkiego przeraziła wprost Atanazego. Jadł też za jakąś kartką i musiał złożyć tak zwaną „deklarację pracy“ — bez tego nic — zdechnąć z głodu. Ale przed podaniem się na posadę, chciał się porozumieć z Tempem, aby być bliżej centrum działania. Bo to, co widział, było trochę nowe, ale tak beznadziejnie nudne, że chwilami chwytała go rozpacz i żałować poczynał, że nie zjadł go tygrys w ceylońskiej dżungli. „Czyn społeczny“, przedstawiał się w coraz wątpliwszem świetle. Po chwili wyszła z gabinetu Gina i powiedziała: „proszę“. W tem jednem powiedzeniu widać było całą marmeladę, którą z tego „demona“ zrobił tamten tytan. Onieśmielony Atanazy wszedł do czerwoną flanelą obitego pokoju. Za stołem, w szarym angielskim garniturze, z czerwoną gwiazdą na piersi po lewej stronie, siedział Tempe.
— Jak się masz, Sajciu — powiedział Atanazy ze sztuczną nonszalancją, zbliżając się na chwiejnych nogach do stołu. Zdawało się że Tempe wytwarza jakiś nieprzenikniony fluid, odpychające pole magnetyczne o niezmierzonym potencjale. Siła wiała z niego jak struga elektronów z katody, przestrzeń wokół zdawała się wyginać. A cały demonizm tej sztuczki polegał na tem, że niewiadomo było na czem to wszystko się opiera — pozornie był to ten zwykły Tempe, który zawsze miał rację — nic więcej — a jednak… A może to stanowisko, władza — nie — to było w nim samym. Mógłby siedzieć w więzieniu — wrażenie byłoby to samo — tego był pewnym Atanazy. — Dziękuję ci za papiery. — Podał mu rękę. Twarz Tempego nie drgnęła. Nie wstając oddał mu uścisk dłoni. Mówił zimno:
— Czego sobie życzysz, mój drogi. Tylko prędko. Streszczaj się jak możesz.
— Chciałbym z tobą porozmawiać obszerniej. Może wieczorem — mówił Atanazy, zapominając już o Ginie.
— Nie teraz. Może za miesiąc będę miał dwa dni urlopu. Czego chcesz — powtórzył groźniej. — Chcesz pracować z nami jako inteligent? —
— Tak właśnie...
— Dosyć. Trzy lata praktyki adwokackiej. Na maszynie pisać umiesz. —
— Tak. Chciałem ci oddać mój memorjał o transcendentalnych podstawach społecznej mechanizacji. — Wyciągnął z kieszeni manuskrypt i podał go Tempemu, który rzucił go na półkę biurka.
— Nie teraz. — Zadzwonił i zaczął przeglądać coś między papierami na stole. Weszła Gina. — Towarzyszko: towarzysz Bazakbal, 3-cia kancelarja, 8-my stół. Państwo się znają — dodał ironicznie.
— Tak. Słucham, — odpowiedziała Gina płaskim, poddańczym głosem, czerwieniąc się zlekka.
— A ty Atanazy — mówił już trochę dobrotliwiej Tempe — nie przerażaj się widokiem miasta. — Moja zasada: najpierw organizacja z góry, a potem detale. Żegnam was. — Wyszli oboje jak zmyci — gdyby mieli ogony, napewnoby je podkurczyli pod siebie. W poczekalni czekał nowy delikwent: starszy pan z sumiastemi wąsami, były wielki pan — jakiś austrjacki hrabia, (spotykał go Atanazy u Osłabędzkich) — były minister finansów przy którymś tam rządzie z zamierzchłych epok. Atanazy ukłonił mu się. Nie poznał go wcale — niegdyś groźny, teraz patrzył szklannemi, łzawemi oczami w Ginę, jak w święty obrazek. Atanazy szedł ze schodów, jak nieprzytomny. Dziś, to jest za godzinę, miał się stawić do pracy. (To mu powiedziała Gina na odchodnem). Dostał kartki na jedzenie, ubranie, buty i mieszkanie — przy jakiejś robotniczej rodzinie, w IV-tym dystrykcie, przy ulicy Dajwór, o godzinę drogi od biura. Był oszołomiony. I te twarze, te twarze, które widział wszędzie. „Boże! Czyż tak będzie wyglądał mój czyn społeczny?“ — myślał z rozpaczą. Ale postanowił wytrwać. „Zobaczymy co będzie“ — powtarzał sobie dla dodania ducha, ale jednak przejście od indyjskich rozkoszy do tego, co widział tutaj, mimo trzech tygodni podróży, było zbyt gwałtowne. Ledwo zdążył zjeść obiad, tak zwany 3-ciej klasy, w ogólnej stołowni urzędników Komisarjatu Spraw Wewnętrznych i popędził do biura. Tam zasadzili go do maszyny (znowu te dziwne twarze) i pracował do 8-mej. Kiedy wyszedł, był dosłownie nieprzytomny. Odwykł od zajęcia adwokackiego przez ten rok zupełnie, a te papiery, które przepisywał, były dlań czemś zupełnie niepojętem. „Gdzież tu jest transcendentalna konieczność? W co ja wpadłem? Ale zobaczymy co będzie“ — powtarzał w kółko. Zasnął zaraz prawie, na twardem łóżku w jakiejś klitce. Obok, za drewnianem przepierzeniem, chrapała w większym pokoju robotnicza rodzina, złożona z sześciu osób. Śnił się Atanazemu wytworny salon nieznanej mu pięknej damy. Ona była „głównym czynnikiem rozkładu“ — tak powiedział mu lokaj, którym był Józio Siemiatycz, zabity dawno w pojedynku. Skąd? Poco? Potem zaczęły się jakieś skoki przez kanapę, wykonywane przez gości we frakach, którzy niewiadomo skąd się wzięli. Atanazy skakał też i był w tem jakiś sens głęboki i niepojęty: „Eine transcendentale Gesetzmässigkeit“, jak powiedział ktoś z boku. Aż wreszcie weszła Hela, jako indyjska bogini. Wszystko inne znikło. Atanazemu wyrosło po pięć rąk z każdej strony i objął Helę, która była z bronzu, a jednak żywa. On sam też zmienił się w rzeźbioną figurę i rozpoczęła się między nimi „miłość“ — ale metalowa — innego wyrazu na to nie było. „Nową rzecz wynalazłem, zupełnie nową“, myślał z rozkoszą Atanazy. „Naprawdę jestem bogiem, indyjskim bogiem“, i w szalonej furji zgwałcił metalową Helę, w klasycznej formie indyjskich rzeźb, trzymając ją za głowę, szyję, łopatki, stan i pośladki dziesięcioma rękami. Obudził się i poczuł, że to stało się naprawdę. „Własną pierś rozdarłem i broczę krwią“ — przypomniał mu się wiersz Micińskiego. Ale nie wiedział zupełnie, gdzie się znajduje. Za ścianą chrapała robotnicza rodzina i woda bulgotała w rynnach. Było ciemno jeszcze w pokoju. Zadźwięczał budzik. „Aha, czwarta“, — mruknął z rozpaczą Atanazy, uświadamiając sobie wszystko i zasnął natychmiast. Ale zaraz (jak mu się zdawało) obudzono go i za chwilę mył się już zimną wodą, stojąc w olbrzymiej blaszanej misie — wspólnej umywalni całej rodziny. (Zepsuł mu się po drodze „tub“, a w stolicy nie mógł nic podobnego dostać). „Jeszcze parchów jakich dostanę na piętach“ — myślał, wycierając się olbrzymią gąbką — jedynem bogactwem prawdziwem, które mu zostało. I to on, ten „perwersyjny“ Tazio! Nie do uwierzenia. „Zobaczymy co będzie“, powiedział i odtąd mówił tak ciągle — objaw tak zwanego „zobaczymycobędzizmu“. Teraz dopiero przypomniał sobie, że miała go odwiedzić w hotelu Gina. A jego do 7-ej i pół trzymali w biurze, a przez ten czas sami przewieźli mu rzeczy tu i omnibusem ogólnym, rozwożącym wszystkich po mieszkaniach, zawieźli go na miejsce po przymusowej kolacji. A on zapomniał o wszystkiem! „Gdzież ja kolację jadłem? Aha — w tej samej stołowni — nie to naprawdę nie do uwierzenia! Czyż aż tak byłem zmęczony?! To pomysł tego przeklętego Tempe: pokazał mi pazurek. Ta mechanizacja to jednak silny narkotyk. I ja zapomniałem o Ginie.“ Za godzinę, odwieziony omnibusem, już siedział za swojem biurkiem, przepisując bezsensowne, jak mu się zdawało „kawałki“. Na metafizykę nie było czasu. Ale z Giną postanowił się zobaczyć za jakąbądź cenę. Jedyna kobieta, jaka mu została. A tu za lada głupstwo: śmierć przez rozstrzelanie, śmierć przez rozstrzelanie, śmierć... — o to silny narkotyk. „Zobaczymy co będzie“, mruknął po raz setny. Jeszcze wszystko było mimo wszystko ciekawe. Ale zobaczyć się z Giną było nie sposób: nie wydawano do kancelarji komisarza żadnych przepustek, a pozatem nie było na nic czasu: towarzysz Tempe uczył współrodaków pracować. Całe szczęście, że nie robiono osobistej rewizji na mocy jakichś tam stempelków i Atanazy ocalił rurkę z białym proszkiem. Schował ją starannie w walizce, zamykanej na klucz, a czasami wyjmował, obejmował czułem spojrzeniem i gładził jak wiernego pieska. Aż wreszcie po tygodniu takiego życia dostał kartkę: „czekaj na mnie o 3-ciej na cmentarzu jutro“. Poniedziałek — miało być wolne popołudnie. „T. wyjeżdża na obchód do N. G.“, stało dalej w karteczce.
Idąc przez zalane jesiennem słońcem ulice, Atanazy był jak we śnie. Przeszłość od teraźniejszości nie dawała się w żaden sposób oddzielić, jakby czas przestał istnieć. I to miasto i te, te same ulice. Coś nieprawdopodobnego. — I nagle uświadomił sobie, że ani razu prawie dłużej nie pomyślał o Zosi. Gdzież był ten duch jej, który miał go czekać na granicy kraju i z którym miał się połączyć dla dokonania czegoś nadzwyczajnego? Uczuł wstyd przed widmem — wstyd podwójny — za ten swój „czyn“ — posadka niwelistyczna 3-ej klasy — i za to, że dopiero teraz, idąc na schadzkę z Giną, przypomniał sobie o niem — nie Zosię sobie przypomniał tylko jej ducha — tamta niegdyś żywa zapadła gdzieś w mroki, pokryte indyjską rozpustą. Już miał plan — tylko jak go wykonać? Dosyć miał tego wszystkiego. Duch Zosi, wspomnienia przeżyć z Helą, Ceylon, Indje, stolica, Gina, wszystko zmięszało się w jedną bezkształtną kupę, z której nie było wewnętrznego wyjścia. Musiał zachorować i być wysłanym w góry — to sobie postanowił. Na grobie Zosi musi zstąpić na niego objawienie — tak sobie ubzdrał, czy uroił.
Za cmentarzem rozprzestrzeniały się pola. Dalekie lasy majaczyły na widnokręgu w jesiennej srężodze. Czy można było przypuścić, że tam żyją ludzie w ten sposób, tam w mieście, o godzinę drogi stąd? Zdaleka już ujrzał wysmukłą postać dawnej kochanki. I znowu przypomniały mu się jej słowa: „o jakże dziwne formy może przybrać szaleństwo ludzi zdrowych“. (Gina mówiła często nonsensy, nie mając nic istotnego do powiedzenia, ale czasem także, przypadkowo, wychodziła z tego myśl jakaś i wtedy bardzo była szczęśliwa. Miała nawet książeczkę, w której zapisywała te swoje biedne „złote myśli“. „Kompromitacją nazywamy odstępstwo od sprawiedliwych pobudek, jeśli skompromitowany nie załatwił przedtem rachunków ze swoją nienaganną przeszłością“, albo: „nadmiar szlachetności mści się tylko dlatego, że nie umiemy go traktować jako łaski, którą obdarza nas własna niemoc, w stosunku do zdradzonych ideałów“, i tym podobne). Może naprawdę jest już warjatem? Ale teraz myśl ta nie przeraziła go wcale. Tem lepiej — może tylko w tym stanie można to wszystko wytrzymać tak, jak on to wytrzymywał.
— Mam wrażenie, że cię całe wieki nie widziałam, a jednak tylko 1½ roku — były pierwsze jej słowa. Ach Taziu, Taziu: teraz dopiero widzę, jak mało ceniłam twoją miłość! Gdzie byłeś? Co się z tobą działo. Od śmieci Zosi nic o tobie nie wiem. Opowiadał mi tylko coś Prepudrech — tak się zmienił. Nie poznałbyś go: Mag Czystej Niwelistycznej Muzyki — towarzysz Belial. Naprawdę on zniwelował muzykę — zrobił z niej coś potwornego. I wiesz co dziwne, że oni to właśnie lubią — te wyzwolone zwierzęta. — (Twarz Atanazego wyrażała niesmak). — O Boże! Co ja mówię. Może ty…? Ale nie. My tu boimy się nieomal samych siebie. Tempe jest strasznie zazdrosny. Zginęłabym gdyby się dowiedział — i ty też. Ale mów. Po co ja mówię? — Atanazy miał bezwzględne przeczucie, że to jest ostatnia kobieta, która stanęła na jego drodze. Tak — czas już. Przeszłość wypiętrzała się przed nim do gigantycznych rozmiarów — właśnie tamto dawne, spokojne życie, skromnie ułożone i skromnie wyreżyserowane, miało w tej chwili odcień jakiejś wielkości. Tego się doczekał. Musiał się przed kimś zwierzyć — zbyt ciężko odczuwał swoją samotność. Gina nie była nigdy „orlicą“, ale coś się w niej tam kołatało jednakże — taki sobie łasicowaty demonik 3-ciej klasy. Ale teraz miał dla niej jakieś dziwne uczucie, — to nie była ona, tylko ta właśnie, jaką chciał, żeby była dawniej.
Przeszli dalej nad małą rzeczułkę, zarosłą sitowiem. Słońce grzało jak w środku lata, a żółkniejące drzewa stały cicho w przezroczystem powietrzu. Już czuć było zgniławy zapaszek starych, więdnących traw i liści. Na srebrzystych nitkach leciały beztroskie pajączki, a gdzieś, zupełnie jak na wiosnę, odzywały się ptaszki. Atanazy patrzył na samego siebie z niedościgłej wyżyny. Poczuł nieodwołalnie nadchodzącą śmierć, a miał dopiero rok 29-ty. Nie myślał o samobójstwie, tylko o śmierci samej, która niewiadomo skąd nadejść musiała. Widział samego siebie: maleńkiego, nic nie rozumiejącego stwora, pełzającego gdzieś niewiadomo poco i naco, wysilającego się ostatnim podrygiem aby uchwycić coś, co uchwyconem nigdy być nie mogło, czego może nigdy nawet nie było. Nie byłby w stanie wypowiedzieć tego uczucia, ani określić punktu widzenia, z którego tak właśnie na siebie patrzył. Siedli nad brzegiem strumienia, w cieniu wielkiej osiki, która szeleściła metalicznie od leciutkiego powiewu, swemi białawemi i żółtemi listkami. Daleki ryk krowy przypomniał mu góry i zobaczył wyraźnie taki dzień, jak dziś w Dolinie Złomisk. Straszna tęsknota zatrzęsła nim, aż do podstaw jego istoty. Za Helą nawet i za duszą Zosi (ciało jej zdawało się nie istnieć nigdy) nie tęsknił z taką siłą. Objął Ginę, która złożyła mu głowę na piersi i płakała cicho, a łzy jej kapały mu na lewą rękę gorącemi kroplami. Potem opowiedział jej wszystko. Patrzyła na niego rozszerzonemi, trochę odśrodkowo zezowatemi, błękitnemi oczami, a usta miała rozchylone w łzawym pół-uśmiechu. Tak się zmienił, tak strasznie, tak bezdennie podobał się jej w tej chwili… Chciała mu wynagrodzić wszystkie drobne przykrostki, które mu uczyniła i które były powodem ich rozstania. Ale wtedy przyszedł zaraz nowy kochanek, potem drugi, trzeci i tak dalej, aż wreszcie męża jej Beera „szlag trafił“ i Gina spadała coraz niżej. Z tej nędzy wywlókł ją Tempe. Ale była to miłość drapieżna, męcząca: „krótkie spięcie“ — jak to nazywała: miłość tyrana: przepracowanego, prędkiego jak piorun, jadowitego i ponurego. (Tempe stracił kompletnie dawną wesołość.) Straszne były jego pieszczoty i pozostawiały ją zimną — ją, tę dawną prawie nymfomankę. I teraz ten Tazio — tak niedawno jeszcze, a tak dawnem się to wszystko zdało… Oczywiście oddała mu się tam, w cieniu osiki raz, drugi i trzeci. Szalona była to przyjemność…
Objęci wzajemnie wracali w kieruku miasta — do tego piekła bezprzytomnej pracy, do której nagiął ten potwór Tempe rozleniwioną, różnorodną masę, zbijając ją powoli w jednolitą, precyzyjną maszynę, straszliwemi uderzeniami swojej niezłomnej woli. Ogromne liściaste drzewa cmentarne, płonące buro-karminowo i zielono-pomarańczowo w zachodzącem słońcu, szumiały groźnie, ostrzegawczo, od wieczornego powiewu, który szedł od łąk, przepojony jesiennym aromatem nagrzanej za dnia ziemi. Słońce zgasło za beznadziejnie płaską, znudzoną wszystkiem ziemią. Gina mówiła:
— Chcesz jechać, a pomyśl co będzie ze mną. Jesteś jedyną moją pociechą. Mam dopiero 26 lat, a wydaje mi się, że jestem staruszką. Pomyśl, Taziu. Zobaczymy co będzie. — (Wszystko upraszczało się jakoś dziwnie, jak nigdy i niktby przypuścić nie mógł, że wokoło działy się rzeczy brzemienne przyszłością na wieki całe.)
— To sobie powtarzam ciągle — to moja dewiza. Ale muszę, dziecinko. — (Skąd mu się wzięło to słowo, którem dotąd tylko Zosię nazywał?) — Tam zobaczę. Może wrócę jeszcze.
— Może! chcesz uciekać stąd, czy umrzeć — powiedz.
— Nie wiem. Woła mnie tajemniczy głos. A potem może być już za późno. Muszę. Nie namawiaj mnie. Wiesz jak nie lubię odmawiać. — Gina przytuliła się do niego całem ciałem, a potem z dreszczem oderwała się, otulając się w czarny, koronkowy, hiszpański szal. Całe świństwo zniknęło z duszy Atanazego. Był w tej chwili tak czysty i niewinny, jak w 14-tym roku życia, gdy jeszcze (!) nie znał kobiet. 15 lat — a tak wiele się stało. Czyn, który miał spełnić okazał się czystą fikcją, to co napisał wydawało mu się (było napewno, co tu gadać) zupełną bzdurą — zostawało „życie samo w sobie“ — z niem trzeba zrobić rachunek. Duch Zosi stał mu się bliższym: przestał straszyć wyrzutem i męczyć bólem. Teraz mógł odejść spokojnie — nie widział przed sobą nic i nie bał się już śmierci, nawet bólu przestał się bać i mimo, że rachunki z Helą nie zostały załatwione, nie czuł się już podłym. Sprawiała to blizkość śmierci, poza wszelkiemi zresztą samobójczemi zamiarami — dziwny to był pogląd: tak jakby śmierć usprawiedliwiała wszystko i jakby na ten rachunek przed samem zabiciem się, naprzykład, można było największe świństwo popełnić. Tak działa na pewne umysły brak wiary w życie przyszłe, czy też brak istotnego uspołecznienia. Jest to pogląd na samego siebie, któryby można nazwać pośmiertnym — bo zwykle zresztą tylko o umarłych mówi się conajmniej o 30% lepiej, co jest tak niesłusznem i niesprawiedliwem. To myślał nawet niejasno sam Atanazy, bo przecie zupełnym durniem nie był — a jednak stan bezpośredni trwał, urągając wszelkim myślom. Czyżby naprawdę wypaliło się w nim zło? Wszystko to były złudzenia — ostatnie już, czyż to nie obojętne? Przechodzili przez tor kolejowy. W dali migały czerwone i zielone sygnały stacji i semafory wznosiły swe rozszczepione wierzchołki, jak ręce, wołające o pomstę do nieba. Z hukiem głuchym i nieregularnym stukotem kół na zwrotnicach przewalił się kurjerski pociąg, pełen ludzi zbytecznych, niewiadomo poco istniejących. Zapadł w szaro-fijoletową dal, błyskając jednem czerwonem światłem na ostatnim wagonie. Przejazd tego pociągu zamknął myśli Atanazego. Teraz mógł wytrzymać miesiąc, dwa, ile chcąc mimo, że nie miał nic do „zobaczenia co będzie“. Z Giną umówił się na dalsze spotkania w zależności od wyjazdów Tempego i pogody — o żadnem widzeniu się w mieszkaniu mowy być nie mogło.
Po dwóch tygodniach (2 razy byli z Giną na spacerze, ale mieli wrażenie, że obserwuje ich ktoś podejrzany) Atanazy postanowił się jednak zaziębić. Biegał szybko wieczorem, pił zimne piwo, spocony wykąpał się w strumieniu i nareszcie dostał bronchitu. 3 dni przeleżał w gorączce, poczem kaszlący strasznie udał się na komisję. Było ich trzy. W ostatniej znowu spotkał widmo przeszłości: doktora Chędziora, tego który asystował przy pojedynku jego z księciem i leczył go po zranieniu. Dzielny lekko-atleta prowadził jakieś kursy sportowe dla przemęczonych mechanizacją pracowników Tempego. Jakże mu zazdrościł, że nie jest kimś podobnym choćby do niego. Cóż za cudowna rzecz mieć specjalność, życie odtąd dotąd, ani kroku na prawo czy na lewo. Ale trwało to krótko — było zresztą zapóźno. O studjowaniu nowych praw nie mogło być nawet mowy. Zbadany dokładnie — przydały mu się jakieś stare zrosty w szczytach — opatrzony kartkami, udał się do towarzysza Tempe, który przyjął go dość łaskawie. Gina zameldowała go „tyranowi“ jak za pierwszym razem, ale nie zdołali zamienić ani słowa. Niewiadomo czemu dziś „tyran“ nie imponował wcale Atanazemu — może tylko dlatego, że był w niezłym humorze (zaraz miał się petent dowiedzieć dlaczego tak było.). Widział w nim obecnie tylko narzędzie mas, straszliwe — to mu przyznawał — ale tylko narzędzie: Ramzes II-gi splunąłby i nawet nie gadał z takim — więc on, konający odpadek może choćby patrzeć na zimno na tego „władcę“.
— Jak się masz, stary? Jesteś chory — mówił Tempe, rozpatrując kartki i słuchając szalonego kaszlu Atanazego. — Miałeś kiedyś początki gruźlicy. Hm — nie wiedziałem. — (W swoim resorcie sam „władca“ wydawał pozwolenia swoim urzędnikom.) — Jedź — Podpisał jakiś papier i oddał go Atanazemu. „Ten ostatni“ ośmielił się trochę.
— Wiesz, Sajciu, że ta praca którą ci dałem... — zaczął.
— Czytałem. Bzdura. Za wiele jest w tem tego parszywego pseudo-arystokratycznego światopoglądu, mimo, że wnioski są słusznawe, nie słuszne. Jesteś wogóle nieuk w tej sprawie — nie masz nic do gadania. My potrzebujemy ludzi zdecydowanych zupełnie na jedną stronę, a nie flejtuchów — w propagandzie oczywiście. Do innych celów „wsiakuju swołocz“ użyć można. Ja lubię nawet prawdziwą arystokrację — z tą cyniczną bandą można się dogadać. Ale cierpieć nie mogę puszących się półgłówkowatych snobów — coś takiego jest w tobie i w twoich poglądach.
— Mylisz się...
— Milczeć! Ja się nigdy nie mylę. Nie zapominaj się. — A potem łagodniej: — Czy masz drugi egzemplarz?
— Nie.
— To dobrze: spaliłem to — rzekł Tempe obojętnie. Atanazy drgnął, ale mimo nagłej rozpaczy pohamował się: poczuł się zupełnym śmieciem, ogarkiem, plwocinką na trotuarze. Cóżby zrobił w takiej chwili Ramzes II-gi?
— Przyjechała aeroplanem z Colombo „bywszaja“ księżna Priepudriech — mówił dalej Tempe, wymawiając niewiadomo poco z rosyjska to nazwisko. — Może chcesz ją widzieć? — puścił pytanie na próbę i nie czekając odpowiedzi mówił dalej. — Azio nie. Przystępuje do nas, ale dla formy musiałem ją na razie aresztować, żeby czegoś niepotrzebnego nie gadali. (Sprawdziło się więc przeczucie Heli, że będą ją wlec jakieś draby z bagnetami — nie przewidziała tylko tego, że „dla formy“ — życie robi niespodzianki nawet w obrębie słusznych jasnowidzeń.) — Wszystkie pieniądze Bertza przechodzą do skarbu państwa. Jak to się załatwi, wypuszczę. Jeszcze nie wyzbyliśmy się tego świństwa, ale się wyzbędziemy — mówię o pieniądzach. Wogóle państwo jako takie djabli wziąć muszą, inaczej z ludzkości nic. Dzicz — do lasu wrócić i koniec. Rozumiesz zakuta pół-arystokratyczna głowo. A hrabią być chciałeś, tylko się nie dało. Ale za to byłeś księciem, cha, cha, cha! Jędrek to prawdziwy hrabia — wiesz pewno? — Atanazy zaczerwienił się silnie, w pierwszej chwili nietyle na wiadomość o przyjeździe Heli, ile z powodu wzmianki o pieniądzach — był więc teraz dłużnikiem niwelistycznego, krajowego państwa. Troszeczkę później odjęło mu nogi na tę właśnie wiadomość — i odrazu niezłomne postanowienie: nie zobaczyć jej.
— Tak, wiem. Zupełnie się z tobą zgadzam idejowo. Ale co do pani Prepudrech, (nie śmiał przy Tempem powiedzieć „księżnej“), to nie mam zamiaru widzieć się z nią. Zbyt wiele wspomnień....
— No, no — tylko się nie zwierzaj, metafizyczny dżentelmenie. Tem lepiej, bo i ona też nie bardzoby sobie życzyła. — (Mimo wszystko Atanazy odczuł tę wiadomość jako pchnięcie noża w wątrobę — ale było to pchnięcie powierzchowne.) — A więc: bądź zdrów. — Wyciągnął czerwoną rękę. Atanazy mimo wszystko postanowił zarezerwować się na wszelki wypadek co do przyszłości i spróbować dostać — w razie czego, w razie gdyby przypadkiem wrócił nastrój: „zobaczymy co będzie“ — jakieś inne miejsce. A może podświadomie wiadomość o przyjeździe Heli podziałała na niego w ten sposób?
— Posłuchaj mnie jeszcze, Sajciu: jabym z chęcią pracował z wami, ale muszę mieć inne zajęcie. To beznadziejne stukanie na maszynie i te warunki życia nie są dla mnie — mówił, widząc nieruchomą maskę Tempego. — Daj mi jakąś pracę bardziej twórczą, bliżej idejowego centrum, a może potrafię coś więcej z siebie wydusić niż tę bzdurę — może nawet lepiej że to spaliłeś, jakkolwiek w pierwszej chwili... A przytem wiesz: towarzystwo tam, w tem niższem biurze, te twarze wiesz — ja nie mogę — no, nie mogę. — Tempe wstał i rzekł uroczyście ale przez zaciśnięte zęby: (właściwie „zemby“ — przez „m“.)
— My potrzebujemy ludzi nowych, którzyby sercem — rozumiesz: nie nędznym nihilistycznym intelektem, ale sercem wierzyli w przyszłą ludzkość. Ja jestem dyletant, ale uczę się tworząc — tworząc, a nie gadając. Dla propagandy mam specjalistów. Takich panów, jak ty, zużywamy, jakkolwiek ze wstrętem i dajemy im to, na co zasłużyli. A teraz: dowidzenia: jedź na urlop, popraw się, a potem do pracy póki nie zdechniesz. Jesteś nawóz — rozumiesz? A jeśli raz jeszcze będziesz mi śmiał wspomnieć o jakichś twarzach, to wiesz co cię czeka? Nie wiesz? To ci nie powiem. A to sobie zapamiętaj, że każdy z właścicieli tych „twarzy“ mógłby używać twojej pięknej buzi dekadenta jako ścierki do butów i to byłby zaszczyt dla ciebie. Ja tak, jak w tej parodji Mirbeau w „à la manière de...“ — zużywam wszystko, nawet plwociny — rozumiesz? Ale jeśli mi się ktoś będzie śmiał nie poddać...!!! Proszę. — Wskazał mu ręką drzwi, nie podając mu już „takowej“.
— Ależ, Sajciu...
— Milczeć i won stąd! — krzyknął Tempe i nie czekając wstał (on siedział cały czas, nie prosząc Atanazego żeby usiadł!), obrócił dawnego przyjaciela i wyrzucił go poprostu do poczekalni. Przerażony Atanazy nie protestował. Przeleciał obok równie przerażonej Giny i wypadł na korytarz. Zupełnie było jak z tym tygrysem w dżungli: mogę zginąć, ale nie tu, nie rozstrzelanym przez tego bałwana Tempe, niewiadomo zaco i poco. Kaszląc straszliwie biegł prawie do biura urlopów — do pociągu zostawało tylko dwie godziny. Dziwnem było w tem wszystkiem zupełne wymarcie metafizycznych uczuć — już widocznie ogarniała go atmosfera przyszłej ludzkości. Pojęcie honoru nie miało tu żadnego sensu w tej właśnie sytuacji: tak, jakby chciał obrażać się na mającego go pożreć tygrysa i zamiast bronić się, lub uciekać, wyzywać go na pojedynek przez świadków. „A jednak dał mi szkołę“, myślał z podziwem. „Nie szkołę, a łupnia poprostu. To marka dopiero. Nie marka, ale klasa. Ta szlachta duńska to jednak ma siłę“. Zapomniał zupełnie o Ramzesie II-gim.
W nocy już dojechał Atanazy do ostatniej stacji podgórskiej okolicy, dawnego Zarytego, nazwanego obecnie przez wystraszonych autochtonów Tempopolem. Cieszył się, że w stolicy nie widział się z nikim z dawnych znajomych prócz Giny i Tempego, a na myśl o zobaczeniu się z Helą doznawał dreszczów zgrozy. Nie, na Boga — dosyć miał ludzi i życia. Zajechał do sanatorjum dla urzędników klasy 3-ciej i, nawpół zjedzony przez pluskwy, zasnął snem bydlęcym dopiero nad ranem. Śnił mu się dziwny ogród tortur psychicznych: jakieś karłowate drzewka na równinie za miastem. „Mistrzynią“ była Hela, ubrana czerwono, jako mała dziewczynka. A tortury polegały na tem, aby przyznawać się przed nią do rzeczy najwstydliwszych. Atanazy miał faktycznie pewną rzecz na sumieniu, którą popełnił w 15-tym roku życia i o której nikomuby nigdy, a szczególniej Heli właśnie, nie powiedział. Wiedział to tylko wspólnik jego w tej aferze, kolega Wałpor, związany najstraszliwszą przysięgą — ale Wałpor umarł zaraz po maturze, nie zdradziwszy nikomu sekretu. Teraz miał Atanazy powiedzieć to Heli, którą pożądał w śnie tym do szaleństwa. Wybawił go duch Zosi, wysoki na jakie 5 metrów. Hela, jakby wessana przez zbliżające się widmo, zniknęła, ale gdy Zosia podeszła bliżej, Atanazy ujrzał, że cała twarz jej jest blado-żółta, zamazana i spłynięta — jakby była zrobiona z parafiny i trzymana przez pewien czas koło ognia — mimo to można było poznać, że to była ona. Wewnątrz niej, we wzdętym, przezroczystym jak pęcherz brzuchu, fikał nogami trupek cztero-miesięcznego Melchiora, koloru świeżej wątroby, czy kurzego pępka, taki sam, jak wtedy podczas sekcji, tylko żywy. Atanazy pomyślał: „teraz przychodzi kara za grzechy“. Z tyłu chwycił go ksiądz Wyprztyk (skąd wiedział o tem, że to on, nie widząc go — nie wiedział) i powoli zaczął przewracać go na wznak ku ziemi. Szeptał przytem strasznym głosem: „A widzisz, że Bóg jest, a nie mówiłem — teraz zapóźno“. Atanazy wiedział, że to było prawdą i konał wprost ze strachu i rozpaczy. Widmo zbliżało się i Atanazy, nie mogąc znieść nieludzkiego przerażenia, zamieniać się począł, zaczynając od nóg, w jakąś masę, podobną do marmelady. Z rykiem: „Marmelada! Mar-me-la-daaaa!!!“ obudził się i zerwał się z łóżka. (Był jasny, słoneczny dzień.) I nie wiadomo czemu rzucił się do walizy i sprawdził czy ma szklanną rurkę Łohoyskiego. Wtedy dopiero ocknął się zupełnie i przypomniał sobie wszystko — więc jest naprawdę w Zarytem, jest urzędnikiem 3-ciej klasy w niwelistycznem państwie... Koszmar przeszedł.
Kiedy wyszedł, by odbyć przepisowe 4 godziny werandowania, przekonał się dopiero gdzie jest. Jadąc z dworca spał prawie, zmęczony do ostatnich granic pracą, przeżyciami i jazdą w 3-ciej klasie. Sanatorjum stało na stoku lesistej góry, ograniczającej Zaryte od północy — Blachówka, czy coś podobnego — buda sklecona na prędce z desek. Miał do wyboru: albo willę Bertz i Hlusiów, albo cmentarz. Wybrał cmentarz i dziwnie spokojny, z rurką w kieszeni, poszedł lasami i wąwozami w kierunku widniejącej na przeciwległym brzegu rzeki, grupy żółto-czerwonych drzew. Był cudny dzień jesienny, jeden z tych, jakie tylko w tych górach i na Litwie bywają. W ocienionem miejscu poza murem cmentarnym, na tak zwanej „samobójni“, stał szary kamień z napisem: „Zofja z Osłabędzkich Bazakbalowa, zmarła tragiczną śmiercią w wieku lat dwudziestu trzech, tu spoczywa. Pomódlcie się wierni za jej duszę“. Bez żadnego wrażenia patrzył Atanazy na to okropne miejsce. Spokój, graniczący z zupełną apatją, spłynął na jego umęczoną duszę. Zamiast oczekiwanego ducha Zosi, spotkał tylko szary kamień, ale kamień ten powiedział mu to, czego może duch nie ośmieliłby się powiedzieć: pora już. Ale znowu nie tu: jak ze słoniem, tygrysem i Sajetanem Tempe. Tam w górach, w Dolinie Złomisk — nie w tym kraju, ale tam, tuż za luptowską granicą choćby, gdzie kiedyś, we wczesnej młodości przeżył najszczytniejsze myśli, związane z odrodzeniem narodu i tym podobnych rzeczy, te myśli i uczucia, które zabiła w nim wojna. Tylko jak się tam dostać? Miał na cmentarzu siedzieć kilka godzin conajmniej, tymczasem wstał zaraz i poszedł na Zachód. Minął willę Bertz, gdzie mieścił się teraz urząd leśny i udał się prosto do Hlusiów. Okazało się, że stary Hluś już nie żył, a ułomny Jaś Baraniec, dawne medjum Jędrka, ożenił się „dla gazdostwa“ z „głupią“ Jagniesią. Przywitał ich serdecznie, oni też jego. (Była godzina 6-ta i góry paliły się karminowym blaskiem czystego zachodu na krystalicznem, seledynowem niebie). Po pół godzinie nudnego jak flaki z olejem „uchwalowania“, podczas którego Atanazy unikał tematów społecznych, poszli wszyscy troje do karczmy — swoboda była tu większa niż w stolicy — nie trzeba było kartek na alkohol. Z żalem dowiedział się Atanazy, że Łohoyskiego, w ataku perjodycznej furji, wywieziono z Zarytego do zakładu. O kokainie nie było mowy — mimo obłędu Jędrek starannie ukrywał teraz swój nałóg.
Atanazy miał pensję wypłaconą za miesiąc z góry. Wymodlił to u urzędnika, dawnego znajomego z czasów adwokatury — to wystarczy. Upili się porządnie, poczem (kiedy wyszli na naturalną potrzebę) Atanazy dał Jaśkowi trochę kokainy, sam nie zażywając nic. Było to świństwo, ale trudno. Baraniec, kłusownik i wogóle drań I-szej klasy, zgodził się przeprowadzić Atanazego przez gęste placówki pogranicznej straży, która miała rozkaz rozstrzeliwania bez sądu każdego, ktoby ośmielił się przekroczyć granicę z tej, lub tamtej strony. Umówili się na jutro na dziesiątą w nocy.
Zupełnie pijany Atanazy (nie pił już z miesiąc nic) wracał w czystą noc gwiaździstą do Sanatorjum. Znane od dzieciństwa jesienne gwiazdozbiory wczesnego wieczoru witały go, jak dalekie widma przeszłości: Wega, tak blizka mu od najdawniejszych czasów i Altair z dwoma gwiazdkami po bokach i Wielki Wóz z Alkorem i Mizarem pędzący w lewo gdzieś nad północnym horyzontem. Na prawo od niego wschodził czerwony Aldebaran, w otoczeniu wiernych Hyad, a za linją zębatych, mrocznych szczytów zapadał przeklęty Fomalhaut — jego zła gwiazda — (nie pamiętał kiedy wyrobił się w nim ten przesąd, ale zawsze nazywał ją „tajemnem ogniskiem jesiennych przerażeń“). I nagle zatęsknił strasznie za „tamtem“, południowem niebem. Ujrzał w wyobraźni wielkiego prawie jak Syrjusz Canopusa i osławiony „Southern Cross“ i najbliższą nam Alfę Centaura, a nadewszystko też z dzieciństwa znane i „pożądane“: Chmurki Magellana i Worki Węgla — puste miejsca wśród Mlecznej Drogi — specjały tamtych stron. Czy to nie był sen tylko, że widział kiedyś te wspaniałości. Dziękował w duszy komuś (może Bogu?) a przedewszystkiem Heli, że poznał to wszystko przed śmiercią. Ale Indji bez niej nie mógł sobie wyobrazić — była to urojona kraina, która znikła wraz z ich stamtąd wyjazdem. To że ona, ta sataniczna, żydowsko-indyjska „bogini miłości“ była tam, o paręset zaledwie kilometrów od niego w „zniwelowanej“ przez Tempego stolicy (i to w więzieniu) było faktem nie do pojęcia. Jakże zmieniła mu się w myślach od czasu pierwszych flirtów w Pałacu Bertz. — A Tempe? A on sam? Czyż wszyscy byli ci sami? Zaczynał wątpić w identyczność jaźni idąc tak pijanym pod wyiskrzonem niebem północy „Lepiej dla mnie, że nie wierzę, że ona tam jest“, szepnął do siebie. Wszystkie drogi zostały przecięte — została tylko śmierć. Znowu wrócił myślami do Indji: marzenie dzieciństwa spełniło się — poznał je. Ale w jakim straszliwym stanie ducha, w jakiej potwornej deformacji! Żaden cień myśli o powrocie do Heli nie musnął nawet jego świadomości. Zasnął snem lekkim bez snów, marząc przed samem zaśnięciem o jutrze — pod wpływem wódki nie czuł nawet gryzących go pluskiew. Nawet niebo północne straciło dla niego cały urok. „Tam“ było „jego“ niebo, to wyśnione na jawie, którego nigdy już, nigdy nie zobaczy. Słowo nigdy, z dźwiękiem ponurym i rozkosznym zarazem spadło jakby na dno jego duszy, Przyjął je w siebie z takiem zrozumieniem, jak nigdy dotąd. Był zadowolony, że śmierci patrzył w oczy bez zmrużenia. Ale gdzie podział się duch Zosi. „Czyż nie będę z nią nawet przed śmiercią“, pomyślał ostatnim odruchem świadomości.
Nazajutrz zbudził się lekki i wesoły — uśmiechała mu się śmierć w kokainowym zachwycie nad światem. I znowu po odbyciu obowiązkowych godzin werandy udał się do Hlusiów. Jaś czekał na niego, pijany już od rana i zaraz wyciągnął rękę po zabójczy proszek. O 10-tej wybrali się przez Bystry Przechód na luptowską stronę, jak dawniej.

Informacja.

[Atanazy kupił tylko dwie litrowe flaszki wódki, trochę konserw i małą buteleczkę „maggi“. Prócz tego miał kociołek na herbatę, samą herbatę i cukier.]
Kiedy pełzając, prawie na brzuchach przedzierali się przez las u stóp przełęczy, gdzieś koło 2-giej po północy, rozpoczęła się strzelanina na całej linji. Jedna z kul bzyknęła tuż nad głową Atanazego i ze stukiem (jakby olbrzymi dzięcioł puknął w drzewo) utkwiła w pniu tuż obok. Strzelali na ślepo. I tu miał szczęście Tazio, jak ze słoniem, tygrysem i Sajetanem Tempe. Za godzinę byli już pod przełęczą. Tu Jaś rozwinął znowu kokainową elokwencję i ledwo lazł, zmęczony szalonem biciem serca. Zdębieliby najstarsi „opowiadace“ żeby słyszeli co wypłatał ten zdegenerowany ich potomek...
— Ino wicie coby was hań ci nie chycili — mówił z powagą znawcy, kiedy wyszli na przełęcz i spojrzeli w uśpione w sinym mroku luptowskie doliny. Zaczynał się już świt. Przed Jasiem było jeszcze ze dwanaście godzin czekania, bo za dnia nie śmiałby się przeprawiać przez kordon w lesie. Pożegnali się po południowej stronie grani. Jaś nie pytał o nic — był to w swoim rodzaju dżentelmen. — No, dowidzenia do soboty. A wracajcie zdrowo, to mi dacie jesce tego narkutyku. Straśnie fajna rzec. E — dajcie i teraz na drogę — rzekł żałośnie. Atanazy dał mu ze dwa gramy. „40 powinno wystarczyć“, uśmiechnął się lubieżnie. Począł ostrożnie, bez hałasu schodzić po trawach, ku dziewiczym lasem porosłej Dolinie Cichej. Jaś został pod skałą i patrzył. Dziwne rzeczy działy się z nim pod wpływem białego proszku. Jagna, Łohoyski, rewolucja, powstanie chochołowskie. przetrącona padającem drzewem noga i całe wogóle życie skiełbasiło mu się w głowie w dziwaczny chaos. I był w tem żal okrutny za czemś czego nigdy nie będzie, czemś absolutnie niedościgłem, a co jednak niewiadomo jak, stawało się, teraz oto tu, na Bystrym Przechodzie, w jego głowie i „we świecie całym“. Teraz zdawało mu się, zrozumiał swoją „głupią“ Jagnę i wszystko. Teraz będzie z nią mógł mówić. Przypomniała mu się ich pierwsza miłość na Iwaniackiej Hali, przed którą piętrzył się dziwaczny Jamburowy Bobrowiec — nikt nie wiedział co to był „jambur“. Ale teraz słowo to stało się Jasiowi symbolem całej dziwności tego, co przeżywał — zrozumiał nieistniejące znaczenie tego „pojęcia“, które go od dzieciństwa fascynowało. I nagle zaśpiewał dziko, improwizując nowe słowa do znanej melodji góralskiej, na której temat warjacje Prepudrecha grano parę dni temu w stolicy, na wieczorku ku czci niwelistycznych deputatów z Podhala.

— „Jamburowy statek, jamburowe syćko
Ino nie z jamburu mojej Jagny cycko!
Jamburowe dziwki, kiebyście wy były,
Tobyście z jamburu chuicki lubiły!... Eoop!!“ —

Czuł się pierwszy raz czemś wyższem od swojej „głupiej“ Jagny, która mu imponowała dziwnym obłędem, mimo, że się do tego przed sobą nie przyznawał.
Atanazy obejrzał się. Na tle różowiejącego nieba widział jeszcze sylwetę Jasia, wyrzucającego ręce w dzikiem podnieceniu. „Jeszcze mi tu luptowskie straże na kark sprowadzi“, pomyślał. Kiwnął ręką na Jasia, który wyrzucił kapelusz do góry. Ta pieśń to były ostatnie dźwięki, które go doszły z tamtej strony — słów już nie dosłyszał. Odetchnął, kiedy dosięgnął lasu w Wierchcichej. Teraz mógł się już nie obawiać niczego, bo straże o tej porze i tak rzadko zaglądały w głąb gór. Wschodzące słońce zalewało łagodnem, pomarańczowem światłem przeciwległe trawiaste szczyty: nikły szum wysuszonych upałem potoków dochodził jakby z innego świata. Szedł prawie bezmyślnie wesoły i na południe był już w dolnej części Doliny Złomisk. Kaszel przeszedł mu całkiem i czuł się świetnie. Ale tylko blizkość śmierci dawała mu tę siłę. Na myśl o powrocie do życia tam, w dolinach, chwytała go zgroza i nuda bez granic. Widział Helę, nienasyconą sadystkę, torturującą w jakiejś krajowej „czerezwyczajce“ (w kokainowym podnieceniu może?) niedość pracowitych i uległych przedstawicieli dawnego porządku. Widział ją jako kochankę Tempego, albo jakiegoś straszliwego niewyobrażalnego żyda, przed którym z góry uczuwał lęk zabobonny. Mało się mylił w swoich przypuszczeniach, bo już za miesiąc coś podobnego zaczęło się odbywać i potęgowało się stale. Ale co to Atanazego obchodzić mogło — szedł ku ostatecznemu wyzwoleniu — jeśli się żyć pięknie nie może, należy przynajmniej pięknie skończyć — (kto to powiedział?), szedł na śmierć wesoły, jak na redutę. Nareszcie nie czuł żadnej dysproporcji między tym, którym być miał — pogodnym, jasnym, bez rozpaczy, bez żalu, bez wyrzutów — a sobą, bo nikogo za sobą nie zostawiał. Może biedna Gina, popłacze trochę, może Hela pożałuje na chwilę indyjskich przeżyć, między jedną torturą, a drugą — w ostatnim swoim kulcie jedynego realnego bożyszcza — społeczeństwa — cierpieć naprawdę nie będzie nikt. Łohoyski — ten może — (Atanazy pomyślał o nim z wdzięcznością) ale na szczęście dla niego nie był on już sobą, żył w urojonym świecie — włóczęga mistyczny à la manière russe — może teraz odezwała się w nim naprawdę krew matki, księżniczki Ugmałow-Czemeryńskiej z domu. Ciekawy był tylko Atanazy co dalej pocznie Prepudrech (pod wpływem rozważania jego powodzenia Azio stał się dla niego jakimś tajemniczym mitem) i to najważniejsze: czy się pogodzą z Helą czy nie? Ale o tem, jak i o wielu innych rzeczach nie miał się Atanazy dowiedzieć nigdy. Żałował czasem spalonego przez Tempego „dziełka“, ale nie bardzo.
Postanowił użyć ostatniej chwili życia normalnie i śmierć odłożył do jutra. Poszedł najpierw w górę doliny do stawów. Tam wpatrzony w granatową, a szmaragdową przy brzegach głąb wód, na których powierzchni powiew wiatru rysował matowe, szaro-błękitno-fijoletowe i złociste smugi, przeleżał kilka godzin. Cisza była zupełna. Nawet bełkot siklawy tuż za progiem skalnym, zdawał się tylko zwiększać tę ciszę, a nie przerywać. Kiedy wiśniowo-fijoletowy cień krzesanic Jaworowego Szczytu przesunął się z zielonych wód stawu na brzeg, rozwianym konturem pełznąc między pożółkłe trawy i porosłe cytrynowo-żółtym porostem wanty, Atanazy zabrał się znów w dolinę. Odwieczny las olbrzymich świerków szumiał cicho, a z ciemno-zielonych gałęzi zwisały długie brody mchów — gdzieniegdzie czerwieniała jarzębina. W górze, ceglasto-krwawym blaskiem paliły się ściany szczytów od zachodzącego gdzieś w dolinach słońca. W górach zawsze miał Atanazy wrażenie, że słońce nie zachodzi tu, tylko gdzieś nieskończenie dalej — tak samo wschodzi gdzieś, a potem odrazu rzuca się z nieba w doliny — prosta i nader banalna koncepcja. Z żalem patrzył na szczyty, po których chodził we wczesnej młodości. „Terazbym tam nie wylazł — jestem zupełny flak“ — pomyślał z pewną litości nad samym sobą.
Ale nagle dziwna pustka ogarnęła Atanazego: w tej chwili nie chciał ani życia, ani śmierci — chciał poprostu trwać — jedynie trwać, a nie żyć. Gdyby tak można patrząc na ten świat rozwiać się w nicość nie wiedząc o tem wcale, nie czując samego procesu rozwiewania się! Ależ tak — jutro prawie tak będzie napewno — szkoda tylko, że „prawie“! Napewno. Wszystko było niepewne tylko to jedno było nienaruszalne. Chyba, że go wezmą luptowscy strażnicy, albo zje niedźwiedź. „Byłem niczem — przechodzącym cieniem i nie żałuję niczego. Widziałem świat i dosyć. Nie mogę się okłamywać, że to wszystko jest takie ważne. Odejść w porę, nawet będąc niczem, wielką jest sztuką, jeśli się niema manji samobójczej, lub raka w wątrobie, albo jeśli się nie cierpi duchowo, aż do niemożności wytrzymania, jak wtedy po śmierci Zosi. Ciekawy jestem, czy w innych warunkach mogłoby „wyjść ze mnie“ co innego? Ale tego nie dowiem się — psia-krew!“ Temi myślami pocieszył się znacznie. Wśród wykrotów i głazów rozpalił niewielką „watrę“ i przesiedział przy niej do rana, drzemiąc czasem i myśląc niewyrażalnie. Potok bulgotał w wyżłobionych cysternach — można było w hałasie tym dosłuchać się wszystkiego: klątw, wołań o pomoc, jęków, wymyślań i miłosnych szeptów. Coś chodziło po lesie, trzeszcząc grubemi kłodami, ale przy ogniu nie bał się Atanazy nieoczekiwanego rozwiązania swego równania. O świcie szedł już w stronę bocznej doliny, Siarkańskiej. Tam pamiętał jedno miejsce, gdzie kończył się las, zalegający dno Doliny Złomisk i roztaczał się przepyszny widok na amfiteatr szczytów — Szatan, Baszta, Hruby, a z drugiej strony ponure ściany Jaworowego, strzegły ciszy tej doliny, w której panował niesamowity nastrój, gdzie coś zdawało się wołać, ostrzegać i błagać żałośnie, cicho, gdzie nawet w dzień oblatywał człowieka jakiś blady straszek przed niewiadomem z innego wymiaru. Miała tu leżeć niesłychana ilość pomordowanych górali i luptaków, walczących od wieków o panowanie nad tą częścią gór. Dzień udał się Atanazemu przepiękny. Rosa pokrywała trawy i czerwone kępy borówek, mokre listki: żółte rokity i purpurowe jarzębiny, świeciły pod słońce, jak blaszki z polerowanego metalu. Cisza była nieprzebrana, nie mącił jej nawet szum wód, skrytych za grzędą, co, lśniąc od pożółkłych traw, spadała od Jaworowego w dolinę. Czasem tylko bulknął, niewidzialny między okrągłemi bułami omszałego granitu, drobny strumyczek. Tam, na skraju gąszczu krzewów i kosodrzewiu, mając za sobą ścianę dziewiczego lasu, wśród want, zwalonych gdzieś w prawiekach z krzesanic Jaworowego, ułożył się Atanazy na wieczny odpoczynek. Był sam — duch Zosi odszedł od niego — może już na zawsze. A więc najprzód wypił kolosalną ilość czystej wódy, popijając czystym „maggim“ na zakąskę. Potem zjadł sardynek i pasztetu — wszystko z tem głębokiem przeświadczeniem, że czyni to ostatni raz w życiu. Następnie, czując się już zupełnie pijanym, pociągnął sporą dawkę kokainy — tak z 5 decygramów. „Oczywiście strzał w skroń byłby efektowniejszy, ale nie mam się przed kim popisywać: a przez to odmówiłbym sobie tej wizji rzeczywistości na końcu.“ Świat zakręcił się cicho na jakichś olbrzymich dźwigniach i uleciał lekko w tamten wymiar: zmieniał się szybko w „tamtą“, niewyrażalną, ucieleśnioną samą czystą piękność. „Tak: to można użyć raz na próbę, a potem na końcu. Cóż za potworne świństwo byłoby babrać się w tem codzień tak jak Jędrek...“ I teraz, w tej samej proporcji, co wtedy, kiedy to portki pepita Łohoyskiego były naprawdę jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie, ten już prawie i tak nie do zniesienia piękny świat, stał się jeszcze cudowniejszy, inny, jedyny... Nie było pięknawej powłoki, pokrywającej konieczny, codzienny dzień: rzeczywistość stała się bezwstydnie naga, oddawała się z zapamiętaniem, jak oszalała od żądzy... Kto? Hela. Nigdy tak niewiarogodnie piękna nie była, jak w tej chwili w jego myślach: widział jej umęczoną metafizycznem nienasyceniem duszę razem z jej ciałem jako zupełną, doskonałą jedność — ach, gdyby tak mogło być za życia! Może właśnie morduje kogoś — (zapomniał, że siedzi w więzieniu) — albo śpi na słynnem żelaznem łóżku Tempego (o którem opowiadała mu Gina) — Sajetana l’incorruptible, jak sam Robespierre — w jego władczych niecierpliwych objęciach. Ach — biedna Gina — śliczne biedactwo, takie dobre... Aż wreszcie przypłynął z otchłani niebytu duch Zosi i złączył się w jedno z pięknością gór — był w nich, nie przerywając metafizycznej samotności, w którą pogrążał się Atanazy. Pożegnał już ludzi — przesunęli mu się w myślach prawie wszyscy znajomi, jako doskonałe ideje, trwające gdzieś w odmiennym i niezmiennym bycie. Ale byli daleko, nie plątali się jak w życiu, w wirze marnych, codziennych spraw. Chwila nieziemskiego zachwytu, rozsadzającego piersi nieobjętą wielkością, zdawała się trwać wieczność. „Nareszcie nie trwam w trwaniu“, rzekł głośno Atanazy nie swoim głosem, jakby nie on i zdanie to, jak nonsens senny, zdawało się mieć jakiś sens niezmiernie głęboki — i łupnął znowu dużą dawkę koko. Jakże wyrazić to, co widział, kiedy już w stanie zwykłym piękność świata jest czasem bólem nieznośnym — ten ból, spotęgowany w nieskończoność i nagle zmieniony w rozkosz, tę drugą już, a tem samem, co ten ból napięciu, zimną, czystą, przejrzystą... A do tego to poczucie, że to ostatni raz, że już nigdy... Piętrzyły się przed nim znane, kochane szczyty w glorji nieziemskiej, wyniesione już nad tę dolinę, ale w inny wymiar, w idealny byt, graniczący w swej doskonałości z niebytem — bo cóż doskonalszego jest od Nicości?
I kiedy „trwał tak bez trwania“, doszedł go nagle jakiś trzask i szum: ze splątanych skoruszyn i rokit wysunęła się ciemno-bronzowa, włochata masa i szła przez mały trawniczek między głazami, z którego sterczały zeschłe baldaszki i więdnące jesienne gencjany — wprost ku niemu. Za nią dwa mniejsze takie same stwory: niedźwiedzica z małemi: czyli pewna śmierć — atakuje zawsze pierwsza. Ale Atanazy stracił już pod wpływem koko świadomość niebezpieczeństwa. Szła z wiatrem (lekki chłodny powiew wiał od cieniów w dolinie ku słonecznym krzesanicom Jaworowego) — nie czuła nic — nie widziała z za kamieni. Nagle wysunęła się i ujrzała go. Stanęła. Widział oczy jej pełne strachu i zdziwienia. Małe stanęły też — mrucząc. „Masz babo placek“, rzekł Atanazy bez cienia strachu. „Popsuje mi ostatnią chwilę“. Ale i nowy widok ten i to powiedzenie włączone było w tamtą chwilę: nie rozrywały jej ram tamtego wymiaru, nie naruszały jej uroku. Krótki ryk i niedźwiedzica, stając na tylne łapy, porwała przedniemi duży jak dwie głowy kamień i puściła go w Atanazego, a potem zaczęła iść na dwóch łapach ku niemu. Kamień przeleciał mu koło głowy i rozstrzaskał się o głaz, o który się opierał. Niedoszły samobójca zerwał się i rozejrzał się dookoła. Instynkt samoobrony działał mechanicznie, jak instynkt rozrodczy u Sphex’a, nakłówającego liszkę. „Oto Bergson — czyż można to właśnie „zamienić na poznanie“ — blaga“, pomyślał równie automatycznie w jakimś ułamku sekundy. Broni nie miał. Chwycił całą garść białego proszku, którego kupkę miał na papierze obok siebie i cisnął w pysk niedźwiedzicy rozwierający się tuż nad nim i odskoczył wtył na głaz. Przypomniał mu się Łohoyski, który kokainował swego kota i roześmiał się nagle szeroko — to była wyższa marka. Niedźwiedzica zasypana proszkiem o nieznanym jej, wstrętnym zapachu, z ubielonym czarnym pyskiem, opadła na przednie łapy i zaczęła prychać i furczeć, wycierając nos to jedną łapą, to drugą i wciągając przytem szalone jak na nią, dawki zabójczego jadu. Widocznie działanie było piorunujące, bo wpadła wprost w szał, zapominając o Atanazym. Tarzała się z rykiem, z początku z odcieniem wstrętu — a potem ryk zamienił się w charczenie rozkoszy. Małe patrzyły ze zdziwieniem, na dzikie zachowanie się matki. Leżała przez chwilę bez ruchu, patrząc z zachwytem w niebo, poczem rzuciła się na swe dzieci i zaczęła je pieścić i bawić się z niemi w szalony, niezwykły widać sposób. Atanazy, zamiast uciekać, zgarnął tylko swoje rzeczy, (resztę proszku (jakie 10 gramów) zawinął starannie w papierek) i patrzył na to, z początku ubawiony. „Zakokainować niedźwiedzicę, to jest bezwzględnie najwyższa marka. Oto ten mój czyn przedśmiertny. Jeszcze jedna próba przed śmiercią“. Spojrzał w górę. (Tam, wśród traw następował względny spokój — niedźwiedzica lizała i pieściła swoje dzieci charcząc z niepojętych, spotęgowanych uczuć). Wszystko było piękne, jak pierwej, ale inaczej... Nagle jakaś straszna błyskawica świadomości rozdarła mózg Atanazego: był to grom szaleństwa, ale w tym stanie wydało mu się to objawieniem: „Jakto? Ja miałbym tak samo, jak to nieszczęsne bydlę? Więc mój cały zachwyt i to, co myślę jest tylko takim marnem świństwem? A skąd wiem, że te myśli moje są coś warte, kiedy nie mogę tego objąć?“ Nie uświadomił sobie tego, że i to, co myślał w tej chwili, było objęte tą samą zasadą — narkotycznym stanem — kółko bez wyjścia — dusił się z oburzenia i wstydu. Zapakował szybko rzeczy i popędził w dół ku dnu Doliny Złomisk z powrotem. Nie myślał już o niedźwiedzicy. Wszystko skakało mu przed oczami. Zataczał się wśród wykrotów i głazów, pijany, zanarkotyzowany do ostatnich granic. Serce jeszcze wytrzymywało, ale lada chwila mogło stanąć. Nie myślał o śmierci — chciał żyć, ale nie wiedział jak. Sięgnął znowu do papierka. Szał jego wzmógł się. Nie zdawał sobie sprawy, że za chwilę może paść otruty, a o samobójstwie mowy nawet być nie mogło — rozsadzały go jakieś szalone, niewyrażalne myśli — Hela, Zosia (przecież żyje napewno) Tempe, społeczeństwo, naród, niweliści i mistyczny Łohoyski, góry, słońce, barwy — wszystko stanowiło jakąś kaszę, miazgę miotających się obrazów, bez żadnego już sensu, ale była w tem piekielna siła i żądza życia i trwania wieczność całą. Nad tym chaosem zaczęła górować powoli jedna myśl stała: nowe transcendentalne prawo rozwoju zbiorowisk myślących istot — ale jakie? — jeszcze nie wiedział. Chwilami stawał i patrzył, to na ziemię, to na las, cichy i spokojny, zdumiony jakby trochę tą chaotyczną furją biednego człowieczka. I w chwilach tych nagle chaos czerwonych borówek, gencjan i zeschłych traw przyjmował formy zupełnie dokładnego geometrycznego deseniu, jakiejś piekielnej łamigłówki. Aż wreszcie wyszedł z lasu na drugi stok Doliny Złomisk, ten, którym wczoraj schodził na dół. Serce waliło mu, jak młot parowy, szybkie, niespokojne do obłędu… Ale w myślach nastąpił pewien porządek. Na zimno uświadomił sobie bez strachu niebezpieczeństwo śmierci. Policzył uderzenia — było 186. Siadł aby odpocząć i wypił kubek wódy, nie zakąsując niczem. Warjacka ideja stawała się coraz jaśniejsza, temniemniej była warjacka: „odwrócić mechanizację ludzkości w ten sposób, aby zużywając już zdobytą organizację, właśnie zorganizować zbiorową świadomość przeciwko temu pozornie nieubłaganemu procesowi. Oczywiście jasne jest, jak to słońce, tu przedemną, że jeśli zamiast propagować materjalizm socjalistyczny, każdego, ale to absolutnie każdego, począwszy od kretyna, aż do genjusza, uświadomi się, że ten system pojęć i społecznego działania, któremi operujemy teraz, musi doprowadzić do zupełnego zbaranienia i automatyzmu, do bydlęcego szczęścia tylko i do utraty wszelkiej twórczości, religji, sztuki i filozofji (ta trójca była nie do przezwyciężenia) jeśli to dla każdego stanie się jasne, to przeciwdziałając temu zbiorową świadomością i czynem, będziemy mogli proces ten odwrócić. Inaczej na nas za lat 500 będą patrzeć przyszli ludzie jak na warjatów, tak jak my trochę z pogardą patrzymy na wspaniałe zamierzchłe kultury, bo wydają nam się one naiwne w swoich poglądach. Zamiast ukrywać przed sobą, że wszystko będzie dobrze i cieszyć się, że religijność niby się odradza, bo powstają jakieś mistyczne bzdury 3-ciej klasy, które są tylko cofnięciem się z zajmowanego poziomu intelektu, zużyć ten intelekt na uświadomienie sobie potworności przyszłego zbydlęcenia. Zamiast tonąć w płytkim optymiźmie tchórzów, spojrzeć straszliwej prawdzie w oczy, odważnie, nie chowając głów pod skrzydła omamień, dla przeżycia tych ostatnich nędznych dni. Odwagi i okrucieństwa wobec samych siebie trzeba, a nie narkotyków. Bo czemże różni się to całe gadanie tchórzów, chcących stworzyć kompromis między współczesnem myślątkiem, tajemnicą Bytu i pełnym brzuchem mas — czem różni się od kokainy? Bzdura — albo jedno, albo drugie. To ci właśnie, mali optymiści są najgorsi — to oni zawalają tę jedyną drogę swemi przystosowaniami do miażdżącej ich machiny. Wytruć to sobacze plemię pół–religijnych wygodnisiów duchowych. Właśnie naodwrót — o Boże! Jak przekonać wszystkich, że ja mam rację? Jak walczyć z tą marną, płaską wiarą w odrodzenie. Tylko za cenę chwilowej — no na 200 lat powiedzmy — rozpaczy i rozpaczliwej walki, można zdobyć prawdziwy optymizm, nie narkotyczny, tylko tworzący nową nieznaną rzeczywistość, o jakiej nawet Chwistkowi się nie śniło...“ Atanazy myślał wkółko — miało to taki sam sens, jak „trwanie bez trwania“, była w tem jakaś sprzeczność i niejasność, ale też coś zrozumiałego narzucało mu się z bezwzględną koniecznością. Dalej: „jeśli się w ten sposób przekręci ideologję każdego, ale to absolutnie każdego człowieka, że przestanie wierzyć, że tą drogą osiągnie szczyt szczęścia, wytworzy to zupełnie nową zbiorową atmosferę. Tamto będzie to szczyt materjalny, za cenę automatyzmu — oni tego już wiedzieć nie będą i będą faktycznie szczęśliwi — ale my, których głowy sterczą jeszcze nad ten poziom, musimy wiedzieć za nich — w tem może być nasza wielkość! Trzeba udowodnić, że tą drogą osiągnie się tylko zamiast wymarzonej ludzkości, bezmyślny mechanizm, że nie warto żyć lepiej wcale, niż tak — ha — czy to możliwe — cała historja jest za tem — ale trzebaby odmaterjalizować socjalizm — zadanie piekielnie trudne. Ale wtedy, w tak uświadomionej zbiorowości, może powstać atmosfera społeczna zupełnie nieznana, bo takiej kombinacji dotąd nie było: a więc kombinacja maksymalnej, nieprzekraczającej pewnych granic organizacji społecznej, z ogólnem zindywidualizowaniem wszystkich. Czy to nie wymaga cofnięcia kultury — może początkowo, ale dalej możliwości są nieobliczalne — w każdym razie zamiast nudy pewności automatyzmu — coś nieznanego. Tylko przez intelekt możemy tego dokonać, a nie przez świadome cofanie się w bzdurę, zdegenerowaną, dawniej wielką, religję twórczą. Wtedy, tylko wtedy mogą buchnąć nowe źródła, a nie teraz, w tym stanie pół-mistycznego tchórzostwa. Może wtenczas powstaną nowe religje, o jakich teraz pojęcia mieć nie możemy. Coś niewyobrażalnego kryje się poza tem, możliwości nieogarnione — ale trzeba odwagi, odwagi! Odrodzenia fizyczne przeciwdziałają degeneracji tylko paljatywami — to musi uledz przeważającej sile degenerującej, choćby niezajmowanie się sportem było nawet karane śmiercią. Przyczepność społeczna, stwarzając degenerujące warunki jest nieskończona — siła indywiduum jest ograniczona. Na cóż mamy ten intelekt, będący teraz tylko symptomem upadku? Czy na to tylko, aby, programowo zgłupieć w pragmatyźmie, bergsoniźmie, pluraliźmie i programowo zbydlęcieć, w idealnie urządzonem pod względem technicznym — społeczeństwie? Nie — zużyć go jako antydot na mechanizację. Zmienić kierunek kultury, nie zmieniając jej pędu. Zresztą teraz nikt tego nie zatrzyma w inny sposób — będzie rosnąć ten potwór, aż się sam pożre i wtedy będzie szczęśliwy. A potem sam siebie strawi i potem... I co zostanie? Jakaś kupka.... Cóż, że automatyczni ludzie przyszłości będą szczęśliwi i nie będą wiedzieć o swoim upadku. My wiemy teraz za nich i powinniśmy ich od tego uchronić. W takiej atmosferze ogólnej mogą powstać nowe typy ludzi, problemów, twórczości, o których my teraz pojęcia nie mamy i mieć nie możemy“. „Dziełko“ o konieczności metafizycznej, transcendentalnej w znaczeniu Corneliusa (sam sobie to głośno powtórzył i otaczającym go zdumionym świerkom) mechanizacji, wydało mu się teraz mądrem, ale w jednym kierunku, nie kompletnem. „Tamto było ujęciem faktów znanych i koniecznych przy dawnych założeniach, tu była ideja zupełnie nowa i także miała element transcendentalności: możliwość absolutnej konieczności — czy absolutnej? Nie, chyba nie — bo moja ideja jest piekielnym przypadkiem, nie wynika w sposób konieczny ze stanu społecznego — jakkolwiek powinnaby powstać zawsze w czasach dekadencji ale mniejsza o to — jest, w tem jest cała rzecz.“ Wypił znowu wódki i znowu zażył szczyptę kokainy i teraz dopiero uświadomił sobie, że musi wrócić z tą swoją ideją w doliny, uświadomić Tempego, i zużyć go dla stworzenia takiej organizacji uświadomienia, zużywając przytem już istniejącą organizację jego państwa. Śmierć wydała mu się w tej chwili głupstwem. Problemy Heli, Zosi i całej tej nizkiej marmelady przeżyć, zmalały, spopieliły się w sztucznym ogniu jego obłędu. A zawdzięczał to wszystko niedźwiedzicy — no i kochanemu, nienawistnemu koko. „Cha, cha — jakie to zabawne“ — śmiał się szaleńczym śmiechem, idąc wolno słonecznym stokiem ku przełęczy Bydlisko — tędy było bliżej przecie niż przez Bystry Przechód. Zdawało mu się, że to nie wczoraj był tam, ale kilka lat temu — tyle przeżył od rozstania się z Jasiem. Jakże wspaniała jednak była kompozycja tych ostatnich dni! Odezwał się w nim znowu dawny „twórca życia“ ze stołecznych saloników 3-ciej klasy. Szedł wolno, bo musiał przecie oszczędzać swoje, potrzebne całej ludzkości, serce — gdyby teraz pękło, nikt nie poznałby jego ideji, a niewiadomo czy w innym umyśle ona wogóle powstanie. Teraz nie obawiał się ani luptowskich, ani krajowych straży — podobnie jak wtedy w pojedynku pod osłoną miłości do Zosi. Szedł sam do nich wszystkich z „wielką“ ideją, którą nareszcie usprawiedliwił swoje nędzne życie. Gdy wylazł na pierwszą przełęcz, roztoczył się przed nim widok wspaniały. Atanazy utonął w bezbrzeżnym zachwycie. Roztopione w popołudniowym oparze góry, upojone własną pięknością, zdawały się być snem o sobie samych. A jednocześnie objektywna jakby piękność ich, niezależna była od tego, że on właśnie na nie patrzył. Były same sobą w sobie. W ich piękności połączył się teraz naprawdę z duchem Zosi, a nawet — o nędzo urojeń! — poczuł nad nim pewną przewagę. Duch nie gnębił go — przeciwnie on mówił z nim — (trochę z łaski) — jak równy z równym. Odnalazł miejsce gdzie Hela zimy ubiegłej skręciła sobie nogę. Stał tam przez chwilę, patrząc na te same kamienie. Tak — one były te same, wiecznie młode, ale on był już zupełnie kimś innym. Zdawało mu się, że całe te przeszłe Indje są wielkim balonem, uwiązanym tu, do tej nogi, której wcale nie było. Słońce zachodziło gdy Atanazy, nie spotkawszy nikogo, spuszczał się w dolinę. Po drodze zażył jeszcze porządne daweczki koko — dla podtrzymania systemu nerwowego — jak to sobie mówił — idąc na dół mógł sobie na to pozwolić. Jego końskie serce, które tylko kula chyba zniszczyć mogła, wytrzymało i to jeszcze. Czuł się w zgodzie z całym światem i nadziemska rozkosz rozpierała całe jego jestestwo. Był przytomny dla siebie, tą charakterystyczną przytomnością silnego zatrucia piekielnym jadem — dla drugich, gdyby byli — i mogli widzieć jego myśli, byłby skończonym warjatem. Bezmiar świata wchłaniał go, purpurowe blaski na skałach zdawały się emanować z jego własnych wnętrzności — czuł je w sobie, był wszystkiem, roztapiał się aktualnie w aktualnej nieskończoności z taką swobodą, jak to Georg Cantor czynił był na papierze przy pomocy skromnych, niewinnych znaczków. Niebo zdawało się być jakimś Sardanapalowym baldachimem (z jakiegoś obrazu) jego chwały — potwornym metafizycznym luksusem, tylko dla niego stworzonym — przez kogo? Ideja osobowego Boga zamajaczyła jak wtedy w nieskończonej, a bezprzestrzennej otchłani, (kiedy to było, o Boże!) „Jeśli jesteś i widzisz mnie — przebacz. Już nigdy, nigdy, nigdy“, szeptał w najwyższej ekstazie, w euforji graniczącej z niebytem, raczej z bytem wywróconym dnem do góry — to było niebo — niebo było tem naprawdę. Uśmiechał się do świata, jak małe dziecko do cudownych, nie do uwierzenia ślicznych zabawek — był w niebie w tej chwili — a ze wszystkiem łączyła mu się wizja wspaniałej, niewyobrażalnej ludzkości, stworzonej z jego idei. Był dumny, ale szlachetną dumą mędrca i korzył się jednocześnie przed wielką bezimienną siłą, która go tak obdarowała — może to był właśnie Bóg. Jakiem będzie jego życie nie wiedział i nie chciał wiedzieć. (Jedna była dziwna rzecz: przez te dwa dni ani razu nie pomyślał o zmarłej matce — tak jakby jej nigdy na świecie nie było.) Wszystko samo się ułoży według wcielenia tej idei, którą tylko co odkrył. Technicznem urzeczywistnieniem i głębszem, nie-dyletanckiem opracowaniem zajmą się inni. To go nie obchodziło. Tylko puścić całą maszynę w ruch — to było najważniejsze. Było już ciemnawo, kiedy dochodził do tej małej górskiej restauracyjki, która stanowiła tej zimy punkt wyjścia wszystkich wycieczek — tam Helę znieśli z tą niby wywichniętą nogą. Gwiazdy płonęły tajemniczo — iskrzyły się jak widome symbole wiecznej tajemnicy na tle czarnej nicości nieba. Nie czuł dziś Atanazy żadnego rozdźwięku między niebem Północy i Południa — cały wszechświat należał do niego, oddawał mu się, przenikał go, stapiał się z nim w Absolutną Jedność. Błysnęły światła w dole. Nagle uświadomił sobie Atanazy, że musi przejść przez linję pogranicznej straży i trochę oprzytomniał — jak mu się zdawało — naprawdę był zakokainowany ze szczętem. Dokument miał (legitymacja urzędnika 3-ciej klasy), był przyjacielem wszechwładnego Tempe — ale czy był? — uwiódł mu przecież Ginę — no jakoś się to załatwi. Idąc popatrzył jeszcze na gwiazdy, chcąc wrócić do poprzednich myśli. „Kochana Wega — pędzi ku nam 75 kilometrów na sekundę, może kiedyś wleci w nasz system i zacznie z naszem słońcem krążyć koło wspólnego środka ciężkości. Cóż to za cudowna rzecz będzie widzieć dwa słońca...“ Jakaś ciemna postać wyrosła przed nim w mroku, jakby wylazła z pod ziemi.
— Stój! Kto idzie?! Hasło! — rzekł zachrypły głos i Atanazy miał dokładną wizję twarzy, z której ust głos ten wychodził. Wogóle cała sytuacja przedstawiła się z piekielną, nadnaturalną jasnością. Nie bał się niczego: miał względnie czyste sumienie i papier.
— Hasła nie znam. Swój. Zbłąkany w górach. Swój, swój — powtórzył jeszcze, słysząc znany mu z wojny chrzęst.
— A jakeś tam wlazł? — rzekła znowu postać i Atanazy usłyszał repetowany karabin. „Nie był w pogotowiu, jucha — mogłem jeszcze przeskoczyć“, pomyślał.
— Proszę mnie zaprowadzić do komendanta — rzekł twardo.
— Co ty mi tu rozkazywać będziesz — kulę ci w brzuch wpakuję i tyle. Rozkaz jest strzelać w każdego — rzekła już trochę mniej pewnie ciemna masa.
— Prowadź, towarzyszu: nie wiesz z kim mówisz: jestem przyjacielem towarzysza-komisarza Tempe.
— Pewnie, że nie wiem. Przechodź. — Atanazy przeszedł pod lufą, a tamten, z karabinem w pogotowiu, szedł za nim, dotykając mu prawie bagnetem zdrętwiałych trochę łopatek. Zdaleka szumiały wody potoków i chłodny powiew szedł od gór. „Jak dawniej“, pomyślał Atanazy. W słowie tem było tyle niewyrażalnego uroku, że nic absolutnie wyrazić tego nie byłoby w stanie.
— Towarzyszu naczelniku! Jeniec! — krzyknął strażnik przed drzwiami domku, w którym płonęło światło. Wylazł ktoś, a za nim jeszcze trzech drabów z bagnetami na lufach karabinów.
— Co tam? — spytał trochę z rosyjska ów „ktoś“. — Jak ty śmieł z miesta zejść, ty gawnò sabàczeje? Ty znasz co za to? A? Czemu nie strzelał zrazu? — „Skąd ten krajowo-rosyjski język tutaj?“ — pomyślał Atanazy i w tej chwili przypomniał sobie, że mnóstwo zrusyfikowanych autochtonów, a nawet rdzennych rosjan, przyszło do jego kraju pomagać tutejszej rewolucji.
— On od luptowskiej strony. Mówi, że jest przyjacielem towarzysza-komisarza Tempe. Zabłąkał się. — mówił z wyraźnym strachem strażnik. Atanazy odczuł nieprzyjemne napięcie przestrzeni dookoła.
— Mało kto i co może mówić. Ja mam rozkaz. Obu rozstrzelać natychmiast — rzekł z akcentem na ostatnią sylabę ostatniego słowa, zwracając się do tamtych. Z budki wyszło jeszcze kilku.
— Ja... — zaczął strażnik.
— Małczat’! Albo ja ciebie, albo oni mnie i tak wyżej — przerwał mu naczelnik. Atanazy milczał dotąd, będąc przekonanym, że rzecz się wyjaśni. Pewnym był życia ze swoją ideją w głowie, kokainą we krwi, i dokumentem w kieszeni. Teraz miał poczucie tego, jak demoniczna siła Sajetana Tempe rozprzestrzenia swoje pole magnetyczne aż do najdalszych granic jego państwa, organizując odległe punkty w nowe ogniska potencjałów. Tamci się nie ruszali.
— Ja naprawdę towarzyszu… — zaczął znowu strażnik głosem przepojonym bezbrzeżną obawą — prawie pewnością śmierci.
— Jestem urzędnikiem 3-ciej klasy — przerwał mu Atanazy — tu podał papiery osobnikowi, mówiącemu z rosyjska. Tamci rozbroili tymczasem strażnika, który jęczał cicho. Na jego miejsce poszedł ktoś inny. Ten, ten bez karabina, przeczytał (świecono elektryczną latarką) — raczej przejrzał papier.
— A ty na luptowsku stronu zaczem chodził? I jak tam przeszedł? A?
— Zabłąkałem się — rzekł trochę drżącym głosem Atanazy. Nie bał się nic, ale przykro mu było, że go złapano na czemś nielegalnem i że musiał kłamać. Dlaczego musiał? To go właśnie zgubiło — a może właśnie uratowało — kto wie cokolwiek do ostatniej sekundy. Może lepiej byłoby, gdyby powiedział, że szedł właśnie prosto tu — a może gorzej. Chociaż teraz widać było jasno, że teror był tu wprost wściekły.
— Szpjonić chodzisz od kontrrewolucjonnych luptaków? Co Szpiegowat’? — (akcent na ostatniej zgłosce.) Stawić jego pod stjankę razem z Maciejem! Zrozumieli? Moja w tem głowa i wasza. — Widoczne było, że był to pierwszy tego rodzaju wypadek na tej placówce.
— Towarzyszu: ja mam pewne ważne wiadomości dla Komisarza Spraw Wewnętrznych. Jestem jego przyjacielem od dzieciństwa. — Teraz, słuchając swego własnego głosu, poczuł Atanazy, że jest źle, że wszystkie jego atuty są wygrane. Ale się nie bał — był poza temi kategorjami — gdzie — sam nie wiedział. Patrzył na to z boku jakby nie on, ale ktoś obcy i obojętny i w tej obojętności straszny. Czuł swą własną skrępowaną siłę, jak wulkan, który nie może wybuchnąć. Dusił się, ale powiedział sobie, że to były jego ostatnie słowa do istot żyjących — dalej będzie tylko milczeć — nie drgnie nawet, choćby nie wiem co. Był już w innym świecie, tym, o którym marzył od dzieciństwa, tym poza życiem i teraz nawet poza kokainą. Ale zdawał sobie sprawę, że tylko przy pomocy tego przeklętego proszku zdołał się tam wywindować. „Tylko koniec życia może być pięknym za tę cenę“, pomyślał. I już z tamtego świata tu na ziemi posłyszał głos, będący już nie głosem zrusyfikowanego, niwelistycznego osobnika, tylko głosem samego przeznaczenia, który co innego znaczył, niż mówił.
— Małczat’! Pod stjankę! — mówił ten głos z zaświata. ale naodwrót. — Pluton formuj się!!
Zachrzęściały materjalne części poszczególnych bytów. Atanazy sięgnął po ostatnią dawkę. Miał całą pozostałość tego świństwa w kieszeni od kamizelki. Myślał, że gdyby tego nawet nie miał (tej ostatniej dawki), byłby taki sam. „Tak — to jest piękne — piękniejsze od tego widoku na amfiteatr szczytów w Dolinie Złomisk. Napewno byłbym i tak ponad tem.“ Sam nie bardzo dobrze wiedział o czem właściwie myślał. Prawda ostatniej chwili — któż ją oceni i zważy? Narkotyki, czy nie narkotyki — to są rzeczy ostateczne, niesprawdzalne. Absolut w pigułce — tak — ale któż to zrozumie? Kto? Człowiek, przyparty do „metafizycznego muru“, może najbardziej właśnie wtedy kłamie? Niestety Atanazy nie miał przed kim udawać. Ginęli inni inaczej, ale naprawdę nikt żyjący nie wie jak. Ja — to „ja“, a nie inne, tożsame ze sobą raz na całą wieczność, może zginąć tylko tak, a nie inaczej. Duch Zosi objął Atanazego gorącym, ziemskim uściskiem. Nareszcie! Jeszcze chwila, a mógłby się spóźnić. Nikogo nie było wokół niego, prócz niej. Postawili. Wyraźnie widział przed sobą tylko kłujący oczy blask elektrycznej latarki i kupę ciemną drabów z wymierzonemi karabiny (nie karabinami). Ponad nimi majaczyła czarna masa gór, we wnętrzu której potok bełkotał coś niezrozumiałego — powiew zimny przyniósł ten głos. Gwiazdy płonęły prawie spokojnie na czystem niebie. Było to obojętne, jakby zakrzepłe. Napróżno usiłował Atanazy wejść w porozumienie z gwiazdami. Nie dało się. Trzask karabinów. „No — teraz. Jestem gotów“. Obok stał tamten obcy, przez którego ginął Atanazy. Czuć było że drży.
— Cel! Pal!! — (Oby tylko nie tam, gdzie już Prepudrech…) Grzmot i ból straszliwy w żołądku, ból na który psychicznie był znieczulony oddawna (od paru minut), pierwszy wielki ból fizyczny w życiu — pierwszy i ostatni. „Napewno wątroba.“ A jednocześnie to poczucie rozkoszne, że serca niema i nigdy już nie zabije — nigdy. Jedna z kul, najmędrsza, trafiła prosto w serce. Z uczuciem nieziemskiej rozkoszy, tonąc w czarnym niebycie, przepojonym esencją życia, tem czemś, co nie jest tylko złudzeniem nie dających się pogodzić sprzeczności, tylko tem samem właśnie, jedynem, a jednak nigdy niezniszczalnem, nawet w samą chwilę śmierci, tylko w nieskończonostkę czasu po niej… Co to znaczy? Przecież już nie on (ale tym razem to naprawdę bez blagi) posłyszał repetowanie, komendę i krzyk tamtego — Maciej krzyczał, również widać boleśnie trafiony, wył coraz słabiej. Nie wiedział już Atanazy, że to było ostatnie jego wrażenie. Skonał w wyciu tamtego — słabło ono tylko w jego uszach… Maciej wył coraz gorzej — musieli łupnąć do niego jeszcze raz. Wracając do poprzedniego: Czyż wymoczek w szklance wody nie czuje tego samego? Czuje, tylko nie umie wyrazić. A my czy umiemy? Także nie. Atanazy żyć przestał nareszcie.

Informacja.

[Czasem pomyślała o nim Hela, (Ginie zmarło się niedługo po tem) czasem Prepudrech, ale inaczej, o inaczej — w dźwiękach bezsensownych raczej, niż w słowach. Był teraz w przyjaźni z Helą, (która była kochanką Tempego i pracowała w komisji śledczej dla spraw szczególnej wagi), o rozwodzie nie było mowy. „Ten mnie dziwnie jakoś pokonał“, myślała czasem o księciu z podziwem. Po roku znudziła Hela Tempego swojem okrucieństwem i nymfomanją — Tempe był człowiekiem czystej idei i czystym człowiekiem. W tym czasie wysłano Prepudrecha jako ambasadora P. P. S. N. do rodzinnej Persji. Przed samym wyjazdem pogodzili się państwo Belial definitywnie i wyjechali razem. Podobno w Heli kochał się szach perski i była gwiazdą teherańskich balów. Potem zrobiła rewolucję pałacową i osadziła na tronie swego Azia. Ale rządziła właściwie ona sama, wszechwładnie i niepodzielnie. I krew Bertzów i Szopenfelderów (a nawet Rotszyldów) grała w niej już do końca życia. Metafizycznym transformacjom nie było końca. (Oczywiście dla Atanazego lepiej było, że go zabili tego wieczoru. Można sobie wyobrazić jaki „katzenjammer“ miałby nazajutrz, kiedyby się przekonał na trzeźwo, że jego ideja jest zupełną bzdurą, a do tego okropne skutki nadużycia koko, „Białej Wróżki“. Brrr!)]

— No — i o jednego zbytecznego człowieka mniej na świecie — a nawet dw.... chociaż — powiedział któryś (prawdopodobnie najinteligentniejszy) z grupy rozstrzeliwującej, wchodząc do budki. Wkrótce chrapali wszyscy z wyjątkiem nowego dyżurnego, który napewno gorliwiej pilnował państwa Tempego niż jego poprzednik — przykład to dobra rzecz od czasu do czasu. A w głębi mroczniały góry i ledwo mrugały spokojne gwiazdy; w ciszy słychać było czasem bełkot potoku, przynoszony przez chłodny powiew. Ale kto widział to i słyszał? Nikt nie mógł powiedzieć z żalem: „jak dawniej“.
Informacja.

[Spełniło się też drugie proroctwo Heli Belial. Były antyniwelistyczne rozruchy w Górach Świętokrzyskich. Wypuszczono warjatów ze szpitala. Rozbiegli się na wsze strony, każdy według swego upodobania. Ziezio Smorski zaczął wymyślać jakiemuś patrolowi. Rozpruli mu brzuch, po uprzedniem przywiązaniu do kłody drzewa. Przynieśli nafty z poblizkiego sklepiku, naleli i zapalili. Tak — lepiej, że niektórzy zginęli, a szczególniej Atanazy. Żyć, będąc niezdolnym ani do życia, ani do śmierci; z świadomością małości i nędzy swoich idei; nie kochając nikogo i przez nikogo kochanym nie będąc; być samotnym zupełnie w nieskończonym, bezsensownym (sens jest tu rzeczą subjektywną) wszechświecie — jest rzeczą wprost okropną.
Wszyscy wiedzą jakie były dalsze koleje kraju pod rządami Sajetana Tempe, który zawsze miał rację, więc o tem mówić nie potrzeba.
„Weźcie się do jakiejś pożytecznej pracy“, jak mówiła stara ciotka Atanazego (dosyć już tego imienia). Jakoteż wzięli się z dawnych odpadków ci, którzy przetrzymali wszystko — ale było ich stosunkowo niewielu. Powstawali nowi, inni ludzie… Ale jacy, tego nikt sobie nawet w przybliżeniu wyobrazić nie mógł.]


A jednak dobrze jest, wszystko jest dobrze — Co? — może nie? Dobrze jest psia-krew, a kto powie, że nie, to go w mordę!


24. VIII. 1926.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.