Pod wodę/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod wodę |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach tom IV |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1892 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo chwilowego zbliżenia się p. Sylwestra do Jania, w stosunkach między ojcem a synem wybitna zmiana nie zaszła. Janio w Piotrowicach bywał bardzo rzadko, mówił z ojcem niewiele i przeważnie o gospodarstwie tylko. Co prawda i pora wiosenna, a następnie letnia, pora najgorętszych robót w polu, niewiele obydwu panom Załuczyńskim czasu swobodnego dawała.
Pan Sylwester uwijał się po polach i folwarkach. Janio gospodarował i dalej karczunki prowadził, pola z pni oczyszczał, pod zasiewy je sposobił. Czasem tylko do Piotrowic wpadł, jak po ogień, i wracał natychmiast; czasem Irenka odwiedziła go w Majdanie i na tem się kończyły jego rodzinne i towarzyskie stosunki. Nawet do miasteczka, do Ludwika nie zaglądał, z obawy, żeby tam Jadwini nie spotkać. Wolał nie widywać jej wcale, aniżeli jej i własny swój spokój zakłócać.
Pan Sylwester, który z tytułu znacznego majątku i rozleglejszych stosunków musiał się z ludźmi widywać, chciwem uchem chwytał wszelkie wiadomości o kolegach Jania, z którymi tak zawzięcie dysputował w Majdanie. Nie pokazywał tego po sobie, ale interesowali go oni bardzo, i krytykując w myśli ich teorye, ciekaw był, jak je w czyn wprowadzą i w praktyce stosować będą... Człowiek czynu, czyny swoich przeciwników teoretycznych chciał widzieć, czyny przedewszystkiem.
Jakoż dowiedział się, że Kurosz z własnej inicyatywy podjął sprawę kilkudziesięciu chłopów, których jakiś spekulant przy kupnie gruntów chciał za pomocą figla hypotecznego z torbami puścić; że podjął się tej sprawy, chociaż była trudna, a prowadził ją z taką energią, tak żwawo, że strona przeciwna, widząc, że nie żarty i obawiając się następstw, zaproponowała ugodę... Już nie ulegało żadnej wątpliwości, że chłopskie mienie będzie ocalone, a wiedziano też dobrze i o tem, że Kurosz dla zasady to zrobił, że nietylko ani grosza honoraryum nie wziął, ale na koszta z własnego niewielkiego mająteczku łożył... Pan Sylwester mimo całego sceptyzmu swego, musiał przyznać, że to jest czyn — czyn zupełnie licujący z zasadami, które młody prawnik wygłaszał. Mówiono też o nim, że spraw nieczystych nie bierze, że szczególniej chętnie staje w obronie pokrzywdzonych i nieszczęśliwych, że zdobywa sobie rozgłos, jako człowiek niezmiernie uczynny i ofiarny.
O Ludwiku także pochlebne odzywały się głosy, ten zresztą do działania miał większe pole. Chwalono jego bezinteresowność, dbałość o chorych, mówiono, że zarówno dla biedaka jak dla bogacza potrafi wstać w nocy, i bez względu na pogodę, na zmęczenie i niewyspanie, spieszy, ilekroć jest wezwany.
Pan Sylwester musiał przyznać, że to także czyny — i mimowoli nabierał sympatyi dla tej młodzieży, dla kolegów swego syna...
Na rynku miasteczka i jedynej brukowanej ulicy było mnóstwo wozów i bryczek... Żydzi szwargotali między sobą, uwijali się pomiędzy furmankami, targowali z chłopstwem, bijąc zawzięcie dłoń w dłoń, kłócąc się. Chłopi z zapalonemi fajkami w zębach stali przede drzwiami szynkowni, baby i dziewczęta na progach sklepów i kramików, w których żydówki zachwalały wstążki jaskrawe i chustki...
Wrześniowe słońce świeciło w całym blasku, kładąc promienie na zapleśniałych dachach, przepalonych szybkach okiennych, na głowach tłumu i na kałużach, które w samym środku rynku czarne, nieruchome leżały z odblaskami południa.
Gwar targowy rozlegał się w całej pełni, a w domku doktora, przy brukowanej ulicy położonym, ludu było jak nabił. Wiejscy ludzie mają zwyczaj wszystkie sprawy przy okazyach załatwiać, więc też, kto miał krowę na sprzedaż, przypomniał sobie przy tej sposobności, że go już od trzech dni kolka kole; baba pragnąca kupić prosiaka, wzięła i dziecko z sobą od kilku dni piszczące i blade; ekonom jakiś lub pisarz prowentowy, czekał tylko dnia targowego, żeby w miasteczku być i na reumatyzm się zaradzić. Więc też w takim dniu u doktora ludu było moc.
Od samego rana Karpowicz załatwiał się z chorymi, badał, opukiwał, pisał recepty; szklanki herbaty wypić nie miał kiedy.
Właśnie opukiwał pierś jakiegoś olbrzymiego chłopa, zbudowanego jak kolos, gdy nagle wśród tłumu, który otaczał ulicę i rynek, dał się słyszeć krzyk przestrachu, krótki, nagły, przerażający — krzyk, co się jednocześnie z tysiąca piersi wydobył.
Lekarz i pacyent skoczyli do okna.
— Co to? — spytał Ludwik.
— Ogień chyba — rzekł chłop, i narzuciwszy na obnażone plecy sukmanę, wybiegł na ulicę.
W tejże chwili, a stało się to w mgnieniu oka, krzyk się powtórzył, głośniejszy jeszcze, przeraźliwszy... Ludzie z ulicy rzucili się ku domom; dwa spienione, rozhukane konie wpadły w tłum, wlokąc za sobą szczątki rozbitej bryczki, czy powozu.
Ludwik wybiegł z domu. Gdy wpadł w rynek, konie już przytrzymano. Wyrywały się one z rąk ludziom, pokrwawione, oszalałe, spienione, robiły ciężko bokami i drżały.
Z bryczki przód tylko połamany pozostał.
— Piotrowickie! to piotrowickie konie! — wołano — od rogatki tak pędziły, kilkoro ludzi potłukły...
— A gdzież stangret? gdzie pan? czy kto tam jechał na bryczce? — spytał Ludwik.
— Panie! — odezwał się jakiś chłop — ja wiem. Jechał temi końmi stary pan z Piotrowic, rano nas przegonił, a teraz snać powracał, ja widziałem.
Ludwik nie słuchał dalej.
Ile mu sił starczyło, pobiegł ku rogatce ulicą.
O jakie dwieście kroków ujrzał stangreta z Piotrowic, któremu ludzie podnieść się pomogli. Piotr skrwawioną twarz ocierał rękawem, ale na nogach się trzymał. Ktoś podał wody. Ludwik Piotrowi na twarz prysnął.
— Gdzie pan? — zawołał.
Piotr wskazał ręką za siebie.
— Prowadzić tego człowieka do mnie! — krzyknął, a sam dalej pobiegł.
Gromada stała na ulicy. Ludwik wpadł w nią jak piorun, rozepchnął ludzi silnemi ramionami i ujrzał p. Sylwestra rozciągniętego na bruku. Nie dawał wcale znaku życia; siwe włosy miał zbroczone krwią. Karpowicz ukląkł przy nim na kamieniach, przyłożył rękę do serca, uniósł delikatnie głowę skrwawioną i badał jej uszkodzenia. Pokazało się, że ojciec Jania ma potłuczoną głowę i prawą nogę złamaną. Ludwik ujął go pod ramiona, i powoli, z ostrożnością niezmierną niósł do siebie do domu. Chcieli mu pomódz, dwadzieścia par rąk wyciągnęło się ku niemu. Nie chciał.
— Odejdźcie — mówił — ja go sam zaniosę. Ludzie szli za nim, a on krótkiemi, urywanemi słowy dyspozycyę wydawał:
— Niech przygotują łóżko w moim pokoju... ty biegaj do apteki po lód! żywo lodu, co bądź lodu przynieść!.. Felczerów zawołać... Posłańca konnego natychmiast, niech będzie gotów, niech czeka.
Chociaż siłę miał wielką i wzrost olbrzymi, zadyszał się jednak pod ciężarem bezwładnego człowieka, i kiedy wszedł do domu, nie mógł odpowiadać na pytania przerażonej siostry.
Pot mu czoło zalewał.
W chwilę później p. Sylwester znajdował się już na łóżku z głową obłożoną lodem; nogą wyprostowaną, umieszczoną między dwoma twardemi wałkami z prostej słomy.
Do Jania nakreślił Karpowicz kilka słów: „Przyjeżdżaj natychmiast, nieszczęście“, i z kartką wyszedł przed dom.
— Hej! — zawołał — pięć rubli temu, kto za godzinę zawiezie ten list do Majdanu!
Wyrostek jakiś, który stał opodal, konia za uzdę trzymając, pochwycił kartkę z rąk Ludwika, wskoczył na szkapę i jak wicher ku rogatce pocwałował.
Załatwiwszy co było najpilniejszego, obejrzał się Ludwik za Piotrem. Ten siedział w kuchni, stękał i wybierał się już iść koni szukać. Cudem jakimś, oprócz potłuczenia i skaleczenia twarzy o kamień, człowiek ten wyszedł cało z wypadku. Ludwik opatrzył mu ranę i zaczął dopytywać o szczegóły.
— Jak to się stało? — mówcie! — nalegał.
— Oj, wielmożny panie, nieszczęście!... Pojechaliśmy od rana do Rudy, ztąd półtorej mili, nasz pan co rok kartofle ztamtąd na gorzelnię kupuje. Pojechaliśmy. Pan powiada: „Weźmiesz młode konie, bo dawno nie chodziły, zastoją się“. Wziąłem młode, figlowały trochę, jak zawsze, ale później w piachach szły jak stare. Dojechaliśmy do Rudy, Bogu dzięki, szczęśliwie. Pan zabawił tam z godzinę i wracamy. Z powrotem jak najlepiej, konie szły równo, spokojnie — i pan jakoś rozmowny był. Pytał o to i owo... i tak do miasteczka niewiadomo kiedy się zajechało. Dopieroż tu, blizko rogatki, gdzie z jednej strony niby młyn, a z drugiej szlachtuz, żydy prowadziły wolca, snadź na rzeź. On im począł się szarpać, nareszcie wyrwał się, młynarskie psy za nim i wprost na nas. Nie było, panie, kiedy krzyknąć: Jezus Marya! zaraz lewego konia rogiem zawadził — i poszły. Pan woła: „Trzymaj!“ Jużci trzymam co siły, aby nie na młyn, bo precz na wodę, na same stawidła pędziły. Skręciłem w ulicę na bruk i byłoby może nic. Tymczasem oto lejc pękł, jakby nożem kto przerżnął; z jednym lejcem w garści zostałem. Ciągnę, zdało mi się skręcę choćby na chałupę, albo na płot, ale gdzie?! Jak wyrznie tylnem kołem o kamień, nasza bryczka na dwoje, pan padł, a mnie rzuciło na bruk, że jeno wszystkie gnaty we mnie zachrzęszczały, alem Bogu dzięki wstał, bo człowiek przy koniach od maleńkości, to takich sposobów krzynkę już zwyczajny, ale z panem gorzej. Czy aby choć żyje?
— Żyje, a może da Bóg, wyzdrowieje... a wam Piotrze nic więcej, prócz tej rany?
— Bajki panie, trochę gnaty bolą, abym jeno do domu się dostał, zaraz wysmaruję się okowitą z psiem sadłem, to i ból odejdzie.
— No, to idźcież, sprowadźcie konie, tymczasem można je u mnie w stajence postawić.
Panna Florentyna była niezmiernie przerażona wypadkiem.
— Co to będzie, mój Ludwisiu? — pytała — co będzie?
— Ha, będzie szpital w domu; będziemy doglądali biedaka. U nas leżeć musi, bo nie ma marzenia, żeby go można odwieźć w tym stanie.
— Mój Ludwisiu, czy on to przetrzyma?!
— Zdaje mi się; ale odpowiedzialności na siebie brać nie chcę. Zrobiłem co było potrzeba i w tej chwili posyłam depesze po innych. Niech robią konsylium, niech radzą. Wstrząśnienie mózgu, noga złamana, no i wiek! Przygotuj się Florciu, wypadnie czuwać po nocach, a ja nie zawsze bywam w domu.
— O, mój drogi! czyż mnie o to prosić trzeba? Zresztą sądzę, że i pani Załuczyńska tu przybędzie.
— Otóż myślę nad tem, jakby ją i pannę Irenę zawiadomić... w taki sposób, żeby się nie przeraziły, i to zawiadomić zaraz, nim się inną drogą dowiedzą. Po mieście mogła się łatwo rozejść pogłoska, że p. Załuczyński już nie żyje, że go konie potłukły na śmierć.
Chłopiec wysłany na Majdan dobrze się sprawił. Zachęcony sowitą nagrodą, pędził szkapę szalenie i w godzinę po wypadku Janio wiedział już co się stało. W mgnieniu oka zaprzęgli do bryczki, i co koń wyskoczy przyjechał do miasteczka.
Ludwik przyjął go w progu.
Młody Załuczyński miał w swoim charakterze wiele podobieństwa do ojca; potrafił nad wrażeniami panować, a przytomność i zimna krew nie opuszczały go nigdy. Zobaczywszy ojca bezprzytomnego, w stanie okropnym, nie uronił ani jednej łzy, zbladł tylko i zęby zacisnął. Matka i siostra przedewszystkiem na myśl mu przyszły.
— Czy wiedzą? — zapytał Ludwika.
— Ja znać nie dawałem, ale obawiam się, że ktoś z wracających z targu wieść już im mógł przynieść.
— Słuchaj Ludwiku — rzekł — za to coś zrobił Bóg niech ci płaci! Więcej mówić nie będę, bo czasu do stracenia nie ma. Pilnujże mi ojca i czuwaj nad nim, ja do matki i siostry śpieszę. Zapewne przyjechać tu zechcą. Bądź zdrów! Kiedyż konsylium?
— Jutro. Bądź spokojny... nie opuścimy go.
Przez całą drogę Janio myślał, jakby matkę do zniesienia ciosu przygotować, ale już to było zbytecznem. Cios uderzył tem straszniej, że spadł nagle jak piorun. Chłop z jarmarku powracał, przed karczmą w Piotrowicach stanął i opowiedział, że konie ponosiły, bryczkę potłukły, że p. Sylwester i stangret zabici. Z karczmy wieść lotem błyskawicy dostała się na folwark, z folwarku do kuchni. Służąca z przerażeniem, z krzykiem, do pani wbiegła, wołając: „Pana konie zabiły! pan nie żyje!“
Pani Sylwestrowa, jakby ją obuchem kto w głowę uderzył, padła na ziemię bez zmysłów. Irenka biegała jak nieprzytomna, nie wiedząc co czynić i jak matkę ratować. Jednego człowieka posłała po Jania na Majdan; drugiemu kazała natychmiast do miasteczka po doktora jechać.
Właśnie na tę scenę Janio wszedł. Ujrzawszy go, Irenka wybuchnęła płaczem serdecznym.
— Nie mamy już ojca! nie mamy!..
— Kto ci powiedział?
— Ludzie z jarmarku. Konie go roztratowały, zabiły! Mama bez duszy. Ratuj! Janeczku, ratuj mamę!
— Ojciec żyje — rzekł.
Ujął matkę za rękę, pochylił się nad nią i mówił:
— Mamo, mamo, nieprawdę ci powiedzieli: ojciec żyje... Mamo!
Otworzyła oczy, westchnęła i patrzyła na dzieci prawie bezmyślnie, jakby z ciężkiego snu przebudzona i nie mogąca zdać sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Janio klęczał przy niej i pocałunkami okrywał jej ręce.
— Ojciec żyje, mamo — powtarzał — nasz ojciec żyje...
— Kłamiesz — odrzekła sucho. — Konie go zabiły!
— Widziałem go przed godziną. Przysięgam na wszystko, że żyje. Własnemi oczyma go widziałem...
Podniosła się i oparła na poduszkach sofy. Janio ją podtrzymywał. Irenka wody podała. Powoli, z wielką trudnością przyszła cokolwiek do siebie; bo też i cios dla niej był straszny: w mężu widziała cały swój świat, z jego śmiercią ten świat się kończył, niknął, zapadał w otchłań czarną, unosząc z sobą wszystko, nawet promyczek nadziei... Ledwie ją można było przekonać, że wieść jest nieprawdziwa, że nadzieja niestracona.
— Dlaczego nie przywiozłeś go tutaj? — spytała Jania.
— To niemożliwe, mamo — odrzekł — ojciec ma nogę złamaną, nie sposób przewieźć go w tym stanie, w jakim jest obecnie.
— A gdzież jest?
— W mieszkaniu doktora, mego najlepszego przyjaciela i kolegi. Tam znajdzie najtroskliwszą opiekę i pomoc. Niech mama będzie najzupełniej spokojna.
— Moje miejsce przy nim — rzekła.
— Dobrze, mamo, pojedziecie obie z Irenką. Ja tu zostanę, dojrzę, zarządzę. Ojciec, gdy do przytomności powróci, przedewszystkiem o gospodarstwo zapyta. Musi być wszystko w porządku.
— Niech więc tak będzie, ale nam zaraz każ dać konie.
Janio kazał zaprządz do powozu, i matkę z siostrą wyprawił, a sam zajął się sprawami gospodarskiemi. Wydał dyspozycye, objechał folwarki, potem, już późnym wieczorem, do siebie na Majdan wpadł, robotę na dzień następny zarządził, potem notatki porobił, rachunki, i już dobrze po północy na łóżko się rzucił. Ledwie dzień, pojechał do miasteczka. Trafił właśnie na chwilę, kiedy wezwani telegraficznie lekarze zgromadzili się przy chorym. Zaszyli ranę na głowie, nogę wzięli w gips; p. Sylwester leżał wciąż bez przytomności, jak kłoda. Wstrząśnienie mózgu było groźne, ale nie tracono nadziei.
Z panią Załuczyńską więcej było kłopotu. Nie mogła spojrzeć na chorego, mdlała nieustannie. Postanowiono w obawie, żeby nie rozchorowała się ciężko, odwieźć ją do domu. Irenka miała jeden dzień przy ojcu, drugi przy matce przepędzać. Panna Florentyna, nie mogąc sama sobie dać rady, zawezwała siostry. Przyjechała panna Jadwiga. Irenka poznała się z nią bliżej i pokochała ją jak siostrę.
Nie jedną noc przepędziły razem na długiej, serdecznej rozmowie. Łączyła je sympatya, która przemieniała się w coraz żywsze uczucie. Zdawało się obydwom, że znają się od dzieciństwa, od lat najmłodszych. Panna Jadwiga unikała rozmowy o Janiu; Irenka nie wspominała także o Ludwiku, o tym olbrzymie, który z delikatnością kobiecą niemal, opiekował się jej nieszczęśliwym ojcem.
Jednej nocy Jadwinia czuwała sama przy chorym. Ludwik wyjechał, panna Irena była w Piotrowicach przy matce, Florcia zmęczona położyła się spać.
Jadwinia siedziała przy łóżku z książką w ręku, nie czytała jej jednak. Myśl jej błądziła daleko. Była zapewne przy Janiu.
Pan Sylwester przytomność odzyskał. Otworzył oczy i ze zdumieniem spoglądał dokoła.
— Gdzie jestem? — szepnął.
Jadwinia pochyliła się nad nim.
Ze zdumieniem patrzył w jej twarz piękną.
— Gdzie jestem? — powtórzył.
— U nas, u doktora.
— Gdzie?
— U dobrych przyjaciół... niech pan nie mówi, proszę. Ja nie wiem czy panu mówić wolno... Ludwiś lada chwila nadjedzie.
— Ludwiś? jaki Ludwiś?
— Brat mój, doktór.
— Karpowicz!
— Tak, ale niechże pan nie mówi, proszę na wszystko...
Patrzył na nią długo i uważnie. Kombinował coś w myśli.
— Któż pani jesteś? — zapytał.
— Siostra Ludwika... Jadwiga.
— Jadwiga? Jadwiga... Szczególna rzecz... ja chyba spałem... długo spałem...
— Dość długo, niech pan śpi jeszcze, dopóki brat nie wróci.
— Gdzie jest mój syn, Jan?
— Odjechał ztąd niedawno... jutro będzie.
— A żona moja? Irenka?
— Przyjadą.
— Powiedz mi moje dziecko, czy mi się śniło, czy ja istotnie z bryczki spadłem i rozbiłem się? Głowa mnie bardzo bolała i teraz jeszcze boli...
— Tak jest, tak... pan miał wypadek, pan spadł z bryczki i bardzo się rozbił. Stało się to tutaj, w miasteczku; podnieśli pana z ziemi. Niech pan nie nie mówi, ja wszystko opowiem jak było, ale proszę nie mówić ani słówka dopóki brat mój nie wróci, bo ja nic nie wiem, czy panu mówić wolno, czy panu nie zaszkodzi mówienie.
Pochyliła się nad chorym i cichym głosem mówiła o szczegółach wypadku. Pan Sylwester słuchał tego opowiadania, jak dziecko bajki, i wpatrywał się w śliczne oczy Jadwini; potem wychudłą ręką ujął jej dłoń, przyłożył ją do ust, a potem do czoła, i powoli znów w senność zapadł.
Ludwik, powróciwszy ze wsi od chorego, pośpieszył do p. Sylwestra, i z radością wielką dostrzegł w nim zmianę na lepsze. Ledwo dzień się zrobił, już konny posłaniec śpieszył z wiadomością pomyślną do Piotrowic, a w parę godzin później pani Załuczyńska z córką znalazły się przy łóżku chorego.
Witali się, jakby po bardzo długiem niewidzeniu, jak po powrocie z pełnej niebezpieczeństwa podróży; pani Załuczyńska nie mogła powstrzymać łez radości.
Jadwiga od chwili, gdy chory przytomność odzyskał, usunęła się od niego, zajęła się domem, a miejsce przy p. Sylwestrze ustąpiła Irence i Florci.
Powrót do zdrowia następował szybko, p. Załuczyński odzyskał już zupełnie przytomność umysłu, i po trosze zaczął przychodzić do sił; rana na głowie goiła się i możnaby nawet o powrocie do domu myśleć, gdyby nie noga złamana. Ta przykuwała p. Sylwestra do miejsca.
Janio co dwa, trzy dni przyjeżdżał, a bawił za każdym razem bardzo krótko. Z paniami prawie się nie widywał. Przyjechawszy, wchodził wprost do pokoju, w którym leżał ojciec, opowiedział co się w majątku dzieje, informacyi jakiej zażądał i natychmiast powracał.
Pierwsza rozmowa, jaką miał z ojcem, gdy ten odzyskał przytomność, była dość obojętna i krótka.
Gdy Janio wszedł i ojca w wychudłą rękę pocałował, p. Sylwester uśmiechnął się, i rzekł:
— Źle ze mną, synu.
— Było gorzej — odrzekł Janio — było bardzo źle. Ludwik dowierzać sobie nie chciał, konsylium zwołał, najlepszych praktyków z okolicy.
— A ja... ja, temu człowiekowi, tylekrotnie okazywałem niechęć — szepnął p. Sylwester.
— Lekarz przy chorym nie zna niechęci — odrzekł Janio — każdy lekarz, a tembardziej Ludwik... Ja, proszę ojca — dodał, chcąc rozmowę na inny przedmiot zwrócić — nie przesiadywałem przy ojcu, ale niech ojciec nie składa tego na karb obojętności. Uczułem boleśnie to nieszczęście, lecz zdawało mi się, że opieka Ludwika i kobiet dla ojca będzie dostateczną, a majątek także opieki potrzebował.
— Bardzo słusznie, bardzo rozumnie mój synu. Postąpiłeś jak człowiek czynu, kontent z ciebie jestem.
— Starałem się utrzymać ład i rygor, jaki ojciec utrzymywał, a nie robiłem żadnych zmian... Mam nadzieję, że powróciwszy zupełnie do zdrowia i do domu, zastanie ojciec wszystko podług swojej myśli.
— Dziękuję ci... bardzo dziękuję. Czy wiesz kogo zobaczyłem przy sobie, gdym do przytomności przyszedł? Kto była pierwsza osoba, na którą wzrok mój padł?
— Zapewne Ludwik, albo Irenka...
— Nie, Panna Jadwiga. Wyobraź sobie, że ona po całych nocach czuwała nademną...
— Proszę ojca — rzekł Janio — zdaje mi się, że czas już siewy rozpocząć?
— Być może... Jaka to miła panienka!
— Jutro żyto siać zacznę. Mam już omłócone na nasienie... ile trzeba.
— Dobrze, mój synu, rób jak chcesz; wiem, że zrobisz jak należy.
Janio pożegnał się z ojcem i natychmiast odjechał. Pan Załuczyński przymknął oczy i zamyślił się. Irenka zajrzała do pokoju, i sądząc, że ojciec śpi, chciała wyjść. Przywołał ją do siebie.
— Siądź tu przy mnie — rzekł. — Dobrzy ludzie — powtarzał w zamyśleniu, — dobrzy ludzie... — Kto, ojcze?
— Oni... tutejsi.
— O, tak, ojcze, oni są szlachetni i zacni, a doktór dał tyle dowodów życzliwości i poświęcenia, że przez całe życie nie wypłacimy mu się z długu.
— Z długu... prawda... masz słuszność... to jest dług.
— Zawdzięczamy mu życie ojca...
Pan Sylwester znów oczy przymknął i leżał nieruchomie dość długo.
— Irenko — odezwał się wreszcie — wszak ty tu jesteś?
— Jestem, co ojciec rozkaże? Może poduszki poprawić?
— Nie. Czy tu nikogo więcej nie ma?
— Żywej duszy, ja tylko jedna.
— A ona gdzie?
— Kto?
— Panna Jadwiga...
— Odjechała do domu. Przyśle nam do pomocy młodszą swoją siostrę Anielkę. Bardzo wesoła dzieweczka, jeszcze prawie dziecko.
— Irenko — spytał p. Sylwester — dlaczego panna Jadwiga odjechała?
— Nie wiem, zapewne chciała wypocząć... Tyle nocy nie spała.
— Moje dziecko, wcale nie dla tego... ona odjechała z innej przyczyny i ty bardzo dobrze tę przyczynę znasz.
— Zkądżebym znać miała?
— Pilnowała mnie, kiedym był nieprzytomny i prawie trup, z litości nad człowiekiem; unika mnie teraz, gdy do zdrowia powracam, bo ma do mnie żal. Czyś ty ją poznała bliżej, Irenko?
— Pokochałam ją, ojcze.
— Pokochałaś... szczęśliwa dziewczyna: kto ją pozna, ten pokocha... Irenko! czyś nie zauważyła jakiej zmiany w Janiu?..
— Mizerny jest, wychudł i pobladł.
— Co temu chłopcu jest? czy ci nie mówił?
— Nie wiem, nie skarży się nigdy i nie żali. Od niejakiego czasu nawet dla mnie jest skryty. Nieraz dopytuję, ale ani słowa z niego wydobyć nie mogę. Powiada ogólnikowo, że mu nic nie dolega i na tem koniec.
— A co ty o tem myślisz?
— Przedewszystkiem, zdaje mi się, że on za wiele pracuje, a za mało ma rozrywek. Ten chłopiec żyje jak odludek, nigdzie nie bywa, nikogo nie zna. Przecież doktór, taki przyjaciel serdeczny, towarzysz prawie od dzieciństwa, a jednak Janio i do niego nie zajrzy. Teraz przyjeżdża to prawda, ale tylko do ojca. Wejdzie, rozmówi się i zaraz odchodzi. Jest to postępowanie trochę dziwaczne, a nawet, o ile mogłam zauważyć, panna Florentyna jest obrażona na niego, i doprawdy ma słuszność. Nieraz Janio nie widzi się z nią wcale, nie powie jej nawet dzień dobry.
— A panna Jadwiga cóż na to?
— Nic... ze mną nie mówiła nigdy o Janiu... a teraz wyjechała.
— Szkoda... bardzo pragnąłbym ją widzieć.
— Ojciec?
— Dziwi cię to? Chciałbym ją widzieć, podziękować za opiekę, jaką mnie otaczała. To bardzo dobra dziewczyna...
— To anioł, ojcze.
— Anioł! anioł... Poetka jesteś, aniołów nie ma na ziemi...
— Są ludzie dobrzy...
— Tak, ludzie są, masz słuszność. Dowiedz się jednak, czy panna Jadwiga przyjedzie jeszcze i kiedy, ja bardzo pragnąłbym ją widzieć.
Rekonwalescencya postępowała szybko. Pan Sylwester coraz więcej sił nabierał, i żeby nie noga, mógłby już łóżko opuścić.
— Tyle ci zawdzięczam, panie doktorze — mówił raz do Ludwika — że doprawdy nie wiem, w jaki sposób ci wynagrodzić twoje poświęcenie...
— Nie wspominając o tem, panie, to będzie najlepiej. Niech pan raczej o zdrowiu swojem myśli; trzeba się wzmacniać, jeść dużo, pić wino.
— Mówisz pan, żeby nie wspominać... to niepodobna! Dług, jaki względem pana zaciągnąłem...
— Mylisz się pan: o długu z pańskiej strony mowy być nie może. Właściwie fatalny wypadek, jaki pana spotkał, dał mi możność wywdzięczenia się, chociaż w drobnej części, za to, co uczynił dla mego ojca syn pański. Jeżeli kto z nas jest dłużnikiem, to w żadnym razie nie pan, lecz ja. Może nie wiesz pan o tem, ale kiedy ja jeszcze byłem na kursach, a mój biedny, stary ojczysko, w ciężkich kłopotach pieniężnych szarpał się bez nadziei ratunku, kiedy Zawadki miano sprzedać, a rodziców moich na bruk wyrzucić, syn pański, dowiedziawszy się o tem, przyszedł z pomocą i ocalił mienie naszej rodziny. Powiadam: ocalił, gdyż dziś ja już zarabiam i mogę ojcu trochę pomagać, dziś już go nikt z majątku na stare lata nie wyrzuci. Janio dopomógł nam z delikatnością wielką, dyskretnie, wymagał, żeby rodzice moi nie wiedzieli o tem... Taki czyn ceni się. Pożyczkę, z jaką nam Janio przyszedł z pomocą, w części już spłaciłem; mam nadzieję, że w niedługim czasie i resztę długu mu zwrócę; ale z długu moralnego, z długu wdzięczności, nie wypłacę się nigdy... Ja tyle kocham moich biednych, spracowanych, zgnębionych przez nieszczęścia rodziców, tyle kocham siostry moje, że nie mógłbym zapomnieć kiedykolwiek o tem, co Janio dla nich uczynił... Wobec tego niechże mnie pan nie krzywdzi, mówiąc, że jest moim dłużnikiem...
— Ależ panie doktorze, panie Ludwiku, nie wiem doprawdy, czem i jak...
— Ściśnięciem dłoni, panie — rzekł przerywając Ludwik. — A teraz przepraszam, odejść muszę, ktoś dzwoni...
Nikt nie dzwonił. Karpowicz udał, że go wzywają, a udał dla tego, żeby rozmowę drażliwą przerwać. P. Sylwester sam został, przymknął oczy i dumał.
I przyszło mu na myśl społeczeństwo, to społeczeństwo, jakie sobie wymarzył: każda jednostka samodzielna i silna, każda dla siebie żyjąca, stosownie do swej pozycyi zamożna; nie potrzebująca nic od innych i do pomocy innym nie obowiązana. Same siły, a wypadkowa tych sił, cóż to za moc potężna! co to za gmach!
Pan Sylwester zastanawia się nad tem i rozmyśla, a jednocześnie na dnie jego serca ukryta, zagrzebana sztucznie w popiele iskierka, budzi się... jednocześnie stary wąsal, ujarzmiony przez wygolonego, sztywnego Anglika, buntować się zaczyna, burzy i kipi, i tym razem opanować go trudno, nie sposób prawie. Tyle lat więziony, domaga się praw swoich, domaga gwałtownie. Nie! — woła — nie wytrzymam już dłużej, nie poddam się tym okowom. Puść mnie do swoich, wyzwól z pod kupy złota, którą mnie przysypałeś, pozwól wyciągnąć ręce do bratniego uścisku, przytulić do piersi tych, których kocham... Ja muszę, ja chcę, ja potrzebuję kochać, pomimo twoich chłodnych i wyrachowanych teoryj, ja pragnę uścisków, uśmiechów, choćby nawet wybuchu łez, byle nie tego chłodu, co krew mrozi, usta zamyka, a najbliższych o całe przestrzenie oddala. Puść mnie, puść! dość wyleżałem się pod zimnym popiołem; pozwól mi rozpalić się iskrą, zajaśnieć żarem, wybuchnąć płomieniem. Zwróć moim rękom moc uścisku, z ust zdejmij zakaz pocałunków, oddaj mi wydarte prawa miłości!..
Pan Sylwester walczy z wąsalem, anglika wzywa na pomoc, ale i jemu sił braknie i on nie ma dostatecznych argumentów, aby zbuntowanego rzecznika serca przekonać dostatecznie. Przychodzi p. Sylwester do wniosku, że uczucie także jest siłą, a więc jako zwolennik wszystkiego co silne, szanować je musi. Paradoksem w rozumowaniu się ratuje, bo widzi, że ustąpić trzeba, a przeciwnikom słuszności nie chce jawnie przyznać. Cofa się w porządku, z bronią w ręku, z rozwiniętym sztandarem, ale cofa się...
Od kilku dni prosi Irenkę, żeby sprowadziła koniecznie pannę Jadwigę.
— Bo widzisz, — mówi — mnie tak bardzo przykro, że jej tu nie ma. Czuwała nademną, póki byłem nieprzytomny, póki nie widziałem jej poświęcenia i nie mogłem go ocenić; a teraz, gdy właśnie podziękowaćbym jej pragnął, kryje się przedemną i ucieka. Napisz do niej, Irenko, proś, a jeżeli to nie pomoże, jedź do Zawadek sama i przywieź ją tutaj. Wszak nie odmówi prośbie chorego starca, którą ty w jego imieniu zaniesiesz.
Irence nie trzeba było dwa razy powtarzać, tak pragnęła poznać rodzinę Karpowicza, o której tyle od brata słyszała. Była już gotowa do drogi, gdy panna Jadwiga przyjechała z matką.
Pan Sylwester niezmiernie się ucieszył z przybycia Jadwini. Prosił ją, żeby przy nim usiadła, ujął jej rękę i do ust przycisnął.
Dziewczyna zarumieniła się jak wiśnia i chciała rękę cofnąć, siłą zatrzymał ją w swej dłoni.
— Dlaczego pani cofasz rękę? — zapytał — ja ci podziękować chcę, moje dziecko...
Irence się nawet taki tytuł nigdy nie dostawał.
— Panno Jadwigo... — rzekł.
— Słucham pana.
— Czy ojciec pani nie przyjedzie tu kiedy?
— Teraz zajęty jest, siewy ma. Dlaczego pyta pan o to?
— Chciałbym poznać p. Karpowicza.
— Zdaje mi się, że w końcu tygodnia ojczulek będzie tu, bo już dawno Ludwisia nie widział, a mama przyjechała dziś.
— Chciałbym ją także poznać. Wszak pań jest trzy?
— Tak panie, Florcia, Anielcia i ja. Florcia tu gospodaruje u brata, a Anielcię już pan znasz...
— O! tak, i wiele chwil przyjemnych jej zawdzięczam. Sądzę, że z moją Irenką zaprzyjaźniła się pani?...
— Bardzo, bardzo...
— Dobra to dziewczyna... gdyby pani wiedziała, jak ona panią kocha. Mówiła mi to...
— Panna Irena?
— Tak, pokochała panią od pierwszego wejrzenia. Szczęśliwaś pani...
— Dlaczego?
— Bo wszyscy panią kochają...
— Ja bardzo wysoko cenię przyjaźń panny Ireny, i niech mi pan wierzy, że wzajemnie pokochałam ją z całego serca...
— Panią wszyscy kochają, wszyscy — rzekł z westchnieniem p. Sylwester, — rodzice, brat, Irenka, a nawet... nawet...
Panna Jadwiga zarumieniła się, sądząc, że imię Jania usłyszy, ale p. Załuczyński był dyskretny, tej sprawy wcale nie poruszył. Ujął ją znowuż za rękę, i kończąc urwany frazes, dodał:
— A nawet i ja... stary, i jam panią musiał pokochać...
Jadwinia nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Pochyliła głowę i ze spuszczonemi oczami słuchała podziękowań i komplementów p. Sylwestra. Z tej kłopotliwej pozycyi wybawiła ją Irenka, która właśnie weszła i rozmowę na inny zwróciła przedmiot.
Upłynął jeszcze tydzień. Ludwik zdjął z chorej nogi gips i przekonał się, że zrosła się doskonale.
— Mogę panu powinszować zupełnego wyzdrowienia — rzekł — teraz niech pan się uczy chodzić...
— Żartujesz ze mnie panie Ludwiku, tyle lat przecież chodziłem i teraz na starość każesz, żebym się chodzić uczył!
— A, jeżeli pan potrafi — rzekł z uśmiechem Karpowicz — to tem lepiej, proszę więc spróbować; niech pan wstanie, pomogę...
Pan Załuczyński podniósł się na łóżku, ale, gdy wstać już miał, zdjęła go wielka trwoga, zbladł... Zdawało mu się, że nogę złamie powtórnie...
— Boję się — szepnął. — Nie wiedziałem, że to tak trudno...
— A widzi pan dobrodziej, ale nic to, trzeba przemódz strach... Pod jedno ramię dam panu kulę, pod drugie podtrzymam. Nie dam upaść, tylko śmiało, śmiało... o tak — no cóż?...
Pierwsza lekcya poszła jako tako, druga lepiej, a po kilku dniach p. Sylwester, jako zupełny rekonwalescent, przechadzał się, podtrzymywany przez Irenkę i pannę Jadwigę.
Nim opuścił dom Ludwika, zapoznał się i ze starym Karpowiczem, który do syna w odwiedziny przybył. Właściciel Piotrowic wdał się w długą rozmowę z mniemanym niedołęgą i bankrutem, i przekonał się, że niesprawiedliwie go sądził. Raczej podziwiać go musiał, że w takich warunkach fatalnych dawał sobie rady przez długie lata, rodzinę utrzymywał, dzieci kształcił.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem p. Sylwestra do Piotrowic, cała rodzina Karpowiczów zgromadziła się u Ludwika. Żegnano przypadkowego gościa, którego nieszczęśliwy wypadek pod ten dach nizki sprowadził i przez kilka tygodni pod nim uwięził. Pan Sylwester bardzo był ożywiony i wesoły, mówił dużo, spierał się z Ludwikiem, a nawet z Irenką, która otwarcie po stronie Ludwika stawała. — Mówiono o różnych prądach i dążeniach, sprzeczano się, które z nich praktyczniejsze i lepsze.
— Niechże nas szanowny p. Marcin rozsądzi — odezwał się p. Załuczyński — a spodziewam się, że jako człowiek dawnej daty, prawie równy mi wiekiem, stanie po mojej stronie, a przeciw tej zapalonej młodzieży.
— Panie dobrodzieju — odezwał się po namyśle Karpowicz — nie jestem ja mówca, nie umiem tego co myślę w piękne słówka stroić i po książkowemu wyrażać, ale przecież czuję, bo mam serce a sądzę, choć nie uczenie i nie filozoficznie, ale tak oto po prostu, chłopskim rozumem. Otóż, jeżeli mam powiedzieć moje zdanie o owych różnych prądach, o których państwo dowodzicie, tedy rzeknę po swojemu, po gospodarsku: Dobra jest rzepa, ani słowa i groch dobry, i gęś tuczona także dobra. Pożywienie jest z nich i pożytek; ale żebym ja, panie dobrodzieju, tak się w grochu, w rzepie i w gęsiach zakochał, żebym dla nich miał już niepowąchać kwiatka, nie posłuchać słowika, gdy się w gaju letnią nocą rozśpiewa — to się nigdy po mnie nie pokaże. Jużcić cieszę się, ani słowa, widząc jak żyto dojrzewa, jak kartofle kwitną, jak mi źrebię w stajni, albo cielę w oborze przybędzie; chętnie wstanę do dnia, chętnie będę do wieczora po polach deptał, z ludźmi się ujadał — i nazłoszczę się i nakrzyczę i naklnę co się tylko zmieści, ale też chętnie potem siądę wieczorem pod drzewem, kiedy ciepła noc przyjdzie, jasna i gwiaździsta, kiedy mgły nad bagnami się ruszą, kiedy się żaby rozrechoczą... chętnie siądę i patrzeć będę w niebo, w gwiazdy, słuchać różnych szmerów i głosów, choćby szczekania psów we wsi, choćby trajkotu młyna, co się nad strugą rozgadał, i jakiej chłopskiej pieśni, co po rosie z drugiej wioski nieraz dolatuje. Będę siedział, będę patrzył, będę słuchał, a nawet, śmiejcie się państwo ze mnie lub nie śmiejcie, ale pomodlę się w takiej chwili i westchnę nad swoją niedolą i jakaś otucha, nadzieja lepsza, do duszy mi wpadnie. Bo co tu dowodzić! jużcić człowiek w ziemi grzebie, ale oczy niekiedy w niebo podnosi, bo duchem, cząsteczką jest jakąś stamtąd. Dziękuję więc Niebu za lepsze chwilki w życiu, za gwiazdy, ciche noce, za wypoczynek, za tę ziemię dobrą, co darzy chlebem i kwiatami, za wszystkie dni przeżyte, choćby przecierpiane i przepłakane... za kochanie, za smutki, za pociechy, za nadzieje...
— Musiałeś pan szanowny długo się w śpiew słowików wsłuchiwać — przerwał p. Sylwester trochę złośliwie.
— A tak, panie dobrodzieju, tak... bo też i żyję już oddawna. Tyle tego ptactwa przy mnie wyśpiewało swoje i... pomarło... a piosenka przecie żyje i zawsze świeża, choć stara. — Słowiki ją śpiewają, a serce ludzkie wtóruje i może jeszcze więcej dośpiewa niż owe ptaszki szare... Co tu mówić! Żeby człowiek nie wiem jak pracą się zajął, żeby nie wiem jak za groszem się uganiał, żeby kuł jak kowal, jak dzięcioł w starą sosnę, zawsze odezwie się w nim serce i dopomni o swoje prawa. Człowieka nie przerobić, panie dobrodzieju, bo chociaż to glina, a przecież nie sama glina, duch w niej mieszka, duch! I ten to duch każe upadającego podnieść, słabego pokrzepić, cierpiącego pocieszyć, a takiemu, który łamie się pod ciężarem nad siły, rękę podać. Tak to, po mojemu przynajmniej, prostaczem sercem i nieuczonym rozumem....
Pan Sylwester bardzo się nad tem zamyślił, i na drugi dzień, gdy z Irenką wracał już do Piotrowic, zatopiony w dumaniach, nie mógł się od głośnego wykrzyknika powstrzymać:
— Biją mnie! biją; oni wszyscy mnie biją!
— Kto ojczulka bije? — zapytała panna Irena zdumiona.
— Mnie?
— Przecież ojczulek dopiero co mówił.
— Ja? Co ci się śni Irenko!
— Ale naprawdę, na własne uszy słyszałam.
— Tak... no niech ci się zdaje, żeś się przesłyszała, i że ja wcale nic a nic nie mówiłem.