<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pod wodę
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom IV
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1892
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Janio wcale nie wiedział, ani domyślał się tego, że w odległości tak blizkiej stosunkowo, ma swoich obydwóch najlepszych przyjaciół; ale zkąd miał wiedzieć? Nie wyjeżdżał prawie nigdzie, u siebie nie przyjmował, z ludźmi stosunków nie miał żadnych prawie. Do Zawadek jeździć nie miał odwagi. Zdawało mu się, że Jadwini i sobie za każdą bytnością spokój na czas dłuższy zatruje, że żale nowe i smutki rozbudzi, że w jej oczach łzy, a we własnem sercu rozpacz i niepokój wywoła.
Wolał cierpieć w oddaleniu, zapomnienia chwilowego w pracy, w zmęczeniu fizycznem szukając. Całe dnie przepędzał z robotnikami na polu, od świtu do nocy w ruchu nieustannym, na powietrzu, a potem zmęczony, wyczerpany z sił, padał na łóżko jak kłoda i zasypiał snem kamiennym, szczęśliwy, że dzień już przeszedł i że nie wróci więcej. I tak spychał dnie jedne za drugiemi, tygodnie za tygodniami, pokonywał smutek, ale walka odbiła się na jego powierzchowności; zmizerniał bardzo i zeszczuplał.
Jednego dnia od wcześnego ranka siano owies na łanie tuż przy piotrowickiej granicy, daleko dość od dworku; na sąsiednie pole, do Piotrowic należące, także zajechały siewniki i fornalki z bronami. Janio był przy swoich ludziach; przyszedł na pole pieszo, rozdysponował robotę i pilnował jej wykonania. Na pola piotrowickie przyjechał pan Sylwester konno.
Janio dojrzał ojca zdaleka, ale na powitanie nie śpieszył; wiedział, że p. Sylwester nie lubi czułości, więc też narzucać się nie chciał. Dopiero gdy ujrzał, że ojciec przejechał granicę i skierował konia na terytoryum majdańskie, naprzeciwko niemu podążył.
Pan Sylwester zatrzymał konia. Janio zbliżył się i pocałował ojca w rękę.
— Cóż tu siejesz? — zapytał stary, z konia zsiadając.
— Owies, proszę ojca.
— Powinien być dobry — mruknął. — Grunt tu znakomity, uprawa widzę staranna. Dawno tu jesteś?
— Przyszedłem z ludźmi od rana.
— Przyszedłeś pieszo? Dlaczegóż nie przyjechałeś konno? Czy nie masz na czem?
— Owszem, mam. Wierzchowiec mój w bronie chodzi; oto tamten na prawo.
— Jednak masz odległości dość znaczne. Niektóre pola o kilka wiorst od domu.
— Zapewne — odrzekł Janio.
Pan Sylwester zarzucił koniowi swemu cugle na siodło. Stary, wysłużony człapak, który już może od dziesięciu lat z górą dźwigał swego pana po piotrowickich polach, lasach i folwarkach, przyzwyczajony był do tego, że go nikt nie trzymał i chodził za p. Sylwestrem jak pies. I teraz zwiesił głowę, stanął i obojętnie przypatrywał się koniom fornalskim, wlokącym za sobą ciężkie brony żelazne.
— Ile na tem polu myślisz wysiać? — zapytał ojciec Jania.
— Czterdzieści dwa korce i pół.
— Czy nie za mało?
— Z obliczenia tak wypadło.
— Zkąd masz nasienie?
— Swoje, z tego co mi ojciec na zagospodarowanie udzielił.
— Szkoda. Mam teraz o wiele lepsze, umyślnie sprowadzone, niesłychanej plenności. Byłbym ci dał kilka korcy.
— Nie wiedziałem, że ojciec ma na zbycie; zresztą gospodarstwo moje jest jeszcze za ubogie na to, żebym mógł kupować kosztowne, wyborowe zboża do siewu. Trzeba się obywać tem co jest.
— Byłbym ci je dał... — powtórzył z naciskiem ojciec — dałbym...
Janio nie odpowiedział ani słowa; p. Sylwester przygryzł usta.
— Co się zieleni na tamtem polu, za owsem, ot tam? — rzekł szpicrutą wskazując.
— Żyto, proszę ojca.
— A gdzież masz pszenicę?
— Z tamtej strony, pod lasem.
— Dużo?
— Niewiele... dwanaście morgów wszystkiego.
— Ładna?
— Ujdzie.
— Chciałbym ja to żyto zbliska zobaczyć; u mnie bo jest prześliczne i wogóle zdaje mi się, że wszędzie powinno być dobre w tym roku.
Pan Sylwester nieprawdę mówił. Nie chodziło mu wcale o żyto, o którem zresztą wiedział jak wygląda, bo nieraz około tego pola przejeżdżał, szło mu raczej o to, żeby przepędzić chwilę z synem, popatrzeć na niego, na słówko wyciągnąć. Cóżby dał za to gdyby go Janio o co prosił, jakiejś przysługi i łaski, czy grzeczności zażądał! ale chłopak twardy był, jak kamień chłodny. Niczego nie pragnął, nie żądał, o nie nie prosił; to co miał wystarczało mu zupełnie.
— Jeżeli ojciec życzy sobie żyto zobaczyć, proszę — rzekł. — Niech ojciec wsiądzie na konia, bo po miękkiej roli ciężko iść.
— Pójdę pieszo. Jeszcze ciebie na świecie nie było, kiedy ja musiałem już po świeżo spulchnionych zagonach i podorywkach chodzić.
Poszli; człapak spuściwszy łeb, węsząc świeżo zoraną i zawleczoną rolę, wlókł się za nimi powoli.
— Jakże z karczunkiem? — zapytał p. Sylwester — dużo tam jeszcze do roboty?
— O, jeszcze! najmniej na trzy lata wystarczy.
— Sądziłem, że prędzej skończysz.
— Robi się to, proszę ojca, systematycznie, według planu. Przed ekspiracyą kontraktu wszystkie karczunki będą zupełnie wykończone...
Pan Sylwester z niecierpliwością ramieniem poruszył.
— Ciągle mówisz o tej ekspiracyi. Nikt nam nie broni przedłużenia kontraktu, jeżeli zechcesz nadal gospodarować w Majdanie. Masz ochotę?
— W tej chwili nie mogę odpowiedzieć — odrzekł syn. — Nie wiem, co się ze mną stanie i gdzie mnie losy zaniosą...
— Hm... nie wiesz... to źle... Człowiek powinien przewidywać, bo najczęściej ma przyszłość taką, jaką sobie sam zgotuje.
Rozmawiając tak, doszli do pola, które p. Sylwester chciał zobaczyć.
— Otóż i moje żyto — rzekł Janio.
Pan Załuczyński popatrzył na piękną, zwartą ruń, i nagle zwróciwszy się do Jania, zapytał:
— Dawno też byłeś... u tych tam państwa... w Zawadkach?
Usłyszawszy takie pytanie, młody człowiek drgnął i zarumienił się. Dlaczego ojciec wszczyna tę kwestyę? pomyślał; czego chce? Po chwili wahania odpowiedział lakonicznie:
— Bardzo dawno.
— Czy to ma znaczyć, że ustępujesz nareszcie mojej woli, czy też, jak było do przewidzenia, romans z głowy wywietrzał?
— Ani pierwsze, ani drugie, ojcze. Nie ustąpiłem, lecz, odrzucony cofnąłem się i czekam; to zaś co ojciec nazywa romansem nie wietrzeje, nie jest to albowiem żaden romans, lecz głębokie, szczere i poważne uczucie, którego nie wyrzeknę się nigdy...
— Proszę! więc cóż postanowiłeś?
— Czekać, dopóki tamta strona zapatrywań swoich nie zmieni.
— A jeżeli zmieni?
— To się ożenię z panną Jadwigą Karpowiczówną.
— I z czego żyć? z czego utrzymać rodzinę? Czy to pytanie nigdy nie przychodziło ci na myśl?
— Owszem, przychodziło wpierw jeszcze, nim dojrzał zamiar żenienia się. Żyć będę z pracy.
— To jest twoje postanowienie stałe?
— Nie śmiałbym z ojca żartować; — odpowiadam szczerze.
Pan Sylwester obejrzał się za swoim człapakiem i zrobił ręką znak, jakby pragnął cugle ująć. Ujrzawszy to Janio, poskoczył, konia podprowadził i strzemię ojcu podał.
Pan Sylwester, dostawszy się na siodło, spojrzał na syna.
— Jesteś mizerny — rzekł — czyś nie chory?
— Nie, proszę ojca, nic mi nie dolega. Przeciwnie, czuję się pod względem zdrowia bardzo dobrze.
— Nie potrzebujesz nic?
Na to zapytanie Janio zrobił wielkie oczy.
— Nie — odrzekł — mam wszystko, czegóż potrzebować mógłbym? Dach nad głową i pożywienie jest, trochę pieniędzy w domu, zboże na polu, nie brak mi nic.
— Jesteś nieszczery i nie mówisz prawdy. Miałeś konia, oddałeś go do brony, sam piechotą chodzisz po polach, więc wniosek jasny, że potrzebujesz konia.
— Gdybym się nie mógł obejść, tobym sobie kupił; konie teraz nie drogie.
— Słuchaj-no, ja mam dwa konie w stajni zbyteczne. Jeden gniady, drugi siwy, znasz je. Otóż proszę cię, przyjedź do Piotrowic i jednego z nich weź sobie na własność, jako podarunek odemnie.
— Ależ proszę ojca, to są najpiękniejsze konie w ojca stajni! Konie wysokiej wartości... jakżebym mógł?...
— Powiedziałem ci wyraźnie, po polsku: Przyjedź do Piotrowic i jednego z nich sobie weź. Wszak wolno mi zrobić ci podarunek, a nie przypuszczam, żebyś mnie chciał obrazić odmówieniem, przecież ja ojcem twoim jestem; a skoro nie życzę sobie, żebyś zrywał nogi po miękkich zagonach, to zdaje mi się, że możesz to życzenie uwzględnić. Czekam cię jutro w południe, i mam nadzieję, że grzeczności mojej nie odrzucisz. Wybór od ciebie zależy... Bądź zdrów!
Janio pocałował rękę ojca, p. Sylwester zwrócił swego człapaka na miejscu i odjechał. Wydostawszy się na drogę, już nie patrzył na ludzi, ani na robotę w polu, lecz galopem puścił się ku domowi.
Nazajutrz przed południem, p. Sylwester poszedł do stajni i kazał wyprowadzić konie, o których dnia poprzedniego synowi wspominał. Były to wspaniałe bieguny, krwi szlachetnej, dzielne, pełne ognia i życia. Siwy szczególniej odznaczał się wysokiemi zaletami temperamentu i doskonałością form; wzbudzał też podziw i zazdrość wszystkich amatorów i znawców w okolicy.
Przeprowadzono konie kilkakrotnie po obszernym dziedzińcu, a p. Sylwester patrzył na nie z zadowoleniem zamiłowanego hodowcy. Poklepał siwego po szyi, i rzekł do stangreta:
— Oddasz tego konia człowiekowi z Majdanu, który się po niego zgłosi.
— Tego? — zapytał wąsaty stangret, jakby uszom własnym nie wierząc — siwego?
— No tak, tego, siwego, a jeżeli p. Jan będzie wolał gniadego, to gniadego.
— O, proszę jaśnie pana, jak na wybór, to ma się rozumieć, że siwego panicz weźmie, panicz zna się na koniach...
— Jak mu się będzie podobało... Teraz pójdź do wozowni, wybierz najlepsze siodło, jakie mamy, z mundsztukiem, ze wszystkiem co potrzeba... No, idź, na cóż czekasz?
— Jaśnie panie... choć to dla panicza... ale zawdy człowiekowi markotno, że piotrowicka stajnia bez siwego zostanie... Niechby już gniady, przecię to też piękny koń...
— Zrób com ci kazał — odrzekł sucho pan Sylwester, i odszedł do domu. Z niecierpliwością spoglądał na zegar, którego większa wskazówka już się do dwunastej zbliżała. Od zegaru spojrzenie jego biegło do okna, od okna znowuż do zegaru. Doznawał pewnego niepokoju, tęsknił do syna, chciał go widzieć koniecznie.
Zegar uderzył dwunastą, jednocześnie na dziedzińcu folwarcznym rozległ się odgłos dzwonu. Był to zwykły sygnał na obiad i odpoczynek południowy dla robotników. Z chwilą uderzenia dzwonu wszelkie roboty ustawały aż do godziny drugiej, o której znowuż dzwon się odzywał. Tak bywało zawsze w Piotrowicach od lat dawnych, i wszyscy się do tego stosowali nietylko w folwarku, ale i na dworze. Punkt o godzinie dwunastej waza już była na stole, a pani Sylwestrowa z córką, oczekiwały w jadalni. Nie było zdarzenia, żeby p. Załuczyński się spóźnił; punktualnie o pięć minut po dwunastej wchodził do jadalnego pokoju, składał w powietrzu pocałunek nad głową żony i córki, i zabierał się do jedzenia, najczęściej nie odzywając się wcale.
Tego dnia wszakże stało się coś nadzwyczajnego, niepraktykowanego w Piotrowicach. Już było dziesięć minut po dwunastej, a pan Załuczyński nie pokazał się przy stole... Pani z wielkim niepokojem spojrzała na córkę.
— Irenko — rzekła — co to znaczy? Ojca dotychczas nie ma!
— Tak, mamo, ojczulek opóźnił się o całe pięć minut. To bardzo dobrze, przynajmniej raz nie poparzę sobie ust rosołem.
— Proszę cię, nie żartuj: ojciec nie opóźniłby się bez powodu. Obawiam się...
— Mamo, nie ma pół godziny, jak widziałam ojczulka najzdrowszym, szedł przez dziedziniec, i jestem pewna, że jest teraz u siebie.
— Pójdź, dowiedz się, proszę...
— Może się rozgniewa. Mama wie, że ojciec nie lubi, gdy kto niewołany wchodzi do jego gabinetu.
— Powiesz, że ja cię przysłałam.
Irenka, po cichu, na palcach zbliżyła się do drzwi pokoju p. Sylwestra i uchyliła je bez szelestu. Ojciec jej stał przy oknie i patrzył na dziedziniec, czy na drogę. Kaszlnęła, żeby zwrócić uwagę, ale był tak zamyślony, że nie słyszał.
— Proszę ojca — rzekła głośno.
Pan Sylwester drgnął i obejrzał się.
— To ty, Irenko...
— Przepraszam ojczulka, że tu przychodzę, ale przysłała mnie mama... od kwadransa czekamy z obiadem...
— Ach, obiad! — rzekł jakby przebudzony ze snu — prawda, to jest obiadowa godzina... chodźmy...
Wszedłszy do jadalni i przywitawszy żonę, p. Sylwester zrobił znowuż coś nadzwyczajnego. Nie siadł na zwykłem swojem miejscu, lecz zaczął chodzić do okoła stołu. Żona patrzyła na niego ze zdumieniem. Tyle lat przeżyli z sobą, a jeszcze się nic podobnego nie zdarzyło.
— Ostygnie wszystko — odezwała się nieśmiało.
Pan Sylwester zatrzymał się i rzekł:
— Proszę cię, moja żono, czyby nie można dziś zatrzymać się z obiadem godzinę, do pierwszej?
— Owszem, jeżeli tak sobie życzysz, zatrzymamy się; ale co ten obiad będzie wart? Jadamy zwykle o dwunastej, do tego też się stosuję. Chcesz czekać, poczekamy; ale nie miej pretensyi, jeżeli nie wszystko będzie ci smakowało. Trzeba było mnie uprzedzić, teraz nie mam już sposobu. Czy można wiedzieć, na kogo czekamy? bo jeżeli jaki gość znakomity, możnaby jeszcze dorobić coś nad program. Powiedz... może wypadnie pójść do piwnicy, wybrać wino, likiery? Doprawdy, jestem tak zaskoczona przez dzisiejsze niespodzianki, że głowę tracę. Jakiegoż to gościa spodziewasz się mój mężu?
— Właściwie gość to żaden — odezwał się pan Sylwester — swój... Zdawało mi się, to jest zdaje mi się, że p. Jan przyjedzie z Majdanu; chciałem więc, żeby z nami zjadł obiad.
— Janio! dla niego takie zmiany?
— Cóż za zmiany? poczekamy godzinkę, wielkie rzeczy!
— A, mój mężu, jeżeli prosiłeś Jania, to przecież zna on doskonale zwyczaje naszego domu i wie, że o godzinie dwunastej obiad jadamy. Jest to nasz syn, i nie my do niego, lecz on do nas powinien się stosować. Nie widzę najmniejszego powodu, żebyśmy mieli z nim robić ceremonie. Spóźnił się, niech nie je, a przynajmniej niech nie je obiadu. Głodny nie będzie, bo znajdę przecie co mu podać, ale żeby rujnować dla niego cały porządek i ład domowy, to za wiele. Niegrzecznie to z jego strony; jeżeli go prosiłeś, powinien był przyjechać. Doprawdy, dziwię się.
— Ja go na obiad nie zapraszałem, ale miał tu być w pewnym interesie. W każdym razie do pierwszej poczekamy.
Pani Sylwestrowa bardzo była z tej zmiany niezadowolona; lecz przywykła do szanowania woli męża, zrobiła jak sobie życzył.
Godzina pierwsza wybiła, Janio nie przyjechał. Podano obiad, który przeszedł w milczeniu. P. Sylwester prawie nic nie jadł; pani, pod wpływem zdumienia także, również Irenka, zaciekawiona tem niepraktykowanem w Piotrowicach zjawiskiem, patrzyła tylko na ojca. Półmiski odnoszono prawie nietknięte. Po obiedzie p. Sylwester zapalił cygaro, wypił kawę i zamiast, jak zwykle, udać się do swego gabinetu, został w stołowym pokoju. Chodził od okna do okna i patrzył w nie zaniepokojony. Wreszcie kazał zawołać stangreta.
— Osiodłasz mi konia, Piotrze — rzekł do przywołanego.
— Słucham jaśnie pana, a którego jaśnie pan każe?
— Tego, na którym zwykle jeżdżę.
— Człapaka?
— Tak. Osiodłaj zaraz i przyprowadź go tu przed ganek.
— Jedziesz mężu? — spytała pani.
— Głowa mnie boli, potrzebuję orzeźwienia, na pola chciałbym także spojrzeć...
— Czy ojczulek nie wybiera się do Jania? — zapytała panna Irena.
— Na cóż ci ta wiadomość potrzebna?
— Gdyby ojczulek pozwolił — rzekła z przymileniem, — to...
— To co?
— Kazałabym osiodłać bułaną i pojechalibyśmy razem.
— Wcale się do żadnego Jania nie wybieram — odrzekł szorstko.
Stary człapak czuł, że mu się dzieje krzywda, że zaszło coś wyjątkowego, że popełniają względem niego niesprawiedliwość; czuł to i zaczął okazywać niezadowolenie, próbował protestować, gdy Piotr z siodłem zbliżył się do niego.
Wysłużone konisko, od lat kilkunastu żywione i traktowane jednakowo, używane do jednej tylko roboty, miało czas przyzwyczaić się do praktykowanego w Piotrowicach porządku i stało się tak systematycznem i punktualnem, jak jego właściciel. Człapak był na etacie koni fornalskich i wiedział o tem, że gdy konie te nie idą do roboty, to i jego także nikt nie rusza. Wiedział też, że w takie dni, w których nie ma roboty, ścielą pod konie słomę, żeby się wyleżały.
Był to właśnie taki dzień, dla ludzi święto, dla człapaka dzień słomy i leżenia. Właśnie tylko co zjadł obrok, wypił ze sześć garncy wody i położył się na miękkiej słomie, aby drzemać i starym kościom dać wypoczynek, gdy nagle zjawia się Piotr z siodłem i wcale nie dwuznacznie każe wstawać.
Człapak ani myślał słuchać tego rozkazu, lecz widząc, że Piotr nie żartuje, zerwał się na równe nogi, tuląc uszy i trzęsąc łbem na znak najwyższego niezadowolenia, a gdy uczuł siodło na grzbiecie, nie mógł powstrzymać wybuchu złości i z całej siły schwycił Piotra zębami za ramię.
Ma się rozumieć, że protest ten miał dla człapaka skutki fatalne. Piotr, nieprzyzwyczajony do takich objawów buntu, zwłaszcza ze strony starego człapaka, który za najpotulniejsze stworzenie uchodził, zdjął z kołka trenzlę z grubemi rzemiennemi cuglami i sprawił biednemu człapakowi takie lanie, jakiego ten jeszcze w życiu swojem nie zaznał.
Nie pomogło wierzganie, szarpanie łańcucha i skakanie na żłób; — wobec brutalnej siły słuszność musiała ustąpić i biedny człapaczysko zbity, ściśnięty popręgami niemożliwie, bo Piotr jak się rozochocił, to siły już nie żałował, przyprowadzony został przed ganek.
Pan Sylwester wsiadł na siodło i wydziwić się nie mógł wierzchowcowi swemu, zkąd się dziś bierze w nim taka szczególna fantazya? Człapak łbem rzucał, parskał i rwał się naprzód, jak gdyby chciał ponosić. Nie była to fantazya, ale oburzenie na niesprawiedliwość.
Jeszcze na dziedzińcu i na wsi, złość człapaka nie manifestowała się tak bardzo, ale na gościńcu wybuchnęła w całej sile: konisko zaczął skakać i wierzgać. Zapomniał stary wierzchowiec, że starego też jeźdźca ma na sobie, i że walka będzie nierówna.
Pan Sylwester zebrał krótko cugle, osadził się mocno w strzemionach i ciężką szpicrutą wymierzył człapakowi kilka silnych razów. Koń szarpnął się i zaczął rwać z kopyta; jeździec pozwolił na to i puścił go cwałem, marsz, marsz, nie szczędząc szpicruty. I stała się wówczas rzecz dziwna. Pan Sylwester, zwykle tak spokojny i chłodny, taki wyrachowany, pedantyczny i zimny, dał się unieść porywom szczególniejszego gniewu i złością wybuchnął, szczęśliwy, że ma na kim ją wywrzeć. Zapalił się, zaczerwienił; na bladą zazwyczaj twarz jego wystąpiły rumieńce, cisnął i ćwiczył konia bez miłosierdzia, bez litości, a człapak smagany wściekał się i szalał. Rwał z kopyta, jak wicher pędził wprost przed siebie na oślep, chrapał i wierzgał jak szalony. Dziw, że nie potknął się i nie padł; dziw, zkąd w starych, spracowanych nogach wzięła się taka siła i sprężystość. Pędził tak przez kilka wiorst, może przez pół mili i szalał, sapał jak miech; biała piana pokryła mu szyję i piersi, nozdrza miał rozdęte, czerwone, jak gdyby krew z nich miała wytrysnąć, a p. Sylwester szalał także, pochylony nad karkiem końskim, nad rozwianą grzywą, z ustami wpół otwartemi, oczyma nabiegłemi krwią: podnosił i opuszczał szpicrutę, ćwicząc bez miłosierdzia głupie zwierzę, które nie wiedziało, co się z niem dzieje i czego chcą od niego. Wreszcie nieprzyzwyczajony do tak forsownego biegu człapak zaczął się rozpierać, dyszał coraz ciężej, bieg zwalniał, z cwału przeszedł w galop, z galopa w stęp i stanął robiąc bokami.
Wtedy i p. Sylwester ochłonął, zreflektował się. Poklepał po szyi człapaka, chcąc tym sposobem niejako złagodzić wrażenie strasznych cięgów, jakie mu sprawił — i rzekł sam do siebie półgłosem:
— Com zrobił? Co mi się stało? Co winno to głupie stworzenie, żem je tak skatował i zmęczył? Za co? z jakiej przyczyny? Doprawdy sam przed sobą rumienię się i wstydzę. Zkąd ten wybuch namiętności? Czuję w sercu żal... do syna... a zemściłem się... na koniu.
Wstrząsnął się nerwowo.
Że też człowiek, pomimo tyloletniej pracy nad sobą, nie może równowagi utrzymać! Mam żal do syna, zbiłem konia i jakiego konia! Starego, wysłużonego weterana, tyloletniego towarzysza we włóczędze po polach piotrowickich... A do syna za co mam żal? Cóż on właściwie zrobił złego? Chowałem go na robotnika: jest robotnik niewymagający, wytrwały. Oddany pracy, przyjemności żadnych nie zna i nie pragnie... swoje robi... a że go serce unosi... czyż grzech to? Młody, jeszcze nad uczuciami swemi nie panuje, nie zdołał niemi owładnąć... ale z czasem, z czasem zwalczy je i zmoże... Dlaczego dziś nie przybył? dlaczego się nie pokazał? Czy wzgardził podarunkiem ojcowskim? czy chciał pokazać, że mu po dar nie pilno?.. Zimny i ambitny... Tak trzeba; ale dla ojca, dla rodzonego ojca mógłby zrobić wyjątek... mógłby też kiedy odezwać się serdecznie...
Pan Sylwester, chcąc dać odpoczynek człapakowi, zsiadł z niego i jak zwykle zarzucił mu cugle na siodło... Sam zaś usiadł przy drodze na kopcu granicznym i zadumał się...
Koń stał; nie przyszło mu na myśl, żeby skorzystać z nadarzającej się okazyi i uciec. Widać i jemu przyszła także refleksya. Pan Sylwester wyciągnął do niego rękę. On skubał ją mięsistemi wargami i lizał, zapomniawszy, lub też nie chcąc pamiętać, że to ta sama ręka, która mu przed chwilą tyle bolesnych pręg zostawiła na bokach. Otrząsnął się stary konisko raz i drugi, machał łbem, żeby osuszyć pianę pokrywającą mu szyję i piersi, a później stał spokojnie, ze zwieszoną głową, jak zwykle na polu, gdy p. Sylwester robotników doglądał. Po kwadransie p. Załuczyński wstał i wązką ścieżką między zbożem w stronę lasu się udał. Człapak powlókł się za nim, z przyzwyczajenia, bezmyślnie; od czasu do czasu chwycił zębami garstkę runi pszenicznej, chwycił cichaczem, ukradkiem, jakby rozumiejąc, że to kontrabanda i znów dalej szedł noga za nogą, powoli.
Pan Załuczyński powiedział córce, że nie ma żadnego zamiaru Jania odwiedzać, ale droga, na której takie harce wyprawiał, i ścieżka, po której teraz szedł, prowadziły do Majdanu. Widać już było żółty dach nowej stodoły majdańskiej i stare sosny nasienne, co niedaleko dworku stały, i wierzby nad błotnistym rowem.
Pan Sylwester znowuż na konia siadł i wprost już do mieszkania syna się udał. Podjechał po cichu; nikt nie słyszał, nikt nie zauważył, że przybył. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
Uwiązał konia u płotu i wszedł niepostrzeżony do sieni. Doleciał go gwar ożywionej rozmowy. Jakiś głos dźwięczny, silny i świeży mówił:
— Tu dla nas pole... Powinniśmy coś zrobić, powinniśmy działać. Niedość zarabiać na chleb powszedni, trzeba pamiętać o obowiązkach względem drugich, uboższych duchem. Bracia, dajmy sobie ręce i przyrzeknijmy; że każdy z nas spłacać będzie ten dług święty...
Zdawało się p. Załuczyńskiemu, że ten głos nie jest mu obcy, że nie po raz pierwszy go słyszy. Zamiast wejść do pokoju syna, udał się na drugą stronę do kuchni.
Michałowa ujrzawszy go, o mało nie wypuściła garnka z ręki.
— Ola Boga! — zawołała — dyć to jaśnie pan!
— Cóż tak dziwnego? no, ja... Czy jest w domu mój syn?
— A jakże, jaśnie panie, jest, jest. Właśnie wybierał się do Piotrowic, obiadu nie kazał gotować.
— Ach! wybierał się...
— Tak, jaśnie panie. Kazał zaprządz do bryczki. Maciek już nasmarował, już miał zaprzęgać, tymczasem słyszymy trąbkę... ktoś pocztą przyjechał, i musiał panicz zostać, bo jakże od gości odjechać?
— Któż to?
— Aż dwóch jaśnie panie.
— Znasz ich?
— Jednego znam, bo już tu parę razy był. Wysoki taki, podobnoć doktór; drugi zaś maleńki, cudaczny połamaniec jakiś. Nie był tu u panicza nigdy. Nie wiedziałam już sama, co zrobić... Dopieroż nie miało być całkiem obiadu, dopieroż znowu obiad i dla gości! Jezusie Nazareński! w takim domu służyć, gdzie pani nie ma, to już chyba bieda najgorsza na tym świecie.
Janio, chcąc wydać jakąś dyspozycyę, wbiegł do kuchni; ujrzawszy tam p. Sylwestra, stanął na progu jak wryty.
— Ojciec?
— Jak widzisz — odrzekł p. Załuczyński — twój ojciec we własnej osobie. Miałeś być dziś w Piotrowicach i nie byłeś. Sądziłem, że chory jesteś, i przyjechałem dowiedzieć się...
Janio pocałował ojca w rękę, i rzekł:
— Miałem być dzisiaj istotnie, pragnąłem stawić się, jak ojciec sobie życzył, w południe, i byłbym to uczynił, ale niespodzianie zajechali do mnie goście. Mają odjechać przed wieczorem i zaraz po ich odjeździe byłbym się udał do Piotrowic. Przepraszam stokrotnie, niech mi ojciec wybaczy, ale nie mogłem się oddalić.
— Nie mam co wybaczać, rzecz naturalna, sam to widzę.
— Ale dlaczego ojciec tu wszedł, dlaczego nie do pokoju? Gdzież są konie? Jakim sposobem ja mogłem nie słyszeć, że ojciec przyjechał i nie wyjść na powitanie?
— Przyjechałem konno. Wszedłszy do sieni i usłyszawszy obce głosy, wstąpiłem tu, żeby dowiedzieć się, kto u ciebie jest.
— Niechże ojciec pozwoli do pokoju. Są dwaj moi koledzy z ławki szkolnej, przyjaciele od dzieciństwa: doktór Karpowicz i adwokat Kurosz.
— Przeszkadzać wam będę...
— Ależ ojcze, tej krzywdy ojciec mi nie zrobi, żeby tu będąc, do mieszkania mego nie wstąpić... Proszę, serdecznie proszę, niech ojciec będzie łaskaw...
Rzekłszy to, Janio znowu ojca pocałował w rękę.
Ten pocałunek i wyraz „serdecznie“, wymówiony przez syna, rozbroił starego.
— Uprzedzam cię — rzekł — że zabawię krótko; wieczory jeszcze są chłodne, a jam nie ubrany odpowiednio. Stary jestem, lada co mi szkodzi, muszę zdrowia oszczędzać. Jednego z twych gości, p. Karpowicza znam, drugiego nie widziałem nigdy... jak się nazywa?
— Kurosz.
— Kurosz? Co u licha! nazwisko to mi nie obce. Czekajno, niech sobie przypomnę... Ja znałem jakiegoś Kurosza...
— Bardzo być może... Zubożały to ród, ale zacny, dobre gniazdo szlacheckie.
Pan Sylwester z wymówką spojrzał na syna.
— W którym wieku urodziłeś się panie synu? — zapytał.
— W dziewiętnastym ojcze, ale sądzę, że pochodzenie z uczciwej rodziny, nawet w dwudziestym siódmym wieku hańbić jeszcze nie będzie. Chodźmy ojcze do nich, bardzo proszę...
W nizkiej izdebce, stanowiącej tak zwany salon majdańskiego dzierżawcy, siedzieli: Ludwik, pochylony zawsze z powodu ogromnego wzrostu, i Kurosz, któremu tylko głowę z za stołu widać było. Janio, wprowadziwszy ojca, rzekł:
— Koledzy! mamy gościa... ojciec mój... panowie: Karpowicz i Kurosz.
Ludwik skłonił się w milczeniu zdaleka, p. Sylwester wyciągnął do niego rękę:
— Pana doktora — rzekł — mam przyjemność znać, jużeśmy się spotykali kilkakrotnie. Pan adwokat — dodał, zwracając się do Kurosza — gościem w naszych stronach?
— I tak, i nie — odpowiedział Kurosz.
— Po adwokacku...
— Umotywuję to: jestem gościem u pańskiego syna w Majdanie, ale w tych stronach nie gościem, bo od kilku tygodni zamieszkałem w stolicy tej gubernii i otworzyłem kancelaryę.
— Bardzo dobry punkt do praktyki — rzekł p. Sylwester — bardzo dobry. Okolica mniej więcej zamożna, a przytem moc drobnej szlachty, która bez sądów i procesów żyć nie może.
— Ma pan słuszność — odrzekł Kurosz — sam z takiej szlachty pochodzę, i kto wie, może dla tego właśnie tak kodeks mi pachniał. Podobno bywają takie upodobania dziedziczne. Ludwiku, jakże je po waszemu zowiecie?
— Atawizm.
— Tak, dziedziczność, dziedziczność.
— Nie zawsze ta teorya się sprawdza — rzekł p. Sylwester — przecież nie szukając daleko, p. Karpowicz jest synem rolnika, a jednak zawodowi ojca sprzeniewierzył się i w inny sposób społeczeństwu służy.
— Panie dobrodzieju — rzekł Kurosz — sposób inny, ale cel prawie ten sam.
— Nie rozumiem.
— Rolnik wzmacnia innym kieszenie, lekarz zdrowie.
— Do pewnego stopnia — rzekł p. Załuczyński — do pewnego stopnia, powtarzam, i w niektórych okolicznościach... Janiu, proszę cię na chwilę — dodał zwracając się do syna — chciałbym powiedzieć ci coś...
— Służę ojcu — rzekł i wprowadził ojca do drugiego pokoju.
— Czem ty swoich gości przyjmujesz?
— Tem co mam w domu — odrzekł Janio.
— No, w domu masz, jak uważam, niewiele. Słuchajno, ja napiszę karteczkę do matki. Każ komu, niech wsiądzie na mego konia i jedzie do Piotrowic, i koszyk niech z sobą weźmie; dadzą co ze śpiżarni i z piwnicy.
— Ależ ojcze, na co tyle zachodu? To są moi koledzy, i niech mi ojciec wierzy, że na przyjęcie nie patrzą.
Pan Sylwester przerwał z niecierpliwością:
— Mówię ci: Każ zawołać człowieka, niech jedzie, odda kartkę i przywiezie co trzeba. Konia mego niech odda do stajni, a Piotrowi niech każe zaprządz do bryczki zaraz, i tą bryczką razem z Piotrem niech wraca. Zarazem niech przywiezie dla mnie jakie ciepłe ubranie; lękam się zaziębienia, a chcę u ciebie posiedzieć do wieczora.
— Zostanie ojciec?! — zawołał Janio z radością.
— Tak, zostanę. Ponieważ ty nie chcesz bywać u mnie, przeto ja zacznę bywać u ciebie.
— Ojcze! przecież wytłómaczyłem się, podałem powód słuszny...
— Zapewne... ale ja chcę poznać twoich kolegów. Wszak nie masz nic przeciwko temu?
— Cóż znowu?
Janio wysłał człowieka do Piotrowic, p. Załuczyński powrócił do salki. Zaczęła się rozmowa ogólna, w której p. Sylwester z początku nader mały brał udział, słuchając tylko uważnie tego, co młodzi mówili; później wtrącał do dyskusyi swoje uwagi, wreszcie sam mówić zaczął:
— Weszliście, panowie — rzekł — na temat bardzo interesujący; mówicie o duchu czasu, o zagadnieniach społecznych. Macie racyę, że was te sprawy zajmują, bo są one ważne, najważniejsze. Człowiek rozumny podwójnem życiem żyje: raz, jako jednostka dla siebie, powtóre, jako członek społeczności, dla społeczności tej, dla jej dobra. Odkąd świat istnieje, zawsze powtarzała się jedna i ta sama historya. Starzy chwalili swoje czasy, młodzież wynosiła pod niebiosa swoje teorye, po to, aby zestarzawszy się, czasy swoje chwaliła i z lekceważeniem traktowała teorye swoich dzieci. „Nie tak in illo tempore bywało“, ta stara piosnka powtarzała się przez wieki. Każde pokolenie ma swoje teorye, i rzecz prosta, jako swoje własne, uważa je za najlepsze. Sądzicie panowie, że myśmy ich nie mieli, my, młodzież dawniejsza? Mieliśmy, mieli... my, którzyśmy mieli świadomość i szerzej na świat patrzyli, dalsze obejmowali wzrokiem horyzonty. Stanęliśmy do walki przeciw dawnym wadom, które zaletami wówczas nazywano, do wysokości cnoty podnoszono. A nie zapominajcie, panowie, że mieliśmy zadanie trudne, bo to, przeciwko czemu bojować chcieliśmy, było zakorzenione w przekonaniach głęboko. Uczuciowość, poezya, sentyment, zapał chwilowy, to było zgubą i ruiną społeczeństwa. Nam przypadło w udziale na miejsce uczuciowości postawić chłodną rozwagę i krew zimną, poezyę zastąpić prozą, sentyment rachunkiem, a chwilowy zapał ciągłą, nieustającą, wytrwałą a systematyczną pracą. W tej ostatniej widzieliśmy jedyne zbawienie, tej postanowiliśmy hołdować. Nie wszyscy poszli tą drogą, niestety, ale ci, którzy poszli, nie żałują, bo stoją już dziś na pewnych podstawach, bo przetrzymali złe i mają siłę.
— O jakiej sile pan mówi? — zapytał Kurosz.
— O rzeczywistej sile, materjalnej, prawdziwej, o tej sile, jaką daje pieniądz, będący właśnie wynikiem i rezultatem długiej, a wytrwałej pracy. Rozumiecie, panowie, zapewne i tłómaczyć wam tego nie potrzebuję, że społeczeństwa zamożne, są silniejsze od społeczeństw ubogich, że dobrobyt jednostek zmniejsza ciężary ogółu, że za tym dobrobytem idzie także cywilizacya i moralność. Chłop biedak i pijak pójdzie do mego lasu i ukradnie sosnę; chłop zamożny przyjdzie do mnie z pieniędzmi i drzewo kupi. Pierwszego muszę ścigać i włóczyć po sądach, jak złodzieja; drugiego obowiązany jestem szanować i uważam go za porządnego sąsiada i współtowarzysza w zawodzie rolniczym. Pierwszego z nędznej fortuny i lichej gospodarki wyrzuci lichwiarz za długi, gmina za niewniesione opłaty, drugiego nie ruszy z miejsca żadna siła. Przeciwnie, nietylko nie ruszy się on ze swego zagona, ale poskupuje pola lekkomyślnych i nieopatrznych, rozszerzy się na nich, zakorzeni, jak ta grusza dzika, co na miedzy siedząc, wszelkim burzom i wichrom urąga. Dęby walić się będą i padać, a ona zostanie zawsze taka sama, spokojna, niewzruszona na swojej miedzy, jak zawsze...
Pan Sylwester, wbrew obyczajom swoim, zaczął się zapalać, na twarz jego wystąpiły rumieńce. Kurosz mierzył go czarnemi przenikliwemi oczkami. Korzystając z chwili, w której p. Załuczyński mówić przestał, aby powietrza w płuca chwycić, odezwał się ironicznie:
— Prawda, szanowny panie, ale cóż z tej tak zachwalonej przez pana polnej gruszy? Siedzi na miedzy, bo siedzi, to prawda, ale gałązki jej najeżone kolcami, a owoc cierpki. — Pastuszek nie wykręci z niej fujarki, bocian nie założy na niej gniazda, nie każdy ptak spocznie na jej gałązkach kolących a nawet ten chłop, biedak i pijak, który nocą przyjdzie do pańskiego lasu po sosenkę lub dąbka — tej strażniczki miedz nie ruszy i nie dotknie. Co komu z niej? Ani owoc smaczny, ani cień duży, bo i na to jest skąpa; ani z niej ciepłej chaty zbudować nie można. Chyba łyżkę tylko do jedzenia zrobić — i to jeszcze będzie tak twarda, że pokaleczy usta, które nią posługiwać się zechcą.
— Pan adwokat jest, jak uważam, i poetą po trosze — odparł ironicznie również p. Sylwester. — Moja grusza ma jedną, niesłychanie ważną zaletę: przy ziemi siedzi silnie, trzyma się jej bardziej niż dęby i masztowe sosny. Że owoc jej cierpki trochę, cóż to znaczy? nie wszystko przecież dobre co słodkie. Nie trzeba brać porównań literalnie, należy rozumieć ich ducha. Panowie doskonale wiecie, co ja chciałem powiedzieć... Zdaje się, że przynajmniej w drobnej cząstce osiągnęliśmy ten ideał.
— Zbyteczna skromność — rzekł Kurosz, — osiągnęliście go panowie w znacznej części.
— Jak mam to rozumieć?
— Zaraz wytłómaczę. Powołuję się na świadectwo Jania i Ludwika. Wszyscy trzej, podczas pobytu w uniwersytecie, dawaliśmy lekcye, więc mieliśmy sposobność obserwować świat dziecinny. Ja, może najmniej z nich, bo, co prawda, nie lubiłem belferki i lekcye dawałem z konieczności, o tyle, o ile zbywał mi czas od zajęć w kancelaryach adwokatów i regentów — jednak uczyłem i zaobserwowałem, to, co moi koledzy dziesięć razy lepiej zaobserwować mogli...
— Cóż pan zauważył?
— Charakterystyczną cechę dzisiejszych dzieci.
— Ciekawym?
— A, widzi pan dobrodziej; dodać muszę, że miałem takie osobliwe szczęście, że po większej części dostawały mi się do nauki dziewczynki.
— To prawda — rzekł Janio, — był czas, że tytułowaliśmy go generalną guwernantką.
— Tak, przypominam to sobie — wtrącił Ludwik.
— Otóż — ciągnął dalej Kurosz — bywało tak: jest ogłoszenie, że potrzebny student. Dzwonię, wychodzi mama. — Pan student? — Tak, pani, do usług. — Właśnie potrzebuję nauczyciela do dziewczynki. Uprzedzam pana, że dziecko wyjątkowych zdolności, pracy nad niem mieć pan wiele nie będziesz. Idzie tylko o to, żeby młodemu umysłowi dopomódz, żeby go rozwijać. Myślę sobie: prześlicznie, lepiej zdolną główkę rozwijać, aniżeli z tępą mózgownicą kuć. — Czy pan zechce przyszłą uczennicę poznać? — pyta mama. — Bardzo proszę. Wprowadzają Manię lub Lolę, czy jak tam. Istny cherubinek! Oczki jak niebo, włosy promienie słoneczne! delikatna, bieluchna, blada; przypiąć tylko skrzydełka i zdaje się, że do nieba uleci...
— Poeta... poeta... — mówi, śmiejąc się p. Sylwester, — a prawnik, a adwokat, więc niby realista.
— Przepraszam pana, ta poezya potrzebna mi dla uwydatnienia kontrastu; proszę uważać: dziesięciu wyrazów napróżno nie powiem. Cherubinek wchodzi, kłania się i staje w pozycyi. Której? słowo daję, nie wiem; ale, że w pozycyi to pewno, bierze bowiem zawczasu lekcye tańca w celach utylitarnych...
— Utylitarnych?....
— Naturalnie, żeby w swoim czasie mieć jeden środek więcej do zdobycia bogatego męża... ale mniejsza o to. Pytam się: — Czy panienka ma chęć do nauki? — Naturalnie, ogromną. — Co panienka umie? — Ach Boże! trudno spamiętać! tyle różnych rzeczy... — Widzi pan, jakie to zdolne dziecko, mówi mama i wychodzi, bo ją ktoś prosi. Zostajemy z cherubinkiem sam na sam. Staram się wzbudzić zaufanie tej białej dziewczynki. Udaje mi się to, po dziesięciu minutach jesteśmy prawie na ty. Duszyczka otwiera się jak kwiatek powoju o poranku. Katechizmu nie uczyła się jeszcze, bo mama nie miała czasu; francuzkich słówek posiada sporo, ponieważ to język potrzebny; wie doskonale, ile rubel ma groszy i ile służąca powinna wydać reszty ze złotówki, jeżeli kupi funt cukru za dwadzieścia cztery. Z tą panienką z przeciwka, która ma na imię Józia, nie wdaje się, bo u jej mamy są meble stare, kryte kretonem, a u mamusi cherubinka żółte, atłasowe... Na ślizgawce już była i poznała tam grzecznego chłopczyka, ale nie mogła jeździć z nim razem, ponieważ miała niklowane halifaksy, a tamten chłopiec drewniane kopytka starego fasonu. Cherubinek wie bardzo dobrze, że mamusia miała trzydzieści sześć tysięcy posagu, a tatko ma cztery tysiące pensyi; wie, że są podobno ludzie mający po tysiąc rubli pensyi, ale się u takich nie bywa. Pytam małej: — Czy umiesz jakie wierszyki? — Nie, odpowiada, tatko powiedział, że wierszyki to zawracanie głowy. — Pytam: — Czy kochasz mamę? — O bardzo! — A za co ją kochasz? — Za to, że daje mi ładne sukienki i bardzo dobre obiadki. — A czembyś ty chciała być? — Albo panią dyrektorową, albo... inną bardzo bogatą panią: taką, która ma dużo, dużo rubli!
— I czegoż to dowodzi? — zagadnął p. Sylwester.
— A, dowodzi panie, dowodzi...
— Tego chyba, że mama, o której pan opowiada, niezbyt starannie wychowywała swego cherubinka.
— Na to ja się bez namysłu obu rękoma podpiszę, ale przyzna pan, że taki cherubinek to małe zwierciadełko... Odbija się w niem to, co je otacza. To ładna papużka, która powtarza to, co w domu słyszy. Dla mnie paplanina tej małej ma znaczenie dokumentu, świadczącego niezbicie, o czem mówią i myślą dorośli. Rubel! rubel! rubel! tysiąc rubli! cztery tysiące rubli, trzydzieści tysięcy rubli! oto główna treść rozmów, jakie są w tamtym domu prowadzone. Stanowisko ojca określone bywa za pomocą rubli, marzenia matki wyrażone w rublach, przyszłość jedynaczki także w rublach. Jednem słowem, tylko ruble, ruble i ruble, jak gdyby po za niemi i obok nich nie istniało nic na świecie, jak gdyby one i tylko one były jedynym celem życia i jedyną, wyłączną troską człowieka. Mała powiedziała wyraźnie, że dlatego tylko matkę kocha, że ma od niej ładne sukienki i dobre obiadki.
Pan Sylwester uśmiechnął się.
— Jako adwokat, dobierasz pan barw najjaskrawszych, ażeby sprawę swoją wygrać, ale oderwany fakt, choćby najwymowniejszy, nie daje jeszcze prawa do wnioskowania o ogóle.
— O! jeżeli o to idzie — rzekł Kurosz — znajdziemy więcej dowodów. Opowiedz Ludwiku o tym twoim byłym uczniu z Senatorskiej ulicy.
— W istocie, to charakterystyczne — odezwał się Karpowicz. Miałem ucznia, chłopca nawet nie bez zdolności, ale leniucha i próżniaka w najgorszym gatunku. Nie pomagały moje prośby i perswazye. Najwymowniejsze argumentu o potrzebie nauki, o jej znaczeniu, odbijały od tej upartej, koźlej głowy, jak groch od ściany. Widząc, że moja praca idzie na marne, że rezultatu z niej żadnego nie ma i nie chcąc brać pieniędzy po prostu za darmo, postanowiłem rozmówić się z samym papą...
— Bardzo słusznie.
— Nie łatwo to przyszło, albowiem szanowny papa dzielił punktualnie swój czas: pomiędzy kantor, w którym pracował, Morfeusza i resursę. Wstawał o dziewiątej, od dziesiątej do czwartej bawił w kantorze, potem wracał na obiad; jadł, spał, szedł do resursy, wracał stamtąd nad ranem i znów spał, i tak ciągle. Ale złapałem go jednak, w święto. Wyjaśniłem o co chodzi, i prosiłem, żeby albo wpłynął moralnie na syna, albo oćwiczył go porządnie rózgami; jednem słowem, żeby wywołał reakcyę i skłonił chłopaka do poprawy; — albo też, żeby uwolnił mnie od obowiązków nauczyciela. Wysłuchał uważnie, uśmiechnął się, podziękował za zwrócenie uwagi i zaręczył, że użyje wszelkich wpływów, ażeby synalek zmienił postępowanie i przykładał się do nauki, jak należy.
— I cóż?
— Dotrzymał słowa. Poprawa była widoczna, chłopak uczył się coraz staranniej, pracował nad sobą, po prostu, wykuwał każdą lekcyę. Zaciekawiony, w jaki sposób papa do tak świetnego rezultatu doszedł, postanowiłem go zapytać o to. Zainterpelowany w tym przedmiocie, odrzekł, że osiągnął skutek za pomocą czysto moralnego wpływu. Poprosiłem o bardziej szczegółowe wyjaśnienie. — Ha, panie, rzekł, jestem z zasady przeciwnikiem zarówno kary cielesnej, jako też i wszelkich kazań, oraz perswazyj. Co mu będę tłomaczył, że praca podjęta w dzieciństwie przyniesie owoce w przyszłości, że obowiązkiem jest etc. To panie wszystko są romanse, abstrakcye!... Mnie nikt na abstrakcyę nie złapie, i nie chciałbym, żeby i jego na takie wędki łapano. Żyjemy w czasach praktycznych, jeżeli więc przemawiać, to przemawiać trzeźwo do rozumu, warunki określać jasno. Więc też, powiada, zawołałem syna do siebie, i rzekłem: Słuchaj-no, chciałbyś ty mieć pieniądze? Aż mu się oczy zaśmiały. Wiem, że chłopak zdolny i rozwinięty nad wiek. Mówię dalej: Pieniądze mieć możesz bardzo łatwym sposobem. On pyta: — Zkąd? — Ode mnie, ale nie darmo, bo wiesz, że darmo nic nie dają na świecie. — Wiem, powiada. Widzisz pan, dziecko pełne inteligencyi, kombinuje, trzeba tylko umieć wywierać na nie pewien, że tak powiem, wpływ moralny, i wszystko będzie jak najlepiej. Powiadam: słuchaj. Od dziś ustanawiam taksę; za dobre stopnie będziesz brał pieniądze, za złe będę ci potrącał z twego honoraryum w odpowiednim stosunku. Pieniądze, jakie zarobisz, będą do twojej wyłącznej dyspozycyi, wolno ci je będzie składać, a gdy się zbierze większa suma, użyć na co ci się podoba. Wiedziałem, że tą drogą, drogą wpływu moralnego, rezultat osiągnę, i rzeczywiście, jak pan widzi, skutek oczekiwań moich nie zawiódł... Istotnie, przy końcu roku szkolnego chłopak miał promocyę i podobno... list likwidacyjny na sto rubli.
— Powtórnie zapytam panów — rzekł p. Sylwester — czego to dowodzi?
— Dowodzi — rzekł Kurosz — że społeczeństwo dzisiejsze jest zmateryalizowane do najwyższego stopnia, że ideałem powszechnym stał się rubel.
— Przepraszam, ale muszę w obronie rubla stanąć. Nie jest to taki wielki zbrodniarz, za jakiego panowie go macie.
— Lecz...
— Za pozwoleniem. Poważam się zapytać p. adwokata, czy ma zamiar prowadzić sprawy za darmo? p. doktora, czy chce leczyć wyłącznie dla przyjemności studyowania chorób? wreszcie mego syna, czy postanowił siać, żąć i młócić zboże, na to, aby je rozdawał wszystkim za darmo?..
— Odpowiem za nas wszystkich — rzekł Kurosz. — Pracować darmo nie chcemy, wynagrodzenia żądamy, wartość pieniędzy uznajemy, ale żaden z nas, a jesteśmy dość zgodni w zdaniach, nie stawia ich za wyłączny i jedyny cel życia.
— W każdym razie za główny — rzekł pan Sylwester.
— I to nie; co najwyżej za ważny, za niezbędny, ale nie wykluczający innych celów. Tak panie szanowny, zmateryalizowaliśmy się zanadto, i znowuż, że użyję własnego pańskiego wyrażenia, powtarza się stara piosenka... Panowie walczyliście przeciwko rozbujałym prądom uczuć i walczyliście świetnie, aleście się własnemu prądowi dali unieść za daleko...
— Za daleko! Powiedz pan raczej, że zrobiliśmy za mało...
— Nie dostrzegacie owoców waszej pracy... Są one tak obfite i liczne, że znowuż my, dzisiejsi, musimy iść pod wasz prąd, walczyć z nim i zdobywać zatracone prawa serca, uczuć, poezyi i w ogóle szlachetniejszych stron życia...
— Ha, więc powiadacie, że działaliśmy na szkodę ogółu...
— O, nigdy!..
— A przecież takby można wnosić z tego, co mówicie. Chcecie przecież walczyć z naszemi ideałami, burzyć je...
— Kto to powiedział? Przyznajemy wam całą zasługę, wam rzecznikom ciężkiego trudu i pracy. Będzie to dla społeczności cenna spuścizna, która oby nigdy roztrwoniona nie była!
— Dzięki i za to.
— Ale — ciągnął dalej Kurosz — prócz tego, żądamy restauracyi praw serca, chcemy, ażeby obok pracy znalazło się miejsce dla miłości, dla współczucia i idei pomocy dla słabszych. Różnica w tem, że wyście szli rozproszeni, każdy na własną rękę i samopas, a my pragniemy iść ławą, ramię w ramię, bo w spoistych szeregach silniejszy podtrzymuje słabszego i upaść mu nie da. Cenimy samopomoc, ale o całe niebo wyżej stawiamy ideę pomocy słabszym; cenimy siłę rąk, ale nie chcemy, żeby duch spał i martwiał; pragniemy żeby jedno wspierało drugie, żeby dla materyalnego pożytku, dla powszedniej prozy życia, nie wyrzekano się szlachetnych sfer ducha, poezyi i zapału. Uznajemy ważność dobrobytu, czujemy jego potrzebę, ale nie chcemy, aby z dobrobytu egoizm się rodził, aby praca na chleb zabijała ducha, który ma także prawo do rozwoju i życia.
Dość długo trwała ożywiona dyskusya, p. Sylwester kilkakrotnie jeszcze głos zabierał, broniąc swoich bezwzględnych teoryj. Oponował mu Kurosz, a Karpowicz podtrzymywał kolegę. Janio tylko słuchał sporu w milczeniu, bo uważał, że nie wypada mu z ojcem sprzeczki prowadzić.
Nadjechał też człowiek do Piotrowic wysłany i przywiózł obfity transport różnych darów Bożych, gdyż panna Irena, dowiedziawszy się, że brat ma gości, obrabowała bez miłosierdzia śpiżarnię matczyną.
Przy kolacyi rozmowa toczyła się o okolicy, o nowinkach, a p. Sylwester do domu nie śpieszył. Jakoś mu dobrze było i ciepło wśród tej młodzieży tryskającej życiem, zdrowiem i zapałem. Zdawało mu się, że sam odmłodniał.
Odjechał już po północy.
Gdy powrócił do domu, w oknach zobaczył światło; panna Irena czuwała jeszcze.
— Nie śpisz? — zapytał zdumiony.
— Czekam, może ojczulek życzy sobie gorącej herbaty?.. jest gotowa.
— Dziękuję ci, moje dziecko, idź spać.
— Ojczulek był u Jania?
— Tak... byłem...
— A mnie nie chciał wziąć z sobą, prosiłam — rzekła tonem wymówki.
— Bo widzisz... ja istotnie nie miałem zamiaru... To była wizyta przypadkowa... nad program...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.