<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

W Rochowskim zamku, choć się nie wiele na pozór zmieniło, jak w grobie było milcząco i smutno. Wojewoda chodził bezmyślnie czyniąc co obyczaj kazał, a twarz jego z każdym dniem bledsza, coraz więcej wychudła, przestraszała domowników. Coś w jego ruchach i mowie zdawało się bezprzytomność niemal objawiać. Słuchał i nie rozumiał co doń mówiono, nie obchodziło go nic, zamykał się w swej izbie godzinami i na modlitwie je spędzał, lub chodził jak dziki zwierz w klatce zamknięty.
Dwa lub trzy razy na dzień mierzonym krokiem przebiegał sale, szedł do łoża wojewodzinej, popatrzył na wynędzniałą twarz jej, która mu się uśmiechać starała, i zagadawszy o zdrowiu i pogodzie, wracał zamknąć się u siebie. Kancelarzyści przychodzili z papierami, zbywał ich krótkiem słowem.
Ze szlachty, klientów domu dawnych, kilku przybyło z różnemi prośbami, a więcej może ciekawych co się na zamku działo. Wojewoda starał się z nimi być po dawnemu, dawał co chcieli, tylko uśmiechu i swobodnej myśli dać nie mógł.
Dawniej surowy dla dworzan i często gwałtowny, nie zwolniał wprawdzie dla nich, lecz w słowach był zwięzły i zdawał się obojętnym nawet na przekroczenia. Surowa karność we dworze zwolna się rozprzęgać zaczęła, bo oko pańskie nie patrzało na nic.
Wojewodzina z każdym dniem była gorzej; stawało się to widocznem, iż się nie łatwo podźwignie. Mąż spodziewał się, że pierwszy ból przetrwawszy, wstanie i oswoi się z losem swoim, lecz łudzić się już nie było podobna; biedna Monika schła z tajonego strapienia.
Od owej nocy gdy odwiedziła syna i wróciła zrozpaczona, nie spytała o niego Dubrowinej, a ta też rozmowy nań nie naprowadzała. Widząc swą panię coraz gorzej, gdy żadne leki kobiece nie pomagały, gdy się wyczerpały modlitwy, starsza pani ze łzami do wojewody poszła, potajemnie prosząc go, aby lekarza królewskiego sprowadził.
Stary już sam miał tę myśl. Nie było naówczas łatwo mieć doktora, bo ich w kraju ledwie się kilku znajdowało. Słać trzeba było na dwór, i prosić i sowicie opłacać. Wojewoda jednak byłby nic nie żałował, byle ocalić kobietę, do której był przywiązany, którą nad życie kochał.
Poszły więc wozy i listy z podstarościm i konie rozsadzono, ażeby mógł lekarz Włoch przybyć prędzej.
Nie powiedziano o tem wcale wojewodzinie: tydzień upłynął, nim się podstarościego z onym Carponim napowrót doczekano. Człek był poważny i niemłody, a nauki wielkiej, ale obwiniano go o to powszechnie, iż serca w nim nie było. Ani widok choroby, ani śmierć poruszyć go nie mogły.
Musiano wojewodzinie zapowiedzieć odwiedziny jego, skłamawszy iż w podróży wypadkiem jadącego około Rochowa zatrzymano.
Nie chciała zrazu go przyjąć, przeciwiąc się i utrzymując, że to się na nic przydać nie może; wymógł jednak mąż, iż Carponiemu przyjść dozwoliła.
Uczony człek długo myślał i badał, a nierównie dłużej potem przepisywał leki, które sam się zamknąwszy, gotował i robił; a było tego więcej niż jeden człowiek znieść mógł, wedle zwyczaju ówczesnych medyków, lekarstw mnóstwo, przepisów i najosobliwszych ingredyencyi. Niektóre z nich bardzo kosztowne na wagę złota i dyamentów się płaciły. Więc kąpiele, zioła, plastry, napoje, noszenie rozmaitych talizmanów i kamieni, które chorobę wsiąkać miały, poleciwszy, obdarzony sowicie, trzeciego dnia Włoch odjechał, zaręczając, że będzie wojewodzina zdrową, jeśli pójdzie za jego radą.
Dubrowina nie odstępując od łoża pani, pilnie strzegła przepisów i leki dawała, chociaż skutkiem ich było tylko pogorszenie stanu chorej. Z anielską cierpliwością brała co jej kazano wojewodzina, uśmiechała się, modliła i ze złożonemi jak do modlitwy rękami siedząc w łóżku, jak dziecię posłuszne spełniała wolę swej sługi.
Po dniach kilku stan się widocznie pogorszył, wszystkie środki zdawały się wyczerpane, osłabienie rosło w oczach, przerażająco. Sen odbiegł nawet chorą, która dniami niekiedy się zdrzemnęła, a po nocach powiek zawrzeć nie mogła. Jeśli usnęła na chwilę, przebudzenie było straszne, z trwogą i okrzykiem. Tak jednej nocy, gdy Dubrowina siedząc skryta płakała, zawołała ją wojewodzina ku sobie.
— Wyrokom boskim oprzeć się trudno — rzekła dotykając jej dłoni — czuję, że żyć nie mogę. Nie trzeba tylko straszyć napróżno wojewody, ucierpi on dosyć, pocóż ma się trwożyć zawczasu. Moja Dubrowino, ja się muszę z Bogiem przejednać i wziąć na drogę wieczności błogosławieństwo, lecz niech o tem nikt nie wie we dworze. Daj znać księdzu... cicho... niech przyjdzie tu do mnie i wiatyk mi przyniesie. Proście go... niech wybierze chwilę, gdy wojewoda się oddali lub zamknięty będzie u siebie.
Uspokoiwszy panią, poszła sługa wierna na probostwo i księdzu zaniosła pobożną prośbę wojewodzinej. Trudno było przekradać się tak kapłanowi, lecz wolę pani chciał spełnić; późno więc w noc przywlókł się cicho do jej sypialni. Wojewodzina była ubraną, a choć się na nogach utrzymać nie mogła, klęczała sparta o łoże, aby tak przyjąć kapłana. Po cichej spowiedzi nastąpił ten obrzęd uroczysty, który chrześcijanina odchodzącego poleca boskiemu miłosierdziu i błogosławi odchodzącemu.
Po niem, jaśniejszem wejrzeniem, weselszą twarzą zdawała się wojewodzina okazywać powrót do siły i spokoju. Zatrzymała księdza przy sobie.
— Ojcze mój — rzekła — bądź mężowi mojemu pociechą, pomocą, radą. Biedny człowiek nie ma nikogo coby dlań przyjaźń okazał, sądzą go surowo. Ja tylko jedna znam jego serce i duszę. O! jakże mnie boli, że go rzucę tak samego wśród obojętnego świata.
— Bóg da, pozdrowiejesz nam pani, — odezwał się kapłan.
— Nie — odezwała się wojewodzina — czuję godziny ostatnie. A! wielebym mówić! o wiele prosić cię chciała — nie śmiem... pragnęłabym pytać — lękam się. Ojcze! bądź dobrym dla zbłąkanego dziecięcia...
I płakać zaczęła.
Chociaż nikt nie mówił jej o ucieczce syna, biedna matka miała snać jasnowidzenie jakieś, bo się odezwała po cichu:
— Gdzie on jest teraz... a! tam pewnie... u stryja, gdzie dla jego duszy dobrze być nie może. Powiedz mu, ojcze, jeśli go zobaczysz, tobie to przekazuję, że go błogosławiłam i błogosławię — lecz niech ojcu będzie posłusznym. Biedne dziecko i biedny ojciec — a ja najbiedniejsza.
Znowu łzy polały się z oczów i zamilkła. Napróżno ksiądz usiłował natchnąć ją nadzieją, ona już żadnej nie miała.
Po odejściu staruszka, kazała odmawiać Dubrowinie modlitwy i tak dotrwała do rana.
W przerwach i odpoczynkach pytała jej ciągle: Zobacz, czy już dnieje! To mój dzień ostatni.
Pochmurny ów dzień nie rychło szarem światłem z pomroki nocnej wydobywać się zaczął. W oknach blade widać było niebo.
Wojewodzina posłała aby do niej męża proszono. Sługa znalazł go już obudzonym i chodzącym po komnacie jak zwykle; przelękły starzec pospieszył do żony.
Zdziwił się mocno znajdując ją na twarzy pogodniejszą, rzeźwiejszą niemal i spokojną, zdawała się lepiej niż kiedykolwiek od początku swej słabości.
— Panie mój drogi, — rzekła ujrzawszy go — chciałam cię widzieć. Nie jestem bardzo chorą, alem słaba, a Bóg jeden dni człowieka wie i liczy. Kto zgadnie co przypaść może? Widzieć cię pragnęłam i pomówić z tobą.
— Zdaje mi się, że ci lepiej.
— Tak, przewalczyłam walkę życia, czuję to: wyczerpało się wszystko... odchodzę, — rzekła wojewodzina. — Dzięki ci za wszystko: czem życie moje na ziemi było ubłogosławione, tobiem to winna... Niech Bóg da ci natchnienie i moc na życia resztę. Ja odchodzę, — powtórzyła...
— O panie mój — rzekła zmilczawszy, — odgadnie serce twe, o co cię prosić ma umierająca? Nie wymówię jego imienia... odpuść mu jego winy... nie odpychaj. To ostatnia prośba twej Moniki, i jedyna.
Chciał mąż przerwać jej i odwrócić rozmowę, wstrzymała go, rękę wystygłą kładąc na jego dłoni...
— Posłuchaj mnie, to ostatnie słowa, przebacz... pobłogosław.
Chmurno patrząc zamilkł wojewoda, już nie śmiejąc się jej sprzeciwiać. Nie rzekł słowa, jakby na prośbę tę odpowiedzieć nie mógł.
Z oczu chorej łzy pobiegły, schyliła się do pocałowania jego ręki i słabnącym już głosem prosiła o modlitwy przy konających.
Jak stał, wojewoda padł na kolana u łoża, bladość śmiertelna jej twarzy pierwszy raz nabawiła go obawą. Nadbiegła Dubrowina. Zapalono gromnicę... Wojewodzina podniosła się nieco, sparła na poduszkach i trzymając dłoń męża, który stygnącą rękę jej całował, szepcząc modlitwę, powoli z uśmiechem na ustach usnęła. Zdawało się nawet Dubrowinie i wojewodzie, że to był sen tylko znużeniem wywołany.
Cicho, nie chcąc go przerywać, odstąpili od łoża. Ale już twarz marmurowa okrywała bladość, oddech ustał, ostygły dłonie... Wojewodzina nie żyła.
Krzyk, który wydała sługa, chcąc opadającą podtrzymać głowę, gdy ją już zimną poczuła, oznajmił wojewodzie o nieszczęściu jego; klęcząc przy łożu płakać zaczął i tak przy niem pozostał na długo.
Nie rychło nadszedł podstarości i ująwszy go za ręce odprowadził niemego, bezprzytomnego, do izby. Stał się w całym dworze lament wielki. Zabrakło tu tego cichego anioła pocieszyciela, który był dla wszystkich opiekunem, co słowem, czynem, ofiarą siał wkoło siebie dobrodziejstwa. Co żyło zbiegło się otaczając zamek z płaczem i zawodzeniem. W miasteczku ozwały się dzwony. Rochów oblókł się żałobą.
Dopiero nad wieczór, gdy już ciało złożone było w sali a duchowieństwo rozpoczęło modlitwy, gdy biała twarz uśpionego anioła, otoczona kwiatami i zielenią spoczęła na ostatniej swej pościeli — wojewoda oprzytomniawszy wstał, i jakby gwałtem a siłą przywołał się sam do spełnienia obowiązku.
Począł rozporządzać wszystkiem... Pogrzeb odroczony być musiał, chciał go bowiem mieć wojewoda wspaniałym i ludnym. W kancelaryi pisano listy, sposobiono licznych posłańców. Na spisie jednak, który drżącą ręką sam wojewoda ułożył, nie było Zalesia, ani imienia brata. Nikt nie śmiał ani spytać o to opuszczenie, ani go poprawiać.
Podstarości tylko szepnął komuś w miasteczku, aby z tą wieścią smutną do pisarza po dobrej woli pojechał. Był to dzień czwartkowy; na niedzielę duchowieństwo zjechać miało i eksportacya odbyć się z zamku do kościoła. Ciało złożono tymczasowo w kapliczce św. Wawrzyńca, która stała otworem dzień cały, a lud do niej płynął tłumami.
Wysłany z miasteczka mieszczanin w piątek, wieczorem już późnym, dojechał do Zalesia i nie mówiąc nikomu nic, do samego pana pisarza się zameldował. Nie było tu nikomu trudno o posłuchanie, puszczono go więc zaraz; stanąwszy u drzwi, nie prędko się zebrał na słowo.
Spytał go pisarz, skąd i z czem przybył.
— Z Rochowa, miłości waszej złą przywożę nowinę: wojewodzina nie żyje!
Załamał ręce pisarz, bo ją jak siostrę kochał.
— Kto cię przysłał? — zapytał.
— Nikt, samem przybył, bo tam głowy potracili wszyscy.
Odprawił go zaraz pisarz, sam nie wiedząc co z Januszem pocznie, ale czekał ażeby mu urzędowa wiadomość przyszła od brata. Nazajutrz rano domyślił się, dowiedziawszy o pogrzebie na niedzielę, iż mu już znać nie dadzą.
Zabolało go serce.
Przed synem zgonu matki taić nie mógł, szedł więc do niego i całując go, rozpłakawszy się, rzekł mu:
— Nie masz matki!
Janusz stał jak osłupiały chwilę, załamał ręce, poczuł, że ten zgon i na jego zacięży sumieniu. Obawa ojca, niebezpieczeństwo narażenia się na jego zemstę, znikło wszystko z przed oczów.
— U jej trumny miejsce moje — zawołał — ja jadę.
— Ja z tobą — dodał pisarz.
Nie było ani chwili do stracenia. Posłano po konie, i w półgodziny potem byli już oba na gościńcu. A że pisarz lękał się opóźnić, ludzi wziął, strzelców z boru, którzy ich krótszemi drogami poprowadzić mieli.
Prawie się do siebie nie odzywając, ledwie koniom dawszy wydychać, biegli tak do Rochowa, i z południa w niedzielę zamek przed sobą na wzgórzu ujrzeli. Pisarz odetchnął lżej, ciągle się bowiem trwożył o to, aby się nie opóźnili. Eksportacya zwłok dopiero wieczorem odbyć się miała. Groby rodziny znajdowały się w sklepach parafialnego kościoła, i tu też wojewodzina pogrzebioną być miała. Dobiegłszy do miasteczka, ledwie suknie żałobne wdziawszy, Janusz pieszo poszedł ku zamkowi. Pogrzeb zgromadził tu z okolicy niemal wszystką szlachtę i całe gromady ze wsi do Rochowa należących. Pełne były podwórce, pełen zamek i przez ścisk przejść nie było można.
Poznano wszakże Janusza i tłumy te rozstępować się przed nim zaczęły. Oczyma ciekawemi mierzono go, i ludzie, ledwie mu z drogi uszedłszy, biegli za nim ciekawi co się stać miało.
Ciało stało jeszcze w trumnie w kaplicy św. Wawrzyńca, w tej samej, do której Janusz nie poszedł się modlić ze zmarłą matką. Przybywał tu teraz u jej zwłok rozpocząć pokutę.
Z boku, przy klęczniku, z twarzą bladą, z dłońmi ściśniętemi klęczał wojewoda.
Gdy Janusz wszedł i padł na kolana przy trumnie, wszystkich oczy obróciły się mimowolnie na starca, ale nikt rozpoznać nie umiał, czy widział i poznał syna. Pozostał tak jak był na pół martwym, nieporuszonym, i nie drgnęła żadna żyłka surowej jego twarzy.
Janusz klęczał odsłoniony, bo dwór i goście żałobni rozstąpili się szeroko; nie mógł nie postrzedz go ojciec — lecz nie widział.
Tak samo stojącego trochę dalej brata zdały się oczy jego nie poznawać. Modlił się.
Mrok już padał, gdy straszna ta scena niema skończyła się. Duchowieństwo odśpiewało wigilie, przeznaczeni do tego dworzanie wzięli trumnę na ramiona. Niesiono ją wśród żałobnych śpiewów, z tysiącem świec i pochodni. Za ciałem wystąpił krokiem poważnym wojewoda, nie widząc jeszcze nikogo.
Pisarz nie śmiał się doń zbliżyć, poszedł za nim, ciągnąc Janusza za rękę. Długi orszak pociągnął z zamkowego wzgórza drogą do miasteczka wysypaną gałęźmi jedliny.
Z niezmiernym przepychem odbywał się obrzęd żałobny, przeszło stu duchownych i zakonników towarzyszyło mu, kościół wybito kirem, tysiące świateł w nim gorzało.
Lecz wspaniałość ta, któraby innego czasu obudzała podziwienie ludzi, nie zwracała niczyich oczów; tu syn i brat idący za wojewodą, który widzieć ich nie chciał, zajmowali wszystkich...
Ze zwykłymi obrzędy skończyło się wieczorne nabożeństwo w kościele. Wojewoda od wielkiego ołtarza potrzebował iść ku drzwiom kościelnym, tak, że niemal się otrzeć musiał o syna i pisarza. Była to chwila, w której serce przemówić mogło. Właśnie kapłan, który egzortę głosił, wzywał żyjących do zgody, przebaczenia i miłości. Zdawało się wszystkim, iż wojewoda przy zwłokach matki synowi przebaczy.
Pisarz, który obok stał, szepnął Januszowi: Na kolana!
Posłuszny, złamany bolem wojewodzic, widząc zbliżającego się ojca, pochylił się i przyklęknął.
Starzec zatrzymał się jakby chciał okazać, że widział i wiedział o nim. Spojrzał groźno na obu i wolnym, poważnym krokiem, słowa nie wymówiwszy, wyszedł.
Upokorzony i złamany wstał Janusz. Pisarz buchnął gniewem, pochwycił synowca za rękę i tak przedzierając się przez tłum, dostali się do progu. Oba poszli noc spędzić w gospodzie. Na probostwie duchownych było tylu, że się tam nawet dla pozdrowienia staruszka dostać nie było podobna. Wiedział on o Januszu, od zakrystyi postrzegł scenę pogrzebową i chodził smutny.
Pomiędzy szlachtą szemrano, nie na wojewodę, bo tego nawykli wszyscy uważać za niepokalanego człowieka, — odzywano się z przekąsami o pisarzu i wojewodzicu.
We dworze wieść o przybyciu Janusza poruszyła też wszystkich, spodziewano się pojednania, cieszyli się ludzie zawczasu, lecz wieczór wszelką odebrał im nadzieję.
Późno w noc do drzwi izby, w której Janusz ze stryjem się mieścili, bo ciasnota była wielka w miasteczku i zamek cały zajęty, — przyszedł pokryjomu podstarości, przysunęła się Dubrowina. Oboje nieśli pociechę dziecku pańskiemu i łzy swoje.
Podstarościego pochwycił zaraz pisarz, nie mogąc jeszcze z gniewu ochłonąć.
— Nawet mnie na pogrzeb nie wezwał, — wołał pisarz, — nawet mi nie dał znać. A widzieliście, jakie na mnie i na syna w kościele oczy zrobił? Tego człowieka już nic nie zmoże, kiedy go i śmierć żony nie złamała.
Podstarości mruczał, zaklinając aby głośno tak nie wyrzekał, bo ludzie podsłuchać mogli...
— Widziałeś go pewnie po eksportacyi — wołał pisarz, — wszak waćpan masz tu dozór nad wszystkiem, więc ani spytał, ani wspomniał o mnie...
Podstarości zmilczał.
W istocie wojewoda nie dał znać nawet po sobie, że o nich wiedział.
Od Dubrowinej Janusz dostał wiadomość, iż proboszcz miał doń słowa ostatnie od matki.
— Na krótko przed zgonem, — ozwała się płacząc, — słyszałam sama jak pana prosiła nieboszczka za wami, ale jej nic nie odpowiedział, nie przyrzekł nic.
Nie było więc najmniejszej nadziei skruszenia starca. Janusz czuł, iż te węzły święte zostały zerwane śmiercią matki — na zawsze. Przejęty uczuciem dziwnem osierocenia nagłego, pozostał tak całą niemal noc siedząc na łóżku i nie mogąc się położyć.
Pisarz gderał, burzył się, zjadł potem smaczno ladajaką wieczerzę i ciągle łając usnął do rana.
Nazajutrz od pierwszej mszy byli oba znowu w kościele. Wojewoda ich uprzedził jeszcze i zajął swe miejsce, jak posąg wykuty z kamienia klęcząc przy trumnie. Tak samo jak wczoraj, na oczach miał syna i brata i widzieć ich nie chciał. Gdy trumnę spuszczać miano do grobu, rzucił się Janusz płacząc na nią; zamieszanie się stało, ludzie bliżej stojący oderwać go musieli, a pisarz z nim razem wyszedł z kościoła, aby co prędzej wyjechać z Rochowa.
Na zamku wedle obyczaju gotowano chleb żałobny dla duchowieństwa, sąsiadów, dla ludu nawet. We wszystkich salach zastawione były stoły, wszystkie izby nimi zajęte. W dziedzińcu, pod szopami, stoły dla mieszczan i wieśniaków wystawiono. Uczta pogrzebowa była niemal królewską.
Opustoszała więc plebania po wyjściu duchownych na zamek i pisarz z Januszem mógł pójść przywitać a razem pożegnać proboszcza. Stary czekał tam na nich i Janusza przywitał milczącym uściskiem. Po chwili wywiódł go z sobą do alkierza.
— Domyślasz się — rzekł, — iż mam od zmarłej ostatnie dla was pożegnanie. Tak jest, błogosławiła ci święta niewiasta konając. Nie byłbym sługą Bożym i głosicielem prawdy, gdybym oddając ci tę pociechę nie dołożył napomnienia. Dziecko moje, uderz się w piersi: kto wniósł ten rozterk i żałobę do domu, jeśli nie ty sam? Ona ci przebaczyła i Bóg ci przebaczy. Ukorzyłeś się przed ojcem, otrząśnij z siebie to, coś na sobie przyniósł od obcych.
Januszowi zmieniła się twarz. Dni spędzone w towarzystwie Zaranka i Tiliusa odnowiły pamięć witemberskich nauk; chciał już usta otworzyć by zaprotestować, gdy starzec spojrzawszy nań i odgadnąwszy może myśl jego, wyciągnął rękę:
— Dość — rzekł — nie pora dziś mówić o tem. Ten dzień rzuci w twą duszę ziarno, które urośnie. Idź w pokoju!
Wstał stary i pożegnał wojewodzica, spiesząc do pisarza, który brata łajał.
— Noga tu moja nie postanie u was, — wołał — bywajcie zdrowi. Nie o mnie mi chodzi. Bóg z nim, z tym waszym panem wojewodą; darliśmy z nim koty nie jeden raz, już nie przejednamy się pono nigdy na dobre, — ale o dziecko mi szło! Teraz on mój, bo ja go za syna biorę; powiedzcie mu to. Nie mamy tu co robić. Zwłoki złożyliśmy na wieczny spoczynek, pojedziemy do Zalesia nazad. Jeśli myślał, że go pójdziemy modlić o przebaczenie przy świadkach, aby miał satysfakcyę odprawić nas precz, to się omylił. Noga tam już moja nie postanie, — powtórzył — i bądź mi księżuniu zdrów.
To rzekłszy, wyszedł tryumfalnie z plebanii; ale buchał z niego gniew i to upokorzenie, jakiego doznał wobec całego sąsiedztwa. Mnodzy goście widzieli go zmieszanego z tłumem, jakby obcego bratu i nawet dobrem słowem nie powitanego, zmuszonego szukać w gospodzie przytułku. Nikt z tych co otaczali wojewodę, nie przyszedł go pozdrowić nawet, a byli tam krewni i powinowaci. Wszyscy więc brali stronę wojewody i nikt nawet litości mu nie okazał.
Sprawa Janusza nie obchodziła go może teraz tak mocno jak obraza własna. Wołać więc począł o konie, aby co rychlej Rochów nieszczęśliwy opuścić.
Dopiero na samem wyjezdnem zjawił się kasztelan Jeremi, który pisarza chciał widzieć, a ciekaw był się coś więcej od niego i Janusza dowiedzieć.
Zimno go przyjął krewniak.
— Jam to wszystko, spotkawszy na drodze pod Krakowem wojewodzica, przewidział; dla tegom mu tego ryżego Niemca wieźć do Rochowa nie radził, a no byłoby jeszcze gorzej.
— Cóż jeszcze gorszego być mogło, — ofuknął pisarz. — Powiedz waszmość, proszę, panu wojewodzie, bo go już od dzisiejszego dnia bratem nie zwę, że Janusza ja za syna przysposobię, że mu co mam oddam, i że się nic złego chłopcu nie stanie. Radby go nędzą i głodem zmusić, aby pełzał! Niedoczekanie jego!
— Ja mu tego nie powiem — odparł kasztelan — dosyć ten człowiek i tak cierpi.
— Dobrze mu tak! — krzyknął pisarz — sam sobie piwa nawarzył, niech go pije.
To mówiąc rękę tylko kasztelanowi podał i na konia już siadał.
— Powiedz mu — dodał jeszcze, — że już tu więcej noga moja nie postanie, znać go nie chcę, nie chcę.
W chwilę potem już Rochów zdala szarzał tylko na tle lasów, a pisarz mrucząc ciągle konia chłostał, aby się oddalić co prędzej, coraz to rękę podnosząc do góry z groźbą.
Janusz jechał posępny i milczący. Obu nie spieszno było do Zalesia powracać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.