<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Ucieczki z więzienia Janusza łatwo się szczegółów domyśleć. Po widzeniu się z matką ogarnął go smutek, rozpacz niemal. Potępienie przez nią jego miłości dla Frydy, surowe jej wyrazy, dawały przewidzieć przyszłość, której Janusz przypuszczenia nawet znieść nie mógł. Burzyło się w nim wszystko na tę myśl, że wyrzecby się musiał tego, co ukochał najmocniej.
Ani ojciec, ani matka nie mogli więc przebaczyć mu i pobłogosławić. Nie zostawało więc nic, tylko się zaprzeć samego siebie, lub rozkuć pęta co go wiązały. Młodzieńcza wyobraźnia poruszała sercem i burzyła je. Z każdą chwilą rósł niepokój i rozpacz; upokarzająca niewola przyczyniła się do ich zwiększenia. Drugiego dnia wpadł w rodzaj szału i gorączki. Józiak siedział pod oknem. Zbliżył się ku niemu, znał przywiązanie chłopaka do siebie.
— Słuchaj — zawołał głosem rozpaczliwym, — ja się tu uduszę, ja nie wyżyję, ja umrę, ja muszę uciekać.
Przykląkłszy u kraty Józiak głowę przechylił ku niemu.
— Ale to niepodobieństwo, — rzekł cicho — u drzwi na straży burgrabia, w zamku pełno ludzi, w oknie krata.
— Ja muszę być wolny — krzyknął Janusz, — na żelazną kratę jest twardsza od niej piła, są ręce co ją wyłamią... kamień wykruszą. Ty mi powinieneś dopomódz; mnie więzienie to o szaleństwo przyprawi. Idź, szukaj ludzi, płać, a ratuj.
W tej chwili przypomniał sobie wojewodzic nietknięte w drodze pieniądze Hennichena; część ich, zawinąwszy w oddarty kawał podszewki od sukni, wyrzucił Józiakowi i rozkazał mu szukać sposobów uwolnienia.
Było to zadanie nad siły biednego niedoświadczonego i wcale do takich przedsiębiorstw niestworzonego chłopca. Odbiegł od okna lamentując i rozpaczając, nie wiedząc komu się zwierzyć. Zdawało mu się w końcu, że podstarości, który okazał litość nad wojewodzicem, mógłby mu przyjść w pomoc. Pobiegł do niego, wiedział że go przynajmniej nie wyda. Ale na pierwsze cicho wyszeptane słowo stary głową potrząsł.
— Ja nie pomogę, byłoby obrazą Bożą, aby syn od ojca uchodził; winien pan wojewoda, że go katuje, ale winniejszy on będzie, jeśli pomyśli o ucieczce.
Józiak zaczął mu rozpacz Janusza opisywać i groźby, że sobie życie odbierze. Podstarości zbladł, ręce łamać począł, chciał naprzemiany to iść donieść o wszystkiem wojewodzie, to biedz i ratować dziecię. Po długich targach z sobą i z Jóźkiem stanęło na tem, że podstarości wskazał w miasteczku człowieka, który za pieniądze mógł się na wszystko ważyć. Był to stary kowal, o którym różne chodziły wieści, który już kilkakroć zbiegał i powracał do chaty.
Józiak dosyć niezręcznie przekradł się do niego i po cichej naradzie, gdy noc nadeszła, z nim razem podkradł się pod loch, gdy załoga i dworscy już spali. Kowal obmacał tylko kratę, pomruczał i wpół godziny, nadpiłowawszy ją u góry, wyłamał. Stoczono parę kamieni, i Janusz prędzej niż się spodziewał, na świat się wydostał. Kowal uciekł natychmiast.
Mogli już uchodzić, lecz nawet pod groźbą pochwycenia Janusz papierów swych i pamiątek nie chciał zostawić w ręku ojca. Mimo odradzania i zaklęć Józiaka wdarł się na górę do kuny, drzwi wyważył i co tylko pochwycić się dało, zabrał z sobą. W czasie tej śmiałej napaści na izby zamknięte burgrabia usłyszał hałas i przestraszony pobiegł na górę. Tu oko w oko spotkał się z Januszem i osłupiał. Nie słyszał bowiem wyłamywania kraty i nie przypuszczał takiego zuchwalstwa.
Zobaczywszy go Janusz, widząc, że natychmiast pochwyconym być może, postąpił ku niemu i odezwał się: „Jestem w twych rękach, czyń co chcesz, ale wiedz, że sobie raczej życie odbiorę, niżbym do więzienia miał powracać“.
Stary Wawrzyniec, między obawą kary a ohydą zdradzenia pańskiego dziecka nie zawahawszy się nawet, wybrał pierwszą. Co najprędzej kazał mu Wawrzyniec uciekać. Siodła i rzędy z ostatniej drogi leżały w izbie, wzięli je na ramiona Józiak i Janusz i zbiegli. Burgrabia nie potrzebował im mówić, gdzie były stajnie i konie.
Tak przyszła do skutku ta ucieczka — i nim dzień się zrobił, Józiak ze swym panem, młodymi rączymi końmi kilka mil lasami zrobili, kierując się ku Zalesiu Rochowskiemu. Nie miał wojewodzic do wyboru innego miejsca, a pan pisarz sam mu z dobrej woli zapewnił u siebie przytułek.
Obawiając się pogoni, przez pół dnia pędzili lasami bez drogi; później potrzeba było wywiedzieć się o kierunek, i Józiak na zwiady ruszył, szukając gościńca, karczemki lub wioski. Zabawiło go to czas nie mały, i dopiero pod wieczór oba razem już znaleźli się na drożynie wiodącej w głąb lasów, która ich do wsi jakiejś doprowadzić miała. Ani jeden ani drugi nie znali dość dobrze okolicy, tak iż zbłądzili zupełnie, noc na łące w ostępie spędzić musieli, i nazajutrz dopiero skierowano ich na drogę ku Zalesiu. Trzeciego dnia około południa znużeni, porozbijawszy konie, ujrzeli przed sobą miasteczko i dwór. Janusz czuł się tu już bezpiecznym.
Szczęściem wielkiem pisarz jeszcze był w domu; gdy mu znać dano, wybiegł przestraszony i zmieszany do synowca.
— Na miłego Boga! tak prędko! cóż się stało! rad ci jestem, alem się nie spodziewał.
Szli więc razem do pałacu, gdzie się w sypialni pana pisarza zamknęli.
Gospodarz, mimo całego przywiązania do synowca i gorącego dlań serca, czuł się w przykrem położeniu. Walka z bratem była mu nie na rękę. Wszystko co wymagało ciągu, taktu, wytrwałości, nie smakowało panu pisarzowi. Wybryk niespodziany był w jego charakterze, ale po nim zawsze prędko niesmak i znużenie następowało.
Janusz opowiedział mu wszystko. W oczach stryja był najzupełniej uniewinniony, przecież gdyby się to było inaczej jakoś obróciło, byłby pisarz stokroć więcej zadowolniony. Nie mógł Januszowi odmówić przytułku, ale się mocno frasował. Co tu było począć dalej?
Między Rochowem a Zalesiem miała się tedy rozpocząć wojna na dobre, i z wojewodą naprawdę zerwać należało.
Wyściskawszy Janusza, posłał pan pisarz po marszałka dworu, aby opatrzyć kwaterę i obmyślić usługę.
Pomiędzy ludnością pałacową rozeszła się zaraz wieść o przybyciu, domyślano się nawet z jakiego powodu. Zaledwie wojewodzic znalazł się w wyznaczonych mu komnatach, gdy Tilius dowiedziawszy się o nim, choć żal miał doń, nadbiegł zdyszany od probostwa, gdzie się z Zarankiem w polemikę teologiczną bawił, dostarczając mu najświeższych do nawracania argumentów.
Dawni towarzysze powitali się uśmiechem. Dla Janusza przynosił z sobą Tilius miłe wspomnienie pobytu w Wittemberdze... Frydy i dni pogodnych spędzonych na rozmowach o Bogu, świecie i wielkich zagadnieniach, w których umysł ludzki gubić się lubi.
Przed nim jednak nie rad był się wojewodzic spowiadać z tego, co go w domu spotkało, i zbył go kilku ogólnemi słowy.
Część dnia tak zeszła na spoczynku. Nad wieczór pisarz prosił do siebie synowca; zamknęli się znowu w sypialni.
Biedny pan pisarz był wielce markotny, okazywał czułość dla Janusza, a znać było, że frasunek o siebie ją przewyższał.
— No, stało się com przewidywał — odezwał się wzdychając — przyznam ci się jednak, że tak bardzo rychło katastrofy się nie spodziewałem. Wojewoda zawsze grzeszył zbytnią surowością; tobiebym nic nie miał do zarzucenia, ale pocóż było wdawać się w te niemieckie amory!
Janusz się zarumienił, domyślając się już, kto tu o nich mówić musiał, ale zmilczał.
— Tego to i ja pochwalić nie mogę — dodał pisarz. — Jakże ci to mogło przyjść do głowy, ażeby wojewoda, matka, albo i ja pozwolili na to, byś jakąś tam mieszczankę sobie brał z za świata! Tego jeszcze w domu naszym nie było i nie będzie.
— Ale ojciec jej szlachcic!
— Co ty mi tam prawisz: szlachcic! nowy jak z igły, a do tego Niemiec, to gorzej naszego chłopa! Żebyś też ambicyi żadnej nie miał.
— Kochany stryju...
— Ano mi się i nie tłómacz, bo ja słuchać tego nie chcę i nie mogę. Dziewkę sobie z głowy wybić należy, bo i o ożenku ci nie czas myśleć, i ostatniemu z rodu Rochitów chyba gdzieindziej patrzeć potrzeba żony. I jakże było można, do kata — kończył pisarz — nie spytawszy nikogo sprawiać sobie zaręczyny!
Janusz zerwał się z siedzenia, bo pojąć nie umiał, kto o nich mógł wiedzieć, gdy świadków nie miały.
Pisarz patrzał nań uśmiechając się.
— Widzisz, wszystko się to wie; ale to są bałamuctwa młodzieńcze, które co rychlej sobie z głowy należy wybić, to nic potem.
Nic mocniej dotknąć nie mogło Janusza nad tę niespodziankę od stryja, na którego poparcie rachował. Ubywał mu jedyny sprzymierzeniec, jedyny opiekun w sprawie serca! Nie miał odwagi mówić już nic, tak się uczuł nieszczęśliwym.
Postrzegł to pan pisarz i począł sobie z tego przedrwiwać, co jeszcze Janusza smutniejszym uczyniło. Dozwolił tych żartów czas jakiś, aż wreszcie wstał i za czapkę wziął.
— Kochany stryju — odezwał się — jeśli macie zamiar z domu mnie swego wypędzić, to zaprawdę dobrego dobraliście sposobu: bo choćbym iść miał kędy mnie oczy poniosą, pójdę a nie mogę ścierpieć szyderstwa z tego co szanuję.
Pisarz osłupiał.
— Co tobie? Janciu? w głowie ci się chyba przewraca! Złotnika i jego dziewkę szanujesz więcej niż mnie?
— Panie pisarzu — odparł Janusz, — gdybyście ich poznali, moglibyście dopiero mnie sądzić. Bądźcież wyrozumieli, albo mi każcie iść precz.
Porwał się pisarz go ściskać.
— Niech tam Niemców wszystkich licho porwie, żebyśmy mieli o nich się z sobą wadzić! Dajmy temu pokój, o dziewce nie wspomnę więcej; mamy też gorsze rzeczy na głowie, żebyśmy ją sobie tem psuli!
Janusz więc siadł znowu i tak wieczoru dobili na poważniejszej rozmowie, bo nie małą troską dla pisarza było przewidywanie tego co się tam w Rochowie stanie.
— Ja w tej niepewności zostać nie mogę — rzekł — bobym się żółcią struł; muszę jechać języka dostać. Ty tu siedź, ani się rusz; ja do wojewody jutro na rozstawnych koniach dobiegnę, zobaczyć co się tam święci.
Wcale się temu nie opierał Janusz, który też rad był jaśniej widzieć swe położenie. Stanęło więc na tem, co postanowił na prędce pan pisarz. Bieganina ta upodobaną mu była i już się część nocy do drogi sposobiono.
Nazajutrz jak świt wyruszył pan pisarz z Zalesia, obiecując się prędko z powrotem, marszałkowi i dworskim zapowiedziawszy, że na swem miejscu synowca zostawuje.
Biegł tak spieszno, iż drugiego dnia przed wieczorem w Rochowie stanął. Nie udał się wszakże wprost na zamek, ale na plebanię.
Tu niewiele się dowiedziawszy, — gdyż staruszek nie bardzo był rad o tem rozprawiać, a pisarza gadatliwości się obawiał — pojechał do brata. Ani przed księdzem, ani przed wojewodą nie miał na myśli przyznawać się zrazu, że Janusz był u niego; chciał nawet spróbować wmówić w brata, iż o niczem nie wie i z Poznania powraca. Zdało mu się to bardzo trafnem i szczęśliwie obmyślanem, ludziom też jadącym z sobą milczenie nakazał.
Gdy przed zamkiem stanął, a wedle zwyczaju wojewoda doń wyszedł z powitaniem, przeraził się pisarz zmienioną twarzą jego: postarzał w kilka dni i chwiał się na nogach. Uścisnąwszy się, słowa nie mówiąc, poszli do sypialni wojewody.
— Do Moniki cię nie prowadzę — odezwał się gospodarz — chora leży.
— Cóż jej jest?
— Nie wiem, — rzekł wojewoda, — i ja się nie lepiej czuję, ale po męsku znosić muszę.
— Cóż się z Januszem dzieje? — zapytał pisarz.
Na to pytanie wejrzeniem odpowiedział zrazu ojciec... drżały mu usta.
— Nie pytaj mnie, proszę.
— Widzę, że tu rzeczy gorzej stoją niż były, ale przecież to dla mnie tajemnicą być nie powinno...
— A możeż to być, aby tajemnicą dotąd było? — podchwycił wojewoda. — W tej chwili już na okół po całem województwie opowiadają sobie ludzie niedolę i srom mój i wstyd rodu naszego. Bogu niech to będzie na chwałę.
— Ale ja nic nie wiem.
Znowu tedy z podziwieniem popatrzał nań wojewoda.
— Nie mam syna — rzekł krótko i namarszczywszy czoło — nie mam syna! Winien był herezyi, zamknąłem go żądając opamiętania; wyrwał się z więzienia i uszedł: bunt to jawny przeciwko władzy rodzicielskiej.
Po zbyt słabem wrażeniu, jakie ta wiadomość wywarła na pisarzu, poznać mógł wojewoda, że nie była dlań nowiną.
— Jesteś srogim i okrutnym — odezwał się pisarz — masz więc to, czegoś chciał i co wywołałeś.
Na ten wyrzut, jakby gardząc wypowiedzianą sobie wojną, wojewoda ręki tylko skinieniem odpowiedział.
— Bracie, — dokończył pisarz, — skoro tak jest, ja muszę Janusza być obrońcą i opiekunem i nie dopuszczę, aby krew nasza marnie przepadać miała. Między nami więc też rozbrat nastanie.
— Nigdyśmy jak bracia nie żyli! — rzekł obojętnie stary. — Cóż mnie to dziś obchodzić może! Straciłem dziecię, widzę żony cierpienie, na które niema ratunku, jestem opuszczony od ludzi i od Boga... Niech się stanie wola Jego nademną.
Pisarz, który łatwo miękł, gdy mu do serca przemówiono, rzucił się do brata i począł go ściskać.
— Ale czyż nie ma ratunku?... Na Boga!
— W sumieniu mem czystym się czuję — odpowiedział wojewoda — nie mogło być inaczej. Dziecka nie mam... Gdyby mi u nóg pełzał ten, co moją rękę, choć karzącą, odepchnął — nie przebaczę.
W chwili pisarza czułość zmieniła się w oburzenie.
— Kat jesteś, nie sędzia — zawołał.
— Nazwij mnie jako chcesz — odezwał się wojewoda i zmożony padł na krzesło.
Krótka ta rozmowa zdawała się wyczerpywać wszystko. Pisarz także na uboczu siadł, ocierając pot z czoła.
— Tak, — mruknął spoglądając na brata, — powinienem się był tego wszystkiego spodziewać i przewidzieć. Byłeś całe życie żelaznym i nie staniesz się już innym. Zatrułeś sobie szczęście i drugim.
— Mów i znęcaj się — zawołał wojewoda, — zniosę od ciebie wszystko; ty, jak ja, innym pono nie będziesz, tylko takim jakim byłeś: miękkim dla siebie i dla ludzi, dla obojga szkodliwym. Nasze drogi zawsze były różne.
Lękając się go rozjątrzać więcej, pisarz zamilkł na długo; myślał co począć.
— Wszystko poszło z tego — rzekł — że synowi swobody wiary dać nie chcesz.
— Swobody zguby duszy! — przerwał wojewoda.
— Patrzże na świat; nie pora już heretyków palić, boby mało kto żyw został; nawrócenie zostaw Bogu i czasowi. Zresztą, kto ci ręczy, że ty się nie mylisz?
— Kto? Kościół.
Pisarz się uśmiechnął.
— A no — który? — jest ich dosyć!
— Ja jeden znam — surowo odparł wojewoda — a rozprawiać o tem nie chcę i nie będę. Zostaw mnie z moją starą wiarą w pokoju.
Pisarz ramionami zżymnął.
— Alboż to ty pierwszy, którego to spotyka? — dodał — a panowie Zborowscy, a Radziwiłłowie, a inne rody, w których synowie od ojców odstali i bracia z braćmi się rozdzielili, jeden do zboru, drugi do kościoła? Przecie jeden drugiego nie wyklina.
— A wiecie wy, jaka przyszłość i te rody czeka i nas wszystkich, gdy ziarno niezgody między nami posieją? — mówił wojewoda. — Możeż być tam miłość, gdzie niema jedności wiary? ma być zgoda, gdzie każdy inaczej trzyma? Przypomnijcie sobie te słowa pisma, które grodom w sobie rozdzielonym zagubę zapowiadają! Tak będzie i z nami.
Wstrząsnął się cały. Pisarz milczał, już na argumenta mu nie stawało wątku, jął namawiać tylko o przebaczenie dla syna.
— Niech nogi ojcowskie ucałuje — rzekł — upokorzy się i podda, tyś mu przebaczyć powinien.
— Ja nie mam syna — sucho i krótko rzekł wojewoda — dopókim go miał, mogłem się gniewać i przebaczać; dziś — nie znam go.
Trudno było wymódz na nim inne słowo; żelazny człek, jak go pisarz nazywał, niezłomnym pozostał.
Wieczór był późny, mimo to, koniom kazawszy być w pogotowaniu, pisarz już nawet pod dachem brata nocy spędzić nie chciał. Wyczerpawszy co mógł i umiał rzec, wstał wzdychając, oczy mu zachodziły łzami.
— Uczysz mnie, panie bracie, abym i ja niewzruszonym był, idąc w ślady twoje. Więc się nam starym, dwu jedynym na świecie, ostatnim z rodu, na wieki pożegnać trzeba. Nim sobie podamy dłonie, jeszcze cię proszę miłosierdzia, nie dla dziecka, nie dla siebie, nie dla matki, dla ciebie samego. Zje cię rdza boleści, żelazny człowiecze.
Milczał wojewoda, dwie łzy ciekły mu z oczu, drżące podali sobie dłonie.
— Niech zje co chce — rzekł po cichu wojewoda.
Pisarz wyszedł poruszony. Stał u proga zadumany czas jakiś, jakby jeszcze powrócić chciał; ale wymógł na sobie, że się nie zatrzymując za drzwi wybiegł, konie kazał podać i do miasteczka na noc pojechał.
Był to wypadek wielki, gdy ujrzano rodzonego brata pańskiego z zamku na nocleg przybyłego do gospody. Ludzie się zgromadzili jak na widowisko. Miarkował łacno każdy, że tam do jawnego zerwania pomiędzy nimi przyszło. Rozeszła się zaraz wieść po Rochowie, pobiegł ktoś do plebanii donosząc księdzu. Zwlókł się co rychlej starzec, ledwie płaszcz narzuciwszy.
— Co się stało? — rzekł wchodząc — aliści już i między wami co zaszło! Całaż rodzina ma się rozbić?
— Inaczej nie mogło być — podchwycił pisarz — żelazny człek w niczem ustąpić nie chce, niechże zna, że mu się jest komu oprzeć.
Chodził pisarz gniewny po izbie i mruczał: Niechaj zna!
— Ale cóż ludzie powiedzą! Jaki przykład dla narodu! — zawołał ksiądz — powadzą się więc i ubożuchni patrząc na was, a powiedzą: patrzcie jak oni żyją.
— Jam nie winien! — bijać się w piersi krzyknął pisarz — prosiłem go i miękczyłem jakem mógł, przecie miara jest wszystkiemu i cierpliwości ludzkiej. Nie zna on syna, nie będę więc ja znał brata.
— A komuż przez to krzywdę uczynicie? — rzekł ksiądz z cicha — największą sobie. Jeśli on źle postąpił, po cóż go naśladujecie?
— Z nim wyżyć nie można — zakończył pisarz zadumany — więc koniec.
Jak przewidzieć było łatwo, wypadek ten nietylko po miasteczku rozszedł się zaraz i po okolicy, tak, że szlachta nie mówiła jeno o tem. A gdy na rochowskim zamku takie się rzeczy działy, cóż było się spodziewać tam, gdzie daleko więcej miano powodów do waśni i sporów?
Do późna w nocy spędziwszy czas na rozmowie z księdzem, od którego się dowiedział, że wojewodzina prawie z łóżka nie wstawała, ale o ucieczce syna nie wiedziała nic jeszcze — pan pisarz kazał jak brzask gotować się do podróży, by do Zalesia wracać.
Mrocznym rankiem wyruszając z gospody, spojrzał na mury starego zamku, w którym się wychował, i na tę myśl, że mu już do tych miejsc powrócić nie będzie można, łzą zaszła powieka.
Stał odwieczny gródek we mgłach, ponury, szary, ciemny, milczący i jakby pusty. Mieszkała w nim teraz boleść i smutek.
Pisarz poczuł, że może i nań spadała część za to. Nie on-li namówił wojewodę do wysłania syna, a ta nieszczęsna podróż nie byłaż przyczyną całego nieszczęścia?
Słusznie więc powinien był dźwigać część ciężaru, jaki nań spadał. I nie byłby on może dlań tak straszny, gdyby nie przypomnienie owej córki złotnika i pokumania się z mieszczany, które Rochitę oburzało.
— Trzeba mu to z głowy wybić — rzekł do siebie — młodość, szał; mógł się zadurzyć dla dziewczyny, ale żeby mi Niemkę miał wprowadzić do domu!! Nigdy ja na to, ani ojciec, ani matka, choćby go kochała najmocniej, nie pozwoli. Niechaj lepiej ród wygaśnie, niżby miał sparszywieć!
Z temi myślami jechał pisarz do domu ociągając się, bo wiedział, że Januszowi odbierając nadzieję pojednania — a sprzeciwić się będąc zmuszony jego niemieckiej fantazyi, jak ją zwał — wiele do czynienia z nim mieć musi. Wszelka walka, zwłaszcza zanosząca się na długą, była mu nieznośną; zmęczył się więc samem przewidywaniem co go czeka.
Tak dobił się do Zalesia i wprost do sypialni poszedł, nie spiesząc widzieć się z synowcem. Janusz też, nic sobie z tego nie wróżąc dobrego, czekał aż go pozwą.
Spotkali się u wieczerzy i uścisnęli milczący. Janusz spojrzał na stryja; twarz świadczyła, że nie było o co pytać. Siedli milczący. Pątnik tylko, którego zatrzymano w Zalesiu, różnemi opowiadaniami ich rozrywał. Uwalniało to pana pisarza od zabawiania gości, czemu rad był. Jadł tylko i wzdychał.
Gdy się to działo we dworze, Tilius na dawnem probostwie siedząc, listy gotował do Wittembergi, w których całą historyę Janusza w tragiczny nader sposób opisywał. Nie wątpił, iż one dojdą do starego Hennichena i nowe zawikłania wywołają. Mścił się na swój sposób za to, że go z sobą wojewodzic wywiózł i do umieszczenia się w kraju, w którym łatwiej o chleb było, dopomógł.
Szło tylko pod owe czasy o rzecz dosyć trudną, bo o przesłanie pisma; ale to Zaranek, który był w stosunkach z reformatorami za granicą, przez swych wysłańców ułatwić potrafił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.