Przygody Tartarina w Alpach/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Tartarina w Alpach |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia S. Sikory |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Tartarin sur les Alpes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zegary Chamonix wydzwoniły dziewiątą. Wieczór zapadł dżdżysty, chłodny, przepojony smutkiem, a ulice przemieniły się w czarne, mokre ścieki wody. Wszystko zda się zamknęło oczy, by nie widzieć jak brzydko i ponuro światła migały tylko po placach i przed hotelami, czyniąc poza kręgiem swej poświaty wszystko tem czarniejszem jeszcze. Od gór jeno szedł nikły blask śniegu, ale był martwy, jakby dolatał od jakiejś, niezmiernie odległej, gasnącej planety.
Liczni goście hotelu „Balteta”, najokazalszego i najbardziej uczęszczanego w całej alpejskiej wiosczynie, pokryli się w pokojach swoich, znużeni wycieczkami całodziennemi, a w wielkim salonie na parterze pozostał jeno pastor anglikański, grający w arcaby ze swoją połowicą, oraz czereda jego córek w białych fartuszkach muślinowych z napierśnikami. Dziewczęta obsiadły okrągły stół i pisały na mnogich kartkach zaproszenia na kazanie, mające się odbyć w najbliższą niedzielę.
Przy kominku, na którym płonęły sutym ogniem polana sosnowe, siedział rozwalony w fotelu młody Szwed o twarzy zapadłej, bladej, o ponurych oczach i popijał grog wiśniowy z wodą selterską.
Od czasu do czasu jawił się w salonie któryś z gości, ubrany w mokre kamasze i lśniący od wody płaszcz ceratowy, olbrzymiemi krokami zbliżał się do wiszącego na ścianie barometru, oglądał go, pukał, potrząsał, chcąc, by mu wyprorokował stan pogody na jutro, a potem odchodził przygnębiony, ze zwieszoną głową, do siebie.
Cisza panowała zupełna, nie padło słowo, tylko trzask ognia przypominał, że żyją tu jeszcze ludzie, oraz szyby drżały lekko, wstrząsane ustawicznym łoskotem Arwy, pędzącej zawrotnym biegiem pod sklepieniami drewnianego mostu, odległego o kilka zaledwo kroków od hotelu.
Nagle drzwi rozwarły się szeroko i wszedł wygalonowany, wysrebrzony portjer, obładowany walizami i kołdrami w paskach, a za nim wtoczyło się czterech przemokłych, kłapiących zębami alpinistów, zaskoczonych nocą, garnących się do światła i ciepła.
— Budiu!... Co za psi czas!
— Dawać jeść! Galopem!
— Wygrzać łóżka... kroćset...
Mówili wszyscy naraz, a trudno ich było zrozumieć, bo usta mieli zasłonięte grubemi szalami, kaszkiety wbite na oczy i używali żargonu dziwacznego. Nakoniec jeden, którego zwali „prezesem” nakazał im milczenie i wrzasnął głośniej od towarzyszy:
— Przedewszystkiem, proszę dać księgę hotelową! — rozkazał i zaraz zaczął przerzucać kartki. Czytał głośno, wyliczając nazwiska osób, przybyłych od tygodnia do hotelu: dr. Schwanthaler z małżonką... aha i tu są znowu!... Astier-Réhu, członek Akademji Francuskiej... Przeszedł w ten sposób kilka stronic, nie opuszczając nikogo i bladł gwałtownie, ile razy wydało mu się, że jakieś nazwisko przypomina brzmieniem to, którego szukał.
Nakoniec rzucił książką na stół triumfalnym gestem, roześmiał się, podskoczył po żakowsku, zgoła niestosownie dla swego wieku i swej korpulencji i zawołał:
— Niema kanalji! Nie przyjechał! Stchórzył łotr! Przecież musiałby tu zamieszkać. Djabli wzięli Costecalda, logadigadeu! Teraz proszę prędko dawać jeść mnie i moim chłopcom... verstanden?
Przezacny Tartarin skłonił się damom i skierował swe kroki do jadalni, a za nim cisnęli się jeden przez drugiego zgłodniali alpiniści.
Tak jest! Była tu cała delegacja w komplecie! Czyż bowiem mogli opuszczać prezesa? Cóżby powiedziano w Taraskonie, gdyby wrócili bez niego? W chwili rozstania, w bufecie dworca genewskiego rozegrała się wzruszająca patetyczna scena z całowaniem, łzami, okrzykami, żegnaniem sztandaru, poczem wszyscy wpakowali się do landa, mającego zawieźć Tartarina do Chamonix. Odbyli cudną przejażdżkę z zamkniętemi oczyma, okutani w kołdry i koce, chrapiąc jeden przez drugiego, nie bacząc zgoła na bajeczny krajobraz, roztaczający się, począwszy od Sallouches, nakryty oparem gęstej mgły i sieczony deszczem.
Mijali przepaści, lasy, szumiące kaskady i rozległe doliny, wynurzające się za każdym zawrotem powozu, ponad któremi dominował, wychylający się z oparów, potężny Mont-Blanc. Przesyceni widokami tego rodzaju i oswojeni, aż do obojętności, z cudami przyrody, taraskończycy pragnęli jeno powetować sobie straszną noc, spędzoną w chillońskiem więzieniu. Siedząc tedy w kątku wielkiej, pustej sali jadalnej hotelu Balteta, połykali chciwie przygrzaną naprędce zupę, oraz inne resztki table d’hotu, sycili się bez słowa, myśląc o tem jeno, by jak najprędzej znaleźć się w łóżkach.
Nagle Excourbanies, zatopiony dotąd w talerzu, podniósł głowę, pociągnął nosem powietrze i powiedział głośno:
— Tu czuć czosnek!
— To prawda! — potwierdził Brawida, — czuć w całej sali!
Ów zapach rodzimy, którym Tartarin nie oddychał oddawna, wlał otuchę w serca wszystkich, rozweselił ich, pozwolił zapomnieć o trudach, zmęczeniu i wszyscy, rozłakomieni, obrócili się na krzesłach w stronę, skąd dolatał zapach.
W głębi sali siedział ktoś sam przy niewielkim stoliku, a musiała to być osobistość znakomita, albowiem raz po raz wynurzał się z okienka kuchennego haftowany biret samego gospodarza, który własnemi rękoma podawał kelnerce jakieś specjalne potrawy w starannie poprzykrywanych ryneczkach, a smakołyki te wędrowały prosto w stronę nieznajomego.
— To niezawodnie ktoś z Południa! — zauważył łagodny Pascalon, a prezes pobladł jak ściana na myśl, że przy stoliku siedzi może Costecalde we własnej osobie.
— Idź zobaczyć, Spirydjonie! — powiedział. — Idź i dowiedz się, kto to taki?
Niebawem z kąta, ku któremu posunął się chyłkiem przebiegły „wrzaskun”, doleciał gromowy wybuch śmiechu, a za mała chwilkę Excourbanies wrócił, prowadząc za rękę olbrzymiego draba z krogulczym nosem, chybotliwemi oczyma i dużą serwetą, założoną troskliwie pod brodę.
— Kroćset tysięcy... to Bompard!
— Szalbierz! Kochany nasz szalbierz!
— Jak się masz, Gonzago!
— Jako tako, drodzy panowie! — odpowiedział wesoło. — Jestem na wasze usługi!
Ściskał serdecznie wszystkim dłonie i przysiadł się do stolika taraskończyków, dzieląc się z nimi ochotnie wyśmienitą kapustą z młodych liści winorośli, zaprawioną obficie czosnkiem, przyrządzoną osobiście przez mamę Baltet, która nie mogła znieść, podobnie jak i jej mąż, potraw, podawanych gościom.
Niewiadomo, czy ów narodowy przysmak, czy radość ze spotkania ziomka sprawiły, że biesiadników odbiegła chętka spania i rozwiało się znużenie. Kazano podać szampana, śmiano się, krzyczano, machano rękami i obejmowano się wpół z wielką serdecznością i wylaniem.
— Nie porzucę was już! — zapowiedział Bompard. — Moi Peruwjańczycy wyjechali... jestem wolny!
— Wolny? — zawołał Tartarin. — Doskonale! Jutro idziesz ze mną na Mont-Blanc!
— Ach... pan idzie jutro na Mont-Blanc! — powiedział Bompard kwaśno.
— Tak! Zdmuchnę ją z przed nosa Costecaldowi... Gdy przybędzie... fiut... już nie będzie Mont-Blancu... Idziesz ze mną, Gonzago... prawda? Hę?
— Oczywiście... oczywiście — bąkał — byle tylko pogoda pozwoliła! Coprawda, w tej porze sezonu niebardzo przyjemnie wyłazić na te wertepy!
— Ee... cóż tam znów za wertepy... — zauważył Tartarin lekceważąco, uśmiechnął się do przyjaciela i mrugnął oczyma, a Bompard jakoś nie domyślał się o co idzie.
— Chodźmy do salonu na kawę. Poradzimy się ojca Balteta. — On się zna na tem; był przewodnikiem i „zrobił“ Mont-Blanc dwadzieścia siedem razy w życiu.
Delegaci wydali okrzyk zdumienia.
— Dwadzieścia siedem razy?
— Bompard zawsze musi przesadzić! — powiedział prezes K. A. z miną surową i odrobiną zazdrości.
Zastali w salonie trzódkę córek pastora nad tą samą co przedtem robotą; pisały pilnie podczas, gdy ojciec i matka drzemali nad niedokończoną partją. Rozwalony w fotelu Szwed, wyciągał raz po raz rękę po swój grog z wodą selterską i rzucał ponure spojrzenia w ogień na kominku.
Wkroczenie pięciu, podnieconych szampanem, taraskończyków, oczywiście, wytrąciło całe towarzystwo z równowagi. Zaciekawiło to zwłaszcza nadobne panienki, które nie widziały dotąd w życiu, by ktoś pił kawę z taką radosną gestykulacją i przewracaniem oczu.
— Cukru! Tartarinie...
— Dziękuję ci, komendancie... Wiesz przecież, że od czasu mej wyprawy do Afryki...
— To prawda — zapomniałem!
— Zacny ojciec Baltet się zjawił...
— Siadaj pan... siadaj, kochany Baltecie!
— Niech żyje Baltet! Ach... ach... ach... Feu do brut!
Obskoczony, ogłuszony, wycałowany przez tych ludzi, których po raz pierwszy w życiu widział na oczy, ojciec Baltet uśmiechał się dobrotliwie i spokojnie. Był to barczysty Sabaudczyk, pochylony nieco, kroczący zwolna, pewnie, o twarzy pełnej, starannie wygolonej o chytrych oczkach, błyskających młodzieńczo, co kontrastowało silnie z łysiną, będącą pamiątką po przemarznięciu głowy wśród śniegów wyżynnych.
— Panowie chcecie „zrobić“ Mont-Blanc? — powiedział, mrugając mocno oczyma i obrzucając taraskończyków pokornem i ironicznem jednocześnie spojrzeniem.
Tartarin chciał odpowiedzieć, ale wpadł mu w słowo Bompard:
— Pora mocno spóźniona! Prawda?
— Nic nie szkodzi... nic nie szkodzi — rzekł stary przewodnik. — Mam właśnie u siebie pewnego gościa ze Szwecji, który wybiera się jutro, a oczekuję dwu Amerykanów, mających ten sam zamiar, mimo, że jeden z nich jest ślepy.
— Wiem... wiem... Spotkałem ich na Guggi! — zawołał Tartarin.
— Aa... pan był na Guggi?
— Przed tygodniem „zrobiłem“ Jungfrau!
Pośród nadobnych anglikanek zakodowało. Wszystkie pióra zatrzymały się w ruchu, a głowy zwróciły się w stronę Tartarina. Zaimponował stanowczo angielkom, znającym się na wszelkiego rodzaju sportach i wytrwałym alpinistkom. On „zrobił“ Jungfrau?
— Śliczna tura! — przyznał Baltet, spozierając z podziwem na P. K. A., a Pascalon, strwożony obecnością dam, zarumienił się i szeptał jękliwie:
— Mistrzu... opo... opowiedzże... jak to... jak było z tą szczeliną!...
— Niema o czem mówić!... — odrzucił niedbale, ale nie mogąc się oprzeć chętce, zaczął opowiadać o swym przypadku. Mówił zrazu obojętnie, ale potem ożywił się, zaczął gestykulować, rozwarł z przerażeniem oczy, uczuł, że wisi na linie nad przepaścią, posłyszał własne wołanie, zobaczył ruch własnych rąk i nóg, słowem — przeżywał ponownie rzecz całą.
Nadobne panienki drżały na całem ciele i pożerały go wzrokiem, otwierając swe duże, zimne oczy tak, że wychodziły z orbit.
Zaległa cisza, którą przerwał Bompard, mówiąc spokojnie:
— Przy wycieczkach na Cimborasso nie używaliśmy liny, przechodząc przez gardziele.
Taraskończycy spojrzeli nań osłupiali. Ta taraskonada przekraczała granice przyzwoitości.
— To straszny człowiek z tego Bomparda — szepnął zcicha Pascalon.
Ale ojciec Baltet, biorąc na serjo Cimborasso, zaprotestował żywo przeciw lekkomyślności tego rodzaju. Jego zdaniem, bez liny, tura lodowcowa jest wprost niemożliwą i to liny muszą być silne, czysto manilowe. Na wypadek obsunięcia się jednego turysty, drudzy mogą go ratować.
— O ile lina nie urwie się, panie Baltet! — zauważył Tartarin, wspomniawszy katastrofę Mont-Cervin.
Przewodnik rzekł, ważąc każde słowo:
— Na Mont-Cervin nie zaszedł wypadek zerwania się liny, proszę pana. Linę przeciął przewodnik, idący na tyłach, cięciem oskarda!
Tartarin oburzył się strasznie.
— Za pozwoleniem! — odparł Baltet. — Przewodnik miał wszelkie prawo tak postąpić. Przekonawszy się, że nie zdoła utrzymać ciężaru wszystkich turystów, przeciął linę, by ocalić życie własne, życie swego syna, oraz życie jednego jeszcze człowieka, którego prowadził. Gdyby się był zawahał sekundę, miast czterech ofiar, byłoby siedem.
Wszczęła się ożywiona dyskusja. Tartarin był zdania, że związanie się z kimś liną, równa się w zupełności słowu honoru, danemu na to, że towarzysze podróży mają żyć lub umierać razem. Podniecony własną wymową, oraz obecnością dam, poparł swe twierdzenie przykładem i zawołał:
— W myśl tego com powiedział, wiążąc się jutro liną z Bompardem, uczynię nietylko rzecz, podyktowaną ostrożnością, ale będzie to jednocześnie przysięga, złożona w obliczu Boga i ludzi, że nic mnie z towarzyszem rozdzielić nie zdoła i że raczej zginę, niżbym miał wrócić bez niego.
— Przyjmuje tę przysięgę w swojem i twojem imieniu, Tartarinie! — zawołał Bompard z poza grupy palm sztucznych.
Zapanowała cisza przeraźna.
Zelektryzowany pastor zbliżył się co żywo i uścisnął dłoń bohatera, potrząsając nią, niby pompą studzienną. Małżonka poszła jego śladem, a potem podbiegły jedna po drugiej wszystkie nadobne ewangeliczki i nastąpiło pompowanie tak długotrwałe i gorliwe, że można było tą energją doprowadzić wodę do piątego piętra.
Delegatów nie ogarnął jednak ten sam zapał.
— Ja zaś — powiedział Brawida — jestem zdania zacnego ojca Balteta! W takich sprawach każdy ma prawo dbać przedewszystkiem o własną skórę!
— Na miłość boską! — szepnął mu Tartarin. — Co wygadujesz? Pomyśl, że Anglja na nas patrzy!
— Mam w pięcie Anglię! — jęknął rozgoryczony więzień Chillonu i uczynił gest odpowiedni. — Mam ją w pięcie, gwiżdżę również na Mont-Blanc!
Niezawodnie byłby ściągnął na siebie surowe potępienie prezesa, gdyby nie nagłe wmieszanie się siedzącego przy kominku młodego Szweda, przygnębionego zarówno filozoficznym poglądem na świat jak grogiem z wodą selterską. Młodzieniec oświadczył z całą prostotą, że przewodnik dobrze uczynił, przecinając linę, że nawet czyn jego nazwać można szlachetnym i szczytnym, albowiem uwolnił od mąk życia i zwrócił na łono nicości nieszczęśników młodych jeszcze, a przeto skazanych na długie lata rozpaczliwej tułaczki po tej dolinie łez i grogu.
Tartarin wrzasnął oburzony:
— Jakto, młodzieńcze? Jakże można mówić o życiu z taką niechęcią i wstrętem? Cóż ci ono zawiniło?
— Nic... — odrzekł — nudzi mnie tylko!
Wyznał, że studjując filozofję w Christjanji, przepoił się światopoglądem Schopenhauera i Hartmana. Odtąd egzystencja wydaje mu się ponurem, bezmyślnem i bezcelowem głupstwem. Miał sobie odebrać życie, ale prośby rodziny skłoniły go do przerwania nauki i udania się w podróż. Ale wszędzie ściga go owa beznadziejna nuda i cień czarny istnienia ziemskiego zasłania mu wszystko. Tartarin i jego towarzysze, są to pierwsi, rozradowani życiem ludzie, jakich spotkał na świecie.
Poczciwy P. K. A. zaczął śmiać się serdecznie: — To przywilej rasy, młodzieńcze drogi! — zawołał. — Wszyscy taraskończycy są ulepieni z tej samej gliny. Jest to błogosławiony zakątek. Od samego świtu śmiejemy się i tańczymy, a kto się zmęczy zaczyna tańczyć farandolę... Popatrz pan, tak się to robi!
Niezrównany Tartarin stanął w pozycji i zaczął podrygać i zataczać kręgi z gracją chrabąszcza, otwierającego skrzydła, by unieść się w powietrze.
Ale delegaci nie byli wyposażeni w stalowe nerwy jak zacny prezes. Excourbanies powiedział ponuro:
— Prezes szaleje! Już po północy!
Brawida rozgorzał gniewem, wstał i zawołał:
— Chodźmy spać! Nie mogę znieść dłużej łamania w kościach!
Tartarin zgodził się, z uwagi na uciążliwą podróż jutrzejszą, taraskończycy udali się do sypialń, każdy ze świecą w ręku, stąpając po szerokich granitowych schodach, zaś ojciec Baltet zajął się przysposobieniem prowiantów i zamówieniem przewodników.
— Kroćset! Śnieg!
To były pierwsze słowa naszego bohatera, gdy otworzył oczy. Szyby pokryte były szronem, a pokój zalewała poświata srebrzysta. Ale, zawieszając lusterko podróżne u klamki okna, by doprowadzić do porządku brodę i podgolić policzki, spostrzegł omyłkę. To Mont-Blanc, jaśniejący w całej glorji wprost okna, odbijał jaskrawe światło słońca i wywoływał efekt tego rodzaju.
Otworzył okno i lubował się falą rzeźwego, ostrego powietrza, szczypiącego go w nos, twarz i ręce. Posłyszał chorał dzwonków, pasących się na stokach trzód, w który wpadał bas wesołych poryków, oraz głuchszy dźwięk alpejskich rogów. Doznał wrażenia pasterskiej sielanki, spokoju i beztroski, z czem nigdy dotąd nie spotkał się w Szwajcarji.
Przed hotelem zebrała się grupka przewodników i tragarzy. Szwed siedział już na swoim ośle, pośród ciekawych znalazło się też stadko córeczek pastora w porannych czepeczkach i niedbałych sukienkach, by pożegnać odjeżdżającego bohatera, który śnił się im przez całą noc.
— Przepyszna pogoda! Spieszcie się, panowie! — wołał raz po raz Baltet, łyskając nagą czaszką do słońca. Ale chociaż Tartarin dawno był gotów, niełatwą było rzeczą postawić na nogi delegatów. Byli głusi na wszelkie prośby, groźby i zaklęcia, za nic mieli sobie ugodę, że towarzyszyć będą prezesowi aż do Pierre-Pointue, gdzie kończy się droga jezdna. Naciągnąwszy szlafmyce na uszy, obróceni nosami do ściany, chrapali jak najęci. Brawida poprzestał na wymamrotaniu przysłowia: — Kto rano wstaje, temu los po gębie daje! Brzmiało to wprawdzie nieco inaczej, ale komendant nie znajdował się w stanie zupełnej przytomności, przeto Tartarin udał, że nie słyszy. Bompard ze swej strony powtarzał raz po raz: — Mont-Blanc? To blaga, niema wcale Mont-Blanc! — Prezes musiał go tedy własnoręcznie wywlec z łóżka i polać zimną wodą.
Nakoniec zdołano sformować karawanę i pochód ruszył wąskiemi uliczkami Chamonix. Było na co popatrzeć. Na przodzie, z rozwiniętym sztandarem Taraskonu, jechał na rudym ośle Pascalon, a pochód zamykał Tartarin, poważny jak mandaryn, otoczony kroczącymi i jadącymi po obu stronach tragarzami i przewodnikami. Był wystrojony jak na bal, to znaczy nastroszony wszelkiemi możliwemi przyborami alpinistycznemi, a oczy jego „zdobiły“ olbrzymie nowe okulary o wypukłych, dymnych szkłach, przez piersi zaś zwieszała się owa słynna awinjońska, z takim trudem i za taką cenę odzyskana lina stalowa.
Patrzano nań ze czcią niemal taką samą jak na sztandar, a on radował się wielce, przybierając poważną minę, widokiem sabaudzkiej wioski, tak odmiennej od czysto szwajcarskich wymydlonych wylizanych, wylakierowanych jak zabawki domków. Wielka panowała różnorodność barw i kształtów wokoło, widział szalety, jakby wczoraj sklecone zagrody dla bydła z bierwion, świeżo ociosanych, a tuż obok, wysokie, rozłożyste budynki hotelowe pięcio i więcej piętrowe z pozłocistemi szyldami i wysrebrzonymi portjerami. Mieszały się ze sobą stroje: czarno ubrany, krótkomajtki, upończoszony maitre d’hôtel tkwił w ciżbie obszarpańców sabaudzkich w pilśniowych kamizelach i szerokoskrzydłych, borbonaryjskich kapeluchach. Wspaniałe wyprzęgnięte landa stały obok podróżnych berlinek i wozów z gnojem, przed samym budynkiem pocztowym wałęsało się, podając grzbiety na słońce, stadko prosiąt, a Anglik w białym cylindrze, czytający po drodze „Timesa“ potykał się na tych smakowitych czworonogach.
Przez całe owo środowisko przerznęła się kawalkada taraskońska z dźwiękiem kopyt osłów i mułów, z powrzaskiem bojowego okrzyku Excourbaniesa, który na słońcu odzyskał cudem całą moc swego głosu. Towarzyszyły im dzwonki trzód pobliskiej połoniny i łoskot potoku górskiego, wystrzelającego wprost z pod lodowca, lśniącego ćmiącą oczy poświatą.
Gdy minęli wioskę, Bompard przyparł swego kłapoucha do boku prezesa i powiedział:
— Tartarinie, mam ci coś powiedzieć!
— Zaraz, zaraz! — odparł prezes, zatopiony w dyskurs filozoficzny z młodym Szwedem, z zamiarem zwalczenia jego czarnego pesymizmu metodą poglądową, mianowicie przez pokazywanie mu, widnych wszędzie wokół, cudów świata i życia.
Dwa razy Bompard starał się przerwać Tartarinowi, a gdy mu się to nie udało, zrezygnował zupełnie i to wbrew swej woli.
Przebyli Arwę po moście i karawana wkroczyła na wąską ścieżynę, wiodącą zygzakiem wgórę tuż nad stromym spadkiem góry i musieli uważać, by utrzymać równowagę. Jechali gęsiego wzdłuż wysokich sosen, wiszących niemal w powietrzu, a grunt był tak nierówny, że podjezdki musiały wyginać nogi, przywierając do każdej wypukłości. Taraskończycy starali się dodać im otuchy pokrzykami: — Naprzód! — Powoli! — Kroćset! — ale bydlątka nie rozumiały ni słowa po taraskońsku, mimo, że wywodziły się z rodu koni.
Przybyli do szaletu Pierre-Pointue, gdzie Excourbanies, Pascalon i Brawida czekać mieli na powrót ascenzjonistów. Tartarin zajął się troskliwie zamówieniem posiłku, układaniem rzeczy, rozmawiał z przewodnikami i tragarzami i znowu nie chciał słuchać tego, co mu prawił Bompard. Ale mimo pogody, dobrego wina i czystej atmosfery wyżynnej, na wysokości dwu tysięcy metrów śniadanie... co dopiero potem stwierdzono ze zdziwieniem... miało nader melancholijny przebieg.
Przewodnicy śmieli się i nucili tuż obok stołu taraskończyków, przy którym panowało głębokie milczenie. Nie mówił nikt, krzątała się jeno służba, szczękały noże i widelce, brzęczały szklanki i dudniły po stole przynoszone półmiski. Niewiadomo czy sprawiła to obecność ponurego Szweda, czy wyraźny niepokój Bomparda, czy wreszcie wszyscy mieli jakieś przeczucie, dosyć, że cała banda ruszyła w smutnym nastroju, niby bataljon bez muzyki ku lodowcowi des Bossons, skąd zaczynała się rzeczywista wyprawa.
Tartarin, stawiając stopę na lodowcu, nie mógł powściągnąć uśmiechu, wspomniawszy Guggi i swoje patentowane kolce Kennedyego. Jakaż była różnica pomiędzy ówczesnym neofitą a alpinistą pierwszorzędnym, jakim był obecnie! Stał silnie i pewnie w swych ogromnych buciskach, które w ostatniej jeszcze chwili portjer hotelowy podkuł czterema ogromnemi gwoźdźmi, umiał posługiwać się oskardem i czasem jeno potrzebował przewodnika, nietyle nawet, by go podtrzymał, ile, by mu wskazał kierunek drogi. Ciemne okulary łagodziły odblask słońca na lodowcu, pokrytym, przez niedawno spadłą lawinę, puchem krystalicznego śniegu i upstrzonym tu i owdzie małemi zielonawemi jeziorkami wody. Były miejsca śliskie i zdradliwe bardzo, ale spokojny, obeznany z rzeczą, a przytem pewny, że niema żadnego niebezpieczeństwa, Tartarin kroczył wzdłuż rozpadlin o brzegach prześwietlających i gładkich, rozwierających się coraz to głębiej, przechodził przez szeregi seraków, tem jedynie zajęty, by dotrzymać kroku Szwedowi, dzielnemu piechurowi, którego długie miękkie sztylpy migały ruchem rytmicznym i pewnym tuż obok laski, stawianej w równych odstępach czasu, podobnej do trzeciej nogi.
Mimo trudności terenowych i uciążliwego marszu pod górę, wiedli w dalszym ciągu rozpoczęty w szalecie dyskurs filozoficzny i co chwila po roztoczy śnieżnej rozlegał się pełny, dźwięczny głos prezesa.
— Drogi Ottonie, zaręczam ci...
Tymczasem Bomparda spotykała jedna przygoda za drugą. Silnie przekonany, jeszcze tego samego ranka, że Tartarin nie wprowadzi w czyn szalonego pomysłu swego i poprzestanie na blagowaniu, że nie „zrobi“ Mont-Blancu, jak pewnie też nie „zrobił” Jungfrau, nieszczęsny kurjer ubrał się jak na spacer, nie podkuł trzewików, nie zastosował nawet swego wynalazku podkuwania stalą stóp żołnierzy, nie zabrał laski, albowiem, zdaniem jego, turyści, którzy „robią” Chimborazo, nie używają tego przyrządu wcale. W ręku miał jeno trzcinę z gałką, kapelusz pilśniowy, otoczony błękitnym welonikiem i ubrany był w długi, elegancki płaszcz angielski. Przestraszył się też nie na żarty, gdy wkroczyli na lodowiec, gdyż łatwo się domyśleć, że „szalbierz”, wbrew temu co opowiadał, nigdy nie „robił” dotąd żadnego szczytu.
Zauważywszy jednak ze szczytu moreny, że Tartarin idzie śmiało po lodzie i nic sobie z przeprawy nie robi, nabrał otuchy i postanowił mu towarzyszyć aż do schroniska Grands-Mulets, gdzie miano przenocować. Niestety, droga stawała się coraz trudniejsza i niebawem przewrócił się na grzbiet, puczem, nie ufając swym nogom, począł posuwać się na czworakach. Jeden z przewodników chciał go podnieść.
— Nie, dziękuję! — odparł. — Czynię to z umysłu! To metoda amerykańska!
Odtąd posuwał się naprzód na rękach i kolanach i ta pozycja wydała mu się bardzo wygodną. Lazł tedy dalej, a długi płaszcz jego zamiatał śnieg. Zachował zresztą zupełny spokój i opowiadał, że razu pewnego w Kordyljerach w ten sposób „zrobił” szczyt, dziesięć tysięcy metrów wysokości mający. Nie dodał tylko, ile mu to zabrało czasu, a musiało potrwać długo, sądząc po wędrówce do Grands-Mulets, gdzie dotarł w godzinę po Tartarinie, okryty błotem, podrapany, z rękami przemarzłemi i pokaleczonemi mimo rękawiczek.
Schronisko, wystawione w Grands-Mulets przez gminę Chamonix, było, w porównaniu do chaty pod Guggi, istnym pałacem. Kiedy Bompard znalazł się tu, na kominie gorzał suty ogień, Tartarin i Szwed suszyli trzewiki, gospodarz mały, zawiędły starzec o długich, siwych włosach, rozkładał przed nimi jeden po drugim wszystkie skarby swego muzeum.
Ponure te zbiory składały się z pamiątek po rozmaitych katastrofach, jakie się zdarzyły na Mont-Blanc od lat przeszło czterdziestu, to jest od objęcia przezeń gospody. Dobywał je z oszklonej szafki, pokazywał i objaśniał szczegółowo.
Ten strzępek sukna i guziki od kamizelki — to pamiątka po pewnym rosyjskim uczonym, zaniesionym huraganem na lodowce Brenwy... Ten kawałek szczęki, to pozostałość po przewodniku słynnej karawany, złożonej z jedenastu turystów i kilkunastu tragarzy, pogrzebanych w śniegu podczas zamieci...
Dzień miał się ku schyłkowi, o szyby bił słaby potrzask śniegu, starzec rozkładał na stole szczątki, gromadził je w stosy i mówił monotonnym, grobowym głosem. Sprawiało to okropne wrażenie, zwłaszcza, że dziwaczny zbieracz roztkliwiał się, głos mu drżał, gdy kreślił tragiczne epizody, a nawet ronił łzy. Rozpłakał się na dobre, pokazując strzęp zielonego welonu pewnej Angielki, zasypanej lawiną w r. Pańskim 1827.
Daremnie bronił się Tartarin, dodając sobie ducha tem, że w r. Pańskim 1827 „Towarzystwo” jeszcze nie ucywilizowało gór i nie umożliwiło „robienia” ich bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo wszystko, ów żałobnik sabaudzki osmucił go tak i przeraził, że wyszedł przed dom odetchnąć świeżem powietrzem.
Zapadła noc, znikły drobne szczegóły. Z ciemnego tła występowały jeno lodowce Bossons, szaro-sine, trupie, a tuż nad niemi zaróżowiona jeszcze promieniami niewidzialnego już dla oka ludzkiego słońca, jarzyła się, niby wulkan śnieżysty, Mont-Blanc. Ten widok rozproszył cienie, zaściełające duszę naszego bohatera i otucha wróciła w jego serce.
W tej chwili zobaczył, że obok niego stoi Bompard.
— To ty, Gonzago... — powiedział. — Wyszedłem trochę na świat. Ten lamentujący dziad zdenerwował mnie trochę, a raczej znudził!
— Tartarinie! — odezwał się Bompard, ściskając mu dłoń, jakby ją chciał połamać. — Sądzę, że masz tego dość i odstąpisz od lekkomyślnego i śmiesznego przedsięwzięcia!
— Cóż to ma znaczyć? — spytał zdumiony Tartarin.
Rozwarł szeroko oczy i patrzył osłupiały na znakomitego kurjera Peruwjańczyków.
Bompard naszkicował mu obraz straszliwych niebezpieczeństw, podał tysiąc sposobów i możliwości śmierci, opisał szczegółowo bezlik rozpadlin, szczelin, gardzieli, lawin różnych typów, wiatrów wyżynnych i zamieci śnieżnych.
Bohater przerwał mu:
— Jesteś niemożliwy kpiarz. Pamiętaj, że wiem o działalności „Towarzystwa“. Czyżby Mont-Blanc nie był ucywilizowany i ubezpieczony, podobnie jak inne szczyty?
— „Towarzystwo”?... Ucywilizowane szczyty? — dziwił się Bompard, zapomniawszy dawno o swej taraskonadzie.
Tartarin powtórzył mu słowo w słowo, co usłyszał w Tellsplatte, wspomniał o każdym szczególe i każdej fincie finansistów, władających Szwajcarją.
Bompard śmiał się serdecznie:
— Więc uwierzyłeś? Wszakże to był żart... blaga... Jesteś taraskończykiem przecież, a nie wiesz co sądzić o tego rodzaju facecjach?
— Więc i Jungfrau nie była ubezpieczona? — spytał Tartarin.
— Naturalnie, że nie!
— A gdyby lina pękła?...
— O, wówczas, biedny mój przyjacielu!...
Bohater zamknął oczy i pobladł ze strachu, wstrząśnięty dreszczem, mimo, że niebezpieczeństwo było poza nim. Wahał się przez chwilę... Stanęły mu w myśli wszystkie kataklizmy... posłyszał wyraźnie łkanie starego oberżysty... Nagle jednak inne myśli przyszły mu do głowy. Kroćset.. cóżby pomyśleli ludzie w Taraskonie? Jakże opuścić sztandar... nie zatknąć go na szczycie? Posiada dobrych przewodników... towarzysza dzielnego w Szwedzie, a przyjaciela w Bompardzie!... Wszakże „zrobił” rzeczywiście Jungfrau!... Czemużby tedy nie miał pokusić się o Mont-Blanc?
Położył żylastą rękę swoją na ramieniu Bomparda i rzekł stanowczo, po męsku:
— Posłuchaj mnie, Gonzago...