Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VII/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Pani Van-Dick, nie pokazała się wciągu dnia całego.
Gdy o jedenastej, wyszedłszy od przyjaciółki któréj znalazła przytułek, wróciła do domu, zdawało się, że wszyscy już w nim spali, taka była cichość, i taka w nim panowała spokojność.
Eufrozyna, zamknąwszy drzwi od swego pokoju zabierała się spać w ślad za innymi, gdy na wspomnienie nocy, od któréj poczęła się jéj dla Tristana nienawiść, nowa myśl zemsty, ale okrutnéj zemsty! przyszła jéj do głowy, a na nie mało nieszczęście mieszkańców spokojnego dotąd domu.
Usiadła przy fortepianie.
Tym razem, już nie myśl ostatnia Webera, ale marsz pogrzebowy Baethowana grzmiał z pod palców Eufrozyny.
Pani Van-Dick grała go z całéj mocy swojéj.
Tristan pierwszy się obudził.
Dorozumiał się natychmiast, że ten żarcik całą noc trwać będzie; z mocném postanowieniem przedsięwziął znieść go bez szemrania. W kilka chwil potém, pan Van-Dick także uchylił powieki. Otóż tego właśnie wieczora, już to wprawdzie tak samo, jak co wieczór, bardzo się spać chciało panu Van-Dickowi.
Kupiec nadto znał dobrze swoją żonę, aby się równocześnie z Tristanem nie domyślił, że ta nieszczęsna muzyka potrwa pięć lub sześć godzin najpewniéj.
Usiadł na łóżku: o! nie przedsięweźmiemy opisywać miny, jaką jego twarz przybrała, gdy zapaliwszy stoczek, ujrzał na zegarze że dopiero spał pół godziny!
Tym razem, nie wypadało powiedzieć Eufrozynie aby się uciszyła, byłoby to sarno, jak żeby jéj powiedzieć: udało ci się zemścić.
Jednakże uśmiech przebiegł po ustach naszego kupca, jak sobie wystawił minę Tristana, który właśnie nad samą spoczywał symfonią.
Jednakowoż słaba to nader była pociecha, w téj wielkiéj kupca boleści; to też twarz wkrótce wróciła do poturbowanego wyrazu.
— To jest obraz wesołego bytu! wymówił do siebie, nie dają mi jeść, nie dają mi spać; otóż przyjemne wieść będę życie!
I pan Van Dick wstał, zarzucił na siebie ubiór, otworzył okno, zapalił cygaro i patrzył się na gwiazdy.
Co do Tristana, ten także wstał, zapalił świecę i próbował, czy mu się czytać nie uda.
Próbował, to jest właściwe słowo.
Okresy które wyczytywał, niedochodziły mu do umysłu, wstrzymywane tą muzyczną barykadą, którą pani Van-Dick niezmordowanie nastawiała, na odpędzenie myśli i snu od męża i Tristana.
Nasz więc przyjaciel wstał także, okrył się, otworzył okno, patrzył w niebo, i zazdrościł tym co mają wyrzuty sumienia w sercu, ale przynajmniéj nie mają fortepianu w domu — O! cnoto! zawołał, takaż to twoja nagroda?
Zresztą noc była prześliczna, i w każdej innéj okoliczności ta smętna muzyka wśród uroczystéj ciszy, byłaby zachwyciła poetyczną duszę, naszego bohatera, nieszczęściem zaś jego było, że odgadłszy cel téj muzyki, i wyrachowawszy czas, przez jaki z pewnością wiedział że trwać będzie, harmonia ta cały powab straciła dla Tristana.
Wprawdzie, marsz pogrzebowy jest przecudny, wspaniały, ale przypuśćmy że ci się spać chce, co prawie każdéj nocy się zdarza, i że ci go grają nie winnym celu, tylko aby ci nieprzyjemność zrobić, i snu ci przeszkodzić; że go grają przycisnąwszy nogą pedał i uderzając całą siłą palcami w klawisze; że ledwie ostatni takt skończą, natychmiast pierwszy poczynają, i że to wszystko, przez pięć godzin nieustannie trwać będzie, a zobaczysz, czy we dwie godziny nie oszalejesz.
Tristan, poczuł po usposobieniu nerwów swoich i po zakręcie głowy, że nie wytrzyma zbyt długo tego arcydzieła, cicho więc otworzywszy drzwi od pokoju, próbował czy mu się nie uda wymknąć i uciec daleko od téj harmonii, gdyż harmonia nie próbowała uciekać od niego: wziąwszy zapas cygar, zszedł, otworzył drzwi szklanne, prowadzące na kwadratowe wyjście dotykające ulicy, i tam oparłszy się jak mógł najwygodniéj na poręczy, palił wciąż cygaro.
Prawda, że muzyka czyli hałas, słabiéj uszu jego dochodził, zaczął więc z cierpliwością zgadzać się zo swoim losem.
Już prawie pięć minut upłynęło jak wypuszczał dym z cygara, gdy machinalnie spojrzawszy się na lewo, zdało mu się że widzi nie daleko siebie także zapalone cygaro, które jakby gwiazdka dla dzieci, migało światełkiem.
Za tym cygarem poznał pana Van-Dick, bo przypomnijmy sobie, że biedny kupiec wstał i stanął w oknie wychodzącym na kwadratowe wyjście, czyli na ulicę.
Tristan zawołał:
— Panie Van-Dick! panie Van-Dick!
Kupiec podniósł głowę i poznał Tristana.
— A to ty jesteś mój drogi! zawołał; niech cię Bóg błogosławi, żeś się znalazł na moją pociechę.
— Chcesz pan powiedzieć niech cię diabli porwą.“
— Od kiedy się obudziłeś?
— Od początku, a pan biedny panie Van-Dick, dawno nie spisz?
— Ja także od początku.
— Była w tém: „ja także“ boleść tak komiczna, że Tristan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Jak ci się zdaje, czy to tak długo trwać będzie? zapytał pan Van-Dick.
— Obawiam się że długo pewnie.
— A to będzie wesoło!
— Panie Van-Dick!
— Hę?
— Przychodzi mi myśl jedna!
— Oh! powiedz ją, to właśnie chwila żeby myśli przychodziły!
— Żebyśmy też poszli spać do hotelu?
— Już jest północ, a zresztą, ja na biedę, znany tu jestem za wiele.
— To prawda! — Czy nie masz nad tę lopszéj myśli?
— Oh nie mam.
— A no! widzę że jesteś szacownym człowiekiem w nieszczęściu.
Pani Van-Dick domyśliwszy się, że pewnie do téj chwili, już jéj antagoniści plac opuścili, podwoiła siły swoje i tak zawzięcie grała, że zdawało się, iż chociażby Bóg wie gdzie znajdowali się, wszędzie i najdalej dosięgnie ich swemi pociskami.
— Ah, już nie wytrzymam wykrzyknął do Tristana Van-Dick: to musi się raz skończyć.
— A no! to prawda.
— Czy silny jesteś?
— Dosyć silny.
— Ale czy doprawdy mocny jesteś?
— O! zapewne że mam dużo siły; ale dla czego się pan oto pytasz?
— Zejdź na palcach cichuteńko i zobacz, czy klucz jest we drzwiach od pokoju mojéj żony. Ja za ciężki jestem, skrzypiałyby schody podemną.
— A cóż potem będzie?
— Potém dasz mi znać czy drzwi zamknięte.
— Dobrze.
Tristan, nie wiedząc do czego to doprowadzić może, i co za wpływ na granie pani Van-Dick wiadomość o kluczu w zamku wywrzeć może, zaczął się bawić swojém położeniem — poszedł z ochotą.
Czém bardziéj się zbliżał do pokoju Eufrozyny, tém huk instrumentu i muzyki zdawał, się przeraźliwszym.
W chwilę potém wrócił.
— No! i cóż tam? zapytał pan Van-Dick, widząc zbliżającego się przyjaciela, towarzysza nieszczęścia.
— Oto klucz jest we drzwiach.
— A więc zejdźmy teraz.
— I cóż tam robić będziemy?
— Zobaczysz. Spuść się na mnie.
Obadwa wtenczas zbliżyli się do kwadratu prowadzącego do pani Van-Dick.
— Idźmy bardzo cicho.
— O możesz pan iść jak ci się podoba, odezwał się Tristan, bo gdyby nawet dom się walił, ręczę, że pani Van-Dick w swojém zapale muzycznym, tego by nie usłyszała.
Przybyli do drzwi od pokoju.
Pan Van-Dick otworzył, a słowa nie wymówiszy przysunął się do fortepianu i uchwycił go silną ręką.
Eufrozyna tyle była zdziwiona tą niespodziewaną podwójną wizytą, że ręce jéj opadły i grać przestała.
— Po co tu przychodzisz? zapytała wstając z krzesła.
— Przychodzimy po ten śliczny instrument.
— A to dla czego?
— Dlatego, aby go po prostu rzucie do kanału.
— Nie tkniecie się go, zaręczam.
— Zobaczymy.
— To jest fortepian, który mam po mojéj matce.
— Przecudne dziedzictwo! Mój drogi Tristanie, weź z drugiéj strony za fortepian, racz mi pomodz znieść na dół ten sprzęt zajmujący.
— To już prawdziwa nikczemność! wykrzyknęła pani Van-Dick, więc mi nie wolno wprawiać się wmuzykę?
— Ona nazywa to wprawianiem się! no! mój Boże! skończmy już raz. Tristanie, bierz za instrument.
— I pan Van-Dick, sam jeden posunął instrumentem.
— Ależ powtarzam, że ton fortepian mam po mojéj matce, płacząc wymówiła Eufrozyna.
I matka ci poleciła, wygrywać na nim marsz pogrzebowy po północy, aby nie dać spać mnie i innym?
Eufrozyna nic nie odpowiedziała.
Nasi panowie pochwycili fortepian.
Kobiety charakteru Eufrozyny są nikczemne, poniżające się, jeżeli nie mogą wezwać na pomoc zgorszenia, co w téj chwili było niepodobieństwem.
— Przestanę grać, odezwała się, widząc że fortepian zabierają.
— Któż nam to zaręczy?
— Zamknij go na klucz, pozwalam.
— Dobrze, zezwalam na to, lecz jeżeli się raz poważysz podobnie i o takiéj porze wygrywać, to go młotem roztłukę.
A to mówiąc, zamknął fortepian, potém wziął klucz i schował go do kieszeni.
Tristan udał się do swego pokoju, a pan Van-Dick do siebie.
Reszta nocy przeszła spokojnie.
Lecz Tristan, odniósłszy świeże zwycięztwo nad Eufrozyną, mógł oczekiwać z jéj strony na podwójną zemstę.
Nazajutrz, przyszły trzy listy od Willema: jeden był do pana Van-Dicka, drugi do Eufrozyny, a trzeci do Tristana.
Czytelnik równie z nami, domyśla się zapewnie, co zawierał w sobie list do Eufrozyny.

Co do listu do jéj męża, ten obéjmował co następuje:
„Mój drogi panie Van-Dick!

„Wszystko idzie jak najlopiéj. Dom Daniela wszystko panu zapłaci; dziś nawet oddał mi na rachunek trzy tysiące franków, które z pewnością jutro pan odbierzesz.
„Za późno już było dzisiaj odrachowywać, opłacać i rewers brać z poczty, a bez takowego zapewnienia balem się odesłać; żeby nie zaginęły, i żeby poczta trudności w wypłaceniu ich panu nie robiła.
„Przyjmij drogi panie, zapewnienie najszczerszego szacunku od sługi swego.
To samo donosił Eufrozynie, z dodatkiem: że kiedy tak pomyślnie i szybko ten interes poszedł, ma nadzieję że i powrót jego przyspieszonym zostanie.
Tristan poznawszy pismo Willema, przez chwile bardzo się ucieszył.
— Ten poczciwy i dobry chłopiec, mnie nie zapomina, pomyślał sobie.
I list otworzył.

„Panie!“

„Odbieram list, a możesz się ani domyślać od kogo. Donoszą mi o nikczemnym i bezczelnym sposobie obejścia się pańskiego, względem mnie, i pomimo najuroczystszej pańskiéj obietnicy że szanować uczucia moje będziesz. Wiem że pan musisz dom pana Van-Dicka porzucić lecz proszę go o oznajmienie mi gdzie się pan udasz; również proszę abyś był w pogotowiu do zejścia się ze mną, gdyż za powrotem moim, powołam pana do zdania mi sprawy z postąpienia jego.”
— A no! widaćże Willem jest niezaprzeczenie niepospolitym głupcem, pomyślał sobie Tristan chowając list do kieszeni i mimo woli westchnąwszy smutnie.
Tego samego dnia, pani Van-Dick zeszła na dół nie tylko na obiad, ale i na śniadanie wspólnie z mężem i Tristanem.
To prawda, że trudno było wydobyć z niéj najmniejsze słowo.
— Ten powrót, obiecuje i zwiastuje mi nową jakąś złość ze strony pani Van-Dick, pomyślił sobie Tristan; nawet pan Van-Dick, od czasu sceny z fortepianem jest względem mnie znacznie ostudzonym, zdaje mi się, że nie późniéj jak jutro, powinienbym dom ten opuścić.
Nazajutrz, Tristan nie powiedziawszy jeszcze, nic panu Van-Dickowi o swojém postanowieniu, zabrał się do upakowywania rzeczy swoich, gdy mu oznajmiono że śniadanie już przyniesione.
Zeszedł, zostawiwszy swój tłomok niezewszystkiém upakowany znalazł w salonie przyjaciółkę pani Van-Dick, którą Eufrozyna na śniadanie zaprosiła, ta ciesząc się i winszując między żoną a mężem zgody, naturalnie miała chęć dokuczyć temu, który ją na jakiś czas zerwał.
Tak sobie przynajmniéj myślał Tristan, widząc minę zimną i prawie pogardliwą z jaką jego przywitanie i ukłon przyjęła.
Co do pana Van-Dicka, ten widząc że się rzecz cała łagodzi, wyciągnął z największą czułością rękę do naszego przyjaciela.
Pani Van-Dick zeszła także, i nie zwracając uwagi, ani na męża, ani na Tristana, prosto poszła do swojéj przyjaciółki.
Pan Edward zupełnie uleczony, zeszedł także z innemi.
— Czyś zrobił to co ci mówiłam? wymówiła cicho do Edwarda matka, całując go i głaszcząc.
— Zrobiłem mamo, odpowiedziało dziecko.
Usiedli wszyscy do stołu.
W kilka chwil potém, pani Van-Dick oderwała się do swojéj przyjaciółki.
— Odebrałam dzisiaj list z Francy i (co było fałszem).
— Od kogo?
— Od mojéj krewnéj Emilii która cię serdecznie pozdrawia.
— Więc listy przyszły? zapytał pan Van-Dick.
Eufrozyna mimowolnie drgnęła.
— Tak jest, odpowiedziała.
— To dziwnie, dla czego nieodebrałem zapowiedzianego wczoraj przez Willema listu?
— To szczególnie, odpowiedziała Eufrozyna, może zapomniał o nim, a cóż ci w tamtym liście obiecywał?
— Trzy tysiące franków od Daniela.
— To warto zająć się i zapytać na poczcie.
Pan Van-Dick zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy oddano dziś rano list z Brukselli? zapytał gospodarz domu.
— Był list, panie.
— Gdzieżeś go podział?
— Położyłem go w sali jadalnéj, w tém miejscu gdzie się zawsze listy do pana składają.
— Poszukajże go zaraz.
— Był tutaj na bufecie.
— Czyż go nie ma?
— Nie ma wcale.
— Gdzieżby się mógł ten list podziać? wyrzekła Eufrozyna.
— Czy pewnym jesteś żeś go tam położył? zapytaj się Athenaisy, czy przyszedłszy tu sprzątać nie położyła go gdzie indziéj.
— Aby tylko nie został skradzionym, zawołała przyjaciółka.
— Przez kogo? zapytał pan Van-Dick.
— Jak się ma w domu swoim nieznajomych... odrzekła Eufrozyna.
Tristan zbladł na tę obelgę.
— Czyż nie znasz pan służących swoich, zapylała Van-Dicka; ten ostatni, zrozumiał po tonie, obelżywe chęci żony i zaraz odpowiedział.
— Eufrozyna ma słuszność, zawsze się można obawiać ludzi służących; jednakowoż bardzoby mnie to dziwiło, bo ten chłopiec ma minę bardzo uczciwą, a za Athenais ja ręczę.
— Ty nie ruszałeś listu? zapytała się syna pani Van-Dick.
— Nie mamo.
— Ale widziałeś go może?
— Widziałem.
— I poznałbyś ten list?
— Poznałbym mamo.
— No! to idź i pomóż go wynaleść Piotrowi.
— A gdzież go mam szukać?
— Szukaj wszędzie.
Dziecko wstało od stołu.
Piotr wrócił z oznajmieniem, że Athenais nie widziała listu.
— Źleś zrobił, żeś położył list na bufecie, nic mi o nim nie powiedziawszy.
— Pani była przy tém, odrzekł służący, a jak już później nie było listu w miejscu gdzie go położyłem, myślałem że go pani wzięła.
Eufrozyna zaczerwieniła się na te bardzo naturalne tłómaczenie.
— Ten list, zamykał w sobie bardzo znaczną wartość, wyrzekł pan Van-Dick, nierozsądnie było rzucać go byle gdzie.
— Panie, odrzekł służący drżąc cały aby go o złodziejstwo nie posądzono, ja jestem uczciwy, niezdolny.....
— Ja cię nie obwiniam mój przyjacielu o nic więcéj, tylko o niedbałość; ten list wynajdzie się, niebój się niczego.
— Roznosiciel listów, mówił daléj służący, wziął rewers od pani na ten list, zdawało mi się że już nie powinienem był nim się opiekować.
— W takim razie musisz wiedzieć co się z listem zrobiło, odezwał się do żony pan Van-Dick.
— Nic nie wiem, odezwała się z pomięszaniem, którego nie zdołała ze wszystkiém ukryć, i chcąc już prawie zerwać się od stołu, gdy w tém dziecię ukazało się z listem w ręku.
— A chwała Bogu! odezwał się Tristan, bo też w nieopowiedzianéj byłem niespokojności.
— Czy to ten? zapytał Edward.
— Tak jest, odrzekł pan Van-Dick biorąc list do ręki, ależ jakim to się sposobem zrobiło te jest odpieczętowany?
Dziecię patrząc się na matkę znakiem tylko dało do zrozumienia, że nic nie wie.
— No przecie, gdzieżeś go znalazł? zapytał pan Van-Dick syna.
— W pokoju pana Tristana, z niejakim wahaniem się odpowiedział mały Edward.
— W moim pokoju? wymówił Tristan, blednąc cokolwiek.
— Tak jest, odpowiedziało dziecię.
— W jakim miejscu w moim pokoju znalazłeś go mój mały przyjacielu? dodał Tristan bardziéj blednąc.
— W tłomoku pana, odrzekł Edward, zaczynając bać się wszystkich oczu, na niego zwróconych.
Tristan podskoczył na krzesło; jakby od gadziny ukąszony.
— Kazali ci popełnić najszkaradniejszą nikczemność moje dziecię, wymówił nasz przyjaciel; to musi się wyjaśnić! proszę, a jeżeli tego potrzeba, wzywam ojca twego, aby cię zmusił do wyznania, kto cię upoważnił do zrobienia i powiedzenia takiej rzeczy.
— Dziecię niewiedzieć co mówi, rzekła Eufrozyna, zaczynając się obawiać skutków dalszego wyjaśniania; list się wynalazł, to już jest rzeczą główną. I zbliżyła się do drzwi; ale Tristan rzucił się między nią a drzwiami i wyjść jéj nie dozwolił.
— Przebacz pani, że przeszkadzam jéj oddaleniu się rzekł Tristan, lecz słysząc moje oskarżenie winnaś pani i uniewinnienie moje równie usłyszeć.
Dziecię spojrzało się na matkę i nie wiedziało co z sobą począć i gdzie się schować.
— Ten list rozpieczętowany, znaleziony w tłomoku który na drogę upakowywałem, wyrzekł Tristan, nie mógł być przez nikogo włożony, tylko przez tego który go rozpieczętował i wiedział co w sobie zawiera. Dziecię nie mogło go szukać w moim tłomoku, prędzéj wszędzie indziéj, i chyba tylko, że za wyraźną namową udało się do mego pokoju. Panie Van-Dick, racz pan przykazać Edwardowi aby wyznał, kto mu kazał szukać listu w moim tłomoku.
— Odpowiedz! zawołał groźnie pan Van-Dick do dziecka, widząc że okoliczność zaczynała być ważną, odpowiedz! zapytał tonem wzruszonym i nie dozwalającym kłamstwa.
— To mama kazała, płacząc, odpowiedziało dziecię.
Można sobie wystawić, jakie wrażenie na oczekującym panu Van-Dick i Tristanie takiéj odpowiedzi, wywarły słowa dziecięcia; ale na przyjaciółce, którą pani Van-Dick wyraźnie jak by na świadka obiecywanego sobie tryumfu zaprosiła, jéj wrażenia trudno nam opisać.
— Dziecię kłamie, odezwała się matka.
— Cicho bądź pani, odezwał się nakazującym tonem pan Van-Dick. Co ci matka kazała zrobić i powiedzieć? zapytał dziecka, powiedz prawdę, gdyż inaczéj wypędzę cię z domu.
— Mama, odpowiedziało śród płaczu dziecię, najpierwéj wysłała mnie abym list włożył w tłomok pana Tristana i powiedziała, że jak przy stole każę mi szukać listu, abym go wziął z tamtąd i powiedział zkąd go przynoszę i gdzie go znalazłem.
Pani Van-Dick blada jakby martwa, nieodpowiedziała ani słowa.
— Nie skłamałeś? zapytał ojciec syna.
— Nie papo, przysięgam.
— To dobrze, odpowiedział kupiec wstając od stołu; idź pani do swego pokoju, wymówił do żony, urządzimy między sobą w ten sposób interesa, że najpierwéj dziś jeszcze mój dom opuścisz, gdyż nie chcę mieć blisko siebie złodziejstwa.
Pani Van-Dick wyszła.
— Pan pojmujesz, wymówił Tristan zbliżając się do pana Van-Dicka, że dopóki z przyczyny mojéj doświadczałeś tylko nieprzyjemnych różnych psotek, dopóty siedziałem na miejscu, lecz po takiém oskarżeniu jakie mnie spotkało, muszę dom pana opuścić i musiałem sobie tak postąpić jak postąpiłem.
— Tak jest mój przyjacielu, odrzekł pan Nan-Dick, wyciągając do niego rękę, i obcierając pot z czoła po wzruszeniu, do jakiego nigdy natura jego nawykłą niebyła. We wszystkiem postąpiłeś jak się należało i co twoją powinnością było, reszta do mnie należy.
Przyjaciółka cała drżąca, upadła napół żywa na krzesło i nie wiedziała jaką przybrać postawę.
Tristan wrócił do swego pokoju, i bardzo naturalnie, iż po przejściu takiem aż mu się słabo zrobiło; rozważywszy na jakie się prześladowania narażał, wspomniawszy sobie do tego list Willema i utraconą przyjaźń jego; (sądząc że wszystko już dla niego stracone i że chwila rozpaczy nadeszła, mimowolnie łzy mu się z oczu puściły, i tylko był wstanie wzywać imienia matki swéj i Ludwiki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.