<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody pana Marka Hińczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Albae gallinae filius...

Historyi bohatéra naszego początek był równie podziwienia godny, jak późniejsze jego losy, a wiadomo powszechnie, iż początek właśnie najtrudniejszą jest rzeczą... o czém i z toku powieści naszéj przekonać się łatwo, gdyby to axioma nowego potwierdzenia potrzebowało. Nie ulega wszakże wypadek ten najmniejszéj wątpliwości, gdyż on sam go był zwykł przyjaciołom w ten sposób opowiadać, chociaż nie było się tak dalece z czém chwalić.
Rodziców straciwszy, pono w pieluchach jeszcze, z jakiéjś gorączki zaraźliwéj, dostał się siérota opiekunowi, który niedobitki mająteczku roztrwonił i zmarł. Gdy się to stało, chłopak nie miał nad lat cztery czy pięć. Ani domu, ani łomu, ani rodziny, ani opieki, ani żadnéj rzeczy, którą w naszym stanie społecznym i uporządkowanym, potrosze mają wszyscy; że jednak są u nas poczciwe dusze, a nawet między temi rodzinami, które Pan Bóg obficie konsolacyami obdarzył, siérotkę wzięli sąsiedzi. Pomywał, a wedle wszelkiego podobieństwa i oblizywać musiał talérze; popychano go w koszulinie, boso, od dworu do oficyn, z oficyn do kuchni, na folwark, i nie było przykładném, że mu rózgę dawano w ręce, wprawiając do przyszłéj walki z życiem, paszeniem gęsi. Ktoby był wówczas odgadł, patrząc na ogorzałego, rozczochranego, bez czapki i obuwia chłopca, który rękawa od zgrzebnéj koszuli, zamiast chustki do nosa używał, że to przecie było dziecię szlacheckiéj krwi najczystszéj, a rodzice, dziadowie i pradziadowie, posesyonaci i urzędnicy.
Ale to chodzi po świecie.... Książęta w piecu palą, a kominiarczyki zostają ministrami. Gdzieindziéj, takowa przemiana byłaby może nawet mniéj dziwną, u nas zaś taki upadek szlachcica, głębokie wywoływał westchnienia z piersi najobojętniejszych ludzi.
Litościwi sąsiedzi często-gęsto, pokazując siérotkę kroczącego za stadem, mówili gościom:
— Czybyście uwierzyli, że to szlachcic!
Wyrobiła się była nawet w przedpokoju legenda, że pochodził pastuszek z rodziny, którą jakaś prababka do piątego pokolenia wyklęła. Szeptano to pocichu. Szlachectwo owe chłopca, o którém on sam bodaj nawet nie wiedział o te czasy, służyło mu niezgorzéj: ekonom dawał czasem śniadanie, ekonomowa gruszkę lub jabłko, słudzy to, czego sami zjeść nie mogli: z wyżłem legawym, faworytem, pożywał reszty pańskiego stołu.
I dziwne są sprawy losu: gdy pańskie dzieci chuchane, karmione, pielęgnowane, wyglądały chérlawo, blado, skrofulicznie; chłopiec bosy, goły, sypiający w popiele, pasający gęsi w wolnych chwilach, był zdrów, rumiany, silny, wytrzymały i nad wiek roztropny. Biéda bywa czasem doskonałą guwernantką, i choć ostrą, ale skuteczną matuchną.
Jednego razu, gdy z gęśmi, wieczorem, tryumfalnie wchodził dzieciak na dziedziniec, jegomość siedząc w ganku z kwestarzem bernardyńskim nad lampeczką miodu, pokazał mu go śmiejąc się.
— A wiész, Ojcze Serafinie, co to za zacz ten bęben?
— Ze wsi siérota, pewnie — odpowiedział O. Serafin.
— Sierota, toście zgadli; ale nie ze wsi.
— A zkąd?
— No! dziwne są czasem zrządzenia Boże, wszakci to dobréj staréj, szlacheckiéj rodziny potomek.... ale mu wszyscy wymarli i majątek poszedł w obce ręce, a ot to biédactwo, gdyby u nas przytuliska nie miało, zmarłoby może z głodu.
Bernardyn popatrzył na chłopca, któremu z pod koszuli wspaniale goły brzuszyna wyglądał i kiwnął nań palcem. Wprawdzie dzieciak takich księży nie widując, miał pewną obawę habita, pasków, ba nawet okrągłéj, wielce okazałéj twarzy ks. Serafina; ale to była natura taka już z młodości rzeźka i odważna, iż choć mu łydki drżały, poszedł. Stanął na wschodkach od ganku, ręce z rózgą w tył założył, głowę podniósł i patrzał śmiało: czapki nie potrzebował zdejmować, bo jéj nie miał.
— Przeżegnaj się — rzekł Bernardyn.
Chłopiec gębę otworzył. Wątpliwém nader było, czy umiał się przeżegnać. Dalsze badanie okazało, że w stanie natury żyjąc, potomek gorliwych katolików, w rzeczach wiary fatalnie był zacofany. O Panu Bogu wiedział i o dyable coś zasłyszał; zresztą teologia mu była obcą, i niewiele się o nią troszczył. Lubił bardzo pieczone kartofle.
Odkrycie tego tak dzikiego pastuszka, mocno zawstydziło opiekuna, a ks. Serafina zakłopotało. We dworze nie było komu bakałarzować, a ci co się dziś nim zajmowali, rychléj klnąć niż żegnać się zdolni byli nauczyć. Bernardyn opatrzywszy chłopca, oświadczył żeby go do klasztoru mógł wziąć, bo tam chłopców im do posług brakło, a siérota zdrowo i silnie wyglądał; tylko trzeba się było rozmówić z ks. gwardyanem. Gospodarz nie był od tego.
W tydzień potém, gdy odsyłano owies do Mendla Szarego, wsadzono na wóz chłopczynę, okrywszy go sponiewieraną siermiężką, i płaczącego okrutnie oddano ks. Bernardynom w prezencie.
Tu otrzymał miejsce nadetatowe przy kuchni, ale zarazem buty, koszulę, spodnie, którego w dumę wbijały, i spencerek zadługi ale wygodny. Rękawy zataczał, a poły dochodziły do kolan: miano nadzieję że wyrośnie. Księża byli dlań dobrzy, furtyan tylko obchodził się ostro, a koledzy, chłopaki zakrystyjne, dużo starsze, kuksali nielitościwie. Nauczono pacierza, ba nawet poczęto myśléć o alfabecie, ale chłopak do praktycznych rzeczy niesłychanie zdatny, zrazu liter nie mógł ani ukąsić. Odłożono studya na poźniéj.
Tu do kształcenia się i poznania świata, pole było szerokie. Na wsi życie nie miało téj rozmaitości, téj wszechstronności co tutaj. Chłopiec patrzał a patrzał, prawie przestraszony zrazu, potém nabrawszy otuchy, z ciekawością nadzwyczajną. I tak rósł.
Ze krwi szlacheckiéj zostało mu jedno, że nie wiedzieć zkąd i dlaczego butę miał okrutną. Dobre przyjmował, jako wypłatę należności, a za złe, nie umiejąc katechizmu jeszcze, płacił sowicie. Brał plagi i milczał.
Był ten zwyczaj zachowywany w klasztorze, że Ojciec kanafarz, chłopcom z obrachunku tygodniowego przypadającą należność wydzielał i dopełniał obowiązku nie szczędząc silnéj dłoni, którą potém obżałowany powinien był ucałować. Otóż chłopca nigdy nie można było do tego skłonić, aby dobrowolnie po rószczce Ducha Świętego, rękę O. kanafarza poślinił: musiano mu upartą głowę zgiąć i usta przycisnąć do dłoni.... aby formalność dopełnioną została.
Zresztą chłopiec był dobry: gdy go co bawiło, czynnie się tém zajmował; gdy go nudziło, ciężko było zmusić do roboty: w ogóle siedzieć na słońcu, dumać, ptaszki wykręcać, bąka puszczać, i z założonemi rękami leżeć do góry żołądkiem, było mu najulubieńszém.
Czasem gwoli odpoczynkowi i dumaniu chował się tak, że go po całych dniach szukać musiano. Miał on swoje komórki, skrytki, dziury, kąty, a że w klasztorze kryjówek nie brakło, mieniał je tak, że go często trudno było wyszukać. Gdy go znaleziono, śmiał się, kułakiem zasłaniając, choć udawał że płacze. Straszył go furtyan szubienicą, ale że jéj nigdy w życiu nie widział, wiele się téż nie obawiał.
Takie preludya odegrywał sobie los z bohatérem naszym. Wyrósł pod cieniem murów klasztornych do lat dwunastu, nauczył się czytać i pisać krzywo, rysował na murach wcale ładnie rycerzy w stosowanych kapeluszach na koniach, do mamutów podobnych, zresztą charakter swój bez uszczerbku zachował. Nazywano go pospolicie mrukiem, bo więcéj mruczał niż mówił. Choć nie miał spełna lat dwunastu, wyglądał na piętnastolatka; piękny nie był, ale rumiany, zdrów, barczysty i rozrosły. Włos mu się jeżył drapieżnie na głowie i nigdy się grzebieniem upokorzyć nie dawał: rósł stercząco. Oczy były małe, ale żwawe; nos duży, orli, usta niewielkie, ściśnięte.
Służył do mszy wybornie. O. Serafin, który go pierwszy do klasztoru wprowadził, zawsze się nim najczuléj opiekował: inni Ojcowie nie mieli dlań sympatyi. Rówieśnicy téż poprzyjaźnić się z nim bardzo nie mogli. Zły nie był, ale serca nie otworzył nikomu; zwano go więc nie tylko mrukiem, ale i hardym w dodatku.
Był to dzień czerwcowy, chłopiec wyszedł za mur kościelny i siadł na słońcu wygrzéwać się. Ręce założył, wygodnie nogi umieścił i dumał. Nie możemy zaręczyć czy o niebieskich migdałach, bo z migdałami w ogóle mało był obeznany. Nagle huknęło mu coś tak przeraźliwie nad uchem, że przestraszywszy się na nogi porwał, a wedle obyczaju, pięści obie zwarłszy, już się puścił karać zuchwalca, który mu przerwał filozoficzne dumania; gdy spostrzegłszy wielce poważną nieznajomą postać, zawstydzony cofnąć się musiał.
Przed nim stał otyły jegomość w starym stroju, jaki podówczas noszono, otyły, silny, zdrów, ogromny jak olbrzym i wcale z pańska wyglądający. Twarz miał szeroką jak księżyc w pełni, podbródek troisty, a że głowa była podgolona, a czapeczka na niéj na bakier, facyata jeszcze się ogromniejszą wydawała. Zdobił ją zawiesisty wąs w dodatku. Jegomość ów trzymał się w boki i śmiał się.
Potém zwolna dobywszy z szerokich hajdawerów, starannie obejrzany gładki trzygrośniak, w sposobie wynagrodzenia chciał go dać chłopcu wystraszonemu. Siérota jakkolwiek znał wartość pieniędzy, cofnął się gniewny i odpadł aż pod mur, do którego się przytulił.
Nie podobało się to wesołemu przechodniowi, który przystąpiwszy, ujął go za ucho i trzymając w ten sposób, zapytał — co za jeden?
Siérota byłby pewnie zmilczał, gdyby nie ucho; palce, które je trzymały, okrutnie były silne, a figura do któréj należały, strasznie pańska.
— Coś ty za jeden? hę? słyszysz? — powtórzył przechodzący.
— Od Ojców z zakrystyi.
— Jak ci imię?
— A co panu do tego?
— Ja ci zaraz pokażę co do tego.... Gadaj jak ci imię?
— Marek.
— Marek! a nazwisko?
— Ale po cóż panu nazwisko?
— Po co? wiesz po co? oto dlatego chcę żebyś gadał, że ty gadać nie chcesz. Mów mi zaraz nazwisko!
— No, Hińcza, Hińcza — odparł chłopak wyrywając się i niemal płacząc; ale zaledwie wymówił swe szlacheckie nazwisko, gdy ów potentat ucho puścił, oczy otworzył i stanął jak wryty.
— Jaki Hińcza? co za Hińcza!
Chłopiec spojrzał śmieléj, oglądnął się w stronę, pokazał język i drapnął. Słyszał już tylko wołanie za sobą, ale puściwszy się nie oglądał: jednym susem wpadł na drabinę w dzwonnicy i jak kot na górę.
Dzwonnica miała dwa piętra i nie była nazbyt uczęszczaną. Sznury od dzwonów dozwalały rozkołysać je bez włażenia na górę; niekiedy tylko gdy się co popsuło lub do wielkiego dzwonu, włażono.
Marek miał tu na drugiém piętrze rodzaj schówki, w któréj spędzał chwile próżniacze, leżąc na przyniesionéj słomie i sianie. A że rzadko kto tam właził, miał tu niemal całe gospodarstwo: różne zakazane sprzęty, zapasy, przechowane owoce i t. p. Kładł się zwykle tak, że przez okno miał widok na miasteczko. Nad głową kilka gniazd wróbli i jaskółek dostarczały materyału do postrzeżeń, historyi naturalnéj się tyczących. Były wreszcie i myszy i pająk z olbrzymią nitką i różne istoty znane poufale Markowi. Czasem godziny całe spędzał tu, przyglądając się żywotowi i sprawom téj menażeryi swojéj. Nie zaręczamy za to, żeby na młodych wróblach anatomii się nie uczył.
Tu to w bezpieczne miejsce schronił się winowajca nasz i legł. Okno drugie, nieco wyższe i wązkie, dozwalało widziéć téż dziedziniec klasztorny i główne wnijścia. Spostrzegł przez nie owego szlachcica kroczącego żywo do furty i wchodzącego do wnętrza. Obrachował się z sumieniem: język pokazał to prawda, ale w jego przekonaniu, wedle dosadnego wyrażenia się własnego, było to: kwita byka za indyka i jeszcze kto wié czy kwita? bo ucho bolało.
Szlachcic wszakże poszedł się oczywiście skarżyć, potrzeba było burzę przesiedzieć w kryjówce. Oko tylko miał na klasztor. Za kwadrans dobry spostrzegł że go szukano, rozlecieli się chłopcy, braciszkowie; hukano, wołano: napróżno. O tym barłogu jego na dzwonnicy wiedział jeden tylko Kaziuk, który go przypadkiem odkrył; ten wszakże bał się straszliwie Marka i wydać go nie mógł. Szukanie nadaremne trwało dobre pół godziny. Winowajca śmiał się. Postanowił on sobie nie wychylać się, aż ujrzy odchodzącego szlachcica. Ale szlachcic nie tylko nie myślał wyjść, stało się gorzéj: zaszła bryka porządna i wóz jego na podwórze; zadysponowano ludziom aby tłomok znieśli do prowincyalskiej celi — i został na noc.
Położenie stawało się nader przykrém, nadchodziła bowiem pora wieczerzy, któréj Marek opuszczać był nie zwykł. Ukrywać się nocą na wieży niepodobna, trzeba było znijść, narażając się na wszystkie nieobliczone następstwa owéj niefortunnéj i w zapale sierdzistym popełnionéj manifestacyi. Sam powiadał późniéj, że w przewidywaniu egzekucyi kapitalnéj i doraźnéj, sądząc że ona odbędzie się bez poprzedniego wyzucia z garderoby, obwarował się zwitkiem starych podartych ksiąg, gotyckim drukiem bitych, których na wieży była kupa ogromna, gwoli szczurom i myszom złożona. Ten pancerz zdawał mu się na wszelki wypadek użytecznym.
Cichuteńko wszedłszy do kuchni, usiadł za piecem i udawał że drzémie. Tu z okrzykiem ogromnym odkrył go O. kanafarz.
— Marku piekielny! Panie Boże odpuść — zawołał — co ty tu, bestyo jakaś, Panie odpuść, robisz? Ciebie od godzin dwóch po całym klasztorze szukają... a ty....
Marek grał rolę zaspanego.
Pod ciupasem prowadząc go sam O. kanafarz, zapukał do celi gwardyana i złożywszy pocałunek na ręku przełożonego, objaśnił iż winowajca spał w kuchni za piecem niedostrzeżony.
W celi O. gwardyana, szlachcic ów siedział przy miodzie; zobaczywszy Marka, natychmiast się zbliżył ku niemu, ale śmiejąc się: chłopak widząc podnoszącą się rękę, już się aż ugiął, bojąc o ucho; szlachcic go tylko pogłaskał po jeżących włosach.
— Czegoś ty się zląkł? czegoś się nadąsał? ha? szlachecka naturo? — rzekł śmiejąc się — dobra krew! Jak Pannę Najświętszą kocham.... dobra krew.... no i Hińcza!
Począł śmiać się wesoło.
— A wiész, błaźnie — dodał po chwili gładząc wąsa, na którym widać trochę miodu zostało — że ta cała awantura arabska, może ci wyjść na dobre; tylko mi prawdę mów: patrz mi w oczy.
Chłopiec podniósł ślépki.
— Jesteś Hińcza? hę? gdzie mieszkali twoi rodzice? jak się nazywała wioska wasza? jakiego wy herbu jesteście?
Marek o swojém pochodzeniu tyle tylko wiedział, że był szlachcic, ale co znaczyło owo szlachectwo, niespełna.... domyślał się, że mu to przecie jakąś wyższość dawało nad innymi urwisami zakrystyjnemi. Co się tyczy wioski, słyszał że się nazywała Zadasie; o herbie nie miał najmniejszego wyobrażenia, coby to było za stworzenie. Zamilkł więc i usta otworzył, jak zwykle czynią ci, co się głęboko zadumają.
— Hę? — spytał szlachcic — gadajże.
— A kiedy ja nic nie wiem — rzekł Marek — ino, że wioska się podobno nazywała Zadasie.
— No! no! to już herbu Działosza, jak Boga kocham — zawołał gość — ale jakże u kaduka dali ci się tak zmarnować? hę?
O. gwardyan przyszedł w pomoc nieszczęśliwemu siérocie.
— Rodzice go odumarli w pieluchach, proszę pana Łowczego, opiekun do reszty mienie roztrwonił i dziecko gęsi pasło u sąsiada, co je zlitowawszy się wziął do dworu, gdy nasz kwestarz O. Serafin ujrzawszy niebożątko, i przekonawszy się iż nawet przeżegnać się nie umiało, dziko rosnąc, przybrał je do klasztoru.
— Ja o tym Hińczy słyszałem — mówił szlachcic — boć to i nazwisko było i herb jeden i przecie pokrewny, choć od stryjecznych stryjeczny, ale zawsze swój. A nawet chłopiec ma w nosie coś naszych rysów i twarz będzie Hińczoska jak wyrośnie. No, proszę, gdyby mi się nie zachciało piechotą po bruku przejść, aby się na wozie nie trząść; gdyby chłopiec nie wylazł się grzać, gdyby on mi języka nie pokazał; gdybym mu ja nad uchem nie huknął: nie wiedziałbym że się Hińcza z Hińczą spotkał i byłby chłopiec kuchtą ad saecula saeculorum, a tak? kto to wié? kto wié? Ojcze! — rzekł zwracając się do gwardyana — do nauki ma ochotę?
Gwardyan choć może byłby się chętnie z klasztoru pozbył darmozjada, miał sumienie przecie; nie zaraz się zebrał na odpowiedź, brodę pogładził, tabaki zażył, chustką kolorową się otarł, schował ją do rękawa; potém ręce obie zasunął w nie.... i powoli począł:
— Żeby tak szczególny geniusz w nim do nauki miał się okazywać, tego nie powiem, i znowu złych tak bardzo skłonności, krom ponurego i dzikowatego usposobienia w nim nie znam. Wielkich się z niego rzeczy spodziewać trudno, ale gdyby mu Pan Bóg zagon dał i gospodarstwo, nie byłby pewnie gorszy od innych.
— Hę? — spytał Łowczy — to jegomość sobie stan nasz wieśniaczy tak bardzo lekceważysz?
— Ale uchowaj Boże! — zawołał gwardyan, ręce z rękawów nagle wyrwawszy do góry — quod Deus avertat! A zkądże wszelkie illustracye i co najlepszego mamy, płynie, jeśli nie ex nobilissima fonte, ze szlachty, z ziemian? Przyznasz mi jednak, panie Łowczy, że kto spokojnie chce Pana Boga chwalić, rozumem nie świdrując głęboko, ten na wsi najłacniéj sobie może żywot przesiedzieć, procul negotiis.
Szlachcic patrzał w chłopca jak w tęczę, Marek zaś widząc że go za uszy już kręcić nie myśli, nabrał otuchy i oczyma mu odpowiadał.
— A jednak ma roztropną fizys — rzekł Łowczy.
Gwardyan zażył tabaki — qui tacet consentire videtur: zmilczał.
— Czy wisusowaty? czy urwiszowaty? czy do bójki skłonny? czy pracowity?....
Gwardyan chustkę znowu dobył i szeroko rozkładać ją począł, wpatrując się w nią, jak gdyby na niéj stało coś napisanego; potém kichnął, nastąpiło „sto lat zdrowia!“ i chwila do namysłu się upiekła.
— Spokojnego temperamentu nie jest — rzekł wreszcie — ale młodość wykipieć musi... bić się... lubi.... ażeby był nadzwyczaj pracowity, nie powiem, o! tego nie powiem.... nie.
Hińcza zamiast się tém zmartwić, uśmiechnął się i szepnął:
— Nasza krew, mój Ojcze... krzywdy sobie uczynić nie da.... a robota mu śmierdzi.... nasza krew...!
Pogładził pod brodę i dodał mrugając na gwardyana....
— U nas to się wszystko trafia za młodu, a potém poprawia.... i on téż się do nauki i do roboty weźmie.... ale weźmie.... nieprawdaż?
Marek się uśmiechnął tylko.
Szlachcic go poklepał po ramieniu.
— Zbierz, błaźnie, rupiecie — rzekł — jutro ze mną pojedziesz do Rogowa. Wszak ks. gwardyan słowo mi dał?
Ksiądz się skłonił.
— Com przyrzekł klasztorowi, święcie dotrzymam.... Chłopcze, chcesz jechać ze mną?
Marek zagadnięty w ten sposób, zadumał się: nie jasny dlań był cel téj podróży, a w dodatku nauka i robota groziła. Mimo O. kanafarza i furtyana, mimo różnych niedogodności, pobyt w klasztorze miał swe korzyści. Do nauki nazbyt nie pędzono, w obawie, aby dotarłszy zadaleko, nie spotkał się gdzie z Voltairem, o którym chodziły słuchy, że go Sułtan płacił, aby wiarę Mahometa propagował po Europie.... roboty nadto ciężkiéj nie było; Ojcowie w ogóle i sami sobie pensów zbytnich nie zadawali, i dla biédnéj młodzieży byli łagodni; potém przez lat kilka nawykło się do miejsca.... i... lenistwo się odzywało. Któż mógł wiedzieć, co szlachcic miał za zamiary? Fatalnym prejudykatem przeciwko niemu było to, że za uszy kręcił, i silny jak wół, a drapieżny, mógł w przypadku nieporozumienia straszniejszym być od O. kanafarza.
— A pocóż ja mam jechać? — spytał Marek.
— Po co? zaraz skrutatorskie pytanie! zaraz negacya! — zawołał Łowczy. — Jesteś małoletni, Hińcza, należysz mi się z prawa, bo ja jestem Hińcza z Rogowa, a ty z Zadasia, goły jak palec... i krew Hińczów nie powinna się po kuchniach wycierać za piecami. Biorę cię et faciam mości panie!
Tego także nie dobrze zrozumiał siérota, wszakże domyślał się jednak, iż faciam mości panie, coś niezgorszego być musiało, a co najmniéj oznaczać mogło nowe szarawary, kurtkę i buty.
Jeszcze namyślał się, gdy gwardyan postępując, rzekł:
— A padnij-że do nóg dobroczyńcy, a pocałuj-że go w kolana, nequissimus jakiś, co stoisz jak kołek? hę? — i nagiął go ku ziemi; twardy jednak kark Hińczowski nie dał się złamać i Marek ledwie do brzucha Łowczego ugiąwszy się, niby pocałował rękę nastawioną, ale na kredyt, nie czując, za coby miał być wdzięcznym.
— No, vade po manatki, a jutro o świcie w drogę... zrobię z ciebie człowieka! verbum nobile!
Nim bohatér grający główną rolę w tym wypadku, który do akt klasztornych i historia domus został wpisany, wyszedł oswobodzony na korytarz; już niewiadomo jakim sposobem wszyscy towarzysze, Ojcowie, aż do furtyana i kanafarza wiedzieli o świetnych losach jego. Wrażenie, jakie to na nich uczyniło, najmocniej pewno ze wszystkiego przekonało Marka, iż mu się musiało trafić coś szczęśliwego, czego sobie wytłumaczyć nie umiał. Wspomnieliśmy, że wielomównym nie był, że potrosze był dziki; wszakże jeśli z kim, to ze starym O. Serafinem, pierwszym swoim dobroczyńcą, był w dobrych stosunkach, skutkiem tego, że starowina się do niego przywiązał. W korytarzu czekał nań O. Serafin i zaprowadził do swojéj celi.
Tu pocałowawszy go w głowę i pogłaskawszy, rzekł:
— Widzisz, chłopcze, Bóg ma litość nad siérotami: ot, jakie cię to szczęście spotkało!
— Ale, proszę Ojca... ja bo nie rozumiem — rzekł Marek.
— Jakże nie rozumiesz? Ojcze niebieski! — zawołał O. Serafin. — Wszakcito bezdzietny i bezżenny stary Hińcza cię bierze: nic pewniejszego nad to że przysposobi, i ty siérota, biédota, nędzota, możesz jeszcze zajść, Bóg wié jak daleko! Ojcze niebieski! Jużciżci tam sto razy lepiéj będzie jak w klasztorze między kuchtami i tą hałastrą... Odda cię do szkół.
Marek pobladł, miał wrodzony wstręt do szkoły, o któréj chodziły w klasztorze zastraszające wieści: o oślich uszach, o nadmiarze pracy, o sobotnich rachunkach, o surowości nauczycieli. Nawykły do pewnéj swobody, wzdrygał się na myśl samą o szkole, począł bodaj płakać. O. Serafin wziął to w dobréj wierze za rozczulenie z powodu rozstania i sam téż łzę uronił. Dał chłopcu wiśni, które stały na stoliku, wyściskał go i odprawił.
Dziwna rzecz! dawni poufali towarzysze, nie wyjmując Kaziuka, z pewném uszanowaniem i nadzwyczajną ciekawością go otoczyli, postępując jak Indyanin z kamieniem znalezionym na drodze, który nagle okazał się dyamentem. Marek zdumniał, Kaziuk ledwie ośmielił się podać mu rękę; płakał, polecając się jego pamięci i szepnął:
— Jak będziesz szczęśliwy.... pamiętaj téż o mnie: jam ci nigdy krzywdy nie uczynił!
Próżne to były słowa, bo Marek ledwie w téj chwili sam o sobie pamiętał, tak mu się w głowie przewracało od tego szczęścia, którego się dosmakować nie mógł, przyjmując je za dobrą monetę, na wiarę drugich.
Nie wiém z pewnością, czy na pożegnanie zwykło się wychowańcom gospodarskim dawać sowitszą wieczerzę; to pewna, że ta, którą dziś Marek otrzymał, była dostatnia i wykwintna.... a podana prawie jakby gościowi.
Nazajutrz po mszy pierwszéj, summo mane, szlachcic siadł do bryki i chłopca przy sobie zapakował, pożegnał księży.... konie ruszyły: świat szeroki roztoczył się przed oczyma siéroty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.