Przygody pana Marka Hińczy/X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przygody pana Marka Hińczy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zostawiliśmy Łowczego naszego, Starościnę, pana Downara i całe towarzystwo owe, w chwili krytycznéj a nader ważnéj; słuszna jest więc, abyśmy, nim tę wierzytelną szlachecką dokończymy historyą, uwiadomili o losie poczciwego pana Mikołaja Hińczy, ciekawego czytelnika.
Tegoż samego dnia, niby przypadkowo a w istocie, by z owoców swojéj zapobiegliwości korzystać, zjawił się w Wężownie Kruk, łagodny jak baranek, grzeczny, cichy i wszystkiem co tu zaszło niezmiernie zdziwiony.
Patrzał się z kąta na Łowczego, rozczulającego się przy Starościnie; na pana Downara, impetycznie biorącego się do pięknéj panny, która go bardzo niechętnie przyjmowała: na wszystkich i na wszystko, jedném słowem, co się tu wywiązało.
Któżby z jego starań pokątnych, a czego wcale przewidywać nie mógł, któżby mógł odgadnąć, że się Starościna zręcznie wykręci sianem, aby przy swojém pozostać?
Zakąsił wargi i rzekł w duszy:
— A niech-że ją kaci porwą! Kuta baba, to prawda, ale ja téż na gołoledzi się trzymam. No! zobaczymy!
Wieczorem wedle zwyczaju, Łowczy usolenizowawszy się w Wężownie skarbniczkiem, parą kucykami do Maczek powracał.
— Ja się do jegomości przysiądę? — rzekł Kruk.
— To się przysiądź! — odparł Łowczy — nie będzie mi tak smutno: zagramy jeszcze w warcaby.
Przyjechali tedy razem, ale całą drogę nie mówili nic, dla ludzi: Łowczy sapał, a zdawało mu się, że wzdychał; Kruk chrząkał, a był przekonany może, iż prowadzi rozmowę. Tak dostali się do Maczek, gdzie jeszcze butelczyna się znalazła.
Łowczy wdział biały kitel ze sznurem i postawiono im warcaby.
— No, co asindziéj mówisz na to wszystko! — zawołał Łowczy — mirabilia Dei! mosterdziejku! powiadam ci: odmłodniałem, orzeźwiałem... i zobaczysz, bylem z Karlsbadu powrócił, ze Starościnką mazura będę tańczył.
— Aby nie z Kostusią! — mruknął Kruk.
— Z jaką Kostusią? co ty pleciesz! jéj imię...
— Ale ba... to nie o nią idzie: kto się w asindzieja wieku żeni, z młodą jeszcze kobietą, wiesz przecie, że sobie ćwieczki w trumnę wbija.
— E, e, e! bałamuctwo! — zawołał Łowczy — będziesz mnie ty straszył!
— Co ja mam darmo asindzieja straszyć, to rzecz tak jak dokonana... spytałeś, tom odpowiedział. Głupstwo się zrobiło: nie ma co gadać.
— A ty sam forytowałeś to pierwszy? Jak Boga kocham! — krzyknął Łowczy — ty piérwszy; od ciebiem to posłyszał: a teraz, przekoro nieszczęsny, przychodzisz mi krakać nad głową.
— Czyżeś Łowczy nie zrozumiał, żem sobie żartował...
— Et! et! asindziéj... no! posuwaj warcaby!
Zamilkli grając.
— Ale powiedz-że mi Krusiu, jak mnie kochasz, czyż ja już doprawdy takie głupstwo robię?
— Niech-że Łowczy sam sądzi: co ja mu tu mam mówić: kobiéta młoda, trzpiot, bałamutka... wy z pedogrą...
— Ale to przejdzie, to nie jest pedogra prawdziwa.
— Tak, tylko że pani Kocowa nie dla waszeci: nie zaprzeczysz?
— A właśnie że dla mnie — gorąco zaprotestował Łowczy — bo nikt ją tak nie potrafi utrzymać jak ja... moja powaga: patrz asindziéj, że teraz złagodniała, a coto będzie późniéj?
— Późniéj jegomość skapcaniejesz, a ona weźmie na kieł...
— E! aspan tych rzeczy nie rozumiesz! — zawołał Łowczy — posuwaj!
— Biorę trzy.
— A niech cię! boś mnie zirytował i z tą starościną... daj, poprawię się: to nie może być.
— Gramy bez poprawki, i pana Łowczego gra téż będzie bez poprawy, gdy baba złapie raz.
— Ja się tego nie boję.
— A no, cóż mam mówić! winszuję: nie zazdroszczę.
— Przegrałem, ale musisz mi dać rewanż.
— Służę.
Poczęli grać znowu.
Po niejakiéj chwili Łowczy z głębokiém westchnieniem, pociągnąwszy z lampki, ozwał się cicho:
— Cobyś téż asindziéj zrobił na mojém miejscu?
— Ja? — rzekł Kruk — ja? Najprzódbym był się nie kusił o takiego bałamuta, a gdy już tak daleko rzeczy zaszły... nie wahałbym się z grzecznym listem odesłać pierścień, a samemu drapnąć; ale drapnąć gdzie pieprz nie rośnie.
— Tak, łatwo asindziejowi powiedzieć: drapnąć, kiedy cię nie wzięła za serce; ale ja, mospanie, stary mówisz, stary! a jak Boga mego kocham, że bez téj kobiéty już żyć nie mogę.
— To głupstwo — odezwał się Kruk — to się tak jegomości zdaje: będzie gorzéj jak z nią żyć nie potrafisz, a tu mus...
— Czemu nie potrafię... powróciwszy z Karlsbadu.
— A co to mi jegomość prawisz o tym swoim Karlsbadzie — ofuknął Kruk — nibym to nie widział tych, co ztamtąd, opiwszy się ciepłéj wody, wracali żółci jak cytryny.
— Co! ciepłéj? jak: ciepłéj wody? cóżto oni tam na womity dają? — spytał przestraszony Łowczy — ja tam będę przecie nie wodę, ale węgierskie wino pił, a w wodzie się kąpał. Niedoczekanie ich, żeby mnie niemcy mieli namówić na swoją wasserzupkę.
— A toż tam nie po co jadą!
— Asan nic nie wiész — rzekł Łowczy — tam powietrze leczy i wanny i dobre wino węgierskie, boto niedaleko jest, mospanie, od Węgier.
— Zobaczysz asindziéj, czy tam wina aby powąchać dadzą!
— Albo ja ich będę słuchał! — rzekł Łowczy. — Posuwaj asindziéj.
Znowu nastąpiło chwilowe milczenie, ale Łowczego widocznie korciło.
— Krusiu! — rzekł — jak ty mnie kochasz: gadajmy otwarcie. Nastraszyłeś mnie tą ciepłą wodą, bo ciepłéj znosić nie mogę, aż mi się zrobiło markotno.
— Pocóż darmo gębę studzić, kiedy asindzieja nie przekonam?
— Dlatego gadaj: to nic nie szkodzi.
— Powiedziałem com miał, asindziéj słuchać nie chcesz; cóż tu więcéj chcieć?
— Roztłómacz się.
— Krótko i węzłowato: asan stary i chory, ona młoda i filutka, coto będzie za małżeństwo? Gdzieżeś jegomość na te czasy swój rozum schował, żeby tego nie widzieć?
— Nie; bo to widzisz — odparł Łowczy — takie generalia: stary, młoda, nic nie dowodzą: loci communes. Przecie się starzy żenią... est modus in rebus.
— A no, no! modus, będzie waszeci modus! — zawołał, śmiejąc się Kruk.
— Ależ po zaręczynach przecie! — dorzucił Łowczy rozgniewany.
— No, to co? mało ludzi sobie pierścienie odsyła? Mało ich odchodzi od ołtarza? a nie lepiéj to niż skutemu chodzić całe życie. Asindziéj żyłeś górą lat sześćdziesiąt.
— Cyt! cicho... ale cicho, ja się nie przyznałem jéj do wieku: jeszcze kto posłyszy! — rzekł Łowczy, chwytając Kruka za rękę.
— No, żyłeś długie lata jako kawaler, do swobody nawykły, panem swéj woli, liber baro... a tu nagle pstryk! klamka zapadła... myszka w łapce i tańcuj przed jéjmością. Czy myślisz jegomość, że taką zmianę wytrzymasz? Czy asindziéj wiesz co to jest matrimonium?
— Z teoryi tylko, mości dobrodzieju! z teoryi.
— Całe życie bluzgałeś na kobiéty.
— I to z teoryi — rzekł Łowczy.
— A przeżywszy lat...
— Ale cicho z latami.
— Przeżywszy tyle czasu teoretykiem, bierzesz się asindziéj do praktyki w samą porę... kiedy łysina jak patyna, a raczéj jak kolano, a pedogra w nogach najęła sobie lokal do śmierci. Gdzież tu rozum?
— E, bałamuctwa! loci communes! gadanina! — odparł Łowczy — chodźmy spać!
— Chodźmy spać! — powtórzył Kruk, wstając — jaż przecie rozmowy nie wywoływałem, zrobisz asindziéj co zechcesz, a jak będzie licho... co mnie to ma szkodzić!
— Asan jesteś przekora — odparł Łowczy — jakem się nie żenił, gadałeś; żeń się; gdy teraz mi rozum przyszedł, że przykazanie Boże spełnić potrzeba i spłacić dług społeczeństwu... asan mówisz: że zapóźno!
— Społeczeństwo byłoby asanu kredytowało do śmierci — zaśmiał się stary wyga — a tak: bodajci asan nie zbankrutował. Dobranoc!
— Czekaj, Kruku!
— Nie; nie mam po co czekać: idźmy spać, a przez noc asindziéj się namyśl. Toć w najgorszym razie, jeżeli jéj o męża chodzi, Downar ją weźmie: i dostanie się w dobre ręce... a my sobie w warcaby po staremu możemy grać w Rogowie.
— A, w Rogowie! — westchnął Łowczy, składając ręce na żołądku — w Rogowie... pokiwał głową.
— Czy asindziéj myślisz, że ona w Rogowie kamień na kamieniu zostawi? Fiu, fiu! zobaczycie! Wyjechaliście panem, a powrócicie sługą.
— O! tego ja nie dopuszczę.
— Albo się ona pytać będzie!
— A potestas mężowska? hę? czy to ja nie wiem?
— Potestas! Vana sine viribus ira! póty władzy, póki siły, a asindziéj chodzisz o kiju! Śliczna potestas. Ona pstryczka da i wywróci.
Łowczy z oburzeniem się cofnął, Kruk pokłonił się i wyszedł.
Rozmowa ta wszakże nie pozostała bez skutku.
Wstał nazajutrz pan Hińcza zamyślony głęboko, z gorszą pedogrą, niż była... chmurny, smutny, do Wężowna na obiad nie pojechał i kazał przeprosić.
Z południa przybyła Starościna i na chwilę horyzont się rozjaśnił, ale po jéj odjeździe Łowczy powlókł się do sypialni w gorszym jeszcze humorze, kazawszy zamiast wina zrobić rumianku. Byłto specyfik jego na wszystkie boleści, bo wedle teoryi pana Hińczy, co do jednéj, pochodziły one z żołądka.
Rumianek go pokrzepił.
Wieczorem Kruk na pociechę przyjechał grać, ale już nie w warcaby: siedli do maryasza na zdrowaśki.
Kruk był nadto wielkim politykiem, żeby draźliwą kwestyę zaczepił, czekał spokojny, aż ona przyjdzie na stół.
Jakoż Łowczy zadając ze czterdziestu, rzekł wkrótce:
— Asindziéj mnie wczoraj takiego klina zabiłeś w głowę, żem calutką noc nie spał: niech cię kaci rwą! Cały jestem powarzony.
— Ależ ja już milczę, ja już milczę, bo wiém, że waści nie skonwinkuję.
— Dlatego sobie gadaj — rzekł Mikołaj.
— Ze dwudziestu czerwieni!
— Zawsze asindziéj tak źle trzymasz o Starościnie, hę?
— Źle? nie! Ale to natura bałamutna; jéj trzeba męża, któryby ją trzymał, nie żeby ona go trzymała.
— A ja?
— Daj-że Łowczy pokój; kogo ty w życiu w ryzie trzymał? jesteś dobry jak baranie flaki.
— Cicho, cicho! co to gadać...
— Ja milczę.
W kwadrans Hińcza zagadnął:
— Słuchaj Kruk: a gdybym ja... no... przypuśćmy, zerwał; cóż dopiero ludzie powiedzą! Staremu się zachciało nie wiedzieć czego, zląkł się i drapnął.
— Nie; ale prędzéj: staremu się w głowie pomieszało, ale pomiarkowawszy się, przyszedł do rozumu.
Trzeciego dnia trafiło się, że Starościna była w lepszym jeszcze humorze niż zwyczajnie, opadło ją trzpiotostwo. Razem z Łowczym zaszli do bokówki w Maczkach, i podczas gdy Downar smalił cholewki do zawsze zimnéj dlań panny Klary, pani Kocowa puszczała cugle rozbujanéj fantazyi, czyniąc co jéj się podobało z podbitym starym człowiekiem.
— Panie Łowczy! — rzekła — ja to ten wasz Rogów tylko zdaleka widziałam, jakże wy tam się urządziliście: wygodnie?
— No, trochę po kawalersku, mościa dobrodziejko! — rzekł Łowczy — ale nie można powiedzieć i wygoda jest, i dla oka nie szpetnie, i choćby senatora przyszło przyjmować, nie powstydzę się.
— To dobrze; bo widzisz asindziéj, ja lubię to, ażeby było wspaniale.
— Wspaniale to nie jest, ale niczego, niczego.
— Tylko nie wiem po co Łowczy trzymasz tę wieżycę w dziedzińcu, którą tak zdaleka widać: to szpeci... bo stary grat, czarny.
— A, moja mości dobrodziejko! — zakrzyknął Łowczy — bez tegoby Rogów Rogowem nie był... to najdroższy nabytek.
— Ale paskudztwo! — przerwała Starościna — my to zwalić każemy... smutne w dziedzińcu, jakby więzienie.
— Zrzucić! — z podziwieniem powtórzył Łowczy przestraszony — zrzucić! Ale to nie może być!
— Ale ja każę zbić?...
— Asińdzka każesz; każesz to zbić! — wyjąknął Łowczy — zbić!
— Nie mówmy o tém: wszystko to późniéj przyjdzie w swoim czasie, mój Łowczy! — mówiła Starościna. — Już ty się o to nie obawiaj: jak ja się wezmę do porządku, do upiększenia... wystrychnę Rogów na cacko!
— Ale ja.. ja... — nieśmiało rzekł Łowczy — jabym sobie życzył, żeby to tak zupełnie zostało jak było.
— To nie może być; asindziéj masz gust staroświecki: ja lubię żeby wszystko było modnie, tak jak po innych dworach nowych.
— Modnie! modnie! — powtarzał Łowczy zafrasowany — ale kiedy tak jest bardzo dobrze.
— Dwór trzeba przebrać po francuzku. O któréj godzinie asindziéj jadasz? — zapytała.
— Ja? ale punkt o południu! jak Bóg przykazał — odparł Łowczy.
— Fi! cóż znowu! chłopi tylko jadają w południe. U nas będzie śniadanie z rana gotowane około południa, a obiad wieczorem.
— Moja mości dobrodziejko! ale ja do takiego porządku nawykłem: nie będę mógł znieść.
— Przyzwyczaisz się asindziéj, już ja w tém — szybko poczęła Starościna. — Któż u Łowczego trzyma kassę?
— Kassę! — wytrzeszczając oczy z przerażeniem odparł stary — jakto? kassę? to asińdzka chcesz i do kassy mojéj zaglądać?
— Nie zaglądać! — zaśmiała się Starościna — tylko przecie ona musi być w mojém ręku, inaczéj to nie może się porządek utrzymać. Wszystko między nami wspólne być musi. Łowczemu trudno się tém zajmować, ale ja go w tém wyręczę.
Hińcza spojrzał z bojaźnią i zamilkł.
— Ja do tego byłam nawykła i za nieboszczyka męża i sama się rządząc — mówiła piękna pani — wszystko miałam w rękach. Cóż ja będę robić? Pozwolisz mi tylko pogospodarować, a zobaczysz jaki ja tam ład wprowadzę; bo to, słyszę, u waszmości nie wszędzie oszczędnie i porządnie: ludzie waszéj dobroci nadużywają. Starym będzie trzeba dać odprawę, ja sobie młodszych dobiorę.
Łowczy popatrzał się i nic już nie rzekł, ale przy obiedzie stał się milczący i zamyślony, a nieczekając wieczerzy, odjechał do Maczek, sam powołując Kruka aby mu towarzyszył.
Zaledwie weszli do sypialni i zasiedli grać w warcaby, aż Hińcza się odezwał:
— Zajrzyjno jegomość, proszę, czy kogo niéma za drzwiami, bo nas szpiegować mogą.
Kruk wyszedł i powrócił.
— Niéma żywéj duszy! — rzekł.
— Ja mam coś ważnego z nim do pomówienia — odezwał się Łowczy — asindziéj nie wiesz co mi dziś oświadczyła Starościna.
— A no, cóż takiego?
— Ale ba! ale ba! wszak to ona myśli Rogów do góry nogami przewrócić; wszystko wziąć w swoje ręce a mnie w chamy obrócić czy co?
— Hę! widzisz Łowczy, a nie mówiłem?
— I tak się do mnie, mościerdzieju, wzięła, że słowa nie dała powiedzieć. Nareszcie i kassę! słyszysz Kruku, wszak to ona i kassę chce miéć w swém zawiadywaniu. Słyszana rzecz! Wieżę w dziedzińcu, powiada, że zbić każe, a starych oficyalistów fora ze dwora i młodych w ich miejsce.
— To tak! to tak! — zaśmiał się Kruk — otóż asindziéj masz: jeszcze do ołtarza nie poszła, a już jak szara gęś się rządzi.
— Ale powiadam ci, Krusiu — szepnął Łowczy — jak zaczęła gadać, planować, tak mnie strach ogarnął, że cały dzień chodzę jak zwarzony. Ja myślałem, mospanie, że ja ją w garść wezmę, a tu...
— Święci się co innego! — zawołał Kruk — alem ja dawno wiedział, że to inaczéj być nie może. Gdzie mąż stary, żona młoda: każe czepiec, słucha broda. Toć to przecie stare przysłowie, a przysłowia nigdy się nie mylą.
— Ale ba... to ja mam pójść w niewolą i nie pisnąć — rzekł Łowczy — a po co jéj młodzi oficyaliści? Słyszałeś aspan, młodzi?
— Nieczysta sprawa — dodał Kruk — tylko mnie dziwi, że ona tak już pewna swego, zawczasu waszmości prawa dyktuje.
— Przyznam ci się, Krusiu, żem dzisiejszego dnia zgłupiał: co tu począć?
— Mój dobrodzieju! — odparł przyjaciel — rzecz w świecie najprostsza: napisz do niéj list, że się na siłach nie czujesz.
— Ale ja się czuję! — podchwycił Łowczy — byle trochem się podkurował.
Zamilkli: Łowczy wzdychał.
— Co ty na to? — spytał po namyśle.
— Próżno bałamucić, chcesz żyć i być spokojnym, odeślij jéjmości pierścień; napisz list, każ konie zaprzęgać: jedź do Rogowa i kwita.
— To mnie pozwie?
— Z czego? za co?
— Asindziéj nic nie wiesz? myśmy podpisali intercyzę pod ogromnym zakładem, ktoby jéj nie dotrzymał. Ja myślałem, że ją złapię, a to ona mnie pochwyciła. Jabym straszne grzywny zapłacić musiał!
Kruk ręce załamał.
— A cóżci téżto Łowczy zrobił! stary wyga? doświadczony!... i takie zmalować głupstwo.
— Intercyza formaliter, przy świadkach podpisana — westchnął Łowczy.
— A niech-że cię! niech-że cię! to dopiero ćwik!
Łowczy pokiwał głową.
— Sprocesuje mnie i wygra.
— Duży zakład?
— Sto tysięcy, mospaneńku! to piechotą nie chodzi — rzekł Łowczy.
— No! — zawołał Kruk — gdyby na mnie Pan Bóg takie obałamucenie dopuścił, wolałbym sto tysięcy zapłacić, niż sobie panią wziąć na kark.
— A waszmość mi ją swatał!
Po chwilce ozwał się Łowczy:
— Gdyby choć wieży walić nie chciała, do kassy się nie dobierała i nie obiecywała młodzieży sobie szukać na oficyalistów!
A po chwilce dodał z impetem:
— Waszmość wiész, że ona nawet obiad mi chce kazać jeść wieczorem? hę?
— A to już nie może być!
— To nie może być! A moja hora canonica? jabym z tego zdechł!
Nagle Łowczy, zataczając się wprawdzie, porwał się z krzesełka i odsunął tak żywo warcabnicę, że się krążki poroztaczały po podłodze; chwycił się oburącz za pas, głowę podniósł i krzyknął z zapałem wielkim:
— Niech babę dyabli wezmą! tfu! urok na mnie rzuciła czy co? zwaryowałem! Wolę sto tysięcy zapłacić, jak Boga mego kocham!.. Kruku! ja mam palce pobrzękłe... weź pióro, kałamarz, papier; list ci podyktuję, podpiszę: jutro rano ja do Rogowa, a list do Wężowna.
Kruk widząc że zwyciężył, już, już miał swym przekornym charakterem namawiać znowu Łowczego, aby się powstrzymał, zmiarkował; jednakże taki nagły zwrot byłby niepodobnym; siadł za sekretarza.
Łowczy przycupnąwszy na brzegu łóżka, z głębokim namysłem dyktował:
miłościwa pani a dobrodziejko!
— Jest.
— Dobrodziejko! Jest? pisz asindziéj daléj.
„Mądrość narodów wyrzekła, iż lepiéj jest człowiekowi złemu wczesno zapobiedz, niźli gdy się stanie, szukać na nie częstokroć nie mogącego się już znaleźć ratunku.
„Po długiéj a bacznéj refleksyi nad sobą, zmierzywszy siły, policzywszy lata... gdy razem wielkie przymioty JW. pani oceniam, upokorzonym się czuję i szczęścia, które mi się obiecywało niegodnym. Gdybym jeno chciwością własną był spowodowanym, a gorącą przyjaźń dla niéj miał na względzie, zaślepićbym się mógł na futura: lecz im większa i gorętsza przyjaźń ku niéj, tém troskliwsza. O swém zapomniawszy szczęściu, myślę w téj chwili o Waszém. A im głębiéj nad niém rozmyślam, tém jaśniéj widzę: indignus sum. Bo czy lata me komputuję, czy dolegliwości rozważam, czy nawyknienia i nałogi na szalę niosę, sprawiedliwość mi szepcze: niegodzien jesteś. Wolę więc sacrificium własnego uczynić szczęścia niż ofiary dla siebie wymagać, zwłaszcza od osoby tak mi drogiéj, jaką jesteś Starościna dobrodziejka. Tą myślą powodowany, summo cum dolore, mogę rzec, confusus i alteritus, padam do ślicznych nóżek, jéj przebaczenia prosząc, iż na termin stawiać się nie będę, już, już świtającego szczęścia jutrzenkę, sam propria manu zagasiwszy.
„Ale ów afekt i konsyderacyę, którą mnie bliższe poznanie osoby tak dystyngowanéj przejęło, poniosę ad sepulcrum i z niemi się pisząc, mam honor mianować się, padając do stóp Starościnéj dobrodziejki
— Daj asindziéj, podpiszę — dodał Łowczy, ocierając pot z czoła po dyktowaniu. — Jak ci się zda list, Krusiu! prawda, wystylizowałem? hę?
— List wystylizowałem jakby z kancelaryi podkanclerzego — zaśmiał się Kruk — ale że się nie podoba, to ręczę.
Łowczy podpisał go żywo i odetchnął lżéj.
Z pomocą nożyc przyniesionych z folwarku, udało się Krukowi, niezupełnie krzywą zbudować kopertę: znalazł się i lak.
Łowczy zdjął sygnet z krwawnikiem z palca dla przypieczętowania. Propria manu téż adres z tytułami położył... zdjął potém i szmaragd, zawinął go skrzętnie, składając obok listu; naostatek Krukowi obie ręce położywszy na ramionach, szepnął, aby on sam nazajutrz podjął się trudnego poselstwa. Kruk nie był od tego. Ułożono więc, że nazajutrz rano Łowczy miał do Rogowa privatissime ruszyć, a poseł do Wężowna; poczém, odprawiwszy co mu zleconém było, powinien był Hińczę dogonić na drodze zwanéj Postójna, gdzie ten zatrzymać się obiecywał.
Nazajutrz, mimo że się na obrzydliwą słotę zaciągnęło, Łowczy z wielkiém swojego dworu podziwieniem, wstawszy rano o trzeciéj, do drogi natychmiast sposobić się przykazał, a o piątéj uciekał po błocie, jakby go kto gonił.
Kruk dopiero po ósméj stawił się w Wężownie i zaraz prosił o posłuchanie pani Kocowéj, które téż otrzymał.
Pisała listy siedząc w dezabilku, nad stołem, gdy wszedł Kruk: pokłonił się, podaną rękę ucałował i list wraz z pierścieniem wręczył.
Starościna popatrzała nań uśmiechając się, list przebiegła oczyma prędko, pierścień zaraz, jakby jéj było pilno, włożyła na palec i odwróciwszy się do posła, rzekła z pustym śmiechem:
— A cóż? zląkł się i drapnął!... ha, ha! ale mi sto tysięcy zapłaci. Dziwi mnie, że w liście o tém żadnéj nie czyni wzmianki: przypomnij mu to jegomość, bo ja nie daruję: intercyzy nie dla śmiechu piszę.
Kruk, który się cale innego spodziewał przyjęcia, osłupiał. Myślał, że jéjmość krzyknie, pogniewa się, wyłaje, a tu poszło wszystko jak z płatka. Dopiero zmiarkował, bodaj czy to wprzódy ukartowaném nie było, aby Łowczego się pozbyć.
— Cóż asindźka więcéj biédnemu memu Hińczy każesz powiedzieć?
— Ale ja mu odpiszę! nie lękaj się! — rzekła Starościna — a powiedz mu tylko jedno na ucho: tak z dudków żartują.
Kruk powstał zgorszony, a odebrawszy pismo, milczący odjechał.
Ponieważ Downara panna Klara nie chciała, a Starościnie wypadało rozgłosiwszy małżeństwo, skończyć już raz bałamutny żywot wdowi: nie omieszkując, drugiego dnia dała pierścień staremu konkurentowi, który się tak dobrze dopilnował, że w cztery tygodnie poprowadził ją do ołtarza.
Gdy już późno wieczorem przybył poseł do Postójnéj, Łowczy aż na próg izby, w któréj sobie na sianie kazał posłać, wybiegł przeciwko niemu.
— A co, Kruciu! a co, klęła? złościła; ale to nic nie pomoże! Już ja wolności mojéj nie zaprzedam: namyśliłem się.
Kruk ręką machnął.
— Niech ją kaci porwą! — zawołał. — Myślisz asindziéj, że się choć zmarszczyła? Śmiała się...
Łowczy osłupiał: w głowie mu się taka przewrotność niewieścia i obojętność dla osoby jego nie mogła pomieścić.
— Co asindziéj mówisz?
— Szczerą prawdę i to jeszcze nie całą.
— To bezwstydnica jest! — szepnął Łowczy idąc do świecy z listem, który był następujący:
panie Łowczy a dobrodzieju!
„Lepiéj zawsze zawczasu niż po czasie: zatém zwalniam was z danego mi słowa, na czém, na prawdę rzekłszy nie wiele tracę, bo ze starego grzyba jakaż mi pociecha? Siedź sobie asindziéj w Rogowie, a ja na Witowie; tylko o grzywnach pamiętaj, boć tych, jak mi Bóg miły, nie daruję. A jeśli asindziéj procesu o nie rozgłośnego miéć nie chcesz, pośpiesz się z wypłatą: intercyza prawomocna, a zapisy są nie na żarty. W tém ja się dopilnowałam jak patrzy. Co oświadczywszy, mam honor pisać się szanownego Łowczego, mnie wielce miłościwego pana a brata
Łowczy list rzucił na stół i splunął.
— No, to zapłacę! — zawołał — będzie miała na śpilki, jeszcze dla tego z torbami nie pójdę.
Wziął list jeszcze raz i doczytał się w przypisku:
jegomość z drogi ustąpił, proszę na wesele“.
Podróż do Rogowa była smutna, deszcz lał całą drogę, a w domu znaleźli dwór rozbity i pustki straszne, ale pod wieczór wszystko już było w należytym porządku.
Łowczy powrócił do dawnego życia, sto tysięcy wyliczywszy zaraz bez oporu, aby było cicho i żeby się zeń ludzie nie śmieli.
O téj przygodzie swojéj, już potém nigdy ani sam nie wspominał, ani sobie komu mówić dawał.
Na pociechę dla pana Mikołaja przyszedł najprzód list poufny od Wojewody, rozpytujący o Marka, aż w ślady za tém i powtórne odezwy z Trzcinnej, iż się już z wojewodzianką zaręczył.
Wielkie było podziwienie i radość starego.
— A to, mospanie — rzekł do Kruka — chłopiec osobliwsze ma szczęście. Kiedym go pod murem klasztornym siedzącego, za ucho pociągnął, no! ktoby się był tego spodziewał, że on wyjdzie na zięcia senatora; ba, teraz wierzę, że i sam dostanie krzesło. Ten się w czepku urodził! nie ma co mówić.
— Ale asindziéj nie wiész, że wojewodzianka ospowata, nie ładna i nie młoda.
— A co to znaczy! — ofuknął Łowczy — na to on młody i gracz! Jemu wszystkie kobiéty powinny być piękne w jego wieku. Ale konsyderacya, koligacya, krescytywa! Daj-że go katu! Na cały dom Hińczów lustr nowy... to, mospanie, chwat! lubię go... to, mospanie, człowiek!
Łowczy tak był przejęty powodzeniem swojego imiennika, tak mu pochlebiały listy Wojewody, zaprosiny na wesele, a potém wieść, iż Marek urzędzik dostał i czerwoną wstęgę, iż nic nikomu nie mówiąc, sprowadził regenta, zawarował sobie tylko dożywocie i rozporządzenie gotowizną, którą chciał przekazać klasztorowi, a resztę, Rogów z przyległościami, remanenta wszelkie i cobykolwiek po nim zostało, dał, oddał, darował i zapisał Markowi Hińczy z Zadasia.
Takową swą wolę ostatnią, nienaruszalną powiózł z sobą do Trzcinnéj na wesele i do rąk Wojewody, jako przyjaciela złożył.
Wyszedł więc pan Marek Hińcza z paupra na takie stanowisko w świecie, iż mu wszystko było dostępném; a ludzie powtarzali z panem Łowczym: że się w czepku urodził.