Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 10. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ DZIESIĄTY.

Obudziłem się wcześniej jak zazwyczaj i wyszedłem na taras aby odetchnąć świeżem powietrzem zanim słońce go rozpali. Spokój panował do koła, potok nawet zdawał się huczyć z mniejszym łoskotem i pozwalał słyszeć harmonijne śpiewy ptasząt. Pogoda żywiołów odbiła się w mej duszy i mogłem zimno zastanowić się nad tem wszystkiem co mi się wydarzyło od czasu mego wyjazdu z Kadyxu. Teraz dopiero przypomniałem sobie kilka wyrazów, które przypadkiem wymknęły się Don Emmanuelowi de Sa, gubernatorowi miasta, i osądziłem że on także musiał coś wiedzieć o tajemniczym bycie Gomelezów a nawet mieć udział w części całej tajemnicy. Gubernator sam nastręczył mi dwóch służących, Lopeza i Moskita, przypuszczam więc że ci z jego rozkazu opuścili mnie na wstępie do nieszczęsnej doliny Los-Hermanos. Moje kuzynki często dały mi do zrozumienia że chciano wystawić mnie na próby. Myślałem że w Venta Quemada dano mi usypiający napój i następnie podczas snu przeniesiono pod szubienicę. Paszeko mógł oślepnąć na jedno oko z wcale innego przypadku i jego miłosne stosunki i straszna przygoda z dwoma wisielcami, mogły być bajką. Pustelnik który za pomocą spowiedzi chciał wyrwać mi tajemnicę, zdawał mi się być narzędziem Gomelezów dla doświadczenia mojej stałości. Nareszcie zaczynałem jaśniej przezierać w całym tumanie moich przygód i wykładać je bez przypuszczania uczestnictwa nadludzkich istot, gdy wtem usłyszałem dźwięki wesołej muzyki zdala okrążające górę. Muzyka coraz się przybliżała i spostrzegłem nadchodzącą bandę cyganów, która w takt postępowała przy towarzyszeniu gitar i kaskarras. Rozłożyli się obozem tuż pod tarasem, tak że dokładnie mogłem podziwiać wykwintność ich ubiorów i pociągów. Myślałem że to byli ci sami cyganie złodzieje pod których opiekę schronił się oberżysta z Cardegnas, jak mi to powiedział pustelnik; ale wydali mi się cokolwiek zanadto wyświeżonymi jak na łotrów. Podczas gdy się im przypatrywałem, rozbijali namioty, stawiali kociołki na ogniu i zawieszali kołyski z dziećmi na gałęziach poblizkich drzew. Po ukończeniu wszystkich tych przygotowań, oddali się przyjemnościom koczującego życia, śród których na pierwszem miejscu kładą próżniactwo. Namiot naczelnika nie tylko odróżniał się od innych wielką buławą ze srebrną gałką, utkwioną przy wejściu, ale nadto ozdobniejszą powierzchownością i bogatemi oponami, jakich zwykle nie widać u pospolitych cyganów. Ale jakież było moje zadziwienie gdy, z otwierającego się namiotu nagle ujrzałem wychodzące obie moje kuzynki w tym powabnym stroju jaki w Hiszpanji nazywają: a la Hitana Mahha. Zbliżyły się aż do stóp tarasu ale zdawały się wcale mnie nie spostrzegać. Następnie przywołały towarzyszki i zaczęły wykonywać ulubiony taniec hiszpański na te słowa:

«Quando me paco me azze,
Las palmas para vaylar,
Me se puene el corpecito
Como hecho de marzapan.. etc.

Jeżeli piękna Emina i luba Zibelda zawróciły mi głowę ubrane po maurytańsku, nie mniej zachwyciły mnie w tym nowym stroju. Znalazłem tylko że tym razem przybrały złośliwy i szyderczy uśmiech, który aczkolwiek dość był stosownym dla cygańskich wróżek, jednak zapowiadał że dziewczęta chcą mi wyrządzić nową psotę ukazując się pod tą nową i niespodziewaną postacią.
Zamek kabalisty był zewsząd pozamykany, gospodarz miał klucze u siebie, niemogłem więc zejść do cyganów. Przechodząc jednak podziemiem które wychodziło na łożysko potoku, mogłem bliżej je widzieć a nawet rozmawiać z niemi nie będąc wcale dostrzeżonym przez mieszkańców zamku. Udałem się więc tem tajemnem przejściem i niebawem potok rozdzielał mnie tylko od tancerek. Ale to wcale nie były moje kuzynki. Postacie ich wydały mi się nawet bardzo pospolitemi i zupełnie zastosowanemi do ich stanu.
Zawstydzony moją pomyłką, wolnym krokiem wróciłem na taras. Wtedy znowu spojrzałem i znowu jak najwyraźniej poznałem moje kuzynki. Zdało mi się że one także mnie poznały, gdyż wybuchnęły głośnym śmiechem i uciekły do namiotów.
Byłem oburzony. «Przebóg! — rzekłem sam do siebie — możesz to być aby dwa tak miłe i rozkoszne stworzenia były złośliwymi duchami, nawykłymi drwić ze śmiertelnych, przybierając kształty wszelkiego rodzaju, albo czarownicami, lub też, co byłoby najstraszliwszem, upiorami którym niebo dozwoliło ożywiać ohydne trupy wisielców z doliny Los-Hermanos. Wprawdzie mniemałem że zdołam sobie te rzeczy zwykłym sposobem wytłumaczyć, ale teraz sam już niewiem czemu mam wierzyć.»
Zagłębiony w podobnych uwagach zwróciłem do biblioteki, gdzie znalazłem na stole wielką księgę pisaną gockiemi literami, pod tytułem: Ciekawe opowiadania Ilapeliusa. Księga była rozłożoną i stronnica jakby naumyślnie zagiętą na początku rozdziału, w którym wyczytałem co następuje.

HISTORYA TYBALDA DE LA JACQUIÈRE.

Żył raz w pewnem mieście francuzkiem położonem nad brzegami Rodanu i nazwanem Lyon, bogaty kupiec nazwiskiem Jakób de la Jacquière; Jakób wtedy przybrał to drugie nazwisko gdy porzucił handel i obrany został pierwszym radcą, którą to godność Lyończycy udzielają tylko ludziom majętnym i nieposzlakowanej uczciwości. Takim był w istocie zacny radca de la Jacquière. Miłosierny dla ubogich i dobroczynny dla mnichów i księży którzy są prawdziwymi ubogimi przed Panem.
Ale zupełnie był odmiennym od ojca, jedyny syn radcy, jespan Tybald de la Jacquière, towarzysz w muszkieterach królewskich. Szałaput, zawadyaka, napastnik dziewcząt, kostera, nieprzyjaciel szyb i latarń, pijak i przeklinacz za dziesięciu majtków. Często w nocy zdarzało mu się zatrzymywać na ulicy spokojnych mieszczan, aby zamienić z niemi swój stary płaszcz lub zużyty kapelusz na nową odzież. Niebawem jespan Tybald napełnił odgłosem swoich sprawek, Paryż, Blois, Fontaine-belle-ean, i inne rezydencye królewskie. Wkrótce wreszcie te doszły uszu naszego Najjaśniejszego Pana, świętej pamięci Franciszka I., zniecierpliwiony wybrykami zuchwałego żołdaka, wysłał go do Lyonu na pokutę do domu jego ojca, zacnego radcy de la Jacquière, który naówczas mieszkał na placa Belle-cour, jak się wychodziło na ulicę St. Ramond.
W domu ojcowskim przyjęto młodego Tybalda z taką radością, jak gdyby powracał z Rzymu obciążony wszystkiemi odpustami Ojca świętego. Nietylko że zabito tłuste cielę na jego przybycie, ale nadto radca de la Jacquière wyprawił ucztę która kosztowała więcej sztuk złota niż było biesiadników. Więcej nawet uczyniono. Wzniesiono toasty za zdrowie jedynaka i każdy życzył mu roztropności i upamiętania. Ale te przyjazne oświadczenia bynajmniej nie przypadły mu do smaku. Rozpustnik wziął ze stołu złotą czarę i napełniwszy ją winem, zawołał: «Do milion kroć sto tysięcy djabłów, wraz z ich naczelnikiem, któremu w tem winie zapisuję krew i duszę jeżeli się kiedykolwiek odmienię!» Na te straszliwe słowa, włosy najeżyły się na głowach biesiadników, niektórzy przeżegnali się, inni powstali od stołu. Jespan Tybald wstał także i udał się na przechadzkę na plac Belle-cour, gdzie znalazł dwóch swoich dawnych kolegów, podobnych sobie hultajów. Uściskał ich, przyprowadził do domu i kazał przynieść im kilka flaszek wina, nietroszcząc się wcale ani o ojca ani o resztę biesiadników.
Tak sprawił się Tybald pierwszego dnia po powrocie, nazajutrz powtórzył to samo i ciągle dalej żył tym samym sposobem.
Biedny ojciec trawiony smutkiem, postanowił polecić się patronowi świętemu Jakóbowi i złożyć na jego ołtarzu dziesięcio-funtową świecę woskową, ozdobioną dwoma złotemi pierścieniami, każdy za pięć marków; ale właśnie gdy chciał położyć świecę na ołtarzu, przewrócił srebrną lampę która paliła się przed świętym obrazem. Radca, dla innego powodu kazał był ulać tę świecę, ale mając przed oczami przedewszystkiem nawrócenie syna, z radością wypełnił to poświęcenie; skoro jednak ujrzał świecę na ziemi i lampę przewróconą, wyciągnął z tego nieszczęsną przepowiednię i ze smutkiem powrócił do domu.
Tego samego dnia Tybald wyprawił ucztę dla swoich przyjaciół. Po wypróżnieniu mnóstwa butelek, gdy noc już oddawna była zapadła, wyszli wszyscy razem na plac Belle-cour. Tam, wszyscy trzej wzięli się pod ręce i zaczęli z zadartemi głowami przechadzać się po placu, jak to zwykli czynić rozpustnicy kiedy chcą zwrócić uwagę dziewcząt. Tym razem jednak nic nie wskórali, nie było żadnej kobiety na placu a noc była tak czarna, że niepodobna było zoczyć którą w oknie. Gdy tak znudzili się już tą samotnością, młody Tybald dobywszy grubego głosu i klnąc według zwyczaju, zawołał: «Do milion kroć stotysięcy djabłów wraz z ich naczelnikiem któremu w tej chwili zapisuję krew i duszę, jeżeli przyśle mi tu swoją najmłodszą córkę abym się mógł trocha do niej poumizgać.» Mowa ta niepodobała się dwom przyjaciołom Tybalda którzy nie byli jeszcze tak zatwardziałymi grzesznikami i jeden z nich rzekł: «Przyjacielu nasz, pomyśl że szatan jest wiecznym wrogiem człowieka i że aby mu chętnie zaszkodził, nie potrzeba ani żeby go zapraszano, ani wzywano po nazwisku.» Na co Tybald odrzekł: «Jakom powiedział, tak uczynię.»
Śród tego, trzej hultaje, ujrzeli wychodzącą z sąsiedniej ulicy zakrytą kobietę, udatnej kibici i jak się zdawało pierwszej młodości. Za nią biegł mały murzynek ale nagle potknął się, padł na twarz i stłukł latarnię którą niósł w ręku. Młoda nieznajoma przelękła się i obróciła do koła jakby niewiedząc co z sobą począć?.. Natenczas Tybald zbliżył się i jak mógł najgrzeczniej ofiarował ramię aby ją odprowadzić do domu. Biedna dziewczyna po chwili namysłu przyjęła tę ofiarę. Tybald zwracając się do przyjaciół, rzekł im pół głosem: «Widzicie więc że ten kogo wzywałem nie długo kazał na siebie czekać: do widzenia, życzę wam spokojnej nocy.» Dwaj przyjaciele zrozumieli te słowa i opuścili go, śmiejąc się i żegnając go podobnemi życzeniami.
Tybald więc ofiarował rękę nieznajomej, podczas gdy mały murzynek, któremu latarnia była zagasła, postępował przed niemi. Młoda kobieta zdawała się z początku tak zmieszaną że zaledwie mogła utrzymać się na nogach, ale niebawem przyszła do siebie i śmielej wsparła się na ramieniu towarzysza, kilka razy potykała się, wtedy ściskała go za rękę aby nie upaść; Tybald z swojej strony, pragnąc ją zatrzymać, przyciskał jej rękę do serca, zawsze jednak z wielką ostrożnością ażeby nie spłoszyć zwierzyny.
Tak, długo i długo szli razem, że nareszcie Tybald mniemał że zabłąkali się w ulicach Lyonu. Nie użalał się jednak, gdyż sądził że tym sposobem piękna zabłąkana będzie dlań mniej okrutną. Wszelako chcąc się naprzód dowiedzieć z kim miał do czynienia, prosił ją aby raczyła wypocząć przez chwilę na kamiennej ławce którą spostrzegli przed drzwiami jakiegoś domu. Nieznajoma zgodziła się i usiedli obok siebie. Natenczas Tybald grzecznie ujął ją za rękę i z niezwykłym dowcipem tak się odezwał: «Piękna gwiazdo błędna, ponieważ moja gwiazda zrządziła że cię spotkałem tej nocy, uczyń mi tę łaskę i powiedz mi kto jesteś i gdzie mieszkasz?» Młoda kobieta zrazu wahała się, po chwili jednak nabrała odwagi i zaczęła w te słowa:

HISTORYA POWABNEGO DZIEWCZĘCIA Z ZAMKU SOMBRE-ROCHE.

Nazywam się Orlandyna, przynajmniej tak mnie nazywało kilka osób które zamieszkiwały ze mną zamek Sombre-Roche w Pyreneach. Nie widziałam tam żadnego ludzkiego stworzenia, prócz mojej ochmistrzyni która była głuchą, służącej, która tak mocno jąkała się że można było uważać ją za niemę i starego ślepego odźwiernego.
Odźwierny nie wiele miał do czynienia, gdyż raz tylko na rok otwierał bramę i to jednemu wyłącznie jegomości, który przychodził do nas aby pogłaskać mnie pod brodę i rozmawiać z moją ochmistrzynią w narzeczu biskajskiem którego ja wcale nierozumiem. Na szczęście umiałam już mówić gdy zamknięto mnie w zamku de Sombre-Roche, inaczej nigdy niebyłabym się nauczyła z dwoma towarzyszkami mego więzienia. Co się tyczy naszego odźwiernego, widziałam go tylko kiedy podawał nam obiad przez jedyne nasze kratowane okno. Wprawdzie moja głucha ochmistrzyni niekiedy krzyczała mi nad uszami jakieś nauki moralne, ale tyle je rozumiałam jak gdybym była równie głuchą jak ona, gdyż mówiła mi o powinnościach małżeńskich, nie tłumacząc nigdy co to jest małżeństwo. Prawiła mi nie raz i o innych rzeczach, ale nigdy niechciała mi dać żadnego wyjaśnienia. Często też jąkliwa służąca usiłowała opowiedzieć mi jaką historyę, o której zabawności mnie zapewniała, ale nie mogąc nigdy dojść do drugiego peryodu nareszcie zaprzestała i początku, i odchodziła jąkając wymówki które równie trudno jej szły jak cała historya.
Powiedziałam ci że miałyśmy jedno tylko okno, czyli że jedno tylko wychodziło na podwórzec zamkowy, inne otwierały się na drugie podwórze zasadzone kilku drzewami przedstawiającemi ogród i którego jedyne wyjście prowadziło do mego pokoju. Pielęgnowałam tam niektóre kwiaty i to było całą moją zabawą. Mylę się, miałam jeszcze jedną, równie niewinną zabawę. Było to wielkie zwierciadło w którem przeglądałam się każdego poranku a nawet jak tylko wstawałam z łóżka. Moja ochmistrzyni również w lekkiem ubraniu przychodziła przeglądać się i bawiłam się porównaniem jej postaci z moją. Oddawałam się także tej rozrywce przed pójściem na spoczynek, gdy moja ochmistrzyni głęboko już spała. Czasami wyobrażałam sobie, że widzę w zwierciedle towarzyszkę mego wieku która odpowiadała na moje poruszenia i dzieliła moje uczucia. Im więcej oddawałam się złudzeniu, tem bardziej ta igraszka mnie bawiła.
Mówiłam ci już o pewnym jegomości, który raz na rok przybywał do zamku, głaskał mnie pod brodę i rozmawiał w narzeczu biskajskiem z moją ochmistrzynią. Pewnego dnia ten jegomość, zamiast wzięcia mnie za brodę, wziął za rękę i zaprowadził do karety z okiennicami w której zamknął mnie z moją ochmistrzynią. Śmiało mogę rzec że zamknął nas, gdyż światło dochodziło tylko z góry.
Wyszłyśmy z niej trzeciego dnia, albo raczej trzeciej nocy, już bowiem było dobrze późno gdy stanęliśmy u celu naszej podróży. Jakiś nieznajomy otworzył drzwiczki od karety i rzekł: «Oto jesteście na placu Belle-cour, przy wejściu na ulicę St. Ramond, ten zaś dom na rogu należy do radcy de la Jacquière, gdzież teraz chcecie aby was zawieziono? —
«Każ zajechać w pierwszą bramę za domem radcy,» odpowiedziała moja ochmistrzyni.
Tu Tybald natężył całą uwagę, gdyż w istocie sąsiadował z pewnym szlachcicem nazwanym panem de Sambre-Roche, który uchodził za niesłychanie zazdrosnego i kilkakrotnie chełpił się przed nim, że mu pokaże jakim sposobem można mieć wierną żonę i że wychowywał w zamku swoim powabne dziewczę, które poślubi i przekona o prawdzie swego zdania; ale młody Tybald wcale nie wiedział żeby dziewczę znajdowało się w tej chwili w Lyonie i mocno cieszył się że je do swoich rąk dostał. Tymczasem Orlandyna tak dalej mówiła:
Zajechaliśmy więc do bramy, zkąd zaprowadzono nas do obszernych i bogatych komnat, ztamtąd zaś kręconemi schodami do wieży z której zdawało mi się że możnaby widzieć przy dniu całe miasto; ale myliłam się, w dzień nawet niepodobna było nic dostrzedz gdyż gęste zielone sukno zasłaniało okna. Natomiast wieża oświeconą była złoconym kryształowym pająkiem. Ochmistrzyni moja posadziła mnie na krześle i dała swój różaniec do zabawy, sama zaś wyszła i zaryglowała drzwi za sobą.
Gdy zostałam samą, porzuciłam różaniec, wzięłam nożyczki które miałam u pasa i rozcięłam zielone sukno zasłaniające mi okno. Wtedy ujrzałam obok drugie okno, a tem oknem rzęsisto oświeconą komnatę w której siedziało u stołu dwoje młodych dziewcząt i trzech młodych ludzi, piękniejszych niż można sobie wyobrazić. Śpiewali, pili, śmieli się i umizgali do dziewcząt, czasami nawet głaskali je pod brody ale z cale odmiennym wyrazem twarzy niż pan de Sombre-Roche, który jednak po to tylko przyjeżdżał do naszego zamku. Nadto młodzi ludzie poglądali na swoje towarzyszki szczególniejszym wzrokiem, dziewczęta zaś uśmiechały się do nich, podobnie jak ja niegdyś do siebie samej przed zwierciadłem. —
Na te słowa Tybald poznał że chodziło o wieczerzę którą wczoraj wyprawił był swoim przyjaciołom, objął więc ręką wysmukłą kibić Orlandyny i przycisnął ją do serca.
Tak samo czynili ci młodzi ludzie, — mówiła dalej Orlandyna — w istocie, zdaje mi się że musieli się nadzwyczajnie kochać. Nareszcie jeden z biesiadników, napełnił swoją czarę winem, przytknął ją do ust swojej sąsiadki, następnie wychylił duszkiem i pocałował jedną z dziewczyn w same usta. Ciekawość moja coraz wzrastała, gdy nagle drzwi otworzyły się; poskoczyłam szybko do mego różańca, ochmistrzyni bowiem wchodziła.
Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do karety która nie była już tak zamkniętą jak wczorajsza i gdyby noc nie była tak ciemną, byłabym mogła dokładnie widzieć cały Lyon, ale tak uważałam tylko że jesteśmy gdzieś bardzo daleko i wkrótce minęliśmy mury miasta. Zatrzymaliśmy się przy ostatnim domu przedmieścia. Na pozór była to zwyczajna chata, strzechą nawet pokryta; ale wnętrze jej całkiem było odmienne, jak się pan sam o tem przekonasz, jeżeli mały murzynek nie zapomniał drogi, widzę bowiem że dostał światła i zapalił latarnią. —
Na tem Orlandyna skończyła swoją historyę. Tybald pocałował ją w rękę i rzekł: «Racz piękna zabłąkana, powiedzieć mi czy sama mieszkasz w tej chatce?»
«Zupełnie sama, — odrzekła nieznajoma — z ochmistrzynią tylko i tym małym murzynkiem. Ale nie sądzę żeby pierwsza mogła dziś wrócić do domu. Pan, który przyjeżdżał głaskać mnie pod brodę, kazał mi przyjść z nią do swojej siostry, ale nie mógł przysłać karety, posłał ją bowiem po księdza.
Poszłyśmy więc piechotą. Ktoś zatrzymał nas na ulicy aby nam powiedzieć że znajdował mnie piękną. Głucha ochmistrzyni sądziła że dopuszczał się grubijaństwa i zaczęła mu odpowiadać. Nadeszło wiele ludzi i wmieszało się do sprzeczki. Przelękłam się i jęłam uciekać co siły, murzynek pobiegł za mną, upadł i stłukł latarnię; sama niewiedziałam co począć, gdy na szczęście spotkałam pana.» —
Tybald zachwycony prostotą tego opowiadania, brał się znowu do umizgów, gdy wtem murzynek przyniósł zapaloną latarnię, której światło padło na twarz Tybalda. «Co widzę, — krzyknęła Orlandyna — ten sam który pocałował tę piękną dziewczynę!»
«Najniższy sługa, — odparł Tybald — wszelako możesz być pewną, moja luba, że pomimo tego samowładnie zapanujesz w mem sercu.»
«Jakto?.. zdawałeś się przecież tak kochać te trzy dziewczęta,» przerwała Orlandyna.
«Tem więcej jeden dowód że żadnej nie kochałem,» rzekł Tybald.
I tak ona mu szczebiotała i tak on do niej się przymilał, że sami nie wiedząc kiedy zaszli na koniec przedmieścia do opuszczonej chatki, której drzwi murzynek otworzył kluczem wiszącym mu u pasa. Kobierce flamandzkie tkane w różne wzory osób zdających się oddychać, pokrywały ściany. U sufitu wisiały pająki z gałęziami ze szczerego srebra. Wygodne krzesła z genueńskiego axamitu, ozdobione złotemi frendzlami, hebanem i słoniową kością, stały obok sprężystych sof powleczonych morą wenecką. Tybald na to wszystko jednak nie zważał, widział tylko Orlandynę i oczekiwał rozwiązania dziwnej przygody.
Śród tego, murzynek przyszedł nakryć do stołu i Tybald wtedy dopiero spostrzegł że nie było to dziecko, jak z razu sądził, ale stary czarny karzeł obrzydliwej postaci. Wszelako mały człeczek przyniósł rzeczy które wcale nie były brzydkie. Naprzód wielki złocony półmisek na którym kurzyły się cztery kuropatwy, smakowite i wybornie przyrządzone, pod pachą zaś niósł flaszkę alikantu. Zaledwie Tybald podjadł i napił się, wnet uczuł jak gdyby ogień krążył mu po żyłach. Co do Orlandyny ta mało jadła ale ciągle poglądała na swego współbiesiadnika, raz rzucając mu czułe i niewinne wejrzenia, to znowu wpatrując się weń tak złośliwemi oczyma, że młodzieniec mieszał się wyraźnie.
Nakoniec murzynek przyszedł sprzątnąć ze stołu, wtedy Orlandyna wzięła Tybalda za rękę i rzekła: «Na czemże mój luby, spędzimy ten wieczór?» Tybald nie wiedział co na to odpowiedzieć.
«Przychodzi mi pewna myśl, — mówiła dalej — widzisz to wielkie zwierciadło, chodźmy stroić w niem miny jak to niegdyś czyniłam w zamku Sombre-Roche.» Orlandyna przysunęła krzesło, posadziła Tybalda i zaczęła doń uśmiechać się w zwierciedle. Następnie gładziła mu czoło, bawiła z pierścieniami jego włosów, wreszcie zarzuciła mu śnieżne ramiona na szyję i przytuliła do piersi. Tybald odchodził od zmysłów, zaćmiło mu się w oczach, krew biła w nim gwałtownie, upojony nieopisaną rozkoszą objął kibić zachwycającej istoty; ale w tej chwili doznał uczucia jak gdyby kto szpony zapuszczał mu w szyję. «Orlandyno! — zawołał — Orlandyno, co to ma znaczyć?..»
Niebyło już Orlandyny; Tybald ujrzał w jej miejscu okropne, nieznane mu dotąd kształty. «Jam nie Orlandyna, — krzyknął potwór straszliwym głosem — jam Lucyper!..»
Tybald chciał wezwać Zbawiciela na pomoc, ale szatan który odgadł jego zamysł, schwycił go zębami za gardło i niepozwolił wymówić tego świętego nazwiska.
Nazajutrz wieśniacy idący na targ do Lyonu, usłyszeli w opuszczonej rozwalinie, która służyła za kostnicę, jęki i narzekania. Weszli i znaleźli Tybalda leżącego i trzymającego w objęciach kościotrupa. Wzięli go, zanieśli do miasta i nieszczęśliwy de la Jacquière poznał swego syna.
Położono go w łóżko, wkrótce Tybald zdawał się przychodzić do zmysłów i słabym i prawie niezrozumiałym głosem rzekł: «Otwórzcie drzwi temu świętemu pustelnikowi, otwórzcie czemprędzej.» Z początku nie zrozumiano go, otworzono jednak drzwi i ujrzano wchodzącego szanownego zakonnika który rozkazał aby go zostawiono sam na sam z Tybaldem. Uczyniono zadość jego żądaniu i drzwi za nim zamknięto.
Długo słyszano jeszcze napominania pustelnika na które Tybald odpowiadał mocnym głosem: «Tak jest mój ojcze, żałuję za grzechy i całą nadzieję pokładam w miłosierdziu Boskiem.» Wreszcie gdy wszystko ucichło otworzono drzwi. Pustelnik znikł, Tybald zaś leżał umarły z krucyfixem w rękach.

Zaledwie skończyłem tę historyę gdy wszedł kabalista i zdawał się chcieć wyczytać z moich oczu wrażenie jakiego doświadczyłem. Wprawdzie przygody Tybalda mocno mnie zadziwiły, ale nie chciałem tego pokazać i odszedłem do siebie. Tu znowu zacząłem zagłębiać się nad własnemi wypadkami i prawie dawać wiarę, że szatany dla złudzenia mnie ożywiły trupy dwóch wisielców i że kto wie czy niebyłem drugim Tybaldem.
Zadzwoniono na obiad, kabalista nie przyszedł do stołu, wszyscy zdawali się być roztargnionymi, może dla tego że sam nie mogłem zebrać myśli.
Po obiedzie wyszedłem na taras. Cyganie z całym obozem znacznie już byli oddalili się od zamku. Niepojęte cyganki wcale się nie ukazały; tymczasem noc już zapadła i udałem się do mojej komnaty. Długo czekałem na Rebekę, ale tym razem napróżno i nareszcie usnąłem.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.