Słoń Birara/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słoń Birara |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maharadża Tasfin urządzał wielkie łowy doroczne.
Do siedziby władcy Satpury zaczynali przybywać goście.
Zajeżdżały samochody, wiozące najważniejszych urzędników angielskich; przybywali maharadżowie, pomniejsi władcy drobniejszych państewek i generałowie armji brytyjskiej, rozlokowanej w Indjach.
Wspaniałe, huczne uczty wydawał Tasfin na cześć gości.
Rozległy ogród, otaczający pałac, aż do późnej nocy świecił tysiącami barwnych latarek, na jeziorze krążyły rzęsiście oświecone łodzie, w których ucztowano i bawiono się wesoło. Na wysepce w malowniczym, z białego marmuru wzniesionym pawilonie, dostojni goście podziwiali tajemnicze tańce hinduskich dziewcząt i wojownicze pantominy mężczyzn w starodawnych zbrojach.
W tym samym czasie dwa tysiące naganiaczy pod komendą wielkiego łowczego osaczało dżunglę Dimurską.
Wprawni łowcy wynajdywali najmniejsze przesmyki, któremi mogła przejść zwierzyna, i zastawiali je mocnemi sieciami. Ani jedna żywa istota nie powinna była wyjść z matni.
Najlepsi tropiciele od kilku miesięcy czuwali nad knieją, zbadali każdy jej zakątek i wiedzieli, co się czai w gęstych szuwarach na bagnistych łąkach, w zaroślach tamaryndów i w palmowych haszczach, ukrytych w parnym zaduchu zawsze mrocznej dżungli.
Dimur od dawna słynął, jako siedziba jeleni i dzikich bawołów.
Wiedzieli o tem łowcy, wiedziały też potężne pręgowane i centkowane koty — tygrys, lampart i pantera.
W ostępach leśnych i na moczarach odbywały się nieraz krwawe zapasy i ponure zbrodnie.
Jelenie i byki walczyły ze sobą podczas rykowiska; na zwycięzców i zwyciężonych czyhały straszliwe drapieżniki.
Śmigały w powietrzu ich wyprężone ciała i spadały na grzbiety bawołów i jeleni.
Zwinne, mocarne gaury walczyły odważnie i groźnie, strząsając z siebie pantery, wbijając w napastnika rogi i tratując go potężnemi racicami.
Jelenie unikały bitwy i mknęły w obłędnym popłochu, szukając ratunku w szybkim biegu lekkich, prężnych nóg.
Dżungla dimurska stawała się nieraz świadkiem zaciętych pojedynków, gdy na grzęskich polanach spotykało się dwu nieprzejednanych wrogów — królewski tygrys bengalski i potworny, ponury odyniec o czarnej, zjeżonej na karku szczecinie, błyskający bielą ostrych, krzywych szabel i ogniem wściekłych ślepi.
Nikt nie może przewidzieć wyniku tej walki. Przeciwnicy bowiem posiadają równe siły i jednakowe zacięcie bojowe.
Tę to dżunglę osaczył podwójnem kołem ludzi, sieciami i sznurami wielki Łowczy Tasfina.
Wsławił się on sztuką urządzania polowań, które słynęły w całym Hindostanie.
Ukryte w kniei zwierzęta oddawna zwęszyły wielką ilość ludzi, lecz zapóźno wyczuły groźne niebezpieczeństwo.
Gdy zamierzały wyrwać się z ostępu, napotkały już wszędzie zastawy, zagrody lub wzbudzające w nich strach chorągiewki, powiewające na przeciągniętych sznurach.
Zwierzęta powracały więc w głąb dżungli i miotały się bezradnie.
Wkrótce powrócił im spokój, ponieważ przekonały się, że ludzie nie zbliżają się i pozostają na swoich miejscach.
Trwało to jednak niedługo.
Tasfin na czele swoich gości przybył na miejsce łowów.
Strzelcy rozmieszczali myśliwych na wyznaczonych stanowiskach.
Ukryci za ogrodzeniem z grubych belek czekali na sygnał łowczego.
Tasfin przybył do Dimuru z synem.
Władca ze swym następcą siedzieli w namiocie, ustawionym na grzbiecie wytresowanego do łowów słonia.
Nieodstępny towarzysz królewicza — Amra wraz z nim pociągnął na łowy.
Jechał na Birarze, siedząc, jak zwykle, na karku słonia.
Płonął cały, z niecierpliwością oczekując rozpoczęcia łowów.
Obaj chłopcy słyszeli tyle niezwykłych opowieści o polowaniu w dżungli, że uprosili maharadżę, aby ich wziął ze sobą.
Słonie z jeźdźcami stały w ukryciu poza linją myśliwych.
Miały wystąpić później, gdy rozpocznie się ostateczna rozgrywka.
Wielki łowczy podszedł do władcy.
— Wszyscy myśliwi i naganiacze są na swoich miejscach, najjaśniejszy panie! — rzekł z ukłonem.
Tasfin skinął głową i z lubością słuchał czystych, potężnych dźwięków srebrnego rogu, którym z taką umiejętnością posługiwał się wielki łowczy.
Dżungla odpowiedziała tysiącznem echem, niosąc sygnał od drzewa do drzewa, od uroczyszcza do ostępu, od skał do bagien, ukrytych za ścianą bambusowych zarośli.
Zaczajeni, zastygli w namiętnem oczekiwaniu myśliwi długo nie słyszeli innych głosów, chociaż nagonka ruszyła już, pędząc przed sobą zwierzynę na stanowiska strzelców.
Po godzinie dopiero zaczęły dobiegać okrzyki Hindusów, jazgot grzechotek i stuk pałek o drzewa.
Wkrótce potem z gęstwiny zaczęły się wyrywać i migać wśród pni i krzaków wysmukłe jelenie, potężne, brunatne bawoły i czarne kadłuby dzików.
Padały strzały i gasły życia mieszkańców dżungli.
Tam i sam leżały już zabite pantery i lamparty, lecz nikt z myśliwych nie dojrzał jeszcze tygrysa.
Wielki łowczy zatrąbił raz jeszcze.
Był to krótki sygnał.
Natychmiast nastała dziwna cisza.
Nie padały już strzały ze skrytek myśliwych.
Umilkły trwożne nawoływania małp, które, skacząc po wierzchołkach drzew, szczęśliwie minęły linję strzelców.
Nie rozlegał się już tupot nóg uciekających zwierząt, trzask i szelest rozsuwanych i tratowanych krzaków i trzcin.
Naganiacze przestali pokrzykiwać i hałasować, pędząc zwierzynę.
Zaczajone, pełne drażniącego oczekiwania milczenie zaległo dżunglę.
Zrzadka tylko dobiegało zdaleka basowe rechotanie gibbonów.
Skrzeczały lękliwie barwne „cissy“, przelatując nad lasem.
Gdzieś w oddali czując zdobycz, drapieżnie kwilił sęp, zawieszony wysoko pod obłokami.
Drobne ptaszki, zwabione ciszą, fruwały w zaroślach i, szczebiocząc, uganiały się za owadami.
Dzięcioł zawzięcie bębnił dzióbem w dziuplasty sęk.
Wyraźnie dawał się słyszeć lekki szmer skrzydeł dużych motyli i cichy zgrzyt biegu chyżych jaszczurek, śmigających w trawie.
Najostrzejszy słuch nawet nie mógłby pochwycić obecności myśliwych, tłumnie zebranych naganiaczy i osaczonych przez nich zwierząt.
Strzelec Fuzal, zajmujący stanowisko na wysokiem drzewie, oglądał okolicę. Jego żbicze, wprawne oczy dostrzegły wkrótce coś, czego oczekiwał oddawna.
Trzciny, wyprostowane w nieruchomem powietrzu, drgnęły jednocześnie w trzech miejscach, a po chwili chylić się zaczęły bez szmeru i szelestu.
Jakieś zwierzę sunęło, czołgając się w ich gąszczu nieprzeniknionym.
Fuzal syknął cicho i, wbijając porozumiewawczy wzrok w wielkiego łowczego, wskazał na zwartą ścianę bambusów.
Ten podszedł do maharadży i w milczeniu podniósł rękę.
Kornak, uzbrojony w dzidę, ścisnął kolanami szyję słonia.
Zwierzę, nawykłe do polowań tego rodzaju, podniosło trąbę i ruszyło naprzód.
Słoń chrapał cicho, niespokojnie węszył i poruszał uszami.
Zbliżała się najważniejsza, najbardziej podniecająca chwila.
Słoń miał wejść do zarośli i wypłoszyć z nich zaczajone tam tygrysy.
Musiały wypaść z haszczy na polanę i narazić się na kule myśliwych. Mogły jednak również skoczyć na słonia.
To królewskie polowanie, grożące niebezpieczeństwem, wymaga celnego oka, zimnej krwi strzelca, a jednocześnie odwagi kornaka, sprytu i siły słonia.
Dwa słonie jednocześnie podchodziły do zarośli.
Na jednym z nich jechał maharadża z synem, małym Nassurem; na drugim wice-król Indji, najwyższy przedstawiciel Wielkiej Brytanji.
Nikt nie wiedział, co się działo za ścianą wysokich bambusów.
Zapadły w nich i zaczaiły się tygrysy.
Dwa duże samce dopełzły aż do samego skraju, trzy tygrysice pozostały wtyle.
Na samym niemal początku polowania naganiacze zruszyli je z legowiska, lecz tygrysy przemykały się tak ostrożnie, że Hindusi nie spostrzegli pręgowanych drapieżników.
Dotarłszy zarośli zwierzęta wiedziały już o wszystkiem. Rozumiały, że są w matni, z trzech stron otoczone ludźmi, robiącymi straszliwy hałas. Tygrysy miały przed sobą jedyne wyjście — przeciąć polanę i na drugim końcu ukryć się w dżungli.
Drapieżne zwierzęta słyszały jednak grzmiące pod lasem wystrzały, a rozdęte ich chrapy pochwytywały zapach ludzi, prochu i słoni.
Węszyły niebezpieczeństwo, najbardziej groźne, czające się na obszernej, odkrytej płaszczyźnie.
Tygrysy wyczołgały się z zarośli i, płaszcząc się w wysokiej trawie, powracały ku nagance. Skoczyć nagle, ryknąć, przerazić i przerwać się przez łańcuch osaczających je ludzi — takie były zamiary zuchwałych drapieżników.
Lecz Hindusi znali się na wybiegach i odwadze tygrysów.
Wiedzieli, że ani krzyki, ani trajkocące grzechotki nie odstraszą i nie wstrzymają doprowadzonych do wściekłości pręgowanych, potężnych kotów.
Po krótkim sygnale rogu podpalono suchą trawę i nagromadzone stosy gałęzi.
Płomienie i dym spłoszyły tygrysy.
Już nie kryjąc się wcale, zawróciły nagle, ogromnemi susami dopadłszy zarośli bambusów i zaczaiły się w nich.
Wyrywające się z ust naganiaczy okrzyki przerażenia wskazywały, że zbliża się chwila decydująca.
Tygrysy tymczasem rozmieściły się na skraju bambusowych haszczy.
Czekały na sposobność, aby wypaść z nich i rozpierzchnąć się w różne strony.
Wyciągnięte na ziemi, drżały gotowe do skoku, wbijały żółte ślepia w zbliżające się ku nim słonie, śledziły ruchy siedzących na nich ludzi i pazurami drapały ziemię.
Słoń maharadży oddawna już zwęszył tygrysy. Zdawało mu się nawet, że widzi nawprost siebie dwa zaczajone drapieżniki.
Zwinął więc trąbę do ciosu, nadstawił kły i szedł, niezwykle wysoko podnosząc potworne nogi.
Kornak trzymał nad głową dzidę, i za pomocą jej drzewca kierując słoniem, wpatrywał się w haszcze.
Maharadża z palcem na cynglu broni klęczał w palankinie, przygotowany do strzału.
Słoń chrapnął nagle.
Na lewo od niego rozległ się głuchy, ochrypły ryk. Huk wystrzału rozdarł ciszę, a po nim wszczęły się bezładna strzelanina, zmieszany gwar, krzyki i nawoływania.
To słoń wice-króla wypłoszył tygrysy, do których oddano kilka strzałów.
Przed maharadżą o kilkanaście kroków od jego słonia, podnosiły się nieruchome bambusy, w których panowała cisza.
Stojący na skraju dżungli Amra z wysokości Birary widział całe polowanie.
Spostrzegł wyrywające się z gąszczu tygrysy. Klasnął w dłonie, gdy wice-król celnym strzałem położył jednego z nich. Drugi padł na polanie, przeszyty kulami innych myśliwych; trzeci, rycząc i kulejąc, dopadł krzaków i znikł w nich, ścigany przez strzelców.
Przyglądał się teraz słoniowi maharadży.
Rozumne zwierze coraz wolniej i ostrożniej szło ku tajemniczej gęstwinie. Wiedziało, że tygrysy nie dopuszczą go, że lada chwila wypadną, a wtedy... jedno z dwojga — będzie zmuszony stoczyć z niemi walkę, lub też posłyszy huk wystrzałów, któremi się zakończy to niebezpieczne spotkanie.
Słoń, podnosząc nogi wysoko, postąpił krok, jeszcze jeden... jeszcze...
W tej samej chwili z trzaskiem pochyliły się bambusy i w powietrzu mignęło długie, wspaniałe ciało tygrysa. Rycząc chrapliwie i prychając, wyciągał w skoku potężne łapy, aby wbić ostre, zakrzywione pazury w słonia, wdrapać się na jego grzbiet i zmierzyć się z najbardziej nienawistnym wrogiem — człowiekiem.
Słoń nadstawił kły i wyprężył mięśnie trąby.
Do walki nie doszło tym razem.
Maharadża błyskawicznym ruchem podniósł karabin do ramienia, i strzelił. Kula przeszyła serce zwierza. Tygrys padł i zesztywniał odrazu.
Nassur z radosnym okrzykiem, porwany zapałem myśliwskim, ześlizgnął się ze słonia i podbiegł do wspaniałej zdobyczy.
W tej chwili z zarośli wypadła znienacka tygrysica.
Ujrzawszy chłopaka, przywarła do ziemi i wbiła w niego wściekłe źrenice.
Koniec wyciągniętego ogona zwijał się kurczowo, ciało drżało, prężąc się do skoku.
— Naprzód! Naprzód! — wołał kornak.
Słoń, przerażony niespodziewanym napadem drapieżnika, ryczał i cofał się. Gdy kornak uderzył go dzidą, jął trząść głową i nagle zawrócił gwałtownie.
Maharadża strzelił, lecz nieoczekiwany ruch słonia udaremnił jego zamiar.
Kula chybiła i z szelestem siekła twarde pręty bambusów.
Słoń, trzęsąc łbem i rycząc, uciekał kłusem.
Amra widział skok Nassura i wypadającego z haszczy tygrysa.
Krzyknął i, ścisnąwszy nogami szyję Birary, zawołał:
— Prędzej! Prędzej! Naprzód!
Olbrzym ruszył całym pędem.
Widział wszystko, co zaszło na polowaniu, i czuł, jak należy czynić.
Zaczął od tego, że pobiegł tak szybko, jak nigdy tego dotąd nie czynił.
Nawet podczas owej pamiętnej ucieczki przed kulami czyhającego nań nieznanego człowieka i ścigającemi go w dżungli naganiaczami — nie dochodził do takiego rozpędu olbrzymiego, ciężkiego ciała.