<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Postanowiwszy panom swoim zakonu niemieckiego przywieść dobrą wiadomość o zawichrzonym stanie Wielkopolski, chociaż wiózł razem i niepomyślną o tem, co tu markgrafa miłego Krzyżakom spotkało — Bobrek drogę skierował na Płock, aby zajrzeć, co się tam z Semkiem działo.
Mówiono bowiem, iż on się także potężnie wystąpić gotował, a panowie wielkopolscy sprawę jego popierać się zbierali.
O wszystkiem tem panowie zakonu teutońskiego powinni byli być zawiadomieni dokładnie, gdyż ze wszystkiego korzyść dla siebie wyciągnąć umieli... Wiedział klecha, że będzie u nich pożądanym, lecz zapas wiadomości chciał jak najpełniejszym uczynić.
Podróż wygodną ani miłą nie była, kraj cały niemal stał w płomieniach. Ale ubogi, nędzny klecha, na nędzniejszej jeszcze szkapie, czegóż się miał obawiać?...
Pierwszy dzień podróży zszedł tak spokojnie, a takiem pustkowiem, że do dalszej drogi dodał męztwa.
Ślady tylko spustoszenia i gwałtów spełnionych widać było dokoła, ludzi spotykał mało. Jedni zbiegali do grodów i miasteczek, drudzy w lasy; gospody nawet niektóre, gdzie walka się jaka odbyła, zawalone trupami odartemi, stały pustką, bo z nich gospodarze pouchodzili...
We dnie, na prawo i na lewo, widać było dymy, a nocą łuny pożarów...
Gdzieniegdzie trafiał na ślady obozowisk nieopodal od gościńca i wygasłe ich ogniska, a padłe konie, po nad któremi stada kruków się unosiły i wilcy do nich z lasów ciągnęli...
Straszny był widok tego kraju, w którym nie wróg, ale właśni jego mieszkańcy takie spustoszenie uczynili!
Nałęczów nie spotykał Bobrek nigdzie, a drugiego dnia małą kupkę Grzymałów, która strwożona, do Poznania się przedzierała. Starszy wiodący ją, zatrzymał klechę dla rozpytania się; ten zapewnił go, że Domarat mocno się do obrony sposobił.
Na popas mu tego dnia przyszło stanąć w lesie, około nędznej karczemki, z której dymnika i dachu trochę się kurzyło, co zdawało się oznaczać, że tam przecie ludzie być musieli...
Uchyliwszy drzwi, w pomroce nikogo z początku nie dostrzegł Bobrek, ogieniek się tylko żarzył biedny i syczał, bo mokremy gałązkami był podsycany.
Rozpatrzywszy się dopiero lepiej, zobaczył na ziemi siedzącego człowieka, i zdało mu się, że mnich był, w sukni grubej, paskiem ze sznura przewiązanej. Kaptur też na głowę miał nasunięty, a broda siwa, rzadka, na piersi mu spadała.
Zbliżywszy się doń, pozdrowił Chrystusa, na co mu głosem dźwięcznym i silnym siedzący odpowiedział:
— Na wieki.
Był to w istocie zakonnik reguły Franciszka Świętego.
— A gospodarza to tu nie ma? — zapytał Bobrek.
— Jak widzicie. Pan Bóg tu gospodarzem, a ja jedynym dotąd gościem — rzekł stary mnich, który właśnie w ręku chleba kromkę trzymając suchego, a w drugim sól — posypywał ją oszczędnie i pożywał. Maleńki kubek drewniany stał przy nim z wodą. A choć w pustej gospodzie, przy biednym ogniu wesoło nie było, mnich starowina zdawał się być bardzo dobrej myśli.
— Cóż wy tu ojcze porabiacie? — odezwał się Bobrek, szukając sobie miejsca gdzieby przysiadł...
— Widzicie — domyśleć się łatwo. Wedle reguły świętego Ojca naszego, za jałmużną chodzę dla konwentu, a pod czas, wyprawiono mnie do Pyzdr, więc tam powoli dążę.
Rozśmiał się stary...
— Za jałmużną, pod te czasy! — przerwał Bobrek. — Toście się, mój ojcze, nie w porę wybrali, bo tu teraz wszyscy żebracy i rychlejby wziąć potrzebowali, niż dać mogli.
— Przecież! — odparł stary mnich, nie przerywając sobie w jedzeniu suchego chleba, który wodą pokrapiał, a solą osmaczał — widzicie, że z głodu nie mrę...
Bobrek stęknął.
— Co za czasy! mój ojcze! co za czasy!
— A wy zkąd i dokąd? — odparł nie wtorując narzekaniu zakonnik. — Jeżeli się nie mylę, także sukienkę duchowną nosicie.
— Klerykiem jestem — odezwał się Bobrek. — Jeżdżę po świecie, piórem na chleb zarabiając, ale terazby je chyba na żelazo trzeba przemienić. Zbiera się na wściekłą wojnę!
— Wola Boża! — rzekł mnich spokojnie. — Bez Jego woli nic się nie dzieje, a wierzcie mi, Bóg wie, co czyni. Widno, że rózgi było potrzeba... co było kąkolu, to burza wypleni, a czyste ziarno zostanie na chwałę Pańską.
— Przy złych i niewinnym się dostanie! — westchnął klecha.
— A któż z nas niewinny? — odparł zakonnik chłodno.
— Królestwu temu, niegdy wielkiemu i potężnemu, za Kaźmirza jeszcze spokojnemu, tyle lat szczęścia używającemu, ostatnia się pono zguba gotuje — mówił dalej Bobrek, który zwyczaj miał w ten sposób każdego kogo spotkał na słówko jakie wyciągnąć.
— Nie trwożcie się zbytnio — odparł mnich. — Ukarze Bóg, ale się i ulituje a pobłogosławi. Ojcem jest. Nabroili ludziska, gdy się im dobrze działo, cóż dziwnego, że teraz pokutować muszą? Bóg miłosierny!
— Bezkrólewie! — ciągnął Bobrek, który węzełek z sobą przyniesiony rozplątywał, zapas w nim mając od głodu i myśląc, czy swoją wędliną, ojca chlebem się suchym posilającego ma częstować czy nie...
Ow pół-krwi człowiek miał w sobie i oszczędność z ojca niemiecką, i z matki trochę polskiej gościnności...
Począł odrzynać nożem mięso i podał je na nim staruszkowi.
— Dziękuję wam — odparł mnich nie przyjmując — jem dziś z suchotami...
— W taki głód i chłód?
— Łatwiej pościć — rzekł wesoło stary. — Pożywajcie zdrowi. A wy dokąd to dążycie?
— Ja... do Płocka — rzekł, mało co się zawahawszy Bobrek, który tym razem nie czuł żadnej potrzeby udawania, choć, wedle zwyczaju, już miał na języku coś innego, bo ostrożność nigdy nie wadziła...
W Płocku, czasem kanclerz księcia Semka zażywa mnie do przepisywania. Teraz tam podobno się coś dla Mazowieckiego księcia zapowiada, będą może listy do pisania...
— A cóż się to zapowiada? — zapytał mnich obojętnie.
— Słyszę gadanie po drodze, że go na króla chcą wziąć! — odparł Bobrek. — Piastów to krew stara, lgną do niego ludzie...
Zakonnik słuchał milczący.
— Tajemnicą to jeszcze Bożą — odezwał się — komu ten tron przeznaczony. Obcy pan dosyć długo się na nim trzymał, byliśmy u niego jak dzieci u macochy, — teraz, spodziewać się, że nam to opatrzność nagrodzi...
— Zygmunta Luksemburczyka, niewiedzieć dlaczego ludzie znielubili i odepchnęli — mówił Bobrek — wyjechał z próżnemi rękami, choć go arcybiskup zalecał.
Młode, śliczne, gładkie panię!! Ludziom nigdy nie dogodzić... aby wichrzyli!...
Spostrzegł się teraz Bobrek, że mnich mu na jego politykowanie, bardzo niechętnie i półgębkiem odpowiadał.
Chleba dojadłszy, zaczął coś szeptać i przeżegnał się. Była to modlitewka, po której dopiero znowu wypogodzoną twarz zwrócił ku klesze!
— Widzę, żeście bardzo świadomi spraw świata tego — odezwał się. — Mnie one mało obchodzą. My, zakonnicy, zgadzamy się we wszystkiem z wolą Bożą, a co zsyła Opatrzność, błogosławimy.
— Hiobowe to dziś błogosławieństwo — rzekł Bobrek. — Już niechajby kto chciał panował, byle spokój był, a gościńce się trupami nie uścielały!
Mnich patrzał nań ciekawie, ale bez wzruszenia.
— Musieliście ucierpieć dużo — rzekł — że wszystko tak czarno widzicie. Żal mi was. Ja, po tej burzy jasnego się słońca spodziewam. Prorokiem nie jestem... ale w duszy mi coś mówi, że lepsze się czasy obiecują. Znijdzie gwiazda nad tą ziemią, oschną łzy i będzie radość wielka nie w Izraelu... ale w tej biednej Polsce naszej.
— Wyście rodem tutejsi? — zapytał Bobrek.
— Tak ci jest, dzieckiem tej ziemi jestem kmiecym synem, a dziś tylko dzieckiem Franciszka świętego, patryarchy naszego — mówił swobodnie i wesoło staruszek. — Mógłbym i ja płakać i smucić się, bo dosyć złego oczy moje widziały, ale mam wielką ufność w Panu!
Mówił to z takim spokojem błogim staruszek, że chłodny a do wrażeń nie skłonny, po swojemu jednak pobożny i zabobonny Bobrek, poczuł dlań wielkie poszanowanie. Siły ducha potężnej potrzeba było, aby tak myśleć i mówić.
Bobrek widział w starcu świątobliwego męża i jakąś nadziemską potęgą obdarzoną istotę.
— Dałby Bóg, aby się wasze słowa ziściły! szepnął cicho.
— Ziszczą się one, dziecko moje — odparł powstając z kłódki na której siedział mnich i strzepując z sukni chleba pruszynki, a kubek chowając do kieszeni.
— Niech was Bóg dalej szczęśliwie prowadzi — dodał zwracając się do klechy. — Mnie dalej iść czas, bom pieszy, a Bóg wie, czy na nocleg dociągnę pomiędzy ludzi.
Mimowolnie powstawszy Bobrek schylił się i mnicha w rękę pocałował, sam pozostając w pustej karczemce, dopókiby koń nie wypoczął.
Starzec zniknął już, za drzwi się wysunąwszy, a klecha jeszcze patrzył za nim, podziwiając to wesele i spokój ducha ubożuchnego człeka, który taką wiarą był przejęty, że mu ona przyszłość rozświecała.
Mało go obchodził ten kraj, którego się nie czuł dziecięciem, więcej serca miał dla teutońskich swych panów, ale tam i tu, siebie głównie miał na względzie. Kilka już lat chodził zaprzężony w jarzmo ciężkie, a nie miał jeszcze zapewnionego jutra.
Zadumał się tak trochę za długo, aż wreszcie z myśli się otrząsnąwszy, do konia poszedł i w dalszą się puścił drogę. Od czasu jak tego mnicha widział, mniej z siebie był rad. Zazdrościł mu tej szczęśliwości o suchym chleba kawałku. Jemu żądze niepomierne wypoczynku nie dawały.
Pod noc, wprosił się do proboszcza, z którym do późna razem lamentowali, gdyż biednemu księżynie oddziały Nałęczów siano, obroki i spiżarnie wyprzątnęły.
Pomimo to ksiądz gotów był cierpieć, i więcej i dłużej, byle się raz króla swojego własnego doczekać, a niemców pozbyć z domu.
Ta powszechna do nich nienawiść, którą na każdym kroku spotykał Bobrek, jątrzyła go. Więcej niemcem się czuł być niż polakiem, a wychowany między krzyżaki, im i ich sprzymierzeńcom życzył panowania.
Ale księdzu potakiwał!
Ciągnął bardzo powoli. Konisko źle karmione, nierychło go do Płocka doniosło. Musiał niekiedy i pieszo iść, aby mu ulżyć, a popasać często.
Wjechawszy na mazury bystrem okiem dostrzegł zaraz jakieś przygotowania i ruchy.
Uderzyła go różnica wielka kraju, jakim był, gdy się tu ostatnią razą znajdował, a teraz, konie spędzano, ludzi wyganiano co dorodniejszych do Płocka, a choć o celu tych przygotowań nikt mu powiedzieć nie umiał, jawne one były.
Ku żadnej obronie ich nie potrzebowano, bo nikt na Mazowsze napadać teraz nie myślał, choć Litwa była z niem w wojnie.
W Płocku na pierwszy rzut oka już się niewątpliwem dlań stało, że się do czegoś sposobiono i zbrojono.
Nim do Pelcza zajechał, w ulicy miejskiej dwa poczty spotkał ciągnące do miasta, konno jadącego i rozkazy rozsyłającego wojewodę Abrama Sochę, dalej znów na koniu z pachołkami gospodarzącego Sławca chorążego mazowieckiego.
Wszystko to niepokój jakiś zdradzało.
Niemiec kotlarz zafrasowany powitał go w progu razem z piękną Anchen, która ledwie mu się uśmiechnęła, i na dany przez ojca znak, uciec musiała.
— W porę bardzo przybywacie — zawołał Pelcz. — Musicie wy o czemś więcej niż my wiedzieć, a nauczycie mnie, na co się to tu zbiera.
My nic nie rozumiemy, a krętanina wielka, rusza się wszystko co żyje i młode paniątko nasze, po długim spoczynku, jakby je ukropem oblał skacze.
— Ale ja o niczem nie wiem, tak jak i wy, — odparł Bobrek — to pewno, że Semka do Polski ciągnąć myślą na króla. Sprawa to Bartosza z Odolanowa i innych Nałęczów.
Pelcz krzywił się.
— Pewnie, że nie o co innego idzie — rzekł — ale z kim, jak będzie on poczynał? Sam jeden? Wiemy, że w skarbcu było sucho, a bez pieniędzy wojny niema.
Weszli tak rozmawiając do izby, w której Anchen nie było. Pelcz był tem podrażniony, iż tajemnica jakaś czynności księcia otaczała.
Przyjeżdżali ludzie nieznajomi, wysyłano zaufanych, gotowano się jak do wojny, a książę mówić o niej zabraniał, i głosił, że się zbroi dla tego tylko, iż wszyscy do koła za broń chwytali, więc bezpieczeństwo tego wymagało.
— Jest na zamku książę? — zapytał Bobrek.
Pelcz rączyska grube rozpostarł i głową podniósł z wyrazem rozpaczliwym.
— Patrzcież ino — krzyknął — kiedy pod zamkiem siedząc, nawet o tem z pewnością wiedzieć nie można czy on jest na zamku i kiedy go niema? Są dnie, że nikogo tam nie dopuszczają, po nocy kupy zbrojne jedne wyciągają, drugie się gromadzą.
Bobrkowi tajemniczość ta wydawała się nieprawdopodobną, przypisywał głupocie Pelcza, nieświadomość jego.
— Niechno ja tam pójdę tropić — rzekł z zarozumiałością wytrawnego szpiega — nie może być, abym nie wywąchał, co to jest...
Niemiec zamilkł. Pora dnia tego nie była właściwą do odwiedzenia zamku, a Bobrek też spoczynku potrzebował bardzo, odłożył więc to do jutra.
Rano w swej kleszej sukience, pokorny i maleńki, zaszedł naprzód do kościoła na zamku. Kanclerz właśnie mszę świętą kończył przy bocznym ołtarzu, odchodząc od niego poznał widać klechę, bo natychmiast chłopak do mszy służący przybiegł do niego, żądając, aby po mszy Bobrek przyszedł do stancyi kanclerza.
Na rękę to właśnie było klesze, który nieomieszkał, krótko zbywszy pacierze i ucałowawszy relikwie, pospieszyć na wezwanie.
Zastał księdza z kubkiem ciepłej polewki chodzącego żywo po izbie. Zobaczywszy go kanclerz zbliżył się, dał mu rękę do pocałowania i zapytał.
— Zkądże?
— Z Poznania znowu uchodzić musiałem, bo się tam na bardzo srogą wojną zanosi, mój ojcze, nie było co robić dla mnie. Silent musae! Co żywe wszystkich biorą na żołnierzy, a jam do tego niesposobny.
Ksiądz patrzał nań bystro.
— Zdaje mi się, żeś ty mi mówił, iż po niemiecku szwargoczesz — rzekł — pismo ich czytać umiesz, a i sam pisać potrafisz? Możeż to być?
— Tak jest — odparł Bobrek. — Z biedy człowiek się wszystkiego uczy.
Kanclerz pomyślał chwilę.
— Ha! no! — odparł — kto to wie? pod te czasy, mógłbyś się może nam przydać. Poczekać tylko trzeba.
Jest komórka tu przy moich, chceszli, znieś tam rzeczy, książę może jakiej potrzebować usługi.
Bobrek się odrobinę zawahał z przyjęciem tej łaski, ale w końcu pokłonił się do kolan.
— Głodu u mnie nie doznacie — dodał kanclerz.
Wtem, oknem wyjrzawszy, kubek swój dopił spiesznie i wybiegł na podwórze. Bobrek nie znajdował tego występnem, że ciekawość zaspokajając, wysunął się za nim do sieni, niby dalszych czekając rozkazów.
Kanclerz już zapomniawszy o nim szedł ku dworcowi książęcemu.
Tu właśnie w gościnę ktoś zajeżdżał z pocztem licznym. Zsiadał z konia, a dwór jego i ludzie a wozy wciągali przez wrota, cały niemal zapełniając dziedziniec.
Mąż musiał być znaczny, gdyż i urzędników z sobą prowadził i dowódzcę straży, a wszystko to poodziewane dostatnio, czysto, zamożnie, chociaż po staremu i niewykwintnie.
Bystre oko Bobrka dostrzegło po pewnych znamionach, iż gość to nie z Polski był, ani od Niemców, ani też z Litwy, z którą Semko był na stopie wojennej.
Domyślił się trafnie Janusza księcia na Czersku i Warszawie, starszego brata książęcego. Chociaż ten się bardzo rzadko z domu ruszał, ale nie mógł to kto inny być, prócz niego.
Wśród ówczesnych panów i pańskich dworów, Janusz starszy, jak go zwano, odznaczał się usposobieniem i obyczajami odmiennemi i sobie właściwemi.
O kilkadziesiąt lat starszy od brata, który się przy nim dzieciakiem wydawał, na pozór zimny, poważny, pokój miłujący, w domu rządny, chociaż osobiście mężnym był, wojny unikał jak ojciec, a zdobyczy nie był łakomy.
Swojego czasu człowiek to był wyjątkowy, nie miał bowiem ani chciwości innych panów, ani ich gorączki bojowej, ani ambicyi takiej, dla którejby spokój swój i kraju ważył, granice jego pragnąc rozpostrzeć.
Szedł widocznie w ślady Ziemowita starego, który dla utrzymania się przy Mazowszu, wiele ofiar nawet z miłości własnej czynić musiał...
Nie miał jego popędliwości i srogości, powolniejszym był, ale się też nikomu wodzić nie dawał, i wolę miał silną.
Janusz z praw wieku i starszeństwa uważał się za opiekuna dużo młodszego brata, a że ich interesa wspólne łączyły, z oka go nie spuszczał. Młodego, żywszego, mniej daleko widzącego i przewidującego, Semka, którego wiek jeszcze nie ostudził, opieka ta trochę niecierpliwiła.
Wiadomem to powszechnie, jak braci młodszej przedłużona ta piecza starszych bywa nieznośną. Semko nie śmiał się buntować jawnie przeciwko bratu, bo za życia ojca, zarówno go jak rodzica nawykł był szanować, wymykał się jednak o ile mógł z pod jego władzy.
Teraz, gdy go Bartosz z Odolanowa z innemi pany wielkopolskiemi zaczęli nakłaniać, aby korony polskiej nie odrzucał i sposobił się do zdobycia jej, Semko niepewien, wahający się, brata wszakże się nie radził, i milczeniem przyzwalając, choć kroku stanowczego nie uczynił, zbroił się bez wiedzy jego.
O przybyciu tem Janusza nie był wcale uprzedzonym Semko, chwyciło go ono niespodzianie. Czerski książe spadał jak z obłoków. Gdy pacholę wbiegło znać o nim dając Semkowi, pobladł młody pan — zagryzł wargi, zakłopotał się mocno.
Jawnem dlań było, że starszy brat dowiedzieć się już musiał o zamiarach i knowaniach Wielkopolan, i przybywał go liczby słuchać, a powołać do tłumaczenia, najpewniej zaś powstrzymać od zuchwałych zachcianek.
Walka z Januszem, opór przeciwko niemu, ciężkiemi były dla Semka. Lecz nie mógł już ani ujść, ani się schronić, i musiał gościa wesołą twarzą witać, choć mu było markotno...
Otworzył żywo drzwi sypialni, w której siedział, i z udanym pośpiechem a serdecznością wybiegł z otwartemi rękami naprzeciw Janusza.
Ten stał w kożuchu wygodnym, butach ciepłych i kołpaku, tak jak był z konia zsiadł, oglądając się po znanej izbie, która od czasów starego Ziemowita mało co się odmieniła. Patrzał na nią z rozrzewnieniem jakiemś, stare mu czasy przypominała.
Mąż był jeszcze w sile wieku, ale twarzy już niemłodej, pooranej, rysów niepięknych — spokojnego, niemal surowego, zastygłego wyrazu... Rycerskiego w nim było tyle tylko, ile w książęciu onego wieku być musiało. Na twarzy wypogodzonej malował się ten wiek człowieka, gdy on już złudzeń się pozbył, życie bierze jak ono przychodzi, a spokój nadewszystko ceni.
Ani pragnień, ani też polotu nie widać było w nim ku wyższemu czemuś — był ze swego rad....
Na widok młodego wyrostka, niemal mu Janusz z ojcowską jakąś serdecznością otworzył ramiona i do serca go przycisnął.
— Prawda, żem ja ci gościem niespodziewanym? — rzekł, rozpinając kożuch i pas, a rozgaszczając się jak w domu. — Wiesz, że ja nie rad wędruję, a gotówem w moim dworze warszawskim lata siedzieć, patrząc jak Wisła mi płynie... i nie potrzebując więcej — ale mi się za tobą stęskniło.
No — i niepokój mnie ogarnął o ciebie...
— A to dlaczego? — odezwał się Semko zmięszany nieco.
Janusz się obejrzał, przy drzwiach stało kilka osób z ich dworu — skinął, że o tem później mówić będą — a radował się Płockowi, kędy biegał dziecięciem.
Pierwszą zawsze rzeczą było u nas, gdy swój czy obcy próg domu przestąpił, natychmiast myśleć dlań o pokarmie i napoju. W dawniejszych wiekach obyczaj ten był ściślej jeszcze zachowywany; pan domu nie potrzebował nawet wydawać rozkazów. Zaledwie w wielkiej izbie zasiedli, gdy już obrusy na stół niesiono, czeladź się krzątać pilno zaczęła. Semko powitalny kubek nalewał...
Tymczasem co było starych sług Ziemowitowskich, do pańskiego rodu przywiązanych, zatem i do głowy jego, cisnęło się wnet witać księcia Janusza...
Ta serdeczna skwapliwość budziła może pewną zazdrość w Semku, ale nie śmiał jej dać poznać po sobie.
Przybyli zaraz z pokłonem i wojewoda i chorąży, marszałek i kanclerz...
Janusz z pańska, z powagą książęcą, ale z pewną dobrodusznością, jakby do rodziny należących witał, ciesząc się niemi, śmiejąc do nich, wypytując ich o nieobecnych, dawne wspominając czasy.
Wszyscy teraz zręczność mieli porównywać dwu braci, tak wiekiem różnych od siebie i charakterami.
Powaga Januszowa gasiła zupełnie Semka, który czuł, że przy bracie malał i podrzędnym się stawał...
Bolało go to. Usposobienie serdeczne zresztą, ostygło, bo miłość własna była podrażnioną. Janusz nie widział, lub nie chciał dostrzedz chmurki na jego czole, wesołym był, ale z powagi swej nic nie tracąc.
Dopóki dwór przy sobie mieli i świadków, o żadne sprawy ważniejsze nie zagadnął Janusz, nie spytał nawet o to, co go uderzać musiało — ruch niezwykły i przygotowania jakie tu znalazł.
Dopiero gdy obrusy zdjęto, Janusz szepnął bratu, aby gdzie na osobność poszli. Zasiedli więc w sypialni u jednego stoła, a Semko czując, że chwila się zbliża, gdy przyjść musi do stanowczej z bratem rozmowy — czerwieniał zawczasu z niecierpliwości.
Był najpewniejszym, iż brat przybył z tem, by mu mięszanie się w sprawy polskie odradzać, lecz myślał-że się on w nie wtrącać??
Janusz palcami przebierał po stole i dumał, nim się odezwał.
— Słuchajno Semku. Mówią mi, że cię płosi ludzie na niebezpieczną grę namawiają. Prawda to, czy nie? Widząc, że ty się z tem do mnie nie zgłaszasz, musiałem przybyć, aby się pewnego czegoś dowiedzieć... Lękam się — tyś młody!
— Jaką grę? — rzekł Semko.
— A no... Gra to gorsza niż w kości — mówił Janusz wzdychając. — Bodaj czy cię nie kuszą polską koroną, dla której gotóweś swoje księztwo, jeśli nie stracić, to dać spustoszyć?
Semko wstał z siedzenia...
— Krokum żadnego o to nie czynił i nie myślę czynić — rzekł — widzisz, siedzę spokojnie doma. Czy oni o mnie myślą, niewiem spełna — a gdyby pomyśleli, mamże odpychać?
Janusz słuchał, palcami wciąż przebierając po stole...
— Płochy to lud a namiętny, co cię tą koroną bałamucić chce — mówił powoli. — Chcą tobą drugich nastraszyć, aby wyjednać czego im potrzeba...
Korona ta bardzo wysoko i daleko!...
Z Luksemburczykiem sprawa nieskończona, nie da się on ani z Węgier, ani z Polski tak łatwo wygnać. Pan możny i plecu szerokich — po za nim Niemców i Czechów siła, i panowie Krzyżacy....
Gdyby królowa Elżbieta drugą królewnę dała do Polski, i tej nikt nie dostanie, bo ją tak samo jak Maryą dzieckiem poślubiono pod zaręką wielką Wilhelmowi Rakuzkiemu i chowali ją przecie we Wiedniu dla niego, a jego dla niej w Budzie.
— Mówią przecie, że śluby te nie warte nic — odparł Semko.
Janusz patrzał w ziemię, milczący.
— Musieli cię już za serce pochwycić, królewnej ci się i tronu zachciało! Lecz, wierz mi starszemu, niebezpieczna to zabawa...
Litwę już mamy na nas rozjątrzoną, a z Jagiełłem i bracią jego niema co żartować, Krzyżaków sobie na kark ściągniesz, a bodaj i na mnie w dodatku... Część Polaków mieć będziesz przeciwko sobie. Siła złego, tylu na jednego.... i to jeszcze książątko Mazowieckie!!
Semko wyraziście spojrzał na brata, i nie sprzeczając się o innych, dodał tylko.
— Z panami teutońskiego zakonu, nie mam waśni żadnej, owszem dobrzy mi są, a podarkami obsyłają.
— Tem ci gorzej! — wtrącił Janusz. — Nieprzyjaciółmi ich mieć to kaźń Boża, a przyjaciółmi... nieszczęście wielkie. Kleszcze to są, które gdy do ciała przylgną, z ciałem je chyba wyrwiesz. Wrogów swych zabijają w jawnej walce, a druhów pocałunkami trują... Przyjaźni ich się strzeż!
— Jedno przecież wybierać potrzeba! — odparł Semko.
— To już ledwiebym ich nie wolał wrogami znać, byle zawieszenie broni trwało — śmiejąc się rzekł Janusz.
A chwilę pomilczawszy, mówił dalej...
— Pomnij na ojcowskie słowa, Semku, i patrz na mnie. Pokój mam ze wszystkiemi, niczyjego nie chcę, ale i swojego nie dam. Wiedzą o tem.
Dają mi więc w spokoju gospodarzyć, budować i ludzi na puste ziemie ściągać. Z pomocą Bożą, jest co czynić w lasach naszych i piaskach, póki się nie zaludni i nie zabuduje. Miasta trzeba zakładać, wsie osadzać, grunta wydzierać, gościńce trzebić... chłopów od głodu i moru zabezpieczyć. Tak ojciec nasz czynił, tak wielkiej onej pamięci król Kaźmirz, którego nam wszystkim naśladować.
Semko słuchał, ale roztargniony i nie okazując wielkiego temi prawdami przejęcia, tak, że Janusz dorozumiawszy się może, iż próżno go nawraca, odetchnął żałościwie i sparł się na ręku zamilkłszy...
Młodszy siedział milczący czas jakiś także.
— Ja do rozkazania ci nie mam nic — dodał starszy, nie doczekawszy się odpowiedzi — ale sercem braterskiem radzę i życzę, odżeń precz tych, co dla własnych korzyści na niebezpieczeństwa cię ciągną...
Semko się namyślił nad odpowiedzią i odezwał wreście wesoło na pozór.
— Miły bracie, tak mnie potępiacie i sądzicie, jakbym ja począł co już, i zerwał się do czego? Nic ci niema! nie czynię nic, nie żądam ani się napieram, wojować ani myślę! Patrzę i słucham, alem palca nie umoczył...
— Daj-że Boże, aby i nadal tak pozostało, a ludzie cię nie oplatali w takie sieci, z których dobyć się trudno całym!!
— Nie dam się przecie ująć łatwo! — zawołał Semko — a choć młody jestem i krew mam gorętszą, pomnę i ja na ojca przestrogi...
— Czyń-że tak i na dal, a nie skrywaj nic przedemną! — rzekł Janusz.
— Ukrywać nie mam co! — zawołał Semko — nie przedsiębiorę nic!
— Wielu z Piastów naszych dzielnic pozbyło, chcąc nadto panowania — dodał Janusz.
Semko głową zaprzeczył.
— A Łoktek? — zapytał.
— Takich się niewielu rodzi — odezwał się Janusz — aby takim jak on być, szczególnego błogosławieństwa Bożego potrzeba...
Przestał mówić starszy i obaj czas jakiś milczeli...
— Poczekawszy — rzekł Janusz — chociaż młodym jeszcze jesteś, o gnieździeby ci pomyśleć trzeba, żony szukać... to cię do domu przywiąże...
— Zawcześnie bodaj — odpowiedział Semko śmiejąc się. — Nie mam do tego zbyt wielkiej ochoty...
— Przyjdzie ona — wtrącił Janusz — byle cię tacy rycerze, jak ten Bartosz z Koźmina na niepotrzebne harce nie wyciągnęli. Zapragnie się sławy rycerskiej, potem tej korony i tronu i Krakowa, a do tych nas nie dopuszczą!! Wielkopolanie sami o tem nie stanowią, krakowscy zaś panowie mądrzejsi są i zawsze nad niemi górę biorą, a my dla nich... za mali!!
Spojrzał na Semka, którego twarz zdradzała; lecz młodszy nie rzekł słowa, zacisnął usta i postanowiwszy zaprzeć się wszelkiej pożądliwości, zbywał nauki milczeniem.
Tak pomiędzy braćmi nierównego wieku, charakteru i doświadczenia rozpoczęła się rozmowa, która z małemi przestankami przez cały ten dzień trwała do późna.
Janusz podejrzywał Semka uparcie, iż mu się szczerze z myśli swych zwierzyć nie chce; próbował, lecz nic dobyć z niego nie mógł, oprócz powtórnych zapewnień, iż zbroi się tylko dla własnego bezpieczeństwa.
Potrzeba było wreście świadectwa starszyzny, których w pomoc wezwał młody książę. Abram Socha i kanclerz, przyszli uspokajać Janusza, iż książe w istocie uzbraja się dla zabezpieczenia granic własnego kraju, ale wojować nie myśli i występować przeciw nikomu.
Ale i to nie przekonało upartego Janusza, który miał jakieś przeczucie, że Semko wciągnięty być może w sprawy wielkopolskie, powtarzał więc przestrogi.
Abram Socha, który był także zdania, że o koronę dobijać się nie należało, ale dał się skłonić do tego, aby czuwać nad całością granic, bronił Semkowych uzbrajań i w zapale odezwał się z tem, że należałoby podwoić je, gdyby tylko skarb na to starczył.
— Na moją pomoc wcale nie rachujcie — odparł stary — u mnie grosz nie leży, a gdybym i miał, na to bym go wam nie dał, bo to znaczy pożyczyć na wić, gdy się kto chce powiesić!!
Będzie u was żołnierz stał, wrzekomo ku obronie, tem łatwiej was pociągną do tego, co do was nie należy.
Rozeszli się dnia tego chłodno, a na Semku dotąd wahającym się, brat swojem wystąpieniem to uczynił wrażenie, iż go ośmielił do zuchwałego kroku.
Skłonniejszym się czuł do niego niż przedtem.
Nazajutrz dziwnem zrządzeniem losu, nadbiegł Bartosz z Odolanowa, i, nim się z Semkiem mógł zobaczyć, Janusz go do swej izby powołał.
— Panie starosto — rzekł do niego na wstępie — mam do was srogi żal... Brata mi bałamucicie! pokój mnie i jemu zakłócacie dla waszej sprawy, która nam jest obcą!
— Jakto, obcą? — zawołał Bartosz, który sądził, że otwarcie z nim mówić powinien. — Wam! Piastom! miałaby sprawa korony polskiej być obcą? i gdy kraj was wzywa na ratunek, wybyście mogli dla świętego spokoju zapomnieć o obowiązku?
— Nie czuję obowiązku, a pokoju nie mam na zbyciu — odparł Janusz. — Co do mnie, żadna siła w świecie nie wywiedzie mnie na płoche harce, ale Semka młodego skusić możecie i zgubicie go!
— Książe Semko nie potrzebuje występować i nie chce, dopóki się położenie nie wyjaśni — zawołał Bartosz — lecz gdy go powołamy, odmawiać nie może...
Cała Wielkopolska jest za nim, Krakowianów zmusimy, wszyscy za Piastem będą!
Tu począł Bartosz wymownie i gorąco malować, co się w Wielkopolsce działo, ale Janusza tem rozgrzać nie potrafił. Słuchał go obojętnie i namarszczony.
Na ten początek rozmowy wpadł Semko i przerwał ją. Odtąd stary już się do niczego nie mięszając, w ciągu dnia przysłuchiwał się tylko, a wieczorem oznajmił, że do Czerska zaraz powracać musi.
Gdy żegnać się przyszło, odciągnął brata na stronę.
— Odtrącacie dobre rady moje — rzekł chmurno — nie przyznajecie mi się nawet do tego, co myślicie, a ja w duszy waszej czytam... Róbże sobie, coś postanowił, ale mnie nie mięszaj, do mnie się nie odwołuj.
Na pomoc moją nic rachować nie możesz, nie dam ani denara, ani człowieka, a jeśli cię z Płocka wygnają, tyle tylko, że przytułek znajdziesz u mnie...
Semko niewyraźnie coś mrucząc, uścisnął go. Smutnie się tak rozstali. Stał potem we drzwiach za odjeżdżającym patrząc długo, nieco ostatniemi słowy jego, przy pożegnaniu zmięszany, lecz Bartosz, który pozostał tu, odciągnął go, niedając się smutnym myślom poddawać.
Nie żądał on, aby Semko występował zawczasu czynnie, ale nalegał, aby z siłą wielką był w gotowości, bo dnia ani godziny, gdy potrzeba będzie wyjść, oznaczyć nie było podobna.
Semko, jeszcze radami brata ostudzony, odparł mu, że czyni co może, ale skarb jest ogołocony.
Domyślał się tego może Bartosz, choć nie przypuszczał, ażeby całkiem zapasu brakło. Książe z niechęcią mówił o tem, bo mu wstyd było przyznać się, iż po młodemu szafując nieopatrznie, do dna wyczerpał, co w nim było.
Radzono długo, zkąd wziąć pieniędzy, a Bartosz z Odolanowa poszedł wieczorem do kanclerza, chcąc go skłonić, aby, korzystając z przyjaznego usposobienia Zakonu dla Semka, u niego starać się o pożyczkę. Kanclerz, nie chciał tego brać na siebie... Mówili długo i głośno.
Obok w komórce siedział z uchem do drzwi przylepionem Bobrek... Lice mu się śmiało słuchając.
Gdy Bartosz potem odszedł, a klecha się wsunął do izby, od niechcenia potrącił o to, jak dziś wszyscy, nawet książęta możni grosza byli żądni, a nigdzie go tyle nie było co u panów niemieckiego zakonu. Oni przecie cesarzom i królom pożyczali, a skarby ich nieprzebrane były.
— Dla nas to zapieczętowane źródło — rzekł kanclerz. — Nam, gdybyśmy potrzebowali nie dadzą.
Bobrek minę uczynił pokorniejszą jeszcze niż kiedy.
— Mały czasem robak przydać się może — szepnął cicho z uśmiechem chytrym. — Czemże ja jestem, jeżeli nie lichem stworzeniem, na które i spojrzeć nie warto, ale ja u panów niemieckich mam krewnych moich, którzy tam niemało mogą, choć i oni niewiele znaczą.
Gdybyście mi dozwolili popróbować?
Kanclerz niezmiernie zdziwiony, dopiero teraz począł się z wielką uwagą temu lichemu robaczkowi przyglądać. Niedowierzał uszom własnym.
Robak milczący uśmiechał się.
— Gdybyście mi kazali jechać — rzekł.
— Bez wiedzy pana, ja tego uczynić nie mogę — odparł kanclerz, ze zdumienia jeszcze nie przyszedłszy do siebie.
Był on tego przekonania, że klecha głupawy a zarozumiały, nadto krewnym swym i sobie pochlebiał. Namyśliwszy się jednak szedł z tem do Semka, przynosząc śmieszną, nie do wiary nowinę.
Semko obojętnie ją przyjął, klechy widzieć nie chciał, kanclerza odprawił z niczem, ale wnet z podwórza nazad go do siebie powołał.
— Kat go wie zresztą! — rzekł. — Wyślijcie na zwiady, od siebie, niech jedzie. Nie zrobi nic, zastukamy gdzieindziej.
„Gdzieindziej“ było zagadką dla kanclerza, ale się o rozwiązanie jej nie pytał.
Powrócił z tem do izby, w której Bobrka, jak zawsze, znalazł na pobożnej modlitwie.
Klecha nie był tak dalece nabożnym, ale wiedział dobrze, iż okazując się nim, zyskuje nawet u tych, co jak on sam rzadko się modlili. Kanclerz zbudował się tą świątobliwością, lepszego nabierając wyobrażenia o niebardzo mu miłym człowieku.
— Słuchajcie — rzekł mu od niechcenia wieczorem — jeżeli wam się zda, że możecie coś zrobić dla księcia u panów krzyżackich, aby mu pożyczyli grzywien nieco, choć ja wątpię o tem, probójcie, jedźcie...
Bobrek skłonił się nizko przełykając ślinę.
— Popróbuję — rzekł — a mam w Bogu nadzieję, że się może co zrobi. Niech miłość wasza, pozwoli mnie zaraz iść, abym sobie wozu lub sani poszukał.
To mówiąc w rękę go pocałował, pokłonił się do stóp i zniknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.