Sen (Szewczenko, 1936)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Taras Szewczenko
Tytuł Sen
Podtytuł Komedja
Pochodzenie Poezje
Wydawca Ukraiński Instytut Naukowy
Data wyd. 1936
Druk Druk B-ci Drapczyńskich
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bohdan Łepki
Ilustrator Taras Szewczenko
Tytuł orygin. Сон
Комедіа
Źródło Skany na Commons
Inne Cały wybór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

СОН
Przełożył
Комедія
BOHDAN ŁEPKI


SEN.
Komedja
Duch prawdy, którego świat przyjąć

nie może, bo nie widzi go, ani go zna.

Jan, XIV, 17.

Każdy z nas ma swoją dolę,
Swą drogę szeroką:
Ten muruje, ów rujnuje,
Trzeci chciwem okiem

Za światami dalekiemi

Wypatruje ziemi,
By zagarnąć i ze sobą
Zabrać ją do grobu;
Ten ogrywa w karty swata

W jego własnej chacie,
10 

A ów w domu pokryjomu
Ostrzy nóż na brata;
Jeszcze inny, bogobojny,
Trzeźwy i spokojny,

Aż niby kot zaczai się
15 

Na ciebie i zgóry
Skoczy naraz, by w twe trzewia
Wpiąć swoje pazury —
I nie błagaj: nie wyproszą

Ni żona, ni córy;
20 

Inny, szczodry i wspaniały,
Stawia Boże chramy

I ojczyznę tak miłuje,
Jak rodzoną mamę —

O! miłuje! Ale krew z niej
25 

Niczem wodę toczy!...
A rodacy milcząc patrzą,
Wytrzeszczają oczy
Jak jagnięta: „Niechaj — mówią —

Może tak i trzeba!”
30 


Może trzeba! To już chyba
Niema Boga w niebie!
W ciężkiem jarzmie upadacie
I raju jakiegoś

Na tym świecie pożądacie?
35 

Niema, niema jego!
Daremny trud! Ocknijcie się,
Ocknijcie się: przecie
Wszyscy w świecie, królewięta

I żebracy — dzieci
40 

Adamowe! i ten i... ten...
A cóż to, ja zbrodzień,
Że ucztuję i w niedzielę,
I w święto, i codzień?

A wam nudy? Narzekacie?
45 

Cicho już! Nie krzyczcie!
Bo ja piję swą krew własną,
A nie ludzką — wiedzcie!”

Tak oto w nocy z uczty raz,

Kiedy się wlokłem popod tyny,
50 

Dumałem sobie. (Miałem czas,
Zanim doszedłem do chatyny).
A w mojej chacie niema dzieci,
Żona mię nie łaje,

Cicho, niby w raju, —
55 

Gdzie spojrzysz, łaska Boska, bracie, —

I w sercu, i w chacie.
Więc zasnąłem, przyszedłszy do chaty,
A pijanego, kiedy już sen skruszy,

To chociażby jechały armaty,
60 

On nawet wąsem nie ruszy.

I przyśnił mi się sen nadzwyczajny, przedziwny,
Najtrzeźwiejszy upiłby się nim,
Skąpy żyd dałby okup sowity,

By napatrzyć się takich dziw.
65 

Lecz nie zobaczy, nie!
Niby widziałem we śnie,
Jak leciała sowa
Nad urwiskami i łąkami,

Nad przepaściami,
70 

I głębokiemi jarami,
I szerokiemi stepami,
I bajrakami...
A ja lecę wślad tej sowy

I żegnam się temi słowy
75 

Ze ziemią:

„Żegnaj, świecie, żegnaj ziemio,
Kraino ponura!
Ja swe męki, swe udręki

Schowam w ciemnych chmurach.
80 

Lecz do ciebie, Ukraino,
Nieszczęśliwa wdowo,
Przylatywać będę nawet
Z tych chmur na rozmowy,

Na rozmowy ciche, smutne,
85 

Na szczere narady;
O północy, kiedy rosy
Padają, upadnę.
Pogwarzymy, pomarzymy,

Póki słońce wstanie,
90 

Póki twoja dziatwa mała
Na wroga powstanie.
Żegnajże mi, matko moja,
Żegnaj mi, niebogo!

Hoduj dzieci, — wiedz, że prawda
95 

Żywa jest u Boga!”

Lecę... Patrzę — widnokręgi
Płoną już, dzień świta;
Słowik słońce w ciemnym gaju

Wdzięczną piosnką wita;
100 

Ledwie-ledwie wietrzyk wieje;
Widać stepy, łany,
Nad jarami, nad stawami
Wierzby zadumane;

Sady rzęsne, że aż gną się,
105 

Topole na woli
Postawały i, jak stróże,
Rozmawiają w polu.
I wszystko to, cały kraj ten, —

Jedno piękno boskie:
110 

Umywa się w rannej rosie
Zielone, beztroskie;
Umywa się, uśmiecha się,
Wdzięczy się do słońca...

I początku temu niema,
115 

I nie będzie końca!
Nikt tych skarbów nie przysporzy
I nikt nie roztrwoni...
Czemuż tedy smutno, Boże,

Sercu w mojem łonie?
120 

Czemu płaczesz, duszo biedna?
Czemu, duszo płaczesz? Chyba ty nie widzisz?
Chyba ty nie słyszysz, jaki to tam płacz?
Spójrz tylko dokoła, zastanów się, patrz!

Polecę wysoko, w błękity, nad chmury:
125 

Tam niema ni kary, ni władczej purpury —
Tam milkną zarówno i łkania, i śmiech.
A w dole, daleko pod nami, w tym raju
Ostatnią koszulę z kaleki zdzierają,

Ze skórą zdzierają, — chyba to nie grzech?
130 

Bo mówią, że trzeba dla paniąt na buty.
Tam wdowę fantu ją i biorą w rekruty
Jej syna, ostatnią nadzieję jedyną,
Bo wojska zamało... A tam znów pod tynem

Spuchnięte niemowlę łka z głodu i mrze,
135 

A matka pszenicę na pańszczyźnie żnie.
Tam... czy widzisz?... Oczy, oczy!
Jaka męka z wami!
Lepiejbyście wyschły były,

Wypłynęły z łzami!
140 

Uwiedziona popod płoty
Z dzieciątkiem wędruje.
Ojciec, matka wyrzekli się,
Obcy nie przyjmują!...

Nawet dziady od niej stronią!
145 

A panicz omija:
Już z dwudziestą bęcwał jakiś
Poddanych przepija!

Czy Bóg widzi naszą biedę,

Nasze łzy przez chmury?
150 

Może widzi, a pomaga —
Tak samo, jak góry
Te odwieczne, tak rzęsiście
Krwią ludzką skropione!...

Duszo moja ty uboga,
155 

Serce utrapione!
Cóż nam począć? Chyba struć się,
Skostnieć, a do Boga

Posłać dumy, — niech wołają:

„Powiedz, powiedz, Panie,
160 

Czy długo trwać jeszcze będzie
Katów panowanie?”
Lećże, moja dumo, moja sroga męko,
I zabierz ze sobą wszystkie biedy, zła,

Towarzystwo swoje! To rodzina twa.
165 

Kochałaś je kiedyś, na ich ciężkich rękach
Wyrosłaś, więc teraz zabierz je i leć,
Jak orlę po niebie rozpuść czarną sieć!
Niechaj się czerni i czerwieni,

Płomieniami mieni,
170 

Niechaj znów żmijami zieje,
Trupem ziemię kry je.
A bez ciebie ja byle gdzie
Schronisko zdobędę

Dla swojego serca. Raju
175 

Wszędzie szukać będę.

I znów ponad ziemskie rubieże
Lecę i ziemię żegnam szczerze.

Ciężko matkę pozostawiać
180 

Samą w chacie pustej,
Ale jeszcze gorzej patrzeć,
Jak żyje w ubóstwie...
Lecę, lecę wśród zawiei;
Widnokrąg w śniegach hen bieleje;

Gdzie spojrzę — bagno albo gaj;
185 

Mglista pustynia to, nie kraj...
Nie widzę ludzi, niema śladu
Ludzkiej strasznej nogi...

Bądźcie zdrowi! Żegnajcie mi,

Wrogi i nie wrogi!
190 

Już ja do was nie przyjadę!
Pijcie i ucztujcie, —

Nie przeszkadzam!
Zostanę sam

W śniegu na noclegu,
195 

A zanim wy dowiecie się,
Że jeszcze przed wami
Jest kraj jeden, nie zalany
Krwią ludzką i łzami,

Spocznę sobie...
200 

Ale, co to?
Kajdany jak dzwony
Huczą w głębiach. Spojrzę i tam...
O, ludu spodlony!

Skąd się wziąłeś? Co tu robisz?
205 

I czego tam szukasz,
W tych podziemiach?
Już ja swojej
Doli nie oszukam —

Nie skryję się nawet w niebie!
210 

Za cóż taka kara?
Takie męki? Co ja komu
Złego wyrządziłem,
Że przemocą ciężkiej ręki

Wzięto ducha mego
215 

I zakuto, a płomienie
W sercu rozniecono
I te dumy jako stada
Kruków wypuszczono?

Nie wiem, za co pokutuję,
220 

Cierpiąc męki srogie,
I kiedy je skończę, także
Powiedzieć nie mogę!

Gwar na pustynnym obszarze,

Niby ze swoich cmentarzy
225 

Umarli wstają, aby stąd
Po prawdę iść na Boży sąd.
Nie umarli to, nie trupy
Na sądy idące.

Żywych ludzi całe kupy,
230 

Kajdanami grzmiące, —
Z nor głębokich złoto niosą
Nienasyconemu
Zatkać gardziel...

Katorżnicy!
235 

A za co? I czemu?
To wie chyba Wszechmogący,
A może On także
Nie dowidzi?

Oto zbrodniarz
240 

Z piętnem — swe kajdany
Ciężkie wlecze, a tam — zbójca
Przez zbirów chłostany,
Aż zębami z bólu zgrzyta,

A jeszcze nóż chwyta,
245 

Aby zarżnąć towarzysza!
A pomiędzy nimi,
Między tymi zbrodniarzami,
Zakuty w kajdany,

Król wolności, piętnem hańby
250 

Ukoronowany!
Na torturach nie wyciąga
Swych błagalnych dłoni:
Raz dobrocią rozpalone

Serce — wiecznie płonie.
255 


A gdzież są twe dumy, twe kwiaty różane,
Jak dzieci miłośnie wypielęgnowane?
Gdzie je zostawiłeś? Powierzyłeś komu?
A może je w sercu nosisz pokryjomu?

Nie ukrywaj, bracie, lecz, jak ziarno wiosną,
260 

Rozsiej między ludźmi, niechaj rosną, rosną!
Pokuty chcesz jeszcze?
Ja myślę, że dość ci, —
Zimno przenika mię do kości

I budzi rozum.
265 


I lecę znów. Ziemia czarnieje.
I drzemie rozum, serce mdleje.
Wtem spojrzę: chaty nad drogami
I miasta ze stoma cerkwiami.

A w miastach, jak żórawi roje —
270 

Moskale ćwiczą roty swoje.
Nakarmieni i obuci,
Kajdanami skuci,
Musztrują się...

I spojrzę znów:
275 

A w dole, niby wielki rów,
Bagnisko; na bagnisku mury,
A nad murami, niby chmury,
Mgła wisi chłodna...

Istny cud,
280 

Ogromny, przeogromny gród.
Czy to turecki?
Czy niemiecki?
A może, może i moskiewski?

Świątynie, pałace,
285 

Panowie brzuchacze,
I ani jednej chaty.
Zmierzchało się...
Ogni! Ogni!

Co ogni dokoła!
290 

Aż zląkłem się...
„Hurra! Hurra!”
Wciąż ktoś „hurra” woła.

„Cicho, durnie! Skąd ta radość?

Czego się tak drzecie?
295 

Że płoniecie?”
Ekaj chachół!
Nie znajet paradu!
U nas parad. Sam izwolit

Siewodnia gulati”.
300 

„A gdzież ten On? Gdzie ta caca?”
Wot widisz: w pałatach”.
Przepycham się. Aż rodaczek,
Z guzikami z cynku,

Do rodactwa przyznaje się
305 

I pyta się: „Synku,
Skąd ty jesteś?”
— „Z Ukrainy!”
— „I tutejszym nie władasz językiem?”

— „Władam — mówię — ale nie chcę“.
310 

— „Jaki dziwak, Boże!
Mnie tu wszystkie drzwi znajome,
Bo służę przy dworze.
Więc spróbuję cię wprowadzić,

Ale wiesz: oświata!
315 

To też nie szczędź pół rubelka
Dla rodaka, brata!”
— „A bodaj cię, kałamarzu!”
I znów niewidoczny

Zrobiłem się i wchodzę tam.
320 

Ach, mój Boże mocny!
Więc tu jest raj?
Złotem szczerem
Cali ozłoceni

Wyjadacze.
325 

Aż oto: sam,
Wysoki i srogi
Ukazał się. Koło niego

Żoneczka nieboga,

Jak podpieńka zasuszona,
330 

Cienka, długonoga,
A w dodatku jeszcze głową
Tak pociesznie kiwa.
A więc to jest ta bogini,

O której nam dziwa
335 

Nabajali jej poeci,
Dworscy wierszokleci?
A ja głupi, w ciemię bity,
Moskalom na kwitek

Uwierzyłem.
340 

Więc czytaj ich
I wierz ty ich słowom!
Za bogami — państwo, państwo,
I w srebrze, i w złocie,

Jak te wieprze hodowane,
345 

Pyzate, brzuchate.
A tak prą się, tak tłoczą się,
Aby stanąć prawie
Koło „samych“: może zechcą

Uderzyć łaskawie
350 

Lub psztyka dać, choć małego,
Chociażby pół tylko,
Byle pod nos.
Nagle jak mur

Stanęli i chwilkę
355 

Ani mru-mru!
Car mówi coś,
A piękna caryca,
Jak ta czapla na mokradłach,

Wdziękami zachwyca.
360 

Długo tak paradowali,
Nadęci jak sowy,
Szeptali coś (dalekom stał,

Nie słyszał rozmowy),

O ojczyźnie snać mówili,
365 

O nowych pętlicach
I o musztrach jeszcze nowszych.
A potem caryca
Siadła wdzięcznie na zydelku,

A car jak nie wytnie
370 

Najwyższego dostojnika
W gębę! Biedak sprytnie
Oblizał się i mniejszego
Buch w brzuch!

Zahuczało,
375 

A ten mniejszy sąsiedniego,
Jako i przystało,
Bęcnął w plecy, w potylicę,
Sąsiedni mniejszego,

Niźli sam był, a ten małych,
380 

A mali malutkich,
Marny drobiazg okładali
Pięściami ze skutkiem,
Aż wyparli go za progi,

Więc drobiazg za progiem
385 

Na ulicach — prawosławnych
Nuże brać pod nogi
I miętosić. A ci krzyczą
I wrzeszczą i ryczą:

Hulá nasz batiuszka, hulá!
390 

Hurrá! Hurra! Hurrá!“
Roześmiałem się i — koniec,
Choć mnie też ścisnęli,
I to dobrze! Aż nad ranem

Spokojnie usnęli.
395 

Tylko jeszcze prawosławni
Gdzieniegdzie stękali
I stękając łaski Boskiej

Dla cara błagali.

Kpić, czy płakać?
400 

Pójdę raczej —
Na miasto popatrzę.
Noc, jak dzień, Kam. Ponad rzeką
Pałace, pałace.

Brzegi rzeki kamieniami
405 

Porządnie obszyte.
O, Boże mój, jakie dziwo,
Cud niesamowity
Z tego błota, trzęsawiska,

Z bajora zrobiono!
410 

I bez noża ludzkiej krwi tam
Sporo wytoczono.
A na drugim brzegu rzeki
Twierdza i dzwonnica,

Niby ostro zaciosana
415 

Błyszcząca iglica.
I zegary dzwonią, dzwonią...
Robię zwrot... Patrz! Cwałem
Pędzi koń i kopytami

Łamie twardą skałę.
420 

Na tym koniu oklep jeździec
(W świcie, czy nie w świcie?),
Czapki niema, tylko skronie
Owijają liście.

A koń goni. Zdaje ci się,
425 

Że przez rzekę skoczy
Na drugi brzeg, aż jeździec dłoń
Wyciąga wszechwładnie
Hen przed siebie, niby cały

Świat zagarnąć pragnie,
430 

Caluteńki!
Któż to taki?
Wtem napis na skale

Przeczytałem, dłutem kuty:

Pierwomu Wtoraja”.
435 

„Pierwszy” ten, co Ukrainę
Naszą ukrzyżował,
A „Wtoraja” — co dobiła
Nieszczęśliwą wdowę.

Katy, katy, ludojądy,
440 

Ileście nakradli.
Ile zżarli! A cóżeście
Do grobu zabrali?
I na duszy tak mi ciężko

Było, niby dzieje
445 

Swego kraju odczytuję!
Stoję i truchleję.
A tymczasem słyszę cichy,
Smutny śpiew — ktoś śpiewa

Niewidzialny:
450 


„Na linję z motykami
Szły pułki z Głuchowa,
A mnie z mymi kozakami
Carski rozkaz wołał

Jak hetmana nakaznego
455 

Do stolicy jego.
O, Boże nasz litościwy,
O, carze straszliwy!
Za to, coś ty z kozakami

Zrobił, bądź przeklęty!
460 

Po wsze czasy bądź przeklęty,
Wrogu nasz zawzięty!
Zasypałeś błoto kośćmi,
Kośćmi szlachetnemi,

I stolicę zbudowałeś
465 

Na błotnistej ziemi —
Na ich trupach.

W tej stolicy,
W głębokiej ciemnicy

Zamorzyłeś mnie, hetmana
470 

Wolnego, w kajdanach,
Na śmierć głodem.
Carze, carze!
Kajdany nas łączą,

Nie rozłączy już nas nawet
475 

Pan Bóg wszechmogący!
Przetrwamy tak po wsze czasy,
Na wieki i wieki...
Ach, jakże mi żal nad Newą

Ojczyzny dalekiej!
480 

Poszedłbym tam, popatrzyłbym,
Lecz nie puszczasz, Boże!
Może Moskwa ją zniszczyła,
Dniepr spuściła w morze

I mogiły, naszą sławę,
485 

Rozkryła, rozryła?”
Naraz — cisza. Biała chmura
Szare niebo kryje,
A w tej chmurze, jak zwierz w lesie,

Jęczy coś i wyje.
490 

To nie chmura, to nad carem
Mosiężnym latały
Niby chmura ptaki białe
I lamentowały:

„My też skuci z tobą, carze,
495 

Ludożerco srogi!
My na sądzie ostatecznym
Zakryjemy Boga
Od twych oczu pożądliwych

I nienasyconych.
500 

Zagnałeś nas, nagich, głodnych,
W zaśnieżone strony,

Porżnąłeś nas, nasze skóry
Twardemi żyłami

Pozszywałeś i zrobiłeś
505 

Dla siebie purpurę.
I na nowym tronie, w nowym
Carskim majestacie,
Pośród chramów i pałaców

Usiadłeś, nasz kacie!
510 

Przeklęty bądź!”

Rozleciały się, rozpierzchły.
Ranek był — świtało.
Ja się z miejsca nie ruszałem,

Zdziwiony niemało.
515 

Biedni ludzie szli i biegli,
Każdy do swej pracy,
I żołnierze już zalegli
Swe ćwiczebne place.

Ulicami pokryjomu
520 

Pierzchały dziewczęta,
Lecz nie z domu, a do domu.
Zaspane oczęta, —
Bo caluśką noc nie spały,

Ciężko pracowały,
525 

Aby matce chleba przynieść
Do domu kawałek.
Biedne, biedne!
Jakie drogie

Te chleby powszednie!
530 

A oto już brać pisząca
Śpieszy do senatu
Podpisywać, skórę zdzierać
I z ojca, i z brata.

Między nimi i rodacy
535 

Nasi też bywają.

Po moskiewsku tak paplają,
Śmieją się i łają
Ojców za to, że od dziecka

Mówić po niemiecku
540 

Nie uczyli ich zawzięcie.
Teraz w atramencie
Muszą kisnąć. Pjawki, pjawki!
Może ojciec krowę

Swą ostatnią sprzedał żydom,
545 

Nim moskiewskiej mowy
Was wyuczy!!...
Ukraino!
Oto twoje dzieci,

Atramentem podlewane
550 

Młodociane kwiecie,
Moskiewskiemi truciznami
W niemieckich cieplarniach
Odurzone! Ukraino,

Wdowo, płacz swych dzieci!
555 

Pójdę jeszcze do pałacu,
Do carskiego dworu —
Co tam robią?
Widzę: stoją

W szeregu brzuchacze,
560 

Sapią, chrapią a nadęci
Tacy, jak indory.
Wciąż na jedne drzwi zerkają,
Skrzypnęły, wyłazi,

Niby niedźwiedź ten z barłogu,
565 

Ledwie wlecze nogi,
A nadęty, aż posiniał —
Z pijaństwa. Ach, bogi!
Jak nie krzyknie, a brzuchacze

Wszyscy do podłogi
570 

I pod ziemię, — jak nie spojrzy, —

Zatrzęsły się nogi
Wszystkim innym.
Wściekłym gniewem

Na mniejszych wybuchnął, —
575 

Już ich niema. Więc na drobnych —
I tych niby zdmuchnął,
Do sług idzie, służby niema
(Niewolnicze plemię,

Znikło naraz), do żołnierzy —
580 

I ci też pod ziemię
Poszli z jękiem.
Dziwne dziwo
Stało się na świecie!

Patrzę dalej na niedźwiadka —
585 

Co on zrobi przecie?
Stoi sobie biedaczysko
Z pochyloną głową,
Niby kotek. Gdzież ta jego

Natura surowa?
590 

Ta niedźwiedzia?...
Rozśmiałem się
Serdecznie. Usłyszał
Najwidoczniej, — jak nie krzyknie,

Jak nie huknie, ludzie!
595 

Drgnąłem cały. Ocknąłem się,
Ze snu mię obudził.
Oto jaki sen przedziwny
Śnił mi się, — widzicie.

Takie sny miewają pjani
600 

I niesamowici.
A więc, bracia drodzy, proszę
Was o przebaczenie,
Bo nie wymysł wam podałem,

Lecz senne rojenie.
605 
1844.8.VII.
Petersburg.



AUTOPORTRET T. SZEWCZENKI
z 1843 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Taras Szewczenko i tłumacza: Bohdan Łepki.