Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXII.

Skoro tylko wyrzuty sumienia z powodu zbrodni, którą chciał popełnić, wywołane głosem matki, przeniknęły do duszy Fryderyka, już go one nie odstąpiły ani na chwilę. A lubo był dostatecznie przekonany o całej okropności swego morderczego zamachu, daleki był jednak jeszcze od pozbycia się swej nienawistnej zazdrości. Uczucia te, nie mając żadnego ujścia na zewnątrz przez podnietę, przez nadzieję zemsty, stawały się coraz gwałtowniejszemi, coraz zjadliwszemi.
Dlatego to nazajutrz po przyjeździe David’a do folwarku, Fryderyk, przepędziwszy całą noc na rozmaitych rozpaczliwych myślach, uległ nowej przemianie, która musiała koniecznie zmylić całą doniosłość jego matki i przenikliwość David’a.
Oboje uderzeni zostali zmianą, objawiającą się we wszystkiem; nawet w rysach młodzieńca; nie malowały się już w nich ani szyderstwo, ani duma, ani gniew, przeciwnie, widać w nich było jakieś pomieszanie, smutek; wzrok jego nie wyzywał już nikogo swą dziką zuchwałością; ciągle ponury, spuszczony, zdawał się unikać wszelkiego spotkania.
Pani Bastien i David spodziewali się jakiego nowego wybuchu podczas tego drugiego widzenia się Fryderyka z jego nowym nauczycielem, lecz nie przyszło wcale do tego.
Młodzieniec okazał się uległym i posłusznym, ale wszystkie oznaki przychylności, przywiązania i uprzejmości David‘a rozbijały się o nieme milczenie tego nieszczęśliwego młodzieńca.
David próbował wybadać go w sprawie jego dotychczasowych nauk i odbierał odpowiedzi już to dokładne, już też roztargnione i niestosowne; lecz na wszystkie pytania, na wszystkie przymówki, wychodzące poza obręb zatrudnień naukowych, pozostał obojętnym i milczącym.
Później Marja zaproponowała przechadzkę, Fryderyk przystał na nią.
Podczas tej długiej wycieczki, nowy nauczyciel, którego wiadomości były bardzo liczne i rozległe, starał się zająć uwagę Fryderyka swojemi spostrzeżeniami pełnemi wzniosłości i zajęcia, czynionemi nad wielu zjawiskami natury; to krzemień, to kawałek skały służyły mu za temat do najciekawszych uwag nad wiekiem ziemi naszej i nad przeistaczaniem się jej mieszkańców; to znowu godna podziwu geometryczna regularność budowy jakiego owadu, jego obyczaje, jego instynkty stawały się przedmiotem prawdziwie pociągającej rozmowy; to nareszcie z powodu szczątków jakiejś starożytnej budowy leżącej w okolicy folwarku, David opowiadał Fryderykowi rozmaite fakty, dotyczące wojennych i awanturniczych zwyczajów wieków średnich, albo też powtarzał mu niektóre legendy, ujmując wdziękiem i prostotą. Młodzieniec słuchał go uprzejmie, odpowiadał pojedyńczemi wyrazami, lecz ciągle zachowywał swą lodowatą obojętność.
Wróciwszy z przechadzki, Fryderyk wziął książkę do ręki, i czytał aż do obiadu, potem, wkrótce po południu prosił matkę, ażeby mu pozwoliła oddalić się do swego pokoju.
Zostawszy, sam na sam, David i Marja spojrzeli na siebie wzrokiem pełnym głębokiego smutku; zrozumieli bowiem całą nicość tego pierwszego dnia.
— Nic nie zdołało przemówić do jego duszy — rzekł David po chwili namysłu — nic. Nie mogłem niczem zwrócić jego uwagi, ażeby go ująć nieznacznie i bez jego wiedzy przyciągnąć go do sfery wyobrażeń, do jakich chciałem go wprowadzić.
— Mój Boże! a dawniej byłby uradowany, zachwycony temi wiadomościami, które pan potrafi uczynić tak zajmującemi.
— Czy pani nie zauważyła, że od wczoraj objawiła się w nim jakaś zmiana, która zatarła, jeśli tak można powiedzieć, całą szorstkość jego charakteru.
— I owszem, panie, uczyniłam toż samo spostrzeżene.
— Wierzaj mi, pani, ja niemal żałuję tej zmiany — dodał David w zamyśleniu. — Jakakolwiek ostrą, dotkliwą była taka szorstkość, to przynajmniej, możnaby ją było ująć gdzieśkolwiek. Ale co tu zrobić z tą powierzchnią gładką i zimną, jak lód? Nic nie pomoże — dodał po chwili namysłu — trzeba koniecznie znaleźć jakiś środek...
— Więc cóż pan myśli o tej tak nagłej zmianie?
— Czy to jest cisza, następująca po gwałtowności burzy, czy też cisza zwodnicza, jaka częstokroć poprzedza nową burzę? Dowiemy się o tem później. Być może, że to moje przybycie wywołało we Fryderyku ten niespodziewany zwrot.
— Jakto, panie?
— Być może, iż nasza podwójna baczność uniemożliwia wszelkie nowe usiłowanie wykonania swej zemsty, być może, iż lęka się, ażeby przenikliwość moja, połączona z przenikliwością pani, nie odkryła jego tajemnicy; dlatego podwoił on także swoją ostrożność i udawanie. Otóż i my powinniśmy z większą jeszcze czuwać bacznością.
— A w kajetach, które pan wczoraj zabrał, czy nic się nie znalazło?
— Zastanawiając się długo nad urywkami myśli, o których pani wiadomo, zdaje mi się, że znalazłem pewną wskazówkę, jakkolwiek bardzo słabą, bardzo wątpliwą...
— I cóż ona wskazuje? — zapytała pani Bastien skwapliwie.
— Pozwól mi pani teraz jeszcze zachować milczenie w tej mierze, dopóki nie postąpię dalej na tej drodze nader jeszcze ciemnej, którą mi wskazówka ta otwiera, jeżeli mnie moje przeczucie nie omyli i doprowadzi do odkrycia jakich faktów ważnych, wtedy będę mógł objaśnić pani moją myśl; jeżeli ona będzie trafna, wtedy oczywistość jej uderzy panią, a silny, mojem i pani przekonaniem, działać będę z daleko większą pewnością. Mój Boże! — dodał David, uśmiechając się smutnie — przebacz mi pani dzisiejsze moje milczenie, ale praca nasza jest tak trudna, tak drażliwa, że jedna drobnostka może ją zniweczyć, albo ocalić Wszystko. Jeszcze raz tedy błagam panią o przebaczenie.
— Pan żąda przebaczenia, panie David, kiedy nawet tu milczenie jest nowym dowodem pana szlachetnej troskliwości o mój najdroższy... niestety! o mój jedyny skarb na tej ziemi?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem tego samego dnia, w którym pani Bastien miała powyższą rozmowę z David’em, Małgorzata, przed udaniem się na spoczynek, przyszła rozebrać swą młodą panią i powiedziała do niej:
— Od powrotu z przechadzki widziałam panią tak zajętą z panem David’em, że nie chciałam przeszkadzać, ażeby panią uwiadomić o jednej nadzwyczajnej rzeczy.
— Cóż takiego?
— Może w godzinę po wyjściu pani z panem Fryderykiem i panem David‘em, usłyszałam wielki hałas przed bramą... wyszłam zatem na podwórze... i ujrzałam wspaniałą czterokonną karetę... Wie pani kto był w tej karecie? O! nie zgadłaby pani do jutra nawet... oto pani margrabina de Pont-Brillant, która chciała z panią mówić...
— Ze mną! — zawołała Marja, blednąc i lękając się, czy zamach Fryderyka nie został odkryty — to być nie może... mylisz się Małgorzato... ja nie znam pani de Pont-Brillant...
— A jednakże niezawodnie o panią pytała się ta poczciwa sędziwa pani; powiedziała mi nawet, mówiąc zupełnie poprostu, jak my wszyscy wieśniacy: „Bardzo mnie to martwi, żem nie zastała pani Bastien. Przyjechałam sobie po sąsiedzku, boć jesteśmy sąsiadkami, zobaczyć się z nią: ale co robić... wynagrodzę to sobie kiedyindziej; powiesz jej tylko, moja duszko, nieprawdaż? powiesz kochanej pani Bastien, że ja tu niezadługo powrócę do niej... tylko nie trzeba, ażeby sobie zadawała pracę i oddawała mi moją wizytę w zamku... poco miałaby sobie robić tyle subjekcji, ta dobra, kochana pani Bastien, ja tego nie chcę wcale... ale często tutaj przychodzić będę... często, często przychodzić tu będę z podporą mojej starości...
— Co to ma znaczyć? — rzekła do siebie pani Bastien, zmieszana tym wypadkiem i nie wiedząc czemu przypisać tę niepojętą wizytę.
Małgorzata, myśląc, że jej pani nie umiała wytłómaczyć sobie znaczenia tych wyrazów: często przychodzić tu będę z podporą mojej starości, dodała:
— Pani margrabina chciała przez to powiedzieć, że ona tu często przychodzić będzie ze swoim wnukiem, panem margrabią.
— Ona to powiedziała... — zawołała Marja, drżąc na samą myśl spotkania się Fryderyka z Rudolfem de Pont-Brillant — powiedziała ci, że przychodzić tu będzie ze swoim...
— Z panem margrabią, tak jest, pani, a nawet ta dobra dama powiedziała jeszcze: „Bo też to, moja córko, milutka jest ta moja podpora starości, zowiąca się inaczej moim wnukiem... dziecina wspaniała, jakby król jaki. No, kiedyć mam to nieszczęście, żem nie zastała pani Bastien, to trzeba powrócić do domu. Ale słuchajno, moja duszko, dodała jeszcze pani margrabina, okropnie mi się pić chce. Czybyś mi nie mogła dać szklankę czystej wody?“ — Dlaczegóżby nie, pani margrabino, odpowiedziałam zawstydzona, że tak wielka pani raczyła zażądać ode mnie szklankę wody; ale powiedziałam sobie w duchu: niezawodnie pani margrabina żądała wody tylko przez łaskawość; oddam jej grzeczność za grzeczność i przyniosę wina; biegnę więc do mojej kuchni, nalewam pełną dużą szklanicę wina, stawiam na czystym talerzu, i przynoszę do powozu.
— Powinnaś była, Małgorzato, dać pani de Pont-Brillant poprostu szklankę wody, której od ciebie żądała, ale mniejsza o to.
— Daruj mi, pani, ale przeciwnie, ja postąpiłam bardzo dobrze, dając jej wina, gdyż pani margrabina przyjęła je ode mnie.
— Jakto? przyjęła tę ogromną szklankę wina?
— Niezawodnie, pani, jakby nigdy nic, ale umaczała tylko swe usta, resztę bowiem oddała tej drugiej pani, co z nią przyjechała, a która pewnie nie lubi wina, gdyż wypiwszy je, bardzo się skrzywiła; poczem pani margrabina dodała: „Powiesz tedy, moja duszo, kochanej pani Bastien, żeśmy piły za jej zdrowie i na cześć jej pięknych oczów“. Następnie, oddając mi szklankę, włożyła do niej... zgadnij, pani, co?... Oto te pięć pięknych sztuk złota, powiedziawszy do mnie: „Będzie to dla ludzi pani Bastien, z warunkiem, ażeby się napili za zdrowie mego wnuka, margrabiego de Pont-Brillanit. Do zobaczenia, moja córko“. I piękny powóz odjechał.
— Przykro mi bardzo, Małgorzato, żeś nie była tak delikatna i nie odmówiła przyjęcia pieniędzy, które ci dano.
— Ale, proszę pani, przecież to pięć luidorów!
— Właśnie dlatego, że to jest suma tak znaczna, przykro mi jest, żeś ją przyjęła.
— Ba!... ja... nie wiedziałam, proszę pani, pierwszy raz mi się to przytrafiło w mojem życiu... i jeżeli pani chce, to odniosę te pięć luidorów do zamku.
— To byłoby jeszcze gorzej, ale proszę cię, Małgorzato, jeżeli czujesz do mnie jakiekolwiek przywiązanie, ażebyś te sto franków zaniosła do puszki w naszej gminie.
— Wykonam to jutro, pani — rzekła Małgorzata wesoło — te pięć sztuk złota paliłyby moje palce, kiedy pani mi powiedziała, żem niedobrze postąpiła, przyjmując te pieniądze.
— Dziękuję ci, Małgorzato, dziękuję, wiem, że jesteś dobrą i zacną kobietą. Ale jeszcze słówko, czy mój syn wie o tem, że była tu pani de Pont-Brillant?
— Nie, pani, gdyż ja nic o tem nie mówiłam, a byłam w domu sama jedna, kiedy powóz przyjechał.
— Małgorzato, jest rzeczą bardzo ważną i potrzebną ażeby mój syn nie dowiedział się o jej wizycie.
— Dobrze, pani... to ja mu nie powiem ani słówka.
— Nakoniec, czy pani de Pont-Brillant przyjedzie tu jeszcze kiedy lub nie, w każdym razie powiesz, że mnie niema w domu.
— Jakto, pani odmawia przyjęcia tak wielkiej damy?
— Moja kochana Małgorzato, ja nie jestem wielką damą i nie pragnę też innego towarzystwa, jak tylko z osób mego stanu. Wiedz tedy o tem raz na zawsze, że nigdy niema mnie w domu, jak tylko pani de Pont-Brillant przyjedzie, i że mój syn o dzisiejszej wizycie wcale wiedzieć nie powinien.
— Rozumiem... może pani zupełnie polegać na mnie.
Marja Bastien daremnie starała się odgadnąć cel tych odwiedzin, i wypadek ten tem więcej ją dziwił, że ciągle miała na myśli nienawiść, jaką jej syn pałał ku margrabiemu de Pont-Brillant.
Nazajutrz rano, Marja wspominała o tej okoliczności David’owi; zwrócił on uwagę na dwie rzeczy, które również zastanowiły panią Bastien, chociaż z innego zapatrywała się na nie stanowiska.
— Zdaje mi się, rzekł David — że żądanie szklanki wody, było tylko pozorem do udzielenia tego datku, który uważaćby można za szaloną rozrzutność, gdyby się w tem nie kryła jakaś myśl, dlatego to pani de Pont-Brillant postanowiła albo sama wypić, albo też skłonić do wypicia tej szklanki wina swą towarzyszkę, ażeby nie upokorzyć Małgorzaty. Jest, to delikatność, zdająca mi się być niepojętą w takiej kobiecie, jaką jest pani de Pont-Brillant, która zapewne nie chciała pominąć tej sposobności udzielenia hojnego datku imieniem swego wnuka. Wreszcie pani de Pont-Brillant obiecuje przybywać częściej do pani... lecz...
— Nie chce, ażebym sobie zadawała pracę i odwiedzała ją nawzajem w zamku. Zauważyłam ja to upokarzające wyróżnienie, panie David, i w takim razie nawet, gdybym czuła najmniejszą ochotę odpowiedzieć na grzeczność margrabiny, ten ubliżający postępek skłoniłby mnie do zamknięcia przed nią na zawsze mojego domu. Ale daleką będąc od tej smutnej próżności, ażeby mi odwiedziny te miały pochlebiać, przeciwnie czuję niepokój jakiś, obawę nawet... myśląc, że gdyby pani de Pont-Brillant przybyła tu ze swym wnukiem, Fryderyk mógłby spotkać się oko w oko z przedmiotem swej nienawiści. Ah! panie David, serce moje truchleje na tę myśl, gdyż przypominam sobie ową okropną scenę w lesie.
— Ta wizyta, równie jak pani, i mnie zdaje się być bardzo dziwną, zwłaszcza, że towarzyszące jej okoliczności były nader podejrzane. Nasz przyjaciel, doktór Dufour, wspominał mi o owdowiałej margrabinie de Pont-Brillant jako o kobiecie, która, mimo swego sędziwego wieku, zachowała cynizm i zepsucie epoki w której żyła w swojej młodości. Zatem wstręt pani do margrabiny jest zupełnie usprawiedliwiony; lecz porównywując jej grzeczność, jakkolwiek ona jest ubliżającą, z nienawiścią Fryderyka ku Rudolfowi de Pont-Brillant, zdaje się przynajmniej być rzeczą widoczną, że margrabia nie zna pani syna. Inaczej bowiem jakżeby on się zgodził na towarzyszenie tu swej babce?
— Właśnie toż samo myślałam, panie David. Ah! w głowie mi się mąci, kiedy usiłuję odkryć tę smutną tajemnicę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jeszcze dwa czy trzy dni upłynęły na bezskutecznych usiłowaniach nauczyciela i Marji.

Fryderyk pozostał nieodgadnionym.
David uciekał się już do środków ostatecznych: wspominał mu o Rudolfie de Pont-Brillant. Młodzieniec zbladł nieco, spuścił głowę, lecz pozostał niemym i martwym.
— Wyrzekł się już przynajmniej swej zemsty — pomyślał David, zastanawiając się uważnie nad rysami Fryderyka. — Nienawiść może jeszcze istnieje... ale przynajmniej pozostanie już tylko bierną...
Przekonanie to, podzielane i przez Marję uspokoiło ją cokolwiek co do prawdopodobieństwa drugiego wybuchu Fryderyka, który ją największą napełniał trwogą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stan Fryderyka zdawał się z każdym dniem pogarszać.
Nieszczęśliwy chłopiec był już tylko cieniem własnej osoby: uporczywy, samowładny równie w dobrem jak w złem... czuł teraz równie gwałtowne wyrzuty sumienia z powodu swego okropnego czynu, jak dawniej żądzę zemsty... a nadto pozostawiał ciągle pod ciężarem tej nieszczęsnej myśli:
— Jakież porównanie matka moja uczyni, pomiędzy mną, który chciałem zostać podłym mordercą... a tym szlachetnym margrabią, o którym mówiła z takiemi do mnie pochwałami... A jednak gdyby ona wiedziała... O!... biada mi, biada!.. więcej, niż kiedykolwiek nienawidzę tego Pont-Brillant, a własne sumienie rozbroiło mnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego dnia David powiedział do Marji:
— Czy Fryderyk, przyjmując chętnie skromny i mierny byt, jaki u pani znajdował, nie okazał nigdy jakiej chęci do przepychu, bogactwa, albo czy nie objawiał przynajmniej żalu, że ich nie posiadał?
— Nigdy, panie David; niema jednej myśli syna mojego, którejbym nie zachowała w pamięci... gdyż od owej nieszczęsnej chwili cale życie swoje przepędzam na rozpamiętywaniu przeszłości... Nie, nigdy nie słyszałam Fryderyka pragnącego czegoś więcej, nad nasze skromne i prawie ubogie istnienie... Ileż to razy powtarzał on mi z tkliwością:
— Matko kochana, jestże los pomyślniejszy od naszego.. Jakie to szczęście żyć z tobą, w naszym małym, spokojnym i samotnym świecie.
Biedna Marja nie była w stanie dokończyć... to wspomnienie błogiej przeszłości wzruszyło ją nadzwyczajnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

David atoli, nie zniechęcając się niczem, postępował ciągle za swoją myślą, z tą wytrwałą powolnością, z tą drobiazgową i głęboką rozwagą, przy której pomocy mędrcy z kilku nieznaczących prawie urywków, częstokroć nowy świat, epokę, lub istotę jaką potrafią odbudować.
— Nie zauważyła pani kiedy — mówił innym razem David — czy Fryderyk nie jest wyniosły? W poufnych rozmowach z panią... zwłaszcza w rozmowach o jego przyszłości, jakie on też miał w tej mierze wyobrażenia?
Marja uśmiechnęła się smutno i odpowiedziała:
— Pewnego razu rzekłam do niego: Słuchaj moje dziecię, gdy wyrośniesz na mężczyznę, jakiż zawód obierzesz tobie? czem będziesz chciał zostać? — Twoim synem, odpowiedział mi z tkliwością i wdziękiem, których pan sobie nie zdoła wyobrazić. — Rozumiem cię, moje dziecię, ależ zawsze będziesz sobie musiał obrać jakiś zawód.
— Spędzić całe życie na kochaniu ciebie, matko, na uczynieniu cię szczęśliwą, prócz tego nie widzę, nie chcę innego zawodu — Lecz w każdym razie... drogi ty szaleńcze, musisz się czemś zająć? — Całować cię? patrzeć na ciebie? słuchać twego głosu? powtarzać ci, że cię kocham? przechadzać się z tobą? rozdawać razem z tobą jałmużnę? oglądać nasze kwiaty? przypatrywać się razem z tobą pięknemu wschodowi i zachodowi słońca? podziwiać wznoszący się księżyc nad naszemi dębami? Nie dosyćże to zajęcia? Ah! matko! matko... chociażby dnie były dwa razy dłuższe niż dzisiaj... nie miałbym ani jednej chwili wolnej... Oto, panie David — rzekła Marja, osuszając swoje łzy, taka to była wtedy duma mojego syna...
— Ujmujący i piękny charakter — zawołał David, podzielając wzruszenie Marji; poczem dodał: — a w czasie zwiedzania zamku Pont-Brliant, o którem mi pani wspomniała, czy Fryderyk nie był zasmucony widokiem takiego przepychu?
— Nie, panie, i prócz owego wypadku, o którym panu mówiłam, to jest grubijaństwa rządcy, które na chwilę rozgniewało mego syna... dzień ten był równie dla niego jak i dla nas wesoły i zajmujący.
— A potem — dodał David zwolna — a potem... nic... nie obudziło w pani myśli... że Fryderyk porównywał z niejaką goryczą może zazdrością, swój skromny byt z rozkosznem życiem młodego margrabiego?
— Fryderyk! — zawołała pani Bastien, spoglądając na David’a z pewnym wyrzutem. — Ah, panie! moje nieszczęśliwe dziecię... upadło bardzo głęboko; gwałtowność charakteru jego natchnęła go myślą zbrodniczą... której przyczyny dociec nie możemy... ale, on, zazdrosny... on! ah! panie David, pan się myli. Dobre i złe chwile całego życia jego zasłaniają go od tego zarzutu.
David nic nie odpowiedział.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z każdym dniem zwiększała się zażyłość David’a i Marji skutkiem wspólności ich zainteresowań i obaw; w każdej chwili łączyli się z sobą jednością wynurzeń, trosk, zamiarów lub nadziei.
Henryk David i Marja spędzali tym sposobem w zupełnej samotności długie wieczory zimowe, gdyż syn pani Bastien oddalał się do swego pokoju o godzinie ósmej; skoro się bowiem położył, udany sen pozwalał mu uwalniać się z pod troskliwości, jaką go otaczano, i zatapiać się, że tak powiemy, z zamkniętemi oczyma w czarnej otchłani swoich myśli.
— Teraz jestem jeszcze nieszczęśliwszy niż w przeszłości — mówił do siebie młodzieniec — dawniej niepokój, ustawiczne pytania matki mojej co do tej nieznanej choroby oburzały mnie... dziś, smucą mnie tylko i zwiększają mą rozpacz. Pojmuję wszystko, co moja matka musi cierpieć; jej litość nie zniechęca się bynajmniej. Każdy dzień przynosi mi nowy dowód jej tkliwego politowania, jej niesłychanych usiłowań ażeby mnie uleczyć; ale, niestety! ona może tylko przebaczyć mą zbrodnię, nigdy jej zapomnieć... Nie powinna się nigdy dowiedzieć, o! nigdy... jakie okoliczności skłoniły mnie do chęci zabicia tego Pont-Brillant... Dlatego też będę dla niej tylko smutnym przedmiotem jej politowania; inaczej być nie może, czuję bowiem, że moja choroba jest nieuleczalna...
„A to, co myślę o mej matce, toż samo myślę i o panu David; jestem teraz zupełnie przekonany o jego poświęceniu dla mnie i dla mojej matki; gdyż poświęcać się dla mnie, jest to poświęcać się i dla niej... lecz wszelka jego pieczołowitość jest bezwładną... Ah! choroba moja jest równie nieuleczalną... jak wyrzuty sumienia po spełnieniu podłego i okropnego czynu“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podczas kiedy nieszczęsny młodzian, trapiony temi smutnemi myślami, zatruwał życie swoje coraz dotkliwszą boleścią, David sądząc, że już jest na drodze prawdy, nie ustawał w swoich badaniach, zamierzając ostatnią i stanowczą próbę odbyć wtedy dopiero, kiedyby już był uzbrojony całą wszechwładzą niewątpliwego przekonania; z tego to powodu wymyślał coraz nowe poszukiwania, rozciągając je nawet do przedmiotów najmniej znaczących z pozoru, w tem przekonaniu, że Fryderyk mając zapewne ważne powody do tajenia przed matką swych myśli, może być mniej ostrożnym względem dawnych domowników. Wypytywał zatem szczegółowo starą służącą i ogrodnika, a tym sposobem dowiedział się o niektórych wypadkach mających dla niego wielkie znaczenie: tak naprzykład, jeden żebrak dla którego Fryderyk dawniej bardzo był hojny, powiedział był do ogrodnika: Pan Fryderyk bardzo się odmienił; on, dawniej tak dobry, odpowiedział mi dzisiaj z gniewem: Udajcie się do pana margrabiego, przecież on taki bogaty!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Bastion widywała zwykle David’a kilka razy na dzień.
Lecz pewnego dnia nie pokazał się wcale.
Kiedy wieczorem podano do stołu, Małgorzata poszła go o tem zawiadomić. David cały zatopiony w myślach, polecił jej tylko, ażeby oznajmiła pani Bastien, że czując się nieco słabym, nie przyjdzie na obiad.
Fryderyk, dosięgnąwszy ostatniego szczebla swej choroby moralnej, pozostał również w swoim pokoju.
Marja, po raz pierwszy od czasu przybycia David‘a. przepędziła wieczór zupełnie samotnie.
Samotność ta głęboko ją zasmuciła; mimowolnie czarne jakieś przeczucia opanowały jej duszę.
Nareszcie około jedenastej godziny wróciła do swego pokoju; jej syn spał, albo udawał, że śpi; Małgorzata przyszła jak zwykle usłużyć swej pani, która milcząca i zasmucona rozwiązawszy swe długie włosy, zaczęła je splatać na noc. Stara służąca przemówiła już kilka razy do swej pani, lecz ta nie zwracała na nią uwagi, nareszcie, kiedy już miała wychodzić, rzekła:
— Zapomniałam zapytać się pani, czy Andrzej będzie mógł jutro zaprząc do wózka i pojechać do Pont-Brillant?
— Dobrze — odpowiedziała Marja z roztargnieniem, trzymając jednią maleńką rączką gruby splot włosów, który ledwie mogła objąć, a drugą, uzbrojoną szyldkretowym grzebieniem, rozprowadzając machinalnie swe piękne włosy; gdyż młoda niewiasta całkiem była zatopiona w myślach swoich.
— Wszakże pani wie zapewne, dlaczego Andrzej pojedzie do miasta? dodała Małgorzata.
— Nie wiem — rzekła Marja, w ciągłem zamyśleniu.
— Nie wie pani — zawołała Małgorzata — a przecież on odwozi rzeczy tego pana, który jak się zdaje, także już wyjeżdża.
— Wielki Boże — krzyknęła Marja opuszczając włosy na ramiona i zwróciwszy się nagle do swej służącej, na którą spojrzała z przerażeniem — Małgorzato, co ty mówisz?
— Ja mówię, że zdaje się, iż ten pan już wyjeżdża.
— Który pan?
— Pan David, nowy guwerner pana Fryderyka, a szkoda, bo to jest...
— On wyjeżdża? — zawołała pani Bastien, przerywając Małgorzacie głosem tak wzruszonym, i z wyrazem takiego zdumienia i boleści, że służąca zapytała z obawą:
— Mój Boże! co pani jest?
— Słuchaj, Małgorzato, to musi być jakaś omyłka — rzekła Marja starając się uspokoić nieco. — Skądże ty wiesz, że pan David wyjeżdża?
— Ba! bo odsyła swoje rzeczy do miasta.
— Któż ci to powiedział?
— Andrzej.
— A skądże on wie?
— Mój Boże! przecież to rzecz bardzo prosta, wczoraj pan David powiedział do niego: Mój przyjacielu, czy jabym nie mógł dostać dziś lub jutro jakiej furmanki dla odwiezienia moich rzeczy do Pont-Brillant? Andrzej mi odpowiedział, że może, a ja, przyszłam pani powiedzieć, że Andrzej pojedzie jutro do miasta, to cała rzecz.
— Pan David jest zniechęcony, wyrzeka się pracy przewyższającej jego siły. Pomieszanie, żal jakiego doznaje, tłómaczą mi jego całodzienne dzisiejsze oddalenie, mój syn jest zgubiony.
Taka była pierwsza, jedyna myśl Marji.
Wtedy odchodząc niemal od zmysłów, uniesiona rozpaczą, zapominając o nieładzie swej toalety, o spóźnionej porze nocy, i zostawiając Małgorzatę, przejętą największem zdziwieniem, młoda niewiasta pobiegła do David‘a i niespodzianie weszła do jego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.