Sobieski i Marysieńka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sobieski i Marysieńka |
Pochodzenie | Szkice i opowiadania historyczno-literackie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w r. 1655 w Warszawie, przed najazdem szwedzkim, podczas sejmu. W stolicy, jeszcze ludnej i bogatej, panowało niezwykłe ożywienie, a na zamku, w którym rezydował Jan Kazimierz, wogóle rozmiłowany w zabawach wszelkiego rodzaju, odbywały się świetne maskarady i bale, na których, jak zwykle w takich razach, Amor był więcej czynny, aniżeli w zwykłych spokojnych czasach. Na jednej z takich zabaw dworskich, która, jako romantyczne tło, z pewnością przewyższała świetność pamiętnego balu u Kapuletów, nastąpiło pierwsze zbliżenie pomiędzy młodym, 25-letnim starostą jaworowskim, Janem Sobieskim, a młodziutką, bo zaledwo 14-letnią Maryą-Kazimierą d'Arquien... Córka byłej guwernantki Ludwiki-Maryi, a faworytka królowej, w której fraucymerze już od trzech lat uchodziła za najpiękniejszą z dworek, bezwarunkowo zasługiwała na taką opinię, jako Francuska zaś, a więc dziecko południa, była w swej 14-ej wiośnie już rozwiniętą zupełnie. Nadto posiadała tyle powabu i wdzięku, że 25-letni starosta, również mogący uchodzić za prawdziwą piękność męzką, ledwo się do niej zbliżył, odrazu doznał tych samych uczuć, co szekspirowski Romeo na widok Julii: wystarczyło mu poznać ją, by ku niej »odrazu« tak namiętnym rozgorzeć afektem, że postanowił »nigdy z inną się nie ożenić«. Odtąd, jak W Szwajcaryi Słowackiego, zaczął się pomiędzy tą dorodną parą klecić prawdziwy romans... Skończyło się na tem, że i serduszko »małej d'Arquien« zaczęło coraz żywiej bić dla przyszłego pogromcy Turków. Nic dziwnego! Sobieski bowiem, o którym już w tych czasach musiano sobie powtarzać: »Jakże mu pięknie z tymi wąsami!« a który, nim poznał się ze swą Giuliettą, miał znaczne powodzenie u niejednej warszawskiej Rosalindy, znał tajemnice przypodobania się płci pięknej, to też, kiedy się zakochał sam, potrafił sobie zdobyć wzajemność.
Taki był początek romansu. Niestety, o ile prolog tchnął poezyą, o tyle »ciąg dalszy«, który nastąpił po nim, wypadł nieskończenie prozaiczniej. Jak szekspirowska Julia, która miała swego Tybalda, podobnie i ta »mała d'Arquien« natrafiła na swego, a na nieszczęście Sobieskiego-Romea, Tybaldem, który się miał niebawem zakochać w pięknej córce kapitana d'Arquien (kapitana gwardyi szwajcarskiej księcia Orleańskiego), był młody ordynat Jan Zamoyski, największy pan w całej Polsce, »mający 700.000 liwrów dochodu i najpiękniejsze w świecie domy, przedziwnie umeblowane«. O lepszej partyi nie mogła marzyć urocza Marya-Kazimiera.
Swoją drogą, kto wie, czy nie zdecydowałaby się zostać panią Sobieską, gdyby nie to, że młody starosta jaworowski, zamiast się odrazu — jak Romeo — oświadczyć, dla jakichś niewiadomych, a tajemniczych przyczyn, zwlekał i zwlekał. Upłynęło dwa lata prawie, zbliżał się koniec roku 1657, a Sobieski, choć zakochany, stanowczego słowa nie wypowiadał! Tymczasem zdążył się zająć »nieporównanymi wdziękami panny d'Arquien« młody ordynat Zamoyski. Trudno o niebezpieczniejszego rywala! Zaledwie o dwa lata starszy od Sobieskiego, był on osobistością, pod względem znaczenia w kraju, nierównie wyższą, aniżeli starosta jaworowski, (który wszystkich dóbr rodzicielskich jeszcze w tej chwili nie miał w swem posiadaniu), a jako przyjaciel króla i królowej, którym raz po raz oddawał nadzwyczajne usługi, miał nierównie większe widoki, gdy chodziło o poparcie na dworze, aniżeli przyszły bohater z pod Wiednia. Co najważniejsza, że był zakochany, jak kot, i że, zapragnąwszy ręki »małej d'Arquien«, mógł samą królowę mieć za swatkę.
Jakoż stało się nie inaczej. Rozpoczęto kroki przedwstępne, na to zaś, żeby skruszyć serce młodej Francuzki, zakomunikowano jej, że ordynat Zamoyski tak jest zakochany w niej, iż »ofiaruje 100.000 talarów w prezencie swojej pani, 12.000 (talarów) dochodu na jej przyjemności i 4.000 (talarów) intraty na jakiemkolwiek starostwie; obiecuje też wiele innych rzeczy, gdy ona zostanie żoną jego i zwiększy miłość w jego sercu«. Wszystko przemawia za tem, że w chwili, kiedy imci p. Podlodowski, starosta radomski, »uproszony« przez ordynata, wystąpił z formalnemi oświadczynami, serce »małej d'Arquien« biło dla Sobieskiego; mimo to, kiedy chodziło o danie stanowczej odpowiedzi imci p. Podlodowskiemu, zapomniała o Romeu, który jej nie mógł dać odrazu dwóch zapisów na 600.000 zł., ani starostwa kałuskiego »na swe osobiste wydatki«, i zdecydowała się zostać żoną Tybalda. Zrozumiała widocznie, że lepiej być wielką panią, żoną największego magnata polskiego, aniżeli starościną jaworowską; powtóre, Sobieski się nie oświadczał, a ona pochodziła z ubogiej rodziny. Jakoż dała odpowiedź przychylną, co upoważniło Zamoyskiego, że oświadczyny swe uroczyście w obliczu króla i królowej powtórzył.
Nazajutrz, na zamku królewskim, odbyły się zaręczyny, na które zakochany oblubieniec przyniósł koronę dyamentową, ażeby ją królowa, siedząc na tronie pod baldachimem, własnoręcznie włożyła na głowę czarującej oblubienicy. Szkoda, że Sobieski nie mógł być świadkiem tego obrzędu: możeby go podobny widok uleczył z miłości dla Marysieńki...
Z niemniejszym przepychem i okazałością, a ciągle pod egidą Ich Królewskich Mości, odbyły się obrzędy przedślubne. Dość powiedzieć, że kiedy nadszedł dzień 3-go marca 1658 r., w którym »mała d'Arquien« miała zostać ordynatową Janową Zamoyską, królowa wyraziła miłościwe życzenie, ażeby panna młoda ubierała się w jej pokoju. Zdaje się, iż przy tej sposobności podziwiano wspaniałą gotowalnię złotą, ozdobioną »węzłami miłości« z kosztownych pereł, którą Zamoyski ofiarował swej narzeczonej.
Ślub był prawdziwie królewski. Pan młody wystąpił w orszaku 20-tu przyjaciół, poprzedzany przez 100 hajduków, 100 służących, 40 dworzan, 24 masztalerzów, 18 paziów, 6 trębaczy. Drużbą, który pannę młodą prowadził do ołtarza, był sam Jan-Kazimierz. W czasie przysięgi małżeńskiej, panna młoda, zanim przyjęła z rąk kapłana obrączkę ślubną, otrzymała na to wpierw pozwolenie od jej królewskiej mości Ludwiki-Maryi.
Nazajutrz, po godach weselnych, o których wieść nie mogła nie dojść do Sobieskiego, do Pilaszkowic, kiedy chodziło o odwiezienie pani wojewodziny kijowskiej do domu męża, odwieźli ją oboje królestwo.
»Jutrzenka« jednak, zostawszy żoną Zamoyskiego, nie bardzo starała się »zwiększyć miłość w jego sercu«. Nie podobało się jej w Zamościu, nawet w czasie miodowych miesięcy. Miała mnóstwo irytacyi ze służbą, która jej »nawspak czyniła«, a choć małżonek był zakochany i czuły, zaczęła się nudzić, czuła się osamotnioną, tak dalece, że już w pierwszych miesiącach zażądała niejakiej referendarzówny »dla konwersacyi«. Widocznie, że sobie z mężem niewiele miała do powiedzenia... Jednocześnie, od chwili, kiedy się poczuła w stanie odmiennym, zaczęła zapadać na zdrowiu, dla którego »poratowania« najchętniej jeździła do Warszawy, gdzie w atmosferze komerażów dworskich, przy boku królowej, której była ulubienicą i sojusznicą, czuła się w swoim żywiole. W Warszawie też, gdzie przedewszystkiem myślała o zabawach i rozrywkach, i o Sobieskim, z którym się widywała na dworze królowej, odbyła swój pierwszy połóg, »a po tak ciężkiej chorobie, ustawicznie kazała sprowadzać dobrą kompanię, potem w Zamościu i w Zwierzyńcu ustawiczna dobra myśl i maszkary, i gry różne, to w karty, to w ciuciubabki, to aux petits jeux, to przechadzki, to milion innych zabaw«.
W tymże czasie, dla rozrywki również, a pewno bez wiedzy męża, który ją nudził i drażnił, zaczęła korespondować z Sobieskim, ten zaś, jako niezapomniany i zawsze miły sąsiad z Pilaszkowic, o sześć mil wszystkiego odległych od Zamościa, nietylko z przyjemnością odpisywał na jej listy, ale nadto korzystał z każdej okazyi, by się spotykać i widywać z romansową wojewodziną. W końcu doszło do tego, że listy zaczęły kursować coraz częściej, a jednocześnie stawały się coraz poufalszemi.
Ciekawe to były listy. Pisane stylem ówczesnych romansów francuzkich, z których szczególniej Astrée Honorego d'Urfé zachwycała romansującą parę, o ile z początku były przeważnie listami życzliwej przyjaciółki, która chętnie pisze o różnych drobnych sprawach i przygodach, lub daje polecenia, dotyczące niektórych sprawunków (jak np. zakupu koronek, szmaragdów, płócien holenderskich etc. etc.), o tyle stopniowo zaczynały być pisane coraz czulej: zrazu z czułością troskliwej matki-opiekunki, która »swojemu ukochanemu synowi« zaleca ożenienie się na pociechę jej w starości, lecz obawia się o niego, że przez całe życie pozostanie »un nic dobrego«; a potem z filuternością pieszczotki, trochę zazdrosnej nawet o jego miłostki z jakiemiś »Czerkieskami i Wołoszkami«, jakkolwiek głównym pretekstem do napisania listu były nie owe Czerkieski (tylokrotnie mu wypominane później), ale jakaś książka z piosenkami, którą pożyczono swemu korespondentowi, lub jakaś tragedya o Kleopatrze, którą polecał jej, żeby przeczytała. Istna sielanka!
Tymczasem atmosfera, którą od jesieni 1658 r. oddychał Sobieski, wcale nie była sielankową: wystarcza nadmienić, że ostatnie jego listy pisane były z obozu, z Prus Królewskich, gdzie przyszły Jan III. wojował ze Szwedami. W początku r. 1659 posłował na sejm w Warszawie, przez cały czas pozostając w najściślejszych stosunkach z dworem, zwłaszcza z królową, która mu przyznawała »znaczne koło dobra Rzpltej i Ojczyzny pieczołowanie«. Lato spędził na Rusi, skąd wróciwszy do Warszawy, znowu, razem z królem, wyruszył na ostatnią kampanię szwedzką. W marcu 1660 r. był w Gdańsku, w czerwcu — w Warszawie, w połowie sierpnia — w Jaworowie, a we wrześniu maszerował na Wołyń, przeciwko Kozakom i wojskom moskiewskim Szeremietiewa. Na Wołyniu, gdzie się odznaczył w wielu bitwach, zabawił do późnej jesieni, t. j. tak długo, dopóki Szeremietiew, oddawszy się w niewolę, nie zawarł kapitulacyi, a Jurko Chmielnicki nie poddał się ze wszystkiem wojskiem zaporozkiem »na wieki« pod panowanie Jana Kazimierza (17 października).
Tymczasem pani Zamoyska, bawiąca aż do lipca 1660 r. przy mężu, na Podolu, znowu była w stanie odmiennym, co jej nie przeszkadzało bynajmniej — pomimo ciągłych utyskiwań na zdrowie — jeździć konno i »strzelać po hiszpańsku tak, że nie lada kto mógł się z nią pojedynkować«. W połowie sierpnia, gdy Jan-Kazimierz, po odprawieniu rady wojennej we Lwowie, stanął w Samborze, w asystencyi całego dworu i królowej, zjechała tu i Marysieńka, a przyjechawszy, zabawiła około dwóch miesięcy.
Czy widywała się z Sobieskim, który w tym czasie bawił w Jaworowie? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, iż z Jaworowa posyłał owoce, które w Samborze bardzo smakowały nietylko Ich Królewskim Mościom, ale i pani Zamoyskiej. Wiadomo również, że kiedy młody chorąży koronny jechał na wyprawę szwedzką, Marysieńka, nosząca w tych czasach »un juste-au-corps qui est assez joli« i »un peu z krymska zapięty na bakier«, posłała mu krzyżyk złoty i szkaplerz z piękną relikwią, aby znaleziono na nim »godła chrześcijaństwa, w razie, jeśliby został zabity«. Niemniej jest pewnem, że kiedy ośmielony tym szkaplerzem Sobieski, któremu to sentymentalne wzdychanie już się dłużyło, zaczął — w listach do swej lubej — przebąkiwać o miłości prawdziwej, nie platonicznej, pani Zamoyska skarciła go za te marzenia, bo jak mógł żądać od niej »czegoś niemożliwego, obrażającego ją«. Niechaj będzie kontent — pisała — że go traktuje, jak syna, i daje mu »swój szkaplerz ulubiony«. »Bądź zdrów! Vivons contens, dédans la vertu«. Ostatni warunek nie musiał się podobać bohaterowi z pod Lubaru... Cokolwiekbądź, czuła i Marysieńka, że ta korespondencya jest trochę kompromitującą dla niej: prosiła więc Sobieskiego, ażeby palił jej listy. Czuła, że tymi listami schodzi z prostej ścieżki, a jednak, mimo to, nie przestawała igrać z ogniem. Rozumiała, że dzięki tej korespondencyi — tak niewinnej na pozór — i siebie i Sobieskiego wiodła na pokuszenie; swoją drogą, jeśli o nią chodziło, nie lękała się niczego, na to bowiem, ażeby się zapomnieć, była nie dość lekkomyślną.
Jakoż nie przestała pisywać »ulotnych liścików« do swego faworyta, ten zaś — podczas najgorętszych utarczek z Szeremietiewem i Chmielniczeńkiem — znajdował dość czasu, aby odpisywać swej Astrei: zwłaszcza, że Astrea pisywała coraz otwarciej, co się przejawiało n. p. w ten sposób, że coraz częściej zaczęła się skarżyć na męża. Zresztą pisała żartobliwie, lekko, ze szczególnem upodobaniem rozpisując się o miłości...
W maju r. 1661, z powodu sejmu, zjechał się Sobieski z piękną wojewodziną sandomierską w Warszawie. Należąc oboje do najbliższego otoczenia królowej, widywali się bardzo często, a że dokładali możliwych starań, ażeby się spotykać raz po raz, i to o ile możności »w cztery oczy«, nietylko więc, że się widywali częściej, aniżeliby sobie mógł tego życzyć mąż Marysieńki, ale stosunek ich zaczął ulegać takiej metamorfozie, że ordynat Zamoyski miałby wszelką racyę, gdyby Sobieskiego przestał uważać za swego przyjaciela... Nadomiar złego, mógłby to samo powiedzieć i o Krzysztofie Koryckim, który, zdecydowawszy się na dwuznaczną rolę powiernika i pośrednika między zakochanymi, ułatwiał im schadzki, doręczał listy i bileciki miłosne, słowem, grał rolę d’un postillon d’amour.
Te bileciki miłosne, które obecnie Sobieski zamieniał z Marysieńką, odznaczały się takim tonem, że z pewnością nie byłyby się spodobały jej mężowi. Oto niektóre z nich. »Kiedy mogę mieć ten honor śliczną w. pani obaczyć twarz?... Zmiłuj się tedy, moja święta dobrodz., a oznajmij mi prawdziwe serca swego intencye, i gdzie i kiedy mam widzieć śliczności wci dobrodz. mojej«. Była to zwykła prośba o schadzkę. Innym razem pisał, między innemi, co następuje: »Królowo serca, pani, a dobrodziejko moja! Obiecano dnia wczorajszego instrukcyę. Upraszam uniżenie wci dobr. mojej, niechaj wiem, jako się sprawować mam, aby w najmniejszym łaski wci mojej dobr. nie naruszyć terminie. Siedzę tu, chez Mr. Korycki, od samego poranku, nie śmiejąc po wczorajszym tak długim niewczasie turbować najśliczniejszej Jutrzenki, ani też pójść na inne miejsce, z którego mogłaby najpiękniejsza Astrée jakie formować nieukontentowanie. Twarz niełaskawą jeślibym dziś ujrzeć miał, albo najmniejszy po wci mojej dobrodz. uznać nieafekt, racz o tem wiedzieć, moja święta pani, żebym tej godziny do ostatniej przyszedł desperacyi«. Wszystko to mogłoby niemniejsze »formować nieukontentowanie«, gdyby np. wpadło w ręce ordynata. Na szczęście, ordynat, nie domyślając się niczego, bankietował tymczasem, »nieraz po żołniersku przebierając miarę w kielichach«, trwonił pieniądze, a dla swej pięknej żony, której kaprysy często dawały mu się we znaki, zdawał się ostygać w afekcie. A ona? Ona, jak go nie kochała nigdy, tak i teraz, kiedy gruchała z innym, był jej niemiłym raczej, niż obojętnym. W przeciwnym razie nie nazywałaby go w listach do Sobieskiego »Fujarą« (La flute), tem bardziej, że sama przezywała się poetycznie »Astreą«, »Różą«, »Bukietem«, »Jutrzenką« etc., a dla starosty jaworowskiego miała tak poetyczne kryptonymy, jak Céladon, Sylvandre, Orondate, La Poudre, la Beaulieu etc.[1].
W ten sposób upłynęło kilka tygodni. Płocha ordynatowa i jej dorodny wielbiciel byli z dniem każdym coraz bardziej w sobie zakochani, aż w końcu, w sam dzień św. Jana, który był dniem imienin Sobieskiego, spotkali się w kościele Karmelitów, gdzie, przed ołtarzem, Sobieski zaprzysiągł swej lubej dozgonną miłość. Marysieńka wysłuchała przysięgi, ale sama nie zobowiązała się do niczego... Zbyt przezorną i roztropną była na to, ażeby, jak Sobieski, rzucać niebaczne słowo, którego mogłaby z czasem żałować. Wolała mieć rozwiązane ręce. Nie przeczuwała, że »La Poudre« będzie z czasem królem polskim, a pamiętała o zapisach »Fujary«, których musiałaby się zrzec przy rozwodzie. Jednem słowem, romansowała na trzeźwo.
Tymczasem, jeszcze przed końcem sejmu, musieli się rozstać: Sobieski został w Warszawie, Marysieńka pojechała do Zwierzyńca. Wyjechała z mężem, a główny powód, dla którego rozstała się z ukochanym, najlepiej ją charakteryzuje: oto zdecydowała się położyć koniec rozrzutnej hojności męża, od którego, przez czas bytności jego w Warszawie, różni ludzie
wycyganili zapisów na 9.000 liwrów! Nie chcąc pozwolić na takie uszczuplanie fortuny, do której zawsze przywiązywała wagę największą, postanowiła »Jutrzenka« wyjazd do domu.
Tam, w Zwierzyńcu, znowu miała od Sobieskiego »konfitury«, na które odpisywała niemniej słodkimi listami. W końcu zaprosiła go, ażeby przyjechał do niej, co też uczynił. Zabawiwszy czas jakiś przy boku Astrei, pieścił jej słabowitą córeczkę, a gdy opuścił ordynacką siedzibę, stosunek »Róży« z »Fujarą« popsuł się tak dalece, że zapragnęła się z nim rozłączyć. W tym celu umyśliła wyjechać do Paryża, przyczem, na złość mężowi, który chciał, żeby córeczkę zostawiła przy siostrze jego, ks. Wiśniowieckiej (La Viole de jambe), uparła się powierzyć ją opiece królowej. Co najgorsza, to, że pragnęła wyjeżdżać zaraz, jeszcze przed zimą, wbrew woli »Fujary«, który żądał, by na karnawał została w domu. A jej właśnie zależało na tem, żeby karnawał spędzić w Paryżu, o ile możności w Wersalu, na dworze Ludwika XIV, gdzie miała licznych znajomych. Uśmiechało jej się to bardziej nawet, niż »konfitury« Sobieskiego, z którym zresztą mogłaby się widywać i tak... Ale »Fujara« postawił na swojem i »Jutrzenka« musiała się zadowolnić »konfiturami«.
Swoją drogą nie dała za wygranę. Po upływie pięciu miesięcy, dnia 21 kwietnia, po »rozmaitych, ale nie stanowczych rozprawach« i czułem pożegnaniu z Sobieskim, który jej zaprzysiągł wieczną pamięć i wierność, odjechała do Francyi, »poruczywszy zarząd i zawiadywanie starostwem Kałuskiem, oraz innemi dobrami, darowanemi sobie przez j. wielmożnego (ordynata), chorążemu koronnemu J. P. Sobieskiemu i J. P. Sapieże, usunąwszy żyjącego męża, od którego miała rzeczone dobra«. Ten jeden szczegół najlepiej charakteryzuje sytuacyę. Chodziło o to, że »Jutrzenka« nie mogła dłużej żyć pod jednym dachem z »Fujarą«, który się jej ujarzmić nie dał, że wyjeżdżając do Francyi, chciała tem samem wyłamać się z pod jego władzy, wyłamać się »z pod praw pożycia małżeńskiego i obowiązków macierzyńskich«. Nie przewidziała jednego tylko, wyjeżdżając: oto, iż »Fujara« każe zatrzymać dochody starostwa Kałuskiego, a nawet zabrać garderobę nieobecnej żony, tak, że zarówno Sobieski, jak i Sapieha, jeśli chodziło o zarząd dóbr Marysieńki, nie mieli nic do czynienia.
Dawało to możność Céladonowi tem częstszego wysyłania »konfitur« do Astrei, zwłaszcza, iż żądała od niego przy rozstaniu, by mogła odbierać regularnie z każdej poczty, co tydzień, po liście. Jakoż pisywali do siebie często, a »Jutrzenka« oddalona od swego Céladona, istotnie wspominała go czule. Widocznie, że — mimo wszystko — żywiła niekłamaną skłonność ku pięknemu chorążemu; w przeciwnym razie nie przemyśliwałaby o tem, ażeby, rozwiódłszy się z »Fujarą«, zostać chorążyną koronną. W tym celu pisała do niego dnia 22 czerwca, iż może panu d'Arquien powiedzieć z uszanowaniem »o uczuciu, jakie powziął dla niej od chwili poznania«...; a w kilka dni później pozwoliła ojcu, »qui est fou de moi«, dodać ośmielające post scriptum: dowód to, że była zdecydowaną na rozpoczęcie nowej egzystencyi z dorodnym Céladonem, pod warunkiem przecież, że to nowe życie będą prowadzili we Francyi.
Wtem nastąpił niespodziewany zwrot: Wenus zaczęła godzić się z Wulkanem, nie tając tego przed zakochanym Marsem. Począwszy od października, zaczęły się w listach Marysieńki coraz częściej pojawiać wzmianki o mężu, najprzód skargi, że jej zabrał całe mienie, że raz tylko pisał w ciągu 4-ch czy 5-ciu miesięcy, chociaż ona pisuje często, a potem narzekania, że krzywdzi swą żonę, która »kochała go i kocha, o ile kochać powinna kobieta uczciwa«, że wątpi, czy Zamoyski kochał ją naprawdę, etc. Jednocześnie donosiła, że Ludwika-Marya wzywa ją, by powracała do kraju. »Doprawdy, urodziłam się, żeby być nieszczęśliwą«. Swoją drogą »nie ma Beaulieu (Sobieski) wątpić, że Astrea z pewnością zachowa dla niego pomarańcze (miłość) tak całkowite i piękne, jak tylko być może w jej stanie obecnym i nigdy wiarołomną nie będzie«...
Tymczasem Sobieskiego »największa pasya« ciągnęła ku Marysieńce, jakkolwiek nie mógł się pogodzić z myślą, ażeby się ekspatryować dla ukochanej kobiety. To też, kiedy się dowiedział, że Astrea ma wracać do Polski, wieść tę powitał z niekłamaną radością... Bądź co bądź, myliłby się, ktoby przypuszczał, że Sobieski był wyłącznie zaprzątnięty myślą o Marysieńce, że siedząc w swoim dworze pilaszkowickim, wzdychał tylko, jak sentymentalny Filon, odczytywał listy Marysieńki, zachwycał się ich żywością, wyobrażał sobie, jak wyglądała na tle Paryża, i pisywał czułe listy do niej. Tak było w części, lecz nie należy zapominać, że Sobieski był jednym z najgorętszych patryotów ówczesnych, który, będąc zakochanym w Marysieńce, niemniej gorąco kochał swą ojczyznę. Dla ojczyzny zaś skończył się właśnie »szczęśliwy rok«, a zaczynał nowy, nieszczęśliwy! Pod jesień bawił Sobieski przy królu, pod Głuchowem, poczem wyruszyli na wyprawę moskiewską.
W tym samym czasie, d. 22 października 1663 r., Marysieńka »niespodziewanie« przyjechała do Zwierzyńca, a w przeciągu miesiąca tak potrafiła ugłaskać zagniewanego »Fujarę«, że już w d. 24 listopada Zamoyski zamanifestował to coram populo, przyjeżdżając z nią razem, w asystencyi całego dworu swojego, do Zamościa. Nie wiedział zapewne, że małżonka jego, bezpośrednio po powrocie do domu, zaczęła pisywać do Sobieskiego listy, w których obok zapewnień czułości i wynurzeń nadziei, że »kochana Beaulieu, dla której jestem i będę zawsze zarówno czułą, napisze czasem«, mieniła się jego »dobrą przyjaciółką« etc. etc. Jednocześnie zaczęły się nowe sceny z mężem, a Marysieńka, pisując do królowej, nie taiła swych złych stosunków z »Fujarą«, który, trawiony chorobą, leczyć się nie chciał, życie zaś, które prowadził, nie miało nic wspólnego z hygieną. Być może, iż inna kobieta na miejscu »Jutrzenki« nie zgodziłaby się — stosownie do życzliwych rad Ludwiki-Maryi — mieszkać »jak przy ojcu« przy takim mężu; ale Jutrzenka była do tego zniewolona warunkami materyalnymi, ubóstwem całej rodziny d'Arquienów; i dlatego, choć sarkała w listach, nie wyjeżdżała ze Zwierzyńca, tak dalece, że podobno ani razu w ciągu całego roku 1664 nie była na dworze warszawskim, a ponieważ do wszystkiego przyzwyczaić się można, więc i roztropna Astrea, zaniechawszy projektów separacyi, oświadczyła w końcu — w listach do królowej — że »jest zadowolona z Fujary, że chce mu być posłuszną we wszystkiem i robić wszystko, co jej każe, bo z jej to własnej winy i z uniesień młodości wynikł zły pomiędzy nimi stosunek«.
Oczywiście, że podobne »intencye bouquetowe«, tak często zmieniające się raz po raz, nie mogły się podobać Sobieskiemu. To też zaczęły krążyć pogłoski, że zakochany Céladon stara się o rękę księżniczki kurlandzkiej, pogłoski, które, doszedłszy do uszu Marysieńki, boleśnie musiały urazić jej miłość własną. Na szczęście, Sobieski zaprzeczył tej plotce, a pisząc do swej ukochanej, zapewniał ją, że »lubo na Rusi mieszka, ale się nie sprawuje po rusku, bo to tylko dar ruski: dawszy co komu, nazad odbierać. On, co raz da, na wieki odbierać nie myśli«; to też niech Jutrzenka nie zapomina, że jej interesa są jemu »milsze daleko, niżeli swoje własne«.
Tymczasem zaczął się pamiętny sejm, na którym miała być sądzoną sprawa Lubomirskiego. Sobieski, który już od września bawił w Jaworowie, skąd miał tak blizko do rezydencyi Zamoyskich, udał się do Warszawy, jako poseł. Ponieważ z Marysieńką, od chwili, gdy powrócił do domu, miał sposobność częstego komunikowania się, bądź listownie, bądź osobiście, umówili się więc, że się spotkają, skoro on będzie jechał do stolicy. Niestety, ukartowane spotkanie się nie udało, z Sobieskim bowiem, gdy opuszczał Jaworów, wybrała się »wielka kupa różnych i nieproszonych przyjaciół«, a widzenie się w takich warunkach, wobec świadków, wcale się nie uśmiechało zakochanym. Swoją drogą, »już z sobą nie wiedziała, co czynić, nieszczęsna Beaulieu«, tak był stękniony za widokiem Jutrzenki, bez której żyć nie mógł. W strapieniu tem, mąconem ciągłymi listami od królowej, od Lubomirskiego »i od vin muscat«, pocieszała go jedynie nadzieja, że się spotkają w Warszawie. Szkoda tylko, że się tam wybierał także i Zamoyski, mocno przez Ludwikę-Maryę pociągany do akcyi przeciwko Lubomirskiemu!
Jakoż zjechali się, nie prędzej jednak, aż dopiero po ukończonym a raczej zerwanym sejmie. Obaliwszy Lubomirskiego, Ludwika-Marya zapragnęła wytworzyć nową konstelacyę polityczną, mianowicie z Sobieskiego uczynić główne narzędzie swych knowań, i w tym celu sprowadziła Marysieńkę. Wiedząc, że przez nią wymoże wszystko, co zechce, na zakochanym chorążym, poczęła go namawiać do przyjęcia laski marszałkowskiej. Sobieski, jako przechylający się na stronę Lubomirskiego, opierał się, kunktował, aż wreszcie »na szczególne rozkazanie« Jutrzenki, »uczynił sobie gwałt dosyć wielki« i począł się chwiać. Nad trzeźwym politykiem brał zwolna górę namiętny kochanek! Co prawda, to ten ostatni czuł się bardzo od niejakiego czasu nieszczęśliwym, a zdarzały mu się i takie chwile, że nawet, blizki rozpaczy, nie wiedział, czego się trzymać, co myśleć o Marysieńce: ona bowiem, chociaż go niby kochała, jednak z »Fujarą« rozłączać się nie chciała. Wobec podobnej igraszki ze strony Astrei, Sobieskiemu zdawało się niejednokrotnie, że »nie masz i nie było nieszczęśliwszego człowieka« nad niego, a gdy temi słowy skarżył się w jednym z listów do Marysieńki, to zdanie to nie było czczym frazesem. Nadto był w niezgodzie ze swem politycznem sumieniem... To było powodem, że w sprawie przyjęcia laski obiecał dać stanowczą odpowiedź nie prędzej, aż dopiero po swym powtórnym przyjeździe do Warszawy. Tymczasem, w końcu stycznia wyjechał do Żółkwi, a król i królowa przedsiębrali pobożną pielgrzymkę do Częstochowy, w której to pielgrzymce i pani Zamoyska podobno brała udział...
Atoli, jadąc do Żółkwi, przed sejmikami, zapowiedzianymi na 15 lutego, Sobieski nie tyle myślał o tem, żeby się dać wybrać na posła, ile o swej lubej, która — może pobudzana
przez królowę — coraz poważniej zaczynała przemyśliwać o rozwodzie z »Fujarą«. Sprawa ta interesowała teraz Sobieskiego więcej nierównie, niż laska i buława, któremi go częstowano, i niż polecenie królowej, ażeby agitował na rzecz stronnictwa dworskiego przeciw Lubomirskiemu. Tak usposobiony, kiedy go nakłaniano do przyjazdu w celu rozmówienia się z królową, obiecywał uczynić to pod warunkiem, że Marysieńka otrzyma od króla pozwolenie na rozwód.
Nagle sprawa przybrała całkiem nieprzewidziany obrót: dnia 7 kwietnia (1665), po jakiejś strasznej, kilkudniowej chorobie, Jan Zamoyski umarł niespodzianie. Marysieńka była wolną bez rozwodu; wszelkie przeszkody zniknęły. Jakoż, zdaje się, iż nie co innego, tylko ta sprawa była powodem, że już dnia 21 kwietnia, a więc we dwa tygodnie po śmierci Zamoyskiego, Sobieski stawił się w Warszawie, gdzie, ledwo się pokazał, zaraz »wszyscy wołali, mianowicie królestwo JMC., żeby się żenił«. Leżało to w interesie partyi dworskiej, a Ludwika-Marya zrozumiała odrazu, że, ożeniony z »Bukietem«, Sobieski będzie w jej ręku, jak gałka chleba.
Tą myślą powodowana, postanowiła Ludwika-Marya zastawić na Sobieskiego takie sidła, z którychby się żadnym cudem wyplątać nie zdołał. Przynętą, która go do tej złowrogiej sieci wciągnąć miała, była oczywiście Marysieńka... Ledwo Sobieski stawił się w Warszawie, natychmiast ofiarowano mu zaszczytny urząd marszałka w. k., gdy zaś w odpowiedzi na tę propozycyę, oświadczył, iż przedewszystkiem prosi o łaskę królewską, żeby mu było wolno starać się o rękę wdowy po Zamoyskim (bo tylko za tę cenę gotów uczynić wszystko), Ludwika-Marya bynajmniej nie myślała sprzeciwiać się temu żądaniu; owszem, ucieszyła się nawet, kiedy jej powiedziano, że Sobieski nie pragnie niczego, tylko pozwolenia na zaślubienie Marysieńki; leżało to tak dalece w jej planie, że kiedy w dziesięć dni po śmierci Zamoyskiego, Sobieski ani przyjechał na zakończenie sejmu, co był obiecywał, ani przesłał wdowie »żadnego komplementu«, zaczęła się lękać, czy przyszły marszałek nie chce zyskać na czasie, ażeby przejść na stronę Lubomirskiego, a przedewszystkiem, czy trwa w zamiarze żenienia się z Marysieńką. To też, kiedy się dowiedziano, że nie myśli o niczem, jeno o zaślubieniu wdowy, niezwłocznie rozpoczęto targi. Skończyło się na tem, że Sobieski już w tydzień po swym przyjeździe do Warszawy zdecydował się przyjąć urząd marszałka w. k.; że buławę hetmańską — z powodu śmierci Czarnieckiego — przyjął zastępczo, »żeby nie budzić niczyjej zazdrości«; że, dzięki swej namiętnej miłości ku Marysieńce, d. 30 kwietnia, na obiedzie u posła francuskiego, biskupa-dyplomaty Bonsy, już występował jako gorliwy stronnik królewski; i że dnia 13 maja, u tegoż posła, tak gwałtownie występował przeciwko wszelkim porozumieniom się z Lubomirskim, że »tupał nogami«, a królowej czynił takie wyrzuty, że go aż musiano odprowadzić do przyległego pokoju. Wróciwszy stamtąd, uściskał przedstawiciela Francyi, a wszystko to »z powodu wielkiej, z niczem nieporównanej pasyi«, jaką płonął ku wojewodzinie sandomierskiej.
Ludwika-Marya wszakże, pragnąc się upewnić co do niezłomności świeżo kreowanego marszałka w. k., którego nie była zupełnie pewną, taki nań wymyśliła sposób. W przewidywaniu, że »miłość mogłaby ostygnąć, gdyby Sobieski wyjechał, nie wziąwszy ślubu«, a z drugiej strony rozumiejąc doskonale, że ślub w takich warunkach, wobec niepogrzebionych zwłok Zamoyskiego, jest niepodobieństwem, o ile nie ma być krzyczącym skandalem, zdecydowała się wybrać drogę pośrednią, czyli uciec się do takiej kombinacyi, która, nie będąc ślubem sakramentalnym, niemniej obowiązywałaby Sobieskiego. Chodziło o to, ażeby go coute que coute przykuć do siebie, a więc należało jakimkolwiek sposobem »zedrzeć go z honoru i reputacyi, żeby tem powolniejszy był i żeby z nim czyniono, co chciano«. To była owa importune activité królowej, o której z czasem Sobieski wspominać miał z goryczą... Polegała ona na tem, że królowa, »gwałtem nasadziwszy się« na Sobieskiego, nie mogąc sprawić, iżby się zaraz żenił z Marysieńką, postanowiła go przynajmniej zaręczyć z nią. I to był skandal, ale, bądź co bądź, ślub byłby jeszcze większym, a nie należało przeciągać struny, która zawsze bywa bardzo natężoną, jeżeli chodzi o głos opinii publicznej.
Jakoż stało się tak, jak sobie Ludwika-Marja »w swojej importune activité« ukartowała: w połowie maja (13 lub 14), nazajutrz po uroczystości, na której Sobieski otrzymał laskę marszałkowską, odbyły się jego »zaręczyny« z Marysieńką, które vox populi ogłosił za ślub: nie mówiono, że się Sobieski zaręczył z panią Zamoyską, lecz, że się z nią ożenił. Wieść o tem, podawana z ust do ust, przybierała najpotworniejsze rozmiary, a że faktem było, iż owe zaręczyny odbyły się wobec szczupłej garstki osób, więc komentarze, którymi opatrywano konieczność tej tajemniczej ceremonii, stawały się coraz drastyczniejszemi.
Dnia 18 maja (1665) wiedziano już o tym »ślubie« w Zamościu: pod datą tego dnia Rudomicz, profesor tamtejszej akademii, zanotował w swoim dyaryuszu, jako pogłoskę, że »dnia 10 maja odbył się ślub JW. Sobieskiego z wdową po JW. patronie naszym«. Ale Rudomicz, notując pogłoskę, nie zanotował skandalicznych szczegółów, które sobie opowiadano o tym »ślubie«, zarówno jak i o okolicznościach, które mu rzekomo towarzyszyły, szczegółów, które skrupulatnie zapisał Stefan Niemirycz. Ten ostatni, w liście z d. 3 czerwca, pisanym do Jerzego Lubomirskiego, dopisał następujące post scriptum: »Przyszła tu nowina o małżeństwie p. chorążego w. kor. Sobieskiego z p. wojewodziną sandomierską, Zamoyską d'Arquien, gdzie piszą te formalia: Pani Zamoyska, zjechawszy do Warszawy na rozkaz królowej, miała w pałacu Królewskim na Przedmieściu[2] schadzkę arcymiłosną z rzeczonym p. Sobieskim w nocy o 11 godzinie. Królowa, zaskoczywszy ich..., oświadczyła p. Sobieskiemu, że jeżeli nie zechce niezwłocznie poślubić Zamoyskiej, musi zginąć: trzeba więc było zdecydować się albo na ślub, albo na śmierć. Przyszedł potem ksiądz i dał im o północy ślub w pałacu«[3]. Jednocześnie plotki, krążące wśród ówczesnego plotkarskiego społeczeństwa, zaczęły do tego stopnia przybierać rozmiary potwarzy i oszczerstw, że w Silva rerum Jedlina znajdują się wiersze satyryczne, w których Marysieńkę porównywano nie tylko do lubieżnej Kleopatry, ale i do bezecnej Klitemnestry, która, jak wiadomo, zamordowała swego prawego męża, Agamemnona, byle módz zostać żoną Egista. Wynika z tego, że musiały krążyć pogłoski, które nagłą śmierć Zamoyskiego przypisywały Marysieńce... O tem zaś, jak daleko rozchodziły się te wersye o tajemniczym ślubie Céladona i Astrei, świadczy fakt, że nawet »i po klasztorach« opowiadano sobie o tym skandalu. Między innemi i w Lublinie, w klasztorze Benedyktynek, którego ksienią była Dorota Daniłłowiczówna, ciotka Sobieskiego, opowiadano sobie »żal się Boże, jakie historye o Sylvandrze i Astrei«. Przekonał się o tem Sobieski, kiedy jadąc w połowie czerwca do Lwowa, zatrzymał się w rzeczonym klasztorze, dla odwiedzenia swej ciotki. O czem dowiedział się od niej, o tem informuje jego list do Marysieńki: »Zawsze się tego spodziewała Beaulieu (Sobieski). Niech widzi teraz Hameleon (Ludwika-Marya), co są za skutki de son importune activité. Widzę, że ci ludzie, t. j. Sylvandre i Astrée, będą sceną i komedyą wszystkich mów ludzkich, bez czego wszystkiego mogłoby się obejść; ale, że niewinne, niech im Pan Bóg płaci. La tante de Beaulieu (Dorota Daniłłowiczówna), wierzę, że w głowę zaszła, ale ktoś mocny musiał perswadować, że takiej uwierzyła bajce«. Co najgorsza, to iż to samo, co doszło do uszu ksieni Benedyktynek, doszło i do kasztelanowej sandomierskiej i do wojewodziny ruskiej! Obie te panie bowiem, jak się okazało, podobnej były opinii o Marysieńce, »co i JM. panna ksieni w Lublinie«. Jednocześnie wszystek świat mówił »jeszcze i gorzej«. Co najfatalniejsza, to, iż wieść o tym rzekomym ślubie doszła niebawem i do Paryża, do rodziców Marysieńki, ci zaś »niewdzięcznie« przyjęli tę nowinę. »Widzę to — pisał z tego powodu Sobieski do swej lubej — że po chwili wszystek świat powstanie przeciwko le Beaulieu (Sobieskiemu), który, lubo mniej o to stoi, mając pomarańcze (miłość) swojego Bukieta (Marysieńki), przecie jednak tych rzeczy bez żalu znosić niepodobna«.
Tymczasem w Zamościu czyniono przygotowania do pogrzebu Zamoyskiego, odprawiały się msze za duszę zmarłego, zjeżdżali dostojni goście, a wszystkiemu przewodziła księżna Gryzelda Wiśniowiecka, która, jako pozostająca w najbliższym stopniu pokrewieństwa względem nieboszczyka, z góry nazwała się »dziedziczką« jego dóbr wszystkich. Zaprotestował przeciwko temu Stefan Zamoyski, a ponieważ do protestu jego przyłączył się jeszcze i Stanisław Koniecpolski, wojewodzic sandomierski, roszczący sobie także pretensye do spadku, więc zaczęły się nieporozumienia... Swoją drogą, energiczna księżna Gryzelda wciąż sprawowała rządy, pobierała dochody z dóbr, a nadto ściągnęła z Równego oddział piechoty, ażeby, w razie potrzeby, módz siłą orężną bronić swoich praw do Zamościa.
W takich warunkach, jednego z ostatnich dni maja, w asystencyi wielu pań dworskich, w czarnych żałobnych szatach, poprzedzana przez pokojowego dworzanina królewskiego, Gutowskiego, który jej miał służyć za herolda, wyjechała Marysieńka z Warszawy (gdzie Sobieski aż do tej chwili, korzystając z praw narzeczonego, »umierał u stóp swej Astrei«), i udała się do Zamościa, ażeby nawiedzić śmiertelne zwłoki swego męża i wziąć udział w ceremoniach pogrzebowych. Możeby nie pojechała wcale, gdyby była mogła przewidzieć, jaki ją tam czeka afront!... Już d. 3 czerwca, kiedy Gutowski zameldował się w Zamościu, zapowiadając przyjazd wdowy po zmarłym, rzekła mu ks. Gryzelda: »Szkoda po śmierci to ficte pokazywać, czego za żywota nie czyniła, która, że nas na wesele swoje nie prosiła, my też jej na pogrzeb prosić nie będziemy«. Niezrażona podobną odprawą Marysieńka, przyjechała dnia 5 czerwca do Zamościa, ale znalazła mosty rozebrane, bramy zamknięte. Rozumiejąc, że bądź co bądź, jako wdowa, ona, nie kto inny, jest prawdziwą panią tego domu, kazała Gutowskiemu żądać wpuszczenia na zamek, nadto zaś, by miasto oddano jej sługom, a ją postawiono na czele zarządu dobrami. Na tak postawione żądanie nastąpiła odpowiedź odmowna, upozorowana niebezpieczeństwem rozlewu krwi, nieuchronnego, jak mówiono, przy spotkaniu jej służby ze służbą miejską. A zresztą, nie omieszkano dodać, niech się pani Zamoyska procesuje w Trybunale koronnym! Na takie dictum oddział piechoty, który eskortował Marysieńkę, chciał przypuścić szturm do bramy, ale go powstrzymał w zapędzie Szumowski... Tymczasem przed bramą zebrało się sporo pospólstwa, przypatrując się Marysieńce; ona zaś zwracając się do zgromadzonych, rzekła z wyrzutem: »Tak toście pani radzi?« »A bo trzeba lepiej?« odpowiedział ktoś z tłumu. »A wiesz, z kim gadasz?« — zapytała urażona Marysieńka. »Wiem, z panią Sobieską!« — odpowiedział zapytany. Wtedy wzburzona »pani Sobieska«, odrzuciwszy czarny welon, wsiadła do powozu, a kiedy odjeżdżała, słyszała, jak wołano za nią: »A nazad Sobkowa!!!...« Kazała jechać do poblizkiego folwarku, lecz i tu, kiedy zajechała, nie wpuszczono jej. Dzierżawczyni, pani Łęska, rzekła: »Niech mi nie ma za złe WMość, że ja bez męża nie śmiem puścić tu do dworu, który za swój grosz kontraktem prawnym trzymam, kiedy onej do Zamościa nie puszczono«. Po takiej zniewadze, Marysieńka, rozgniewana srodze, tak, iż rozdarłszy kabat na sobie, rzuciła go o ziemię, pojechała na wieś, do sołtysa, poczem, zajechawszy, jak się zdaje, do Krzczonowa, wysłała gońca do Sobieskiego, z wiadomością o całym »procederze Zamoyskim«.
Tymczasem Sobieski wyruszył 3 czerwca przeciwko Lubomirskiemu, który w 3.000 żołnierza ciągnął na Rzptą. Czasu było mało, należało się spieszyć. Jakoż Sobieski, od chwili, kiedy, wyruszywszy z Warszawy, zdążał ku Lwowu, gdzie miał ściągnąć o ile możności jak najwięcej wojska, jechał szybko, bo było periculum in mora. Wtem, nad przewozem, około Puław, zabiega mu drogę posłaniec Marysieńki. Sobieski, przeczytawszy list, natychmiast odpisał swej lubej, dając wyraz swemu oburzeniu, przekonany, jak pisał, że tej awanturze »nietylko Warszawa, ale wszystek podobno zdziwi się świat«. W takim tonie był cały list, a przepełniony złorzeczeniami przeciwko księżnej Gryzeldzie i wojewodzicowi sandomierskiemu, kończył się temi słowy: »Sam ku Lwowu jak najprędzej pospieszam, bo podobno w Warszawie prędko znowu być muszę, gdzie abym w dobrem WM. M. M. panią i dobrodzikę zastał zdrowiu, uprzejmie życząc, zostawam WM. mojej Mściwej pani i dobrodziki najżyczliwszym i najniższym sługą. J. S.«
Widać z tego zakończenia, że Sobieski wcale się nie spodziewał zobaczyć teraz z Marysieńką, że miał nadzieję spotkać się z nią dopiero w Warszawie. Jakoż przejechał przez
Kurów, d. 5 czerwca minął Zamość, gdy nagle w okolicach Krzeczowa, majątku jednego ze swoich licznych krewnych, spotkał się niespodziewanie z orszakiem Marysieńki, wracającej właśnie do Warszawy. Spotkanie to, o ile nieprzewidziane, o tyle było pożądane dla Sobieskiego. Gdy zobaczył Marysieńkę, zapomniał, że miał »jako najprędzej« pospieszać ku Lwowu, a zapomniał tak dalece, że blizko tydzień zmitrężył w okolicach Zamościa, przebywając częściowo w swoich rodzinnych Pilaszkowicach, częściowo przy Marysieńce.
Te cztery dni, od 5 do 9 czerwca, które Sobieski teraz spędził w pobliżu Krzeczowa, gdzie przez ten czas bawiła Marysieńka, stanowiły epokę w jego życiu; była to chwila przełomu, pełna upojeń i nieziemskiego szczęścia. Marysieńka, po tem, co ją spotkało w Zamościu, przyszła do przekonania, że uczyni najroztropniej, jeżeli w jak najkrótszym czasie zostanie panią Sobieską, a kiedy dała poznać swemu narzeczonemu, że nie ma nic przeciwko przyspieszeniu ślubu, Sobieski nie posiadał się z radości... Nie trzeba zapominać, że był to czerwiec, że te rozmowy, które musiały być namiętnymi duetami miłosnymi, najprawdopodobniej odbywały się w parku krzeczowskim, w dzień, w cieniu drzew, przy świergocie ptactwa, a w nocy, przy świetle księżyca, przy śpiewie słowików;
i że Marysieńka była o tyle powolniejszą, o ile, pałając nienawiścią ku rodzinie Zamoyskich, przemyśliwała o pomszczeniu swej zniewagi. Wszystko to było wodą na młyn Sobieskiego! Jakoż, upojony myślą o ślubie z Marysieńką, o którym oczywiście rozmawiali najwięcej, domagał się jednego: ażeby tego szczęścia, którego oblubieńcy zwykle kosztują po ślubie, zakosztować już teraz. Zdaje się, że Marysieńka uległa jego namiętnym zaklęciom, ulegając zaś, mogła to czynić z podwójnem wyrachowaniem: 1) że oddając się Sobieskiemu teraz, mogła to uczynić nie tyle z miłości dla niego, ile z nienawiści dla Zamoyskich (co psychologicznie jest bardzo możliwe), i 2) że tym sposobem wiązała ostatecznie Sobieskiego, który, po otrzymaniu takiego dowodu miłości, nie mógł się nie ożenić w końcu. Było to usidlenie kochanka, niezmiernie pożądane dla Marysieńki: bo skoro zwątpiła o Zamoyskich, musiała być pewną Sobieskiego, musiała nie mieć najmniejszych wątpliwości, że z nią Sylvandre stanie na ślubnym kobiercu:
gdyby się nie ożenił, ona »bez tego nie miałaby chleba«. Nie da się zaprzeczyć, niestety, że między pobudkami, któremi się powodowała Marysieńka, kiedy się godziła zostać żoną Sobieskiego (do którego zresztą czuła zmysłowy pociąg), była i ta również, że jako pani marszałkowa w. k. i starościna jaworowska zyskiwała nierównie lepszą pozycyę materyalną, aniżeli pozycya, jaką mogła mieć, jako wdowa po ordynacie Zamoyskim, jako wdowa, której bez procesu nie wydanoby i czwartej części tego, co się jej należało. Gdyby była miała potomstwo, rzecz przedstawiałaby się całkiem inaczej; cóż, kiedy nieszczęście chciało, że z trojga dzieci, któremi zdążyła
uszczęśliwić »Fujarę«, nie żyło ani jedno: wszystkie poumierały, a raczej — jak się trafnie wyraża Korzon — żadnego nie wychowała, bo o ile posiadała mnóstwo danych na kochankę, o tyle była wyrodną matką. Wobec tego, dopókiby nie wygrała procesu, była rzeczywiście bez dachu, bez »chleba«. Rodzice mieszkali we Francyi, gdzie nie opływali w dostatki, a »łaski« królowej mogły być zawodniejsze, aniżeli »wielka pasya« Céladona. Marysieńka wiedziała doskonale, że tyle tylko ma wartości w oczach Maryi-Ludwiki, o ile ta ostatnia mogła przez nią manewrować osobą i wpływami Sobieskiego; dlatego nie należało się drożyć. Zdaje się, iż takie były względy, które skłoniły Marysieńkę, że nie zawahała się teraz, ulegając płomiennym zaklęciom swego narzeczonego, którego już i tak niejednokrotnie nazywała swoim »mężem« (przed Bonsym np.) ofiarować mu ostatecznego dowodu miłości... Myliłby się jednak, ktoby sądził, że to uczyniła w chwili jakiegoś podniecenia, w chwili jakiejś słabości, przez niemożność zapanowania nad sobą. Miało się całkiem przeciwnie! Jak dotąd była dla Sobieskiego »świętą panią«, która z nim żyć pragnęła »dedans la vertu«, bo tak jej nakazywał rozsądek, podobnie i teraz, oddając się Sobieskiemu przed ślubem, nie czyniła tego nieświadomie, bez konkretnego wyrachowania. Owszem, wiedziała, że tym sposobem pozbawia kochanka możności wycofania się z szranków, a o nic innego nie chodziło jej na razie. Po prostu była to dla niej kwestya egzystencyi, kwestya »chleba«, więc sobie nie robiła skrupułów...
Co nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w ciągu tych pamiętnych 4 dni, Sylvandre i Astrée oznaczyli czas możliwie najkrótszy do zawarcia uroczystego, formalnego, kanonicznego, rzeczywistego ślubu, połączonego z hucznem weselem. Z opinią, mogącą ich oskarżać o pogwałcenie terminu żałoby, postanowili się nie liczyć: Marysieńka, jako wygnana z posiadłości nieboszczyka-męża, musiała szukać jakiegoś dachu, a nie widziała powodu, żeby go nie przyjmować od Sobieskiego, do którego, jako pięknego mężczyzny, oddawna czuła popęd. To, w jej przekonaniu, było wystarczającym motywem, żeby się zdecydowała pójść śladem matki Hamleta, t. j. nie czekając, aż upłynie przepisany termin żałoby oficyalnej, zostać żoną innego.
Wszystko to należy odnieść do owych dni pomiędzy 5 a 8 czerwca, po których nastąpiło rozstanie, a podczas których Sobieskim musiały wstrząsać podobne uczucia, jak te, których doznawał młody Montechi, kiedy po pierwszej nocy poślubnej musiał się rozstawać z Julią... Na szczęście, jakkolwiek mu mogło być przykro, kiedy musiał odjeżdżać od tej »dobrej duszy w tak pięknem ciele«, od tych »wszystkich śliczności« i od tych »wdzięcznych oczu«, które go »tak oczarowały, że bez nich i momentu wytrwać będzie niepodobna«, to z drugiej strony był o tyle w lepszem położeniu od Romea, że niebawem miał znowu zobaczyć się ze swą »żoneczką«, chyba, żeby gdzie poległ przy spotkaniu z wojskami Lubomirskiego, a tego nie przypuszczał.
W takich warunkach nastąpiło rozstanie, a już następnego dnia pędził goniec Sobieskiego z listem do Marysieńki. List ten, nacechowany »niezwykłem wzburzeniem krwi i uczuć«, brzmiał, jak następuje: »Żoneczko moja najśliczniejsza, największa duszy i serca mego pociecho! Tak mi się Twoja śliczność, moja złota panno, wbiła w głowę, że zawrzeć oczu całej nie mogłem nocy. Pan Bóg widzi, że sam nie wiem, jeśli tę absence znieść będzie można, bo ażem sobie uprosił Koniecpolskiego, że ze mną całą przegadał noc tę przeszłą. Dziś ani o jedzeniu, ani o spaniu, ani pomyśleć niepodobna... To jest pewna, że już od dawnego czasu zdało mi się, żem bardziej i więcej kochać nie mógł, ale teraz przyznawam, że lubię nie bardziej, bo niepodobna kochać bardziej, ale je Vous admire coraz więcej, widząc perfekcyę, a tak dobrą i w tak pięknem ciele duszę«.
Tymczasem musiał jechać »w swoją drogę« do Lwowa, za jedyną pociechę mając myśl, że, o ile się tylko da jak najwcześniej, »według danego parolu do swojej pospieszy Kassandry«. Kiedy to mogło nastąpić? Miał nadzieję, że za jakie dwa tygodnie, około 25 lub 26 czerwca. Ślub miał się odbyć zaraz na początku lipca. Rozmarzony tą myślą, a stęskniony za Marysieńką, do której wysyłał list za listem, jedne czulsze od drugich, stanął Sobieski d. 14 czerwca we Lwowie, gdzie, zajęty fortyfikowaniem miasta, myślał nietylko o Lubomirskim, który już był w marszu, ale i o swej »żoneczce najśliczniejszej«, do której mu się wyrywała dusza i zmysły. Pisząc do niej, kiedy mu donosić wypadło, że tylko 30 koni urwał z oddziałów, ciągnących dla połączenia się z Lubomirskim, pisał, że, »gdyby się tu były wojska zbliżyły, mogłoby się było co więcej sprawić, ale... ale jechać do Warszawy pilno«, bo w Warszawie była Marysieńka, która, czekając na swego »męża«, czyniła przygotowania do ślubu. »O, jaka dobra okazya pójść za nim (za Lubomirskim), gdyby było z czem! Jużbym ja przecie o tem pomyślił, gdyby nie ta moja tak gwałtowna do Warszawy potrzeba, na którą, kiedy wspomnę, że czas tak idzie, a w Róży jak roście, tak roście...[4], tedy mię zaraz wszystkie odpadają imprezy«. A tu, jakby na złość, sprawy układały się tak, że ani sposób było pomyśleć o tem, by w oznaczonym czasie, t. j. 25 czerwca, stanąć w Warszawie. Nadszedł dzień 27 t. m., a rozkochany Céladon, choć się skręcał z tęsknoty za swą Jutrzenką, jeszcze nie mógł się puścić do Warszawy. Na domiar złego, tegoż samego dnia 27 czerwca, otrzymał listy od wojewody ruskiego, które sprawiły, że musiał jechać na kilka godzin »konno i w upał« do Lwowa. »Jutro jednak — zapewniał Marysieńkę — by też i strzały padały, przy łasce Bożej, wyjadę. Cugi rozsadzone niech mię tam czekają«. W takiem usposobieniu popędził do Lwowa, stamtąd zaś, po załatwieniu wszystkiego, tak pisał — już na wyjezdnem — do swej żoneczki: »We czwartek albo piątek obłapię pewnie swego kochanego Korynka (rodzenek), któregobym dusznie rad zastał u jmp. Łowczego, bo tam, w jego gospodzie, niesłychanie niewcześnie i, jeśli się jeszcze późno przyjedzie, to tam srodze daleko; a trzeba się na Korysieńku pomścić wszystkich impacyencyj«.
Było to zwykłe naznaczenie schadzki, która w tym razie miała być rzeczywiście »arcymiłosną«. Wspomnianym Łowczym był Żelęcki, »stryjaszek« Sobieskiego, ożeniony z Wodyńską z Sobieskich, u którego przyszły Jan III, ile razy bawił w Warszawie, miał swoje pied à terre. Tam pragnął się teraz spotkać z Marysieńką...
W parę dni później, ostatniego czerwca lub pierwszego lipca, stanął Sobieski w Warszawie, gdzie musiał się odrazu »pomścić swych impacyencyj« na Marysieńce, skoro d. 2 lipca pisząc do siostry, Radziwiłłowej, którą prosił na swoje wesele, pisał między innemi, co następuje: »Przyjeżdżajże tedy WXM. jak najprędzej widzieć teraz to, czegoś tak życzyła, bo przyznam bezpiecznie, że nad się szczęśliwszego na świecie nie widzę i nie imaginuję człowieka«.
Tegoż dnia rozpoczęły się przygotowania weselne. Zaczęło się od tego, że Maciej Matczyński przybył do pałacu królewskiego, jako dziewosłęb, i w długiej a kwiecistej oracyi, wygłoszonej do króla i królowej, prosił w imieniu Sobieskiego o rękę pani Zamoyskiej. Ludwika-Marya dała odpowiedź przychylną, poczem, wychwalając zalety oblubienicy, włożyła jej na skronie ofiarowany przez dziewosłęba wieniec z drogich kamieni. W trzy dni później, d. 5 lipca, przybył po narzeczoną sam Sobieski, a przybył, jak przystało na marszałka w. k., starostę i wielkiego pana, z ogromnym orszakiem przyjaciół ze szlachty, kozaków i dworzan. Tegoż dnia, w południe, w kaplicy zamkowej, w asystencyi licznego duchowieństwa, odbył się ślub, dany przez nuncyusza Pignatellego. Z kolei, po mnóstwie oracyj wierszem i prozą, rozpoczęły się trzydniowe gody weselne, podczas których państwo młodzi siedzieli przy stole królewskim, razem z nuncyuszem, prymasem i biskupem ambasadorem francuskim. Dokoła innych stołów siedzieli senatorowie, damy i panny. Pierwszy toast wychylono — z przyklękaniem — za zdrowie Ich Królewskich Mości, aż w końcu, po długim szeregu toastów, rozpoczęły się tańce. Nazajutrz Marysieńka, siedząc — za pozwoleniem królowej — na jej tronie, przyjmowała dary od biesiadników, a kanclerz dziękował stosownymi komplementami każdemu z dawców, wywoływanych podług listy przez Matczyńskiego. Następnie rozpoczęły się znowu tańce, które zabrały całą noc następną. Trzeciego dnia, 7 lipca, podejmował pan młody króla, królową i dwór cały. Uczta była lukullusowa, to też wszyscy popili się solennie. W końcu powstało zamieszanie, wśród którego, kiedy trzeźwiejsi brali się
do szabel, królestwo Ich Mość odprowadzili państwa młodych do łożnicy.
∗
∗ ∗ |
Odtąd zaczęła się nowa w życiu Sobieskiego epoka. Rozkochany bez pamięci w swej — jak ją stale nazywał — »jedynej duszy i serca pociesze, najśliczniejszej i najukochańszej Marysieńce«, pomimo że z czasem rozstał się z mnóstwem złudzeń co do dawnej »Astrei«, to jednak, aż po sam smutny kres dni swoich, zawsze był słabym wobec niej i bezwolnym, tak, iż ostatecznie zasłużył na owe twarde słowa, które o nim w sto pięćdziesiąt lat po jego śmierci wyrzekł Juliusz Słowacki w poetycznym liście do autora Irydyona: »Oto jest brat Rolanda, a praszczur Sobieskiego, człowiek silnej ręki i Molierowskiej w domostwie słabości: kontusz mu włożyć i buty czerwone, gdy wróci z piorunowej walki siarką cuchnący i krwią oblany po szyję! Kontusz mu włożyć i żupan, niechaj panuje — bez jutra!«.
- ↑ Marya-Ludwika nazywała się w tych listach La Girouette (chorągiewka), Kamaléon, Essences; król — Aptekarzem (Apothicaire), Kupcem paryskim (Marchand de Paris); Jerzy Lubomirski — Lisem lub Żmiją; księżna Wiśniowiecka — La Viole de jambe; państwo d'Arquien — Ptakami morskimi (Les Oiseaux de mer).
- ↑ Na Krakowskiem-Przedmieściu, w pałacu t. zw. Kazimierowskim.
- ↑ Tylko wytrawni historyografowie z »Theatrum Europeum« nie dali się zwieść tym pogłoskom. Tak utrzymuje Tadeusz Korzon w swojej Doli i Niedoli Jana Sobieskiego.
Tymczasem Kazimierz Waliszewski w swojej francuskiej książce o Marysieńce przyjmuje wersyę Niemirycza, za którą także w swoim czasie poszedł Czermak, a którą potwierdzają dokumenty, znajdujące się w archiwum w Chantilly. - ↑ Słusznie zapytuje w tem miejscu Korzon: »co mogło w tym czasie rosnąć i rosnąć »w Róży«, t. j. w Marysieńce?« Odpowiedź na to pytanie, o ile jest łatwa, o tyle wypada niesłychanie drastycznie.