Stalky i spółka (Kipling, 1948)/Małe przygotowanie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Stalky i spółka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1948
Druk Drukarnia Toruńska RN 4 Sp. Wyd. „Wiedza”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Stalky & Co.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



MAŁE PRZYGOTOWANIE

Qui procul hinc — tak mówi baśń,
Na kresach znalazł daleki grób,
Qui ante diem periit,
Sed miles, sed pro patria.

Newbolt

Zaledwie upłynął miesiąc wiosennego kursu, Stettson starszy, eksternista, zachorował na dyfteryt, co naraziło rektora na liczne nieprzyjemności. Zakreślił nową, znacznie uszczuploną granicę dla uczniów — jak się pokazało, dyfteryt panował w jednym z dalej położonych folwarków — nakazał surowo prefektom karać chłostą wszystkich, którzy by tę granicę przekraczali, obiecując jeszcze sowity dodatek od siebie. Nie było dość słów potępienia dla Stettsona starszego, izolowanego w domu matki, ten bowiem dopuścił się zbrodni obniżenia przeciętnego poziomu zdrowia w liceum — jak to sam rektor powiedział po modlitwie w sali gimnastycznej. Następnie napisał około dwustu listów do tyluż zaniepokojonych ojców i opiekunów i kazał, aby w szkole szło wszystko jak zwykle. Dalszych wypadków dyfterytu nie było, za to pewnej nocy przed dom rektora zajechał jakiś powóz, a rano pokazało się, że rektor wyjechał ustanowiwszy swym zastępcą Mr. Kinga, starszego dyrektora. Rektor często jeździł do Londynu, jak w liceum twierdzono, w celu przekupywania urzędników i wydobywania od nich w ten sposób pytań, jakie miały być zadawane przy egzaminach wstępnych do szkół wojskowych. Tym razem jednak nieobecność jego trwała dłuższy czas.
— Cwaniak! — mówił Stalky do swych przyjaciół w pracowni pewnego słotnego popołudnia. — Z pewnością skazano go na grzywnę i siedzi teraz pod fałszywym nazwiskiem.
— Za co? — zapytał Beetle przyłączając się z radością do tego oszczerstwa.
— Czterdzieści szylingów grzywny lub miesiąc aresztu za kopniaki dane woźnemu, który go wyrzucił za drzwi z Pawilonu. Ile razy Bates jest w Londynie, zawsze musi zrobić jakąś burdę. Jak Boga kocham, dużo bym dał za to, żeby już wrócił. Aż brzuch boli od tych bezustannych kazań Kinga o duchu szkoły i honorze domu.
— Żywy obraz brutalnej i zmaterializowanej burżuazji, pracującej tylko dla otrzymania stopni. Ani jednego intelektualisty w całej szkole! — zacytował M’Turk, w zamyśleniu wiercąc dziurę w kominku rozgrzanym do czerwoności hakiem.
— Wściec się można w takie nudne popołudnie. A prócz tego jeszcze śmierdzi. Wiecie co? Chodźmy sobie zapalić. Mam byczego kumeta.
Stalky pokazał im długie indyjskie cygaro.
— Buchnąłem ojcu podczas świąt. Prawdę mówiąc, mam przed tym cygorzem małego boja. Mocniejszy od fajki. Będziemy go palić, jak Indianie fajkę pokoju, podając sobie z ręki do ręki, dobrze? Chodźcie, pójdziemy za stare sztachety żelazne i tam się położymy przy drodze do małpiej fermy.
— To za granicami. Wściekle w ostatnich czasach przestrzegają granic. A prócz tego z pewnością się porzygamy.
Beetle z miną znawcy powąchał cygaro.
— Morowe cygarko!
— Możesz sobie rzygać, jak chcesz, ja nie muszę. No więc cóż robimy, Turkey?
— Ano, chodźmy!
— Bierzcie czapki. Dwu przeciw jednemu, Beetle. Musisz iść.
Na korytarzu zobaczyli przed czarną tablicą z ogłoszeniami gromadę chłopców, wśród nich małego Foxy’ego, sierżanta szkolnego.
— Pewnie znowu granica! — rzekł Stalky. — Hallo, Foxy, dlaczego włożyliście żałobę?
Sierżant miał na ramieniu szeroką przepaskę z krepy.
— Służył w moim dawnym pułku — rzekł wskazując ruchem głowy tablicę, na której widać było wycinek z gazety, umieszczony między listami apelu.
— Mój Boże! — mówił Stalky zdejmując czapkę z głowy po przeczytaniu paru wierszy. — Ależ to stary Duncan, gruby Porcus! Padł w bitwie gdzieś koło jakiegoś Kotalu czy coś podobnego. Zbierając dookoła siebie swych ludzi z najwyższym bohaterstwem. Jeszcze by też! Ciało odbito. Tym lepiej. Oni czasem ciała ćwiartują, prawda, Foxy?
— Okropnie! — odpowiedział sierżant krótko.
— Biedny, stary Porcus!! Kiedy odchodził od nas, byłem jeszcze mikrusem. To ilu ich już będzie, Foxy?
— Z Mr. Duncanem dziewięciu. Jak Mr. Duncan wstąpił do naszej szkoły, nie był większy od małego Greya. Służył w mym dawnym pułku. Tak, tak, panie Corkran, to już dziewiąty z rzędu!
Trójka wyszła na deszcz i pomaszerowała szybkim krokiem.
— Ciekawa rzecz, jakie to może być uczucie — jak się jest rannym i tego — mówił Stalky, kiedy brnęli przez kałuże na ścieżce. — Gdzie to mogło być, Beetle?
— Gdzieś w Indiach, tam się przecie zawsze bijemy. Nie, Stalky, słuchaj, po co siadać pod żywopłotem, żeby rzygać. Do tego cholerycznie zimno, cholerycznie mokro i z pewnością nas złapią.
— Co pyskujesz? Czy wuj Stalky wsypał was kiedy?
Podobnie, jak i inni wodzowie, Stalky zapominał z łatwością o minionych klęskach.
Przedarli się przez ociekający wodą żywopłot, dotarli do rozmokłego zagonu i usiedli na starych, zardzewiałych, żelaznych sztachetach. Cygaro żarzyło się sypiąc iskrami saletry. Palili je po kolei ostrożnie, trzymając między wielkim i wskazującym palcem.
— Co za szczęście, że nie mieliśmy po sztuce na głowę, nieprawda? — rzekł przez zęby Stalky drżąc.
I aby dowieść prawdziwości tych słów, w tej chwili wywnętrzył się im najzupełniej, oni zaś poszli za jego przykładem.
— A nie mówiłem? — jęczał Beetle z czołem okrytym wielkimi kroplami zimnego potu. — Ach, Stalky, ty jesteś naprawdę kretyn.
Je jig, tu jigs, il jig. Nous jigons!
M’Turk złożył swą daninę i legł beznadziejnie na zimnym żelazie.
— Co się mogło stać temu cholerycznemu kumetowi? Beetle, nie wylałeś na niego przypadkiem atramentu?
Ale Beetle nie mógł już odpowiedzieć, Bezwładni i wyczerpani leżeli na poprzek na balaskach, których rdza czerwoną kratą odbijała się na ich płaszczach, zaś pod zlodowaciałym nosem Stalky’ego kurzył się jeszcze niedopałek cygara. A wtedy — nie wiadomo skąd i jak, bo nie słyszeli nic — stanął przed nimi sam rektor — rektor bawiący rzekomo daleko i przekupujący egzaminatorów — rektor w fantastycznym szkockim garniturze i kaszkiecie do polowania.
— Rozumie się! — rzekł kręcąc wąsa. — Doskonale. Mogłem się był domyślić, że to wy. Wracajcie do zakładu, kłaniajcie się ode mnie Mr. Kingowi i poproście go, żeby wam wrzepił ekstra-baty. Ode mnie masz każdy po pięćset wierszy, które należy oddać jutro o piątej po południu. Oprócz tego tydzień domowego aresztu. Nie najstosowniejszy to czas na przekraczanie granic. Pamiętajcie sobie: ekstra-baty!
Przeskoczywszy przez płot, zniknął tak nagle, jak przyszedł. Z urwistej, wgłębionej drogi słychać było kobiecy głos.
— O, stare Prusaczysko! — mówił M’Turk, podczas gdy głosy się oddalały. — Stalky, to twoja wina, matole jeden!
— Trzeba mu dać lanie! — westchnął Beetle.
— Nie mogę. Ja znów muszę rzygać... Gwiżdżę na to, ale jak się King będzie sadził! Ekstra-baty, do wszystkich diabłów.
Stalky nie tylko nie wiedział, co odpowiedzieć, ale nie mógł się nawet zdobyć na słodkie słówka, którymi mógłby udobruchać kolegów. Trójka wróciła do liceum i otrzymała chłostę, po którą ją posłano. King był zachwycony, ponieważ ze względu na wiek chłopców — wyjąwszy specjalny rozkaz — nie miał już prawa karać ich cieleśnie. Na szczęście nie był zbyt biegły w tej szlachetnej sztuce.
— Dziwne, o ile zamiar przewyższa wykonanie! — rzekł Beetle cytując Szekspira, którym ich tego półrocza karmiono.
Wróciwszy do pracowni zabrali się do zadania.
— Masz zupełną rację, Beetle! — rzekł Stalky pieszczotliwym, ujmującym głosem. — Gdyby nas stary był posłał do prefekta, dopiero byśmy zobaczyli, po czemu łokieć.
— Słuchajno, Stalky! — zaczął M’Turk z zimną złością — nie mamy zamiaru robić ci żadnych scen, sprawa jest na to zbyt poważna, ale wiedz sobie, że jesteś na indeksie. Pokazało się, że jesteś skończonym osłem.
— Czy ja mogłem zgadnąć, że stary nas złapie? I czego on tam chciał w tym wariackim kostiumie?
— Tylko bez wykrętów! — warknął Beetle groźnie.
— Ostatecznie, w gruncie rzeczy, to wina Stettsona starszego. Gdyby ta cholera nie była złapała dyfterytu, nie byłoby tego wszystkiego. Ale to była szopa! Jak-ci naraz stary na nas wleciał!
— Zamknij jadaczkę! Ty nie masz już nie do gadania. Nie liczysz się zupełnie! — odpowiedział Beetle. — Nie masz już żadnych ostróg u swych brudnych pięt, a twoja tarcza została strzaskana. Moim zdaniem powinieneś zostać na miesiąc wykluczony od naszego koryta!
— Cicho bądź! Bo jak ci dam...
— Cicho? Ależ — ależ mamy tydzień aresztu! — M’Turk ryczał prawie, tak okropną wydała mu się ta sytuacja — lanie od Kinga — pięćset wierszy — i prócz tego tydzień aresztu! Może chcesz, żebym cię za to jeszcze w rękę pocałował, bydlę jedno?
— Przestań pyszczyć na chwilę. Chciałbym wiedzieć, po jakiego diabła rektor tam wlazł?
— Nie łatwiejszego! — zaczął tłumaczyć M’Turk. — Był zupełnie zdrów i w jak najlepszym humorze. Spodobało mu się zawiązać romans z matką Stettsona starszego. To ona była tam na ścieżce, poznałem ją po głosie. I żebyś sobie wiedział, że to w obecności matki eksternisty kazano nam dać w skórę. W dodatku baba stara i chuda jak tyka. Może jeszcze czegoś chciałbyś się dowiedzieć?
— Gwiżdżę na to! — mruknął Stalky. — Przyjdzie czas, zapłacę mu za to.
— Bardzo wierzę! — mówił dalej M’Turk. — Ekstra-baty, tydzień ciupy i pięćset... a ty jeszcze się stawiasz? Beetle, bierz go!
Stalky rzucił w ich stronę Wergilim.
Rektor wrócił następnego dnia bez żadnego wytłumaczenia i znalazł wiersze czekające już na niego a szkołę rozpuszczoną trochę pod zastępczymi rządami Kinga. Mr. King przemawiał niestrudzenie do swych pupilów stylem szlachetnym i niejasnym, każąc o duchu szkół publicznych i tradycjach starych kolegów, albowiem lubił zawsze korzystać ze sposobności. Udało mu się też w dwustu pięćdziesięciu młodych duszach rozbudzić żywiołową nienawiść do wszystkich innych zakładów naukowych, poza tym jednak rezultaty osiągnięte przezeń były nikłe — tak nikłe, iż kiedy w dwa dni po powrocie rektora Mr. King zastał na korytarzu Stalky’ego i Sp., wciąż jeszcze nie opuszczających mieszkania, ale w jak najlepszym humorze grających w kule, oświadczył im, że go to nic a nic nie dziwi, przeciwnie, raczej po chłopcach o ich moralności można się tego było spodziewać.
— Kiedy bo, prosz pampsora, w kule grać wolno, to bardzo zajmująca gra! — zawołał Beetle z kolanami białymi od kredy i kurzu.
Natychmiast dostał dwieście wierszy za arogancję i rozkaz udania się do najbliższego prefekta, który miał sprawę osądzić i ukarać go.
Oto, co się stało w pokoju Flinta, zaś Flint był kierownikiem gier i sportu.
— Słuchaj, Flint! King przysłał mnie do ciebie za to, że grałem na korytarzu w „bile“, wołając „łapcie kulę“!
— Cóż mnie to może obchodzić? — odpowiedział prefekt.
— Abo ja wiem! Ale słuchaj — pytał Beetle ze złośliwym uśmiechem — cóż mam mu powiedzieć? On się wścieka ze złości.
— Gdyby rektor ogłosił na korytarzu zakaz gry w kule, mógłbym coś zrobić, nie mogę jednak interweniować na żądanie samego dyrektora. King wie o tym tak samo dobrze, jak i ja.
Beetle, nie zmiękczając, oczywiście, ani — odrobiny wyrażeń, powtórzył to oraculum Kingowi, a King natychmiast poleciał do Flinta.
Ten Flint był w zakładzie już siedem i pół lata, wliczając w to pół roku szkoły jakiegoś korepetytora londyńskiego, z której, stęskniony, wrócił znów do rektora po ostateczne tym razem przygotowanie do szkoły wojskowej. W zakładzie znajdowało się czterech do pięciu takich starszych chłopców, nie mówiąc o tych, którzy wypędzeni z innych zakładów za brutalność czy brak wychowania zostali zwolna przez rektora należycie oszlifowani. To nie był uczniak z szóstej klasy; z takim trzeba było postępować ostrożnie, w rękawiczkach. King wkrótce przekonał się o tym.
— Czy mam przez to rozumieć, Flint, że zamierzasz pozwalać na gry publiczne pod oknami swej pracowni? Jeśli tak, nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć jedno tylko...
Tu King powiedział niejedno, ale bardzo wiele rzeczy, zaś Flint słuchał grzecznie.
— Otóż, proszę pana profesora, gdyby rektor uznał za stosowne zwołać zebranie prefektów, musielibyśmy się tą sprawą zająć. Z drugiej strony jednak, zgodnie z tradycjami szkoły, prefekci nie mogą interweniować w sprawach dotyczących całej szkoły, chyba tylko na wyraźny rozkaz rektora.
Spór trwał dłuższy czas; obie strony straciły do pewnego stopnia panowanie nad sobą.
Po herbacie, kiedy prefekci oficjalnie zeszli się w jego pracowni, Flint opowiedział im całą historię.
— King rządził się przez cały tydzień jak szara gęś, a teraz szuka zaczepki. Wiecie równie dobrze jak i ja, że gdyby nie bezustanne kazania Kinga, Beetle’owi kule ani nawet przez myśl by nie przeszły.
— Wiemy o tym — odpowiedział Perowne — ale nie o to idzie. Z wyzwisk, jakimi King uraczył w osobie Flinta prefektów, można by zrobić awanturę na wielką skalę. Wypędki? Źle wychowane niedźwiadki? Nie może być, ażeby prefekci...
— Głupstwo! — odezwał się Flint. — King jest najlepszym nauczycielem literatury, jakiego mamy, i wplątywanie rektora w awantury z nim nie miałoby sensu. Stary i tak dość ma na głowie teraz, kiedy nadchodzi czas egzaminów wstępnych do szkół wojskowych. Zresztą, nasze liceum nie jest szkołą publiczną; powiedziałem to Kingowi. To tylko towarzystwo anonimowe, dające cztery od sta, a mój ojciec jest jednym z akcjonariuszów.
— I cóż to ma do rzeczy? — zapytał Venner, dziewiętnastoletni młodzieniec o czerwonych włosach.
— Nie będziemy chyba sami sobie robili na złość. Mamy wstąpić do wojska — lub wyjść stąd, tak? Rada najęła Kinga, aby nas uczył, a reszta to głupstwo. Rozumiecie?
Rektor, czując może, że w powietrzu wisi jakaś burza, poszedł po obiedzie wypalić cygaro do pracowni Flinta; ale tak często zaczynał wieczory od odwiedzin u któregoś z prefektów, że kiedy niby przypadkiem wstąpił zapukawszy grzecznie, jak tego etykieta wymagała, nikt go o nie nie podejrzewał.
— Zebranie prefektów? — zapytał pytająco, marszcząc brwi.
— Właściwie nie, panie rektorze. Gawędziliśmy trochę. Nie zechce pan rektor usiąść w tym fotelu?
— Dziękuję! Co za wygodnisie z was!
Usadowił się w wielkim, szerokim fotelu Flinta i palił przez chwilę w milczeniu.
— Dobrze, ale skoro już tu wszyscy jesteście, muszę wam powiedzieć, że przynoszę wieści dla niejednego fatalne.
Młode twarze spoważniały. Ze słów rektora można było wnosić, że niektórzy z nich z powodu dodatkowych godzin nauki zostaną wykluczeni od wszelkich sportów. Zapewniało to może przyszłe powodzenie w Sandhurst, na razie jednak oznaczało ruinę pierwszej piętnastki footbalowej.
— Tak jest, przyszedłem po swój funt mięsa. Powinienem był was wziąć przed meczem z Exeterem, ale pobić Exeter było naszym świętym obowiązkiem.
— Ależ, panie rektorze, czy mecz z byłymi uczniami to może nie taki sam święty obowiązek? — zapytał Perowne.
Ten mecz należał do największych uroczystości letniego kursu.
— Można się spodziewać, że ci Starzy Chłopcy nie będą bardzo wytrenowani. A teraz lista. Więc przede wszystkim potrzebuję Flinta. Tego żąda Euklides. Będziemy razem robili dedukcje, Perowne, dodatkowe rysunki z zakresu mechaniki. Dawson pójdzie do
Mr. Kinga na dodatkowe lekcje łaciny, Venner ze mną będzie robić niemiecki. Bardzo pierwszą piętnastkę uszkodziłem? — skończył z łagodnym uśmiechem.
— Po prostu rozbił ją pan rektor! — odpowiedział Flint. — Czy nie byłoby możliwe zostawić nas w kupie do końca kursu?
— Niepodobieństwo. Tego roku będzie mnóstwo kandydatów do Sandhurst.
— A wszystko na to tylko, aby się dać potem poćwiartować przez tych podłych Afganów! — odezwał się Dawson. — Nie zdaje mi się, żeby do tego było zbyt dużo kandydatów.
— Zaraz, to mi przypomniało jedną rzecz. Ze Starymi Chłopcami przyjeżdża Crandall — zaprosiłem ich dwudziestu, zdaje się jednak, że przyjedzie słaba drużyna. Ale, prawdę mówiąc, nie wiem, czy Crandall na co się przyda. Poraniono go ciężko w walce o ciało Duncana.
— Crandall starszy — artylerzysta? — zapytał Perowne.
— Nie, młodszy, Crandall-Dereń — oficer hinduskiego pułku... Tyś go jeszcze nie znał, Perowne.
— Gazety nic o nim nie pisały. Czytaliśmy tylko o Porcusie. Co Crandall zrobił, panie rektorze?
— Przyniosłem wam pewien dziennik indyjski, który mi przysłała jego matka. Mogę powiedzieć — chłopak pięknie się spisał. Chcecie, żebym wam przeczytał?
Rektor umiał czytać. Kiedy skończył całą gęsto zadrukowaną szpaltę, wszyscy mu grzecznie podziękowali.
— Pięknie to świadczy o naszej starej budzie! — odezwał się Perowne. — A swoją drogą szkoda, że nie przyszedł na czas, aby uratować Porcusa. To już dziewiąty w przeciągu ostatnich trzech lat, prawda?
— Tak — odpowiedział rektor. — I przypominam sobie, że dokładnie przed pięciu laty w tym kursie uwolniłem go od wszelkich gier z powodu niezbędnych lekcyj dodatkowych. Ale à propos — Flint, kogóż ustanowisz kierownikiem gier i sportu?
— Nie myślałem o tym jeszcze. Kogo pan rektor chciałby polecić?
— Ja? Dziękuję bardzo, ani mi w głowie. Słyszałem wprawdzie czasem za swymi plecami, że stary Prusak Bates, to cwaniak, ale nie myślę brać na siebie odpowiedzialności za nowego kierownika gier i sportu. Proszę załatwić to między sobą. Dobranoc.
— I tego człowieka — odezwał się Flint, kiedy się drzwi za rektorem zamknęły — chcecie ubrać w nową kłótnię szkolną!
— Ja chciałem tylko wiedzieć, co ty na to powiesz! — odpowiedział pośpiesznie Perowne. — Dziwnie łatwo dajesz się naciągać, Flint.
— No, mniejsza z tym! Stary rozbił nam pierwszą piętnastkę na kawałki, ale my musimy teraz te kawałki pozbierać i zlepić, inaczej Starzy Chłopcy dadzą nam łupnia! Musimy awansować wszystkich z drugiej piętnastki i dajmy grać starszym chłopcom. Tam są z pewnością fury talentu, który można oszlifować jako tako od dziś do meczu.
Sprawę przedstawiono w liceum jako tak niecierpiącą zwłoki, że nawet Stalky i M’Turk, którzy udawali, że lekceważą football, grali teraz z całym zapałem. Awansowano ich, zanim zapał ich zdołał ostygnąć, a wówczas godność ich czapek wymagała już rozwinięcia pewnej gorliwości. Drużyna miała obowiązek pracować co najmniej cztery dni na tydzień i liceum zwolna zaczęło nabierać otuchy.
W ostatnim tygodniu przed meczem zaczęli się zjeżdżać Starzy Chłopcy, a pojawienie się każdego z nich było wprost proporcjonalne do ich wartości. Jaśnie wielmożnych panów kadetów z Sandhurst i Woolwich, którzy opuścili liceum przed rokiem, ale dźwigali teraz olbrzymie miecze u boku, witali ci, którzy do niedawna jeszcze siedzieli wraz z nimi na tej samej ławce, serdecznym „Servus, jak się masz, co słychać?“ Młodsi oficerowie obrony krajowej cieszyli się większym szacunkiem, ale mimo wszystko dawano im do poznania, że i oni nie są ulani z najszlachetniejszego metalu. Renegatów, którzy przepadłszy przy egzaminie do Sandhurst poświęcili się handlowi lub karierze bankowej, witano po starej znajomości, jednakże bez najmniejszego zapału i większych ceremonij. Za to kiedy prawdziwi subalterni, oficerowie i istotni gentlemeni — ludzie, którzy wracali z końca świata i dlatego nie nosili już żadnych szabel, pojawiali się na widowni przechadzając się pod ramię z rektorem, cała szkoła rozstępowała się na prawo i lewo w pełnym podziwu milczeniu. A gdy jeden z nich położył rękę na ramieniu Flintowi, samemu kierownikowi gier i sportu, wołając „Rany Boskie, i któż to pozwala sobie tak rosnąć, ty byłeś przecie nędznym mikrusem, gdy ja wychodziłem z liceum“! wyraźna aureola okoliła głowę Flinta. Chodzili po korytarzu z małym czerwonym sierżantem szkolnym, opowiadając mu różne nowinki o starych pułkach; wpadali do sal wykładowych wciągając w nozdrza dobrze znaną sobie woń atramentu i wapna; odnajdowali w niższych klasach siostrzeńców i bratanków i obdarowywali ich niezmiernymi bogactwami, albo też wdzierali się do sal gimnastycznych i kazali Foxy’emu pokazywać sobie nowe ćwiczenia na poręczach.
Głównie jednak rozmawiali z rektorem, który był ich wszystkich spowiednikiem i doradcą. W swoim naiwnym dzieciństwie krzyczeli nieraz, że ten Prusak Bates to chytry lis, w bezmyślnej młodości uciekali się do jego rozumu i sprytu. Młody człowisk, który wpadł zawiązawszy stosunek z córką cukiernika w Plymouth, przezorny młodzieniec, spodziewający się spadku a niedowierzający prawnikom, człowiek ambitny, wahający się między dwiema drogami, nie wiedząc, którą dalej zajść może, rozrzutnik prześladowany przez lichwiarzy, chłopak gwałtowny, poróżniony z kolegami w pułku, wszyscy przychodzili do niego ze swymi troskami i zmartwieniami, a ten Chiron, w słowach nie przeznaczonych dla uszu dziecięcych, wskazywał im środki pewne i niezawodne odwrócenia, zwyciężenia lub uniknięcia trudności. Przepełniali jego dom, wypalali mu cygara i pili jego zdrowie, jak piliby je na całej kuli ziemskiej wszędzie, gdzie tylko spotkałoby się dwu lub trzech uczniów starej szkoły.
— Nie przestajecie palić ani na chwilę! — mówił rektor. — Im gorszy będziecie mieć „trening,“ tym lepiej dla nas. Zdemontowałem pierwszą piętnastkę nadliczbowymi lekcjami.
— Ach, wszak my jesteśmy drużyną zebraną tylko przypadkowo. Czy pan im powiedział, że będziemy potrzebowali zastępcy, nawet gdyby Crandall mógł grać? — pytał porucznik odznaczony medalem D. S. O.[1]
— Pisał mi, że będzie mógł grać, z czego by wynikało, iż nie był tak bardzo ciężko ranny. Przyjeżdża jutro rano.
— Crandall młodszy to ten, co odbił ciało biednego Duncana?
Rektor potwierdził ruchem głowy.
— Ale gdzież go pan umieści? Zajęliśmy panu wszystkie kąty, tak że pan sam nie ma się już gdzie podziać! — mówił bawiący na urlopie komendant szwadronu lansjerów bengalskich.
— Obawiam się, że będzie musiał spać w swej dawnej sypialni. Starzy Chłopcy mogą domagać się tego przywileju. Tak jest, zdaje mi się, że mały Crandall młodszy będzie się tam musiał jeszcze raz przespać.
— Bates-sahib! — artylerzysta zarzucił rektorowi na szyję swe ciężkie ramię. — W tym kryje się jakiś podstęp. Proszę się przyznać. Już ja się znam na tym mruganiu.
— Czyż nie rozumiesz, fujaro? — przerwał mu oficer łodzi podwodnych. — Crandall idzie do sypialni jako okaz lekcji siły moralnej itd. Nieprawda, Bates-sahib?
— Tak jest. Ty zawsze za dużo wiesz, Purvis. Pamiętasz, że za to dostałeś w skórę w 79 roku?
— Tak jest, rektorze, i jestem głęboko przekonany, że pan wówczas posmarował trzcinę kredą.
— Nie, tylko że ja mam bardzo pewną rękę — to cię zmyliło.
To otworzyło upusty nowych wspomnień i goście zaczęli sobie opowiadać różne historie z czasów swego pobytu w liceum.
Kiedy Crandall młodszy — to znaczy R. Crandall, porucznik zwykłego pułku hinduskiego, przyjechał z Exeteru rano przed meczem, powitały go okrzyki wzdłuż całego frontu liceum, bo prefekci opowiedzieli chłopcom, co im rektor w pracowni Flinta przeczytał, zaś Beetle dowiedziawszy się, iż Crandall skorzysta z prawa byłego ucznia i zażąda dla siebie na jedną noc łóżka w ich domu, wpadł do najbliższych drzwi w domu Kinga i wykonawszy publicznie w największej sali wykładowej taniec zwycięski zniknął w gradzie kałamarzów.
— Po co zwracasz uwagę na tych kretynów? — rzekł Stalky, który grał jako zastępca po stronie Starych Chłopców, wspaniały w białym jerseyu, białych majtkach i czarnych pończochach. — Ja rozmawiałem z nim w sypialni, jak się przebierał. Pomagałem mu wkładać sweter. Całe ramiona ma posiekane — takie straszne, purpurowe blizny. Dziś w nocy opowie nam o tym. Spytałem go, jak mu sznurowałem trzewiki.
— I żeś się też odważył! — rzekł Beetle z zazdrością.
— Jakoś mi się tak wyrwało, zanim nawet o tym pomyślałem. Ale wcale się nie gniewał. To morowy chłop! Jak Boga kocham, będę dziś grał jak anioł. No nie, Turkey?
Technika tego meczu należała do dawno minionego wieku. Bójki były zaciekłe i długotrwałe, ciosy bezpośrednie i doskonale wymierzone; dokoła walczących stała cała szkoła wydając dzikie okrzyki. Pod koniec wszystkich opuścił zmysł przyzwoitości i matki eksternistów, znajdujące się zbyt blisko pola bitwy, nasłuchały się słów nie figurujących w programie. Nikogo z placu nie wyniesiono, ale obie stromy były bardzo zadowolone, kiedy dano znak zakończenia gry. Beetle pomagał Stalky’emu i M’Turkowi wdziać płaszcz. Obaj przyjaciele zetknęli się z sobą w samym sercu wielonożnej gry i jak Stalky mówił, „uszlachcili się wzajemnie.“ Kiedy po skończonej grze sztywnym, drewnianym krokiem maszerowali za drużynami — zastępcy nie mają prawa iść w jednym szeregu z dorosłymi — i przechodzili niedaleko muru koło jakiejś zaprzężonej w kuca bryczki — czyjś ochrypły głos zawołał: „Byczoście grali! Och, jak byczo!“ Był to Stettson starszy, blady i chudy, który jednak zdołał się przedostać aż tu pod eskortą niecierpliwego woźnicy.
— Hallo, Stettson! — zawołał Stalky zatrzymując się. — Można się już do ciebie zbliżyć?
— Tak, już można. Jestem zupełnie zdrów. Nie chcieli mi pozwolić przedtem wyjść, ale na mecz się przecie wydostałem. Ale ty masz gębę jak kompot.
— To Turkey wlazł mi na pysk niechcący naumyślnie. Bardzo się cieszę, że jesteś już zdrów, bo mamy ze sobą do pogadania. Przez ciebie i twoją membranę, smarkaczu, wdepnęliśmy co się zowie!
— Słyszałem o tym! — odpowiedział chłopiec chichocząc. — Stary mi opowiadał.
— Ale! Kiedy?
— Ach, chodźmy do budy! Kostka mi spuchnie, jeśli tu będziemy dłużej stali.
— Czekaj, Turkey, to bardzo ważna rzecz! No więc?
— On przez cały czas, gdy byłem chory, mieszkał u nas.
— A to dlaczego? Żeby tak zaniedbywać liceum! Myśmy myśleli, że on jest w Londynie!
— Ja miałem gorączkę, rozumiecie, i wciąż go do siebie wołałem.
— Co za śmiałość! Przecie ty jesteś tylko eksternista!
— Ale on i tak przyszedł i, prawdę mówiąc, to on uratował mi życie. Jednej nocy, kiedy już miałem gardło zupełnie zatkane — byłbym zdechł, mówił lekarz — wsadzili mi w gardło jakąś rurę, a stary wyssał mi całą materię.
— A bodaj cię! Ja bym tego nie zrobił!
— Doktor powiedział, że sam mógł dostać dyfterytu. Dlatego nie wrócił do liceum, ale mieszkał u nas. Doktor mówił, że gdyby nie on, to bym zdechł do dwudziestu minut.
Tu woźnica, który miał swoje rozkazy, trzasnął z bata i ruszył naprzód, tak że mało chłopców nie przejechał.
— Jak Boga kocham! — rzekł Beetle. — To prawie bohaterstwo!
— Prawie?
Kolano M’Turka wjechało mu w tył i posłało go w stronę Stalky’ego, który go natychmiast tym samym sposobem odesłał.
— Powinien byś ża to wisieć!
— A stary powinien by dostać za to V. C.[2] Jakże, przecie on do tego czasu mógł umrzeć i być pochowany. Ale nie, nie. Nic z tego! Ho! ho! Smarował przez płot, jak stara, wesoła sroka! Ekstrabaty, pięćset wierszy i tydzień kozy — wszystko jakby nigdy nic.
— Zdaje mi się, że czytałem o czymś podobnym w jakiejś książce! — przypominał sobie Beetle. — Jak Boga kocham, co za byczy mąż! Pomyślcie tylko.
— Właśnie myślę! — rzekł M’Turk.
To rzekłszy wydał jakiś tak strasznie przenikliwy irlandzki okrzyk, że cała drużyna się za nim obejrzała.
— Cicho bądź! — zawołał Stalky tańcząc z niecierpliwości. — Zostawcie to tylko wujowi Stalky’emu, już on się ze starym rozprawić potrafi. Beetle, jeśli choć słówko piśniesz, zanim ci pozwolę, zabiję cię! Habeo capitem crinibus minimis. Trzymam go za najkrótsze włosy. A teraz zróbcie takie miny, jakby nigdy nic.
Zbyteczne było jednak wszelkie udawanie, ponieważ szkoła zajęła się najzupełniej wydawaniem gromkich okrzyków na cześć graczy nierozegranego meczu. Chłopcy nie zwracając uwagi na zabłocone trzewiki kręcili się całymi gromadami dokoła łazienek, podczas kiedy członkowie drużyn myli się. Wrzeszczeli „hura”, ile razy udało im się zobaczyć małego Crandalla, a jeszcze głośniej wołali „hura“ po modlitwie, kiedy pojawili się Starzy Chłopcy w strojach wieczorowych i podkręcając swobodnie wąsa, zamiast stanąć wśród nauczycieli, ustawili się szeregiem pod ścianą, tuż przed szeregiem prefektów, a rektor wywoływał ich także — major, minor, tertius, jak za dawnych czasów.
— Wszystko to bardzo piękne! — odezwał się rektor po obiedzie — ale chłopcy zaczynają wysmykać się trochę z rąk. Obawiam się, że z tego wynikną później nieprzyjemności. Dobrze byś zrobił, Crandall, gdybyś poszedł spać jak najwcześniej. Sypialnia będzie na ciebie czekać. Nie wiem, jakie zawrotne wyżyny osiągniesz w swej karierze, ale pewien jestem, że nigdy nie spotkasz się z tak absolutnym uwielbieniem jak dziś!
— Niech się dadzą wypchać z całym uwielbieniem. Wolałbym skończyć cygaro.
— To szczere złoto — idź, gdzie sława cię czeka, Crandall-minor.
Jako tło miała tej apoteozie służyć mansarda o dziesięciu łóżkach, połączona z trzema sąsiednimi sypialniami, w których wyjęto drzwi. Gaz płonął nad skromnymi, zwyczajnymi umywalniami z białego drzewa sosnowego. Przeciągi gwizdały bezustannie, a przez okna, nie zasłonięte roletami, widać było morze prące falami na płaski, piaszczysty brzeg.
— To samo stare łóżko — prawdopodobnie ten sam stary materac — mówił Crandall ziewając. — Wszystko to samo. Och, ale mnie kości bolą. Nie miałem wyobrażenia, że wy, smarkacze, potraficie tak grać — to mówiąc roztarł sobie stłuczoną kostkę. — Każdemu z nas dostało się coś na pamiątkę.
Kilka minut minęło, zanim poczuli się jakoś swobodniej; zwłaszcza uczuli się spokojniejszymi, gdy Crandall odwrócił się i uklęknąwszy zmówił pacierz — ceremonia, którą zaniedbywał przez kilka lat.
— Oj, zapomniałem! Bardzo mi przykro, zapomniałem zgasić światło.
— Nie nie szkodzi! — uspokajał go prefekt sypialni. — To należy do Worthingtona.
Dwunastoletni chłopaczek w koszuli nocnej, czekający, kiedy wreszcie on będzie mógł pokazać się na widowni, wyskoczył z łóżka i zgasił światło, wspinając się po umywalniach.
— A co robicie, gdy on śpi? — zapytał Crandall śmiejąc się.
— Pcha mu się mokrą chustkę pod szyję.
— Za moich czasów to była mokra gąbka. A to co? Co się dzieje?
Ciemności napełniły się nagle szeptami, szelestem ciągnionych po ziemi dywaników, odgłosem bosych stóp biegnących po gołej podłodze, protestami, chichotem, groźbami.
— Siedźże raz spokojnie, idioto jeden!... No, to siadaj na ziemi... Słowo ci daję, że na moim łóżku siedzieć nie będziesz... Bo mi stłuczesz porcelanę w gębie!
— Sta... Corkran mówił — zaczął prefekt intonacją głosu zaznaczając, iż uważa to za nieprawdopodobną bezczelność ze strony Stalky’ego — otóż mówił, że może pan zechce opowiedzieć nam, jak to było z ciałem Duncana.
— Prosimy, prosimy bardzo! — odezwał się błagalny szept.
— Nie ma nic do opowiadania. Po kiego diabła powyłaziliście z łóżek i kucacie na takim zimnie?
— Niech pan na nas nie zważa! Nic nie szkodzi! — rozległy się głosy. — Prosimy opowiedzieć, jak to było z Porcusem.
Wobec tego Crandall obrócił się na poduszce i zaczął mówić do niewidzialnego pokolenia.
— Pewnego dnia — jakoś przed trzema miesiącami — Duncan komenderował eskortą konwojującą kasę — wóz pełen rupij przeznaczonych na żołd dla żołnierzy, pięć tysięcy rupij w srebrze. Wysłano go z tą kasą do miejscowości zwanej fort Pearson, niedaleko Kalabaghu —
— Ja się tam urodziłem — zapiszczał jakiś szkrab. — Fort nazywa się tak po moim stryju —
— Kusz ty razem ze swoim stryjem! Proszę na niego nie zważać, Crandall!
— Nic nie szkodzi. Otóż Afrydzi wywąchali jakoś, że ta kasa jest w drodze, wobec tego zrobili czym prędzej zasadzkę na całe towarzystwo parę mil przed fortem i odcięli eskortę. Duncan został ranny, a eskorta uciekła. On miał ogółem dwudziestu sipajów, a Afrydów było bardzo dużo. Przypadkiem ja byłem właśnie komendantem fortu. Prawdę mówiąc, słyszałem strzelaninę i już chciałem wyjść zobaczyć, co się tam dzieje, kiedy nagle nadbiegli ludzie Duncana. Wobec tego poszliśmy naprzód razem. Opowiadali mi coś o jakimś oficerze, ale ja nie zdawałem sobie sprawy z sytuacji, póki wreszcie nie ujrzałem między kołami wozu, pozostawionego na równinie, kolegi, który oparty na łokciu strzelał raz po raz z rewolweru. Widzicie, eskorta porzuciła wóz, a Afrydzi — ludzie nadzwyczaj ostrożni — byli przekonani, że ta ucieczka, to tylko podstęp — coś w rodzaju pułapki, rozumiecie, i że wóz służy za przynętę. Dlatego zostawili biednego Duncana tam, gdzie padł. Ale jak tylko zobaczyli, że nas jest tak mało, zaczęli się z nami ścigać — każda strona chciała pierwsza Duncana dopaść. Myśmy lecieli jak wariaci, oni lecieli, wreszcie myśmy przyszli do mety pierwsi i po krótkiej rąbaninie oni uciekli. Na myśl mi nawet nie przyszło, że to mógł być któryś z naszych, aż dopiero kiedy stanąłem tuż przy nim. Duncanów jest w wojsku bez liku, a oprócz tego samo nazwisko nic mi nie mówiło. Porcus był prawie niezmieniony. Miał przestrzelone płuca, biedak, i strasznie chciało mu się pić. Dałem mu się napić, siadłem przy nim i śmieszna rzecz, on mówi: „Hallo Dereń!“ — a ja powiadam: „Hallo, Porcus“, myślę, że to nie będzie nic wielkiego czy coś podobnego. Ale on, biedak, za parę chwil już nie żył — nawet głowy z moich kolan nie podniósł... Mówię wam, chłopcy, pozaziębiacie się na śmierć. Lepiej idźcie już spać.
— Zaraz! W tej chwili! Ale pańskie rany? W jaki sposób pana tak pocięto?
— Kiedyśmy nieśli ciało do fortu. Oni znowu wrócili, rzucili się na nas i musieliśmy się przez nich przebijać.
— Zabił pan kogo?
— Oczywiście. Cóż za dziw? Dobranoc.
— Dobranoc. Dziękujemy panu, Crandall. Strasznie dziękujemy. Dobranoc.
Niewidzialny tłum rozszedł się. Chłopcy w jego sypialni zagrzebali się do łóżek i leżeli przez jakiś czas w milczeniu.
— Panie Crandall! — rzekł Stalky głosem pełnym niesłychanego szacunku. — Czy mógłbym pana o coś zapytać?
— Cóż takiego?
— Wyobraźmy sobie, że jakiś chłopak znajduje drugiego zdychającego na dyfteryt, z gardłem zupełnie zakorkowanym, no i tymczasem choremu chłopcu wbijają taką rurę w gardło, a chłopiec wyssie całą materię — co by pan na to powiedział?
— Hm! — namyślał się Crandall. — Ja raz gdzieś o podobnym wypadku słyszałem, ale to był doktor. Zrobił to dla kobiety.
— Ale co, to nie była żadna kobieta. To był tylko chłopiec!
— Tym-ci piękniej. Jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie człowiek może zrobić. Ale dlaczego o to pytasz?
— Nie, tak sobie; słyszałem o jednym chłopcu, który to zrobił.
— O, to z niego dzielny chłop.
— A czy pan by się tego spietrał?
— Myślę sobie! Każdy by się spietrał. Cóż za przyjemność ni stąd ni zowąd umierać, jakby nigdy nic na dyfteryt...
— No, to żebyście sobie wiedz... A bod... Słuchaj!
Zdanie przeszło w charczenie, bo Stalky wyskoczył ze swego łóżka i wraz z M’Turkiem usiadł na głowie Beetle’owi, który omal że nie wysadził miny w powietrze.
Dzień następny, ostatni dzień nauki, przeznaczony na zupełnie nic nie znaczące egzaminy, rozpoczął się od swarów i niepokojów. Mr. King dowiedział się, że cała jego klasa — w długim szeregu budynków sąsiadujących z klasą Prouta — otworzyła drzwi oddzielające od siebie obie sypialnie i poszła słuchać opowiadania Crandalla. Oburzony, dotknięty do żywego, biadający, czym prędzej pośpieszył ze skargą do rektora, albowiem co się jego tyczy, to on nigdy nie był i nie jest zwolennikiem pozwalania tak zwanym światowym młodym ludziom na zarażanie ducha młodzieży.
— Zupełnie słusznie! — odpowiedział rektor obiecując, że wejrzy w tę sprawę.
— Bardzo mi przykro! — rzekł Crandall zmartwiony. — Ale ja na pewno nie powiedziałem im nic takiego, czego by słyszeć nie powinni. Nie chciałbym, żeby z mego powodu mieli nieprzyjemności.
— Tss! To nie chłopcy robią zamieszanie, ale nauczyciele — odrzekł rektor ledwo dostrzegalnie mrugając okiem. — Prout i King są przeciwni licznym zebraniom w sypialniach — cóż zrobić, muszę wziąć stronę dyrektorów. Z drugiej strony niepodobieństwo, abym w ostatni dzień kursu karał tylko dwie klasy. Trzeba być sprawiedliwym i ukarać wszystkich. Zrobimy to tak: Oni mają z pewnością jakieś zadanie na święta, którego żaden z nich, oczywiście, ani nie tknie. Otóż dziś wieczorem całej szkole, wyjąwszy prefektów i dorosłych, którzy mają własne pracownie, każemy robić preparację, zaś sala nauczycielska musi dostarczyć nauczyciela, który by chłopców inwigilował. Jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość.
— Preparacja w ostatni dzień nauki? — Aj! — wykrzyknął Crandall myśląc o własnej, burzliwej młodości. — Ręczę, że będą awantury!
Chłopcy, którzy uganiali już wśród spakowanych kufrów, pokrzykiwali radośnie w korytarzach lub też wykonywali w salach tańce wojenne, przyjęli tę wiadomość z osłupieniem i wściekłością. Żadna szkoła na świecie nie robiła preparacji wieczorem w przeddzień końca kursu. To było potworne, okrutne, sprzeczne z prawem, religią, moralnością. Owszem, pójdą do klas, wezmą ze sobą wakacyjne zadania, ale — tu uśmiechali się i zaczynali spekulować, kogo ciało nauczycielskie wyśle przeciw nim. Los padł na Masona, prostodusznego i kochającego młodzież entuzjastę. Nikt inny nie chciał objąć tej preparacji, bo w liceum brakowało zbawiennego wpływu tradycji i przyzwyczajeni do uregulowanej rutyny zakładów starszych nauczyciele twierdzili czasem, że w tej szkole jest za mało dyscypliny. Cztery długie klasy, w których pracowali wszyscy uczniowie poniżej prefektów i tych, którzy mieli własne pracownie, przyjęły go gromkimi okrzykami radości. Zanim zdołał dwa razy odkaszlnąć, uszczęśliwiono go rymowanym wyciągiem z prawa małżeńskiego Wielkiej Brytanii, zredagowanym przez arcykapłana izraelickiego i opatrzonym uwagami wodza zastępów. Niższe klasy przypomniały mu, że to już ostatni dzień i że to wszystko tylko żarty. Kiedy ich chciał wyłajać, niższa czwarta i wyższa trzecia zaczęły naraz głośno i nader realistycznie udawać wymioty. Wobec tego Mr. Mason wdał się z nimi najzbyteczniej w świecie w polemikę, a wówczas jakiś zuchwały drab, siedzący w ostatnich ławkach, dał mu „pięćdziesiąt wierszy za niepoprawny sposób wyrażania się.“ Masona, który pysznił się czystością swej angielszczyzny, ukłuło to do żywego, kiedy jednak zaczął szukać winowajcy, niższa i wyższa druga, oddalone o trzy klasy, zgasiły gaz i zaczęły rzucać kałamarzami. Była to niezmiernie zabawna i wesoła preparacja. Prefekci i zamknięci w swych pracowniach uczniowie słyszeli z daleka jej odgłosy, siedzące zaś przy deserze ciało nauczycielskie uśmiechało się.
Stalky czekał z zegarkiem w ręku aż do wpół do ósmej.
— Jeśli to potrwa dłużej, rektor przyjdzie z pewnością — odezwał się. — Trzeba będzie naprzód zawiadomić pracownie, potem klasy. Jazda!
Nie pozwolił dramatyzować Beetle’owi ani cedzić słówka przez zęby M’Turkowi. Pędzili od pracowni do pracowni, mówili, co mieli do powiedzenia, i nie czekając na dalsze pytania wybiegli, jak tylko spostrzegli, że ich zrozumiano. A równocześnie huk nieszczęsnej preparacji rósł i potężniał. Przez uchylone drzwi od pracowni Flinta widzieli Masona pędzącego ku korytarzowi.
— Poszedł po starego! Prędko! Chodźcie!
Zadyszani wpadli do sali N. 12.
— Idzie! Idzie! Idzie!
Na to hasło zgiełk się natychmiast uciszył, zaś Stalky wskoczywszy na ławkę mówił prędko:
— On przyszedł i wyssał dyfteryczną materię z gardła Stettsona starszego, jak my myśleliśmy, że był w mieście. Stulcie pyski, hołoto! Stettson starszy byłby kiwnął, gdyby stary tego nie zrobił. Stary mógł się także na śmierć zarazić. Crandall mówi, że to największe bohaterstwo, jakiego człowiek może dokazać i — głos jego załamał się — stary nie wie, że my wiemy!
M’Turk i Beetle skacząc z ławki na ławkę ponieśli tę wieść niższym klasom. Nastała pauza, po czym wszedł nagle rektor, za nim Mason. Do ustalonego porządku rzeczy należało, że w jego obecności żaden chłopak nie śmiał ani pisnąć, ani drgnąć. Toteż rektor był pewien, że zastanie pełną bojaźni i szacunku ciszę. Tymczasem powitało go głośne „hura“ — nieustające i coraz to głośniejsze. Jako człowiek mądry, natychmiast wyszedł, zaś chłopcy umilkli i siedzieli trochę zaniepokojeni.
— Nie się nie bójcie! — wołał Stalky. — Nic wam nie zrobi. To nie to, co wtedy, kiedyśmy to połamali pulpity, gdy stary Carleton miał preparację. Dalej, ryczcie! Słyszycie, jak wołają „hura“ w pracowniach?
Wyleciał z przeraźliwym okrzykiem, aby się przekonać, że Flint i prefekci wrzeszczą „hura!“, od którego aż mury drżały.
Jeśli rektora mianowanego przez anonimowe towarzystwo akcyjne, dające cztery od sta, w nabożnej drodze na modlitwę witają głośne okrzyki „hura”, wydawane nie tylko przez cztery klasy chłopców oczekujących kary, ale nawet przez jego zaufanych prefektów, rektor może albo zażądać wyjaśnienia, albo też z godnością iść dalej swoją drogą, podczas gdy najstarszy dyrektor, z oczami płonącymi jak u rozdrażnionego kota, będzie tłumaczył pobladłemu i drżącemu nauczycielowi matematyki, że pewne metody — nie jego, Bogu dzięki! — muszą pociągać za sobą odpowiednie następstwa. Starzy Chłopcy przez delikatność nie stawili się do apelu. Do uczniów ustawionych szeregiem wzdłuż ściany sali gimnastycznej przemówił rektor lodowatym tonem:
— Nieczęsto się zdarza, żebym was nie rozumiał; wyznaję jednak, że tak jest dzisiejszego wieczoru. Kilku z was, po swych idiotycznych błazeństwach podczas preparacji, przyszło do przekonania, że jestem osobą godną witania okrzykami — „hura“. Otóż ja wam pokażę, że tak nie jest.
Raz — dwa — trzy — huknęło „hura”, przeczące tym słowom, i rektor aż poczerwieniał w płomieniu lampy gazowej.
— Dość. Nic tym nie wygracie. Mali chłopcy (niższe liceum nie lubiło tego sposobu przemawiania) napiszą mi podczas świąt po trzysta wierszy na głowę. Resztę im daruję. Uczniowie wyższego liceum napiszą mi podczas świąt po tysiąc wierszy na głowę, które mi doręczą wieczorem w dniu powrotu do zakładu. Prócz tego...
— Jessus, co za nienasycony żarłok! — szepnął Stalky.
— ...za zachowanie się wobec Mr. Masona, jutro, podczas wypłacania pieniędzy na drogę, całe wyższe liceum otrzyma ode mnie chłostę. Również chłostę otrzymają trzej chłopcy z pracowni, których zastałem w klasie skaczących po ławkach. Prefekci zostaną po apelu. Szkoła wyszła w milczeniu, ale chłopcy nie rozchodzili się, lecz stali gromadkami niedaleko drzwi sali gimnastycznej, ciekawi, co dalej będzie.
— A teraz, Flint — mówił rektor — czy zechcesz łaskawie wytłumaczyć mi się ze swego sposobu postępowania?
— Panie rektorze! — rzekł Flint doprowadzony do ostateczności — jeśli pan z narażeniem własnego życia ocali życie komuś, co umiera na dyfteryt, a szkoła o tym się dowie — nie ma się czemu dziwić.
— A, teraz rozumiem! Więc to nie znaczyło — a to dopiero! Ostatecznie, mogę przez palce patrzeć na psie figle, ale nie mogę tolerować zuchwalstwa! W każdym razie to nie usprawiedliwia ich zachowania się wobec Mr. Masona. Wiersze im tym razem daruję, pamiętajcie sobie; chłosta zostaje.
Gdy rozkaz ten podano do publicznej wiadomości, cała szkoła w podziwie i z uwielbieniem patrzyła za rektorem zmierzającym ku swemu domowi. Oto człowiek niezwykły! W rzadkich wypadkach, gdy sam bił w skórę, czynił to nadzwyczaj artystycznie — egzekucja stu chłopców, to będzie po prostu epopeja — rzecz szalona!
— Wszystko w porządku, my już wiemy — mówił Crandall, kiedy rektor, pomrukując z cicha, przebierał się w pokoju do palenia. — Domyśliłem się wszystkiego z rozmowy z naszym wczorajszym zastępcą. Nie wiedziałem tylko, że to pana miał na myśli. Cwany hultaj! Piegowaty — a oczy takie! — Zdaje mi się, nazywa się Corkran.
— Ja go znam doskonale, dziękuję ci — odpowiedział rektor, a po namyśle dodał: — Taak, ja bym ich był ukarał, nawet gdybym ich nie był widział.
— Gdyby chłopcy nie byli zanadto podnieceni, my sami wynieślibyśmy pana na rękach — odezwał się pionier. — Ale, Bates, jakże pan mogłeś! Mogłeś się pan sam zarazić i cóż byśmy wówczas poczęli!
— Ja zawsze wiedziałem, że on wart dwudziestu takich jak my. Teraz jestem zupełnie pewny! — rzekł komendant szwadronu szukając wzrokiem śmiałka, który by chciał mu zaprzeczyć.
— Ale ten człowiek nie nadaje się do prowadzenia szkoły! Bates-sahib, niech nam pan święcie przyrzeknie, że coś podobnego więcej się nie powtórzy. My nie będziemy mogli spokojnie odjechać, jeśli się pan zechce tak narażać, — Bates-sahib, ale przecie sam jeden całemu wyższemu liceum w skórę pan nie da? — zawołał Crandall.
— Mogę patrzeć przez palce na psie figle, jak to już powiedziałem, ale nie mogę tolerować zuchwalstwa. Mason ma tu i tak ciężkie życie mimo mego poparcia. Prócz tego panowie z Golf-klubu słyszeli ich śpiewających „Aarona“ i „Mojżesza“. Będą na to znów skargi od rodziców eksternistów. Przyzwoitość musi być zachowana.
— W danym razie my panu pomożemy — oświadczyli goście jednomyślnie.

..........

Uczniowie wyższego liceum brali w skórę jeden po drugim, za porządkiem. Na dole, na gościńcu czekały omnibusy, które miały ich zawieźć na stację, pieniądze na podróż leżały na stole, zaś oni przychodzili kolejno z bluzami narzuconymi na ramiona.
Rektor zaczął od Stalky’ego, M’Turka i Beetle'a.
Wygarbował im skórę sumiennie.
— A tu wasze pieniądze na drogę. Do widzenia i wesołych świąt.
— Do widzenia. Dziękujemy panu. Do widzenia.
Uścisnęli sobie ręce.
— Och, tym razem zamiar nie przewyższył wykonania. Zebraliśmy całą śmietankę! — zauważył Stalky. — Zaczekajmy, aż wyjdzie kilku chłopców, teraz dopiero zaczniemy mu krzyczeć „hura!“
— Nie krępujcie się nami! — oświadczył im imieniem Starych Chłopców Crandall. — My zaczynamy w tej chwili.
Wszystko było w porządku, dopóki „hura“ rozlegało się w samym korytarzu, ale gdy tylko ogarnęło salę gimnastyczną, w której chłopcy czekali na swoją kolej, rozbrojony rektor dał spokój egzekucji, a pozostali rzucili się do niego, aby się z nim pożegnać.
A potem już na serio oddali się krzyczeniu „hura“, tak że trzeba było na migi przywoływać omnibusy.
— A nie mówiłem wam, że ja sobie z nim zawsze dam radę? — chełpił się Stalky, kiedy omnibus skręcał w ciasną ulicę Northam. — A teraz wszyscy razem — wuj Stalky dyryguje:

A tak się żyje w armii
I tak się żyje we flocie,
Bo to wynosimy ze szkół —
Niechże zaprzeczy nam kto!

∗             ∗






  1. Distinguished Service Order — dekoracja wojskowa „za odznaczenie się w służbie.“
  2. Krzyż zwycięstwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.