Stary Kościół Miechowski/Księga II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Norbert Bonczyk
Tytuł Stary Kościół Miechowski
Wydawca Wydawnictwa Instytutu Śląskiego
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Dziedzictwa w Cieszynie
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Praktyki ministrantów przed nabożeństwem; Msza święta w dni powszednie; opis starego kościoła; pogląd na dawne Miechowice z wieży kościelnej, szczególnie na dwór pański; wspomnienia z nieszczęśliwego roku 1847; śmierć i pogrzeb Jegomości Franciszka Winklera.


Złote słońce od Brzezin promieniem strzeliło
Na krzyż wieży miechowskiej i dzień obudziło.
Dawno już głos śpiewaków wiejskich Boga chwali,
Pilni, jak pracowity wieśniak, z zorzą wstali.

Wrzask kłócących się wróbli, tu kogutów pianie,

Tam kwak kaczek, tam głośne gęsiorów gęganie,
Wszystko to czerstwe, śliczne, aż życie umila
Wiejskiej prostocie. Błoga na wsi ranna chwila!
Nie dał się długo budzić ministrant; zeskoczył

10 
Z skromnej pościeli, umył twarz, głowę umoczył,

Włos gęsty, nieposłuszny, rozczesał palcami
Spodnie paskiem przypasał, już śwista piętami,
Boso, bez czapki pędził, by według umowy
Rychło zdążyć do gaju, do igrzysk gotowy.

15 
Nie pierwszy on w kościele pomimo śpieszenia!

Już przed nim Stara Leśna, lub według imienia
Helina Stainert, Polka z rodu, lecz zniemczała,
Z różańcem ku kościołu nogi kierowała.
Już w babieńcu kaszlała Niewiadomska, chora,

20 
Odkąd świat ją pamięta, żyje z łaski dwora;

A Wikarek, w kożuchu czy w zimie czy w lecic,
Chodzi koło kościoła. Długi wiek go gniecie;
Nie śpi, nie je, nie pije, lecz pierwej niż młodzi,
Jeszcze nawet przed kluczem na Msze święte chodzi.

25 
Nim zadzwonią, p o grobach stare krzyże czyta,

O dzień zgonu swojego, mówiąc pacierz, pyta.

Jak dziewica w rumieńcu czerstwości i cnoty
Białą zdobi wzrost szatą, a zielenią sploty:
Takim kościół miechowski z bieluchnemi ściany,

30 
Zewsząd bujnych ogrodów wieńcem opasany.

Jeden z nich, co graniczył z cmentarzem, Stawiskiem
I z opustą, był chłopców publicznem igrzyskiem.
Był to ogród jakoby wzoru angielskiego,
Bez zagonów, bez miedzy, bez ładu wszelkiego,

35 
Jak bory w Ameryce, z gęstwinami, krzami

Drzew jakichś zagranicznych. Tam między chłopcami
Odbyw ały się wojny, zasadzki, gonitwy,
Widział las chłopców figle, a często i bitwy.
Do tego dziś ministrant śpiesznie dążył lasu,

40 
By przede mszą z innymi w pląsach użyć czasu.

Nie był im kierz za gęsty, wierzba za wysoka,
Ni gniazdo dość ukryte, opusta głęboka.
Polowano, biły się Prusy i Francuzy,
Nie zważając na mnogie często sińce, guzy.

45 
Zatem Kluziok Stanisław, będąc zawsze chory,

A więc do owych bojów niezupełnie skory,
Poszedł po klucz na farę. Tam zaś nierogate
I rogate bydełko i ptastwo skrzydlate:
Gołębie, kury, kaczki i indyki dumne

50 
Śród roju śmiałych wróbli i perłówki szumne

Wiły się koło koryt; pieski, psy szczekały;
Gospodyni z czeladką głosy podwajały;

Pan Fararz już na polu!
Zdjął z klamki drzwi kuchennych pęk kluczy i wraca

55 
Ku kościołu, szczęśliwy, że pomyślna praca,

Że ni pies nie ukąsił ani gospodyni.
Otwarł kościół, wstępuje w świątynię ze sieni,
Odnawia wieczne światło, odkrywa ołtarze,
Znów wychodzi na cmentarz wyglądać ku farze.

60 
Zagwizdnął! już milczenie w głośnym dotąd gaju:

Ksiądz Proboszcz w białej komży, a według zwyczaju
Z kielichem w ręku, spiesznie idą do kościoła,
Za nimi ministranci. Natychmiast dzwón woła
Pierwszy raz i raz drugi. Ludzie przybywają,

65 
Oddawszy Bogu ukłon, do ławek siadają

Żegnają się, witają sąsiadów. Już głosi
Dzwonek przy zakrystyi, iże się wynosi
Kapłan do Mszy najświętszej. Otóż kielich stawia,
Otwarł księgę, kłania się, konfiteor mawia

70 
Gloria, epistołę, wanieliją, potem

Dominus i orate niezbyt wolnym zwrotem
Sanctus, elewacyja, komunija, ite. —
Ludzie czynią westchnienia głośne, przyzwoite,
Już Msza święta skończona, ogień święty gaśnie,

75 
Zakrystyja zamknięta. Pan Fararz też właśnie

Gracyarum skończyli. Kolej na Boncyka,
On więc brzęka kluczami i kościół zamyka,
Niesie znów pęk na farę, bierze dwa piętaki
I zmyka znów do swoich, gdyż porządek taki.

80 
Tej chwili stary Draszczyk, kopidół, prócz tego

Mistrz zegaru kościoła, gdyż naciągacz jego,
Wlecze nogi ku wieży. „Dokąd to idziecie?” —
Woła Boncyk ministrant, — „naciągać będziecie?” —
„Pójdź zemną” — odrzekł Draszczyk, — „Golcowie już byli,

85 
A Banaś pójdzie jutro!” Idąc, otworzyli

Drzwi dzwonnicy. Tam stały wielkie czarne mary,
Obok mniejsze zielone i święty Jan stary;
Jego miejsce w kościele śród zachodniej ściany
Zajął obraz na płótnie ślicznie malowany.

90 
Minąwszy schody pierwsze, tam po lewej stronie

Drzw i do chóru; po prawej (ministrantów dłonie
Wiedzą, jaka to rozkosz!) dzwonów długie liny,
Które chłopców huśtały w wolniejsze godziny.
Jeszcze jeden schód w górę, tam ogromne belki

95 
Podpierały trzy dzwony: Pierwszy zwany „Wielki”

Odzywał się w niedziele i dni uroczyste;
Drugi zaś „na pacierze” zsyłał głosy czyste
Rano, w południe, wieczór, a trzeci płaczący,
Znaczył smutek i zwał się „Dzwonek konający.”

100 
Na wszystkich był dokoła napis po łacinie,

A gdy razem zagrały w miechowskiej nizinie:
Myślałbyś, że organy głos swój w niebo wznoszą,
To gromią, to żałują, to cieszą, to proszą.
Żadne dzwony nie dzwonią jak w miechowskiej farze,

105 
Czy budzą ogień w sercach, czy tłumią w pożarze!

W tylnej części dzwonnicy dziwa niewidziane!
Tam ręką tajemniczą ciągle obracane
Koła, kółka, kółeczka, tam sprężyny, haki,
Łańcuchy trzymające, trzymane, ład taki

110 
Jak w kościele lub zamku. Chłopiec stał jak w ryty!

Draszczyk widząc zdumienie, sprytnie pyta: „Czy ty
Nie wiesz, iż to jest zegar? Uważajno pilnie,
Jak bywa naciągany!” Tu uchwycił silnie
Żelazną korbę, przypiął gdzieś do jakiejś osi:

115 
Obraca, tu trzask, turkot, tu się z głębi wznosi

Po dwóch linach i kółku centnar w górę w belki
Zegar bije, grzmią dzwony, łoskot, huk tak wielki,

Jak w sądny dzień! Ministrant z strachu oddech łyka,
Woła! Draszczyk nie słyszy, ani on Draszczyka.

120 
Ustał grzmot, drży ministrant, lecz pyta ciekawie:

„A gdzież blat z godzinami?” Ów stojąc na ławie,
Wywija ręką, mówiąc: „Wszak do okien owych
Dążą długie wskazówki kółek zegarowych.”
W rzeczy samej ku szkole, ku farze i dworze

125 
Suwał zegar godziny światowe i boże.

Wspiął się w okno ku zamku: Otóż: usta, oczy
Rozdarł, widząc raz pierwszy świat nowy, uroczy;
Dotąd znał on go tylko z dębu Kónowego,
Nuż widzi obszerniejsze widnokręgi jego,

130 
Ale inne, jak opis Rektora we szkole:

Jak daleko wzrok sięga, widzi tylko pole,
Pole, las, niebo, śród nich wielkie Miechowice!
„Lecz te góry wysokie, czy to w Ameryce,
Które widzę za lasem bytomskim na prawą?”

135 
Pyta Draszczyka, ten zaś aż się łamie z ławą,

W śmiechu parska i mówi: „O, ty szkólny bzdura!
Wszak to wioska Radzionków, a to Sucha Góra:
Tam zaś dalej to Worpie, gdzie Wyplery siedzą,
Przy nich Drzezga, oddzielon wąską tylko miedzą.”

140 
„Wyplerka — nasi ciotka!” rzekł Boncyk i w stróny

Owe patrzy jak Kolomb po morzach pędzony.
(Bywały tam wesela, chrzciny, radośniki,
Dotąd tylko zostały w wspomnieniu pomniki.)
Chłopiec duma i patrzy. Draszczyk zaś z kieszeni

145 
Kurtki dobył oceli, próchna i krzemieni

Nabił fajkę tytuniem, klepie, dmucha, pali,
I znów z okna wskazując, ciągnie opis dalej:
„Widzisz tam las wysoki, płotem opasany?
To ogród Jegomości na sarny, fazany,

150 
Na indyki i pawie. Skoro dzwonek dzwoni,

Bierze ptastwo swój pokarm z koryt, z misek, z dłoni.”

„Znam ten dzwonek”, — rzekł Boncyk, — „bo kiedy pasamy
Na Wygonie za Częplem, na dźwięk uważamy,
Który, gdy się rozchodzi w lasy, pola, wiemy,

155 
Że już szósta dochodzi, podwieczórek jemy.

O tej porze stolarską drógą i miedzami
Idzie górników żółty rząd w kitlach, z butami
Na ramieniu, a z torbą pod pachą: z Plechówki,
Górników, Stolarzowic, Reptów, z Lazarówki

160 
Na Maryją Teresę, w Bobreckie i Kawa.”

Jeszcze dalej na lewą patrzy Draszczyk, stawa
Na samym skraju okna, wskazując ku lasu:
„Tam”, — rzekł — „musi być Rónot; od mojego czasu
Już tam niema kolędy, już wysechł Stok Wrzący,

165 
Stanął więc i młyn, przedtem wciąż klekotający.

Przy Ronocie Osiny, gniazdo Cębolisty.”
„Osiny?” — pyta chłopiec, patrząc na las mglisty, —
„Tam ci stąd moja matka, Hanka z Łukaszczyków!
W łonie lasów, śród ptastwa, pasterzy okrzyków,

170 
Śród ubóstwa i pracy wiek dziecinny zżyła,

Z owych lasów i z ojca ducha pieśni wzięła.
Wszak jej ojciec, mój dziadek na cymbałach grywał
Przy weselach lub chrzcinach, a do tego śpiewał
To wesoło, to rzewnie, jak się stósowało;

175 
Bez cymbalisty z Osin gościn nie bywało.

Jam nie zaznał ni dziadka, ni babki, Osiny
Raz tylko odwiedziłem w Szczerby urodziny.”
„Synku!" — odpowie Draszczyk, — „luboś nie znał dziadka,
Dziękuj Bogu, iż tamstąd była twoja matka,

180 
Boś miał dobrą!” To słysząc, obtarł oczy synek

Rękawem i pomyślał: „Wieczny odpoczynek!”
Draszczyk, wskazując na wieś, rzecze: „Jużeś wszędzie,
Zanim sługujesz do mszy, bywał po kolędzie;
Powiedz, czy poznasz, czyje w tej stronie mieszkania?”

185 
Chłopiec, by lepiej widzieć, dłonią wzrok zasłania

I liczy i mianuje: „Z gościńca w bok prawy
Stoi karczma Szkarotka, przed nią studnia, ławy,
Za nią Kruszyński, Czempiel, kmieć o jednem oku,
Tam Bułecka, co koniom chłopskim dwakroć w roku

190 
Szczególnie w Święty Szczepan, upuszcza posoki.”

„Tak jest!” — rzekł Draszczyk. — „Tam zaś, gdzie jarząb wysoki,
To Kocyba, tam Popczyk, a gdzie lipa owa
W cieniu swym kryje strzechy, tam chata stryjowa;
Tamstąd wyszły Boncyki z Marcina i Klarki,

195 
Małżonków bogobojnych. Nie znałem mej starki,

Wiem tylko, iż wykwitli z rodu kapłańskiego
I pośli za Marcina, Piątkiem nazwanego:
Piątek dziadka wychował. Za domem Boncyka
Mieszka chłopek Kurc Tomek, lub raczej Kortyka.

200 
Potem Markucik Miałki, co ma syna Franie,

Łamie skały w swem polu i ma pieniądz za nie;
Za stodołą ma wiśnie wzrostu olbrzymiego;
Znają chłopcy i wróble tór do raju tego.
Za Miałkim tylko przez płot do Koronowica,

205 
Gdzie Nastka i Marynka różowego lica.

Potem komin Rubinów, właścicielem Kóna,
Ale Kónową siostrą Rubinowa żona.
Nuż następuje Witek, Drzezga, Pałoszoński,
Z tych zagród wiedzie wąwóz dziurawy i wąski

210 
W szerokie, granic miejskich sięgające, jary.

Za Łaszczykiem rozkłada odwieczne konary
Konów dąb, jak stróż wierny statku największego:
W Miechowicach nad Kony niema bogatszego.
Co tam krów, koni, świni, gęsi, kur, czeladzi,

215 
Z którą się stary Wojtek we dnie, w nocy wadzi.

Stadnik, ogier, odyniec hałas powiększają,
Świnie kwiczą, psy wyją, gęsiory gęgają. —

Gospodyni umarła; druga przyszła z miasta,
Z nią porządek, bogactwo od dnia do dnia wzrasta.”

220 
„Skąd ty to wiesz?” — rzekł Draszczyk. — „Toć sąsiadka nasza,

Od niej nas dzieli tylko dom Adamca Stasia.
Otóż tam nasze miejsce! Wierzby i kasztany
Pokrywają zielenią dom podmurowany;
W bok ogród owocowy i z jarzyną grzędy,

225 
Przed oknami zaś pszczelnik, a porządek wszędy.

Ojciec nic nie dostali po dziadku, prócz brata;
Wszystko własna rąk praca przez tak mnogie lata.
Chciał dać Jegomość pola, lecz tatuś nie chcieli,
Możebyśmy w bogactwie niedobrze się mieli.”

230 
„Tak, tak,” — odrzekł kopidół, — „ja nic nie posiadam,

Wodę pijam, chleb śniady w pocie czoła jadam,
Ja Księdzu Jegomości meszne w worach znoszę,
Często w wozach, a jednak o nic Ich nie proszę.
Bóg dał zdrowie i siły, więcej nie pożądam;

235 
Ja się nie na bogatszych, lecz na tych oglądam,

Co ubożsi odemnie, i jestem kontenty;
Tak też podobno myśli twój ojciec Walenty.”
Ministrant aż szczęśliwy, że on ojca chwali,
Tak więc imion wieśniaków pasmo snuje dalej:

240 
„Przed nami mieszka Grochol, jego żona wdowa

Karczmarczyczka, bratowa Pawła i Sobkowa,
Co mieszka w Starym Dworze, dalej zaś Waloszczyk
Z Madejskimi i Fiślik, żyd karczmarz, nieboszczyk.
Tam na górce jest Karwiak, ma córkę Krystynę;

245 
Imię jego jest Szega, Karwiak z tej przyczyny,

Że do wsi przyszedł z Karwu. Przy nim się buduje
Jaksik Krawiec, u niego sukno się zstępuje.

Nuż statek Solipiwy, ale zaniedbany,
Bo gospodarz w arendzie gość często widziany.

250 
Supernok z swą Drabiną, Jęczmyk, potem Fara,

Za nią Krzonowa strzecha i stodoła stara,
Dalej Karczmarczyk Paweł i Bartek brat jego,
Co niedawno pochował Józefa swojego,
I Ukoszczyk; na końcu Latocha schuchrany,

255 
Jaki on, taka chata, już się walą ściany!”


„Synku”, — przestrzega Draszczyk — „ty ganisz zbytecznie,
A nie wiesz, czem ty będziesz!” „Ja?” — odrzekł statecznie, —
„Będę księdzem, a siostry pójdą do klasztoru!”
Tu milczał starzec, potem wskazując ku dworu,

260 
Rzekł: „Mogłoby być, jeśli ten dopomóc raczy —

Bo ojcowski majątek na to się nie znaczy!
Lecz skądże masz te myśli?” „Ja?” — ministrant na to —
„Jużci sługuję do Mszy niemal szóste lato,
Znam już ministranturę, umię dawać śluby,

265 
A reszty się douczę, mówił Golec z gruby.”


Tu Draszczyk, fajką grożąc, rzekł z uśmiechem: „Głupi,
Nie byłbym sobie myślał, żeś jeszcze tak głupi.
Ty się reszty douczysz? A cóż to masz w głowie?
Pytaj-no Karczmarczyka, on kościelny, powie,

270 
Co to znaczy być księdzem! On wie, co mówili

Nasz Jegomość ksiądz Proboszcz, ile się uczyli.
Patrz-no, jaki ich korpus, persona i głowa,
A jednak sami mówią, że ani połowa
Wszech nauk świata nie jest jeszcze w ich pamięci,

275 
A co kosztów, co czasu, o tem się nie święci

W twoim łbie, mój Nolbusiu! Lat dwadzieścia pono
Po szkołach miast rozlicznych proboszcza męczono,
Lat dwadzieścia! Pomyśl-no! Każdy rok kosztował
Sto talarów, prócz chleba z masłem! Czyś zmądrował,

280 
Co to znaczy? Sto twardych! Czyś już widział tyle?

Talary nie piętaki! Pewnie się nie mylę,
Że nie znasz ani miejsca, gdzie ich sto liczono.”
Chłopiec chwiał głową, że nie. „Chodziłeś z szkarboną,” —
Ciągnie kopidół dalej, — „kiedy w niej ofiara

285 
Spora się znajdowała, możno kwartał stara;

Ledwoś smyczył na farę, a ileż w niej było?
Kto wie, czyli pięć twardych; gdyby się więc wzięło
Dwadzieścia razy tyle, byłoby sto, ale
Jak wielki to jest pieniądz, ty nie pojmiesz wcale.

290 
Cóż dopiero tysiące! Wszak znasz Kazimierka

Niemczyka z Karwu. Ten człek nie wie, co rozterka.
Szczędził, szczędził, uciułał grosza gotowego
Siedemnaście talarów; prosił Orłowskiego,
By mu domek wystawił! Zaczęli fundować

295 
W myślach, rozmowach, potem doprawdy budować.

Najprzód doły na wapno i szopę na cegły
I coś jeszcze, i już się pieniądze rozbiegły!
Ona sprzedała kiecki, nawet zamotówki,
Ale wszystko daremno, nie stało gotówki.

300 
Niegdyś on miał pieniądze, teraz ma go nędza,

Ty masz płótno w kieszeni, a chcesz iść na księdza?”

„Tak więc będę kowalem! Ślęczkowa Marynka
Szeptała mi we szkole, iżby wzięli synka.”

Rozdrażniony rzekł Draszczyk: „Już mi zstąp z tej ławy,

305 
Bo im dłużej, tem głupsze z łba wysnuwasz sprawy!”


„Draszczyczku, już usłuchnę, lecz wprzód w stronę ową
Pojrzę, czy się rozpoznam z drugą wsi połową!”
„Patrz więc, gadaj, lccz spiesznie, b o mam mało czasu.”
Chłopiec spojrzał w we stronę Milkuckiego lasu

310 
Razem Rokitnickiego, skąd chodnik kościelny

Wodzi lud do kościoła w dzień święty niedzielny:
„Tamstąd, het w bok, na prawą siedzą Białasiki,
Sosiński, przedtem Niemczyk, Liberski, Gryczyki,
Łaszczyk czyli Haleniarz (zwan także Hebłotem,

315 
Skąd to imię, kroniki nic nie piszą o tem.)

Za Liberskim jest Piątek Franciszek, miechowski
Wójt, i Adam Kubański i mularz Orłowski
I Wermańczyk i Ludyk; przy nim jest ulica,
Prowadząca do Kóny, a przy niej Kubica.

320 
Naprzeciw Palwszkowie, a potem Barański,

Iż dla dworu pracował, zwan był kowal pański.
Tam mieszka już od wieków (niegdyś ładna, hyrska —
Mawia Ojciec), a teraz zwana stara Wyrska
Z mężem starszym jak ona; dwie ich krowy dojne,

325 
Wszerz i wdal najpiękniejsze, prowadzą spokojne

Życie przy właścicielach tak, iż nikt nie powie,
Czy są krowy u Wyrskich, czy Wyrscy przy krowie.
Od Wyrskich, Smacznej Dorki, gościniec już wiedzie
Do arendy; w kolendy bywają tam śledzie.

330 
Tam dwór pański! Jak pięknyż tustąd się wydawał

Drogę piaskiem posutą lamuje murawa.
Tam marstalnie, młyn, chlewy, stodoły, sypania,
A dom ów, który kasztan swym cieniem zasłania,
Tam pan kucharz z Teresią; pani Waliczkowa

335 
Codziennie na Mszy świętej, choć ciągle niezdrowa.

Tam mieszkanie Milera, pana Inspektora,
Tam Floryjan i Szymon, pierwsi słudzy dwora,

Ów wozi Jejmość Panią drobnemi koniki,
Szymon zaś Jegomości, w tyle siada Niki.

340 
Za tym domem jest drwalnia, pralnia i kurniki.

Nuż następuje zamek! Z przodu na altanie
Często w wieczór pogodny zasiadają Panie:
Jejmość wielmożna Pani i Waleska córka,
Z córkami Anną, Marją pani Inspektórka.

345 
Wszedłszy w pałac, na lewą mieszka Walek sługa,

W prawą pokój dla gości, a w środku sień długa,
Z której drzwi ku południu prowadzą do sali:
Tam państwo, mając gości, wzajemnie jadali.
Z sieni prowadzą schody, kobiercami słane,

350 
Ich poręczą — żelazne pręty wyzłacane.

W górze sala za salą, tam pięknie jak w niebie!
Mawiał mi Karol Burkat, tam pięknie jak w niebie!.
Ba i jam się przekonał, gdym był u Jejmości!”

„Czy i ciebie proszono między pańskich gości?”

355 
Rzekł Draszczyk — „Już zaś marzysz? Kiedyś w zamku bywał?”

„Bywałem, Moiściewy, gdym o biedzie śpiewał!
Rok czterdziesty i siódmy jest mi w pamięć wryty,
Tedy nie byłem chleba, ale płaczu syty!
Tatuś się rozniemogli, mieli złą chorobę;

360 
A za nimi mamusia; w tak nieszczęsną dobę

Dzieci stadko nie miało słusznej opatrzności.
Cóż więc radzić? Poszedłem prosić Jegomości
O pomoc, bowiem do nich każdy się udawał.
Jegomość mnie wysłuchał, wręczył grosza kawał:

365 
»Resztę«, rzekł, »prześlę jutro, gdyż znam ojca twego.«

Cóż się stało? Otóż więc lekarza swojego
Meizlibacha posyłał do ojca codziennie.
Tak przez niedziel dwanaście. Ja zaś nieodmiennie
Rano szedłem do miasta, a to z pańskim groszem,

370 
Nosząc leki w pudełkach, szklankach całym koszem,

Bo i matka leżeli, Rózia i Kostusia,
I Antońka, Jan, Ewa, i mała Lorusia.

Najprzód zasnęli matka! W dzień świętej Łucyi
Niośliśmy ich do grobu w smutnej procesyi.

375 
Potem umarła Rózia, a po długich mękach

Zgasła siostra Kostusia na ojcowskich rękach.
Uciekł doktór Meizlibach! Ludzie nas mijali,
Zdala tylko za płotem stojąc, mnie pytali,
Czyli jeszcze żyjemy. Jam codziennie nosił

380 
Z zamku obiad, drugiegom lekarza wyprosił:

Zaczął Heer nas odwiedzać, a jego biegłości
Zawdzięczamy dziś życie, oraz Jegomości.

Po chorobie rzekł ojciec: »Synu, idź do dwora,
A podziękuj za obiad, leki i doktora,

385 
Bo ja chodzić nie mogę!« Nie zastałem Pana;

Zawiedziono mnie w górę. Tam Jejmość ubrana
Z córeczką swą Waleską przy śniadaniu siedzi
I me kroki niezgrabne okiem matki śledzi.
Nic nie mówiąc, porwałem jej rękę z kołaczem

390 
I całuję porządnie, na połowę z płaczem;

Szarpnąłem i panienkę, całuję i stoję.
Snać dobrzem się popisał; śmiały się oboje,
Pani mówi: »Czyjżeś to?«, a ja zaś: »Boncyków!
Nasi wielce dziękują za przesłanie leków

395 
I za obiad!« Tu ona: »Czy wam smakowało?«

»Owszem, łaskawa Jejmość, ale było mało;
Ojciec z kretesem zjedli mięso, zgryźli kości,
Mówiąc: dzieci, tak trzeba, bo to od Jejmości!«
Tu znów śmiech! Pani mówi: »Któryż ci rok idzie?«

400 
Ja mówię: »Jedenasty.« »Niech tu ojciec przyjdzie,

Jak zdrów będzie, a teraz nie spadnij ze schodu,
Pozdrów ojca, a powiedz, niech mi pośle miodu!«

Ja pędzę ku domowi, aże pot się leje
I wszystko opowiadam. Tu ojciec truchleje,

405 
Wzdycha: »O ty trucizno, toć mi ukłon gładki!

O dzieci! cóż z was będzie? Widać, niema matki!«
I cóż miły Draszczyku, czy byłem we dworze?”

„Był” — rzekł — „o tobie jeszcze dziś tam mowa może!”
Nastąpiło milczenie, kopidół zdjął z głowy

410 
Czapkę, odgarnął z czoła włosy i do mowy

Żałobnej się tak zabrał: „Dobre było państwo
Wielmożni Winklerowie; wie o tem poddaństwo!
Za to ich Bóg nawiedzał smutnemi ciosami;
Otóż tu w tej kapliczce, tu pod kasztanami

415 
Spoczywa nasz Jegomość! Kochał nas jak siebie;

Panie, wieczne spocznienie racz mu tam dać w niebie!”

Znowu milczy, lecz smutek serce jego kruszy,
Nader gorzkie wspomnienia wznawiają się w duszy.
„O wy świata marności! wasz połysk uroczy

420 
Tak rozum bałamuoi i tak wabi oczy,

Tak rychłą, pewną sytość obiecuje duszy,
Iż was łatwo wnet złowić każdy sobie tuszy.
Ale chwytając, traci; znów chwyta i tonie,
A szczęście, łudząc innych, drwi przy jego zgonie!

425 
Jegomość miał wsi, lasy, huty, gruby, miasta,

(Pod Grundmanem majątek ciągle jeszcze wzrasta)
Mysłowice, Kujawy, miasto Katowice,
Rokitnicę, Włoszczyce, Mosznę, Palowice,
Łagiewniki, Sieroty, dalej Miechowice,

430 
Orzesze i Bóg wie co; sam zamek miechowski

Z ogrodami i grubą to jak posag boski!
A pomimo tych bogactw nie czul się szczęśliwym!
Podróżował z lekarzem i z swoim myśliwym
Jakimś Reichelt; snać szukał w świecie swego grobu,

435 
Jechał aż do Anglii, aby tam wyrobu

Lepszego się nauczyć cynku i galmanu.
Wszędzie mu się kłaniano, jak wielkimu panu,
Nawet jechał aż do Włoch, aże tam w Tryeście
W cesarstwie austryackiem, czy w Laibachu mieście

440 
Nagle umarł! Nie można wysłowić nikomu,

Jaki płacz, smutek nastał, gdy ta wieść do domu
Dostała się do córki i dostojnej żony!
Krótko potem był w trumnie wielkiej przywieziony.
Trumna była miedziana, ołowiem klejona

445 
I znów do drugiej trumny dębowej włożona.

Nie można było widzieć Jegomości ciała,
Nie wierzono, że umarł, śród ludu powstała
Pogłoska, że znów przyjdzie! Lecz kogo śmierć zdradzi,
Już nie przyjdzie, choćby mu wszystcy byli radzi.

450 
Dobry Panie, tyś umarł, ale z obcej ziemi

Serce nam twe wrócono, byś spał między swemi!”
Tak dumał stary Draszczyk, rosząc oczy łzami;
Serce jego się zrosło z temi wspomnieniami.
Jeszcze patrzy na zamek, pola i ogrody

455 
I ich wdzięki, a choć się śliczne zdały wprzódy,

Myślał teraz, że płaczą, bo serce płakało!
Porwał się więc, spostrzegłszy, jak szybko zmykało
Rano. W ziąw szy klucz wieży, spojrzał ku swej chacie.
Tu rzekł Boncyk: „Draszczyczku, ja wiem, gdzie mieszkacie:

460 
Za Wincentym Kortyką, Paweł Piecka, potem

Wasz domek, od Burczyków oddzielony płotem;
Naprzeciw Sikorowie, Ostrawscy, na górce
Stary Dwór, gdzie kościelny Michalski w komórce;
Za Sikorą zaś Łaszczyk, Lazarek, Pawleta,

465 
Tak mały, że gadają, iż jego kobieta

W łóżku grabiami szuka męża, gdy go budzi.”

Draszczyk pchnęł łokciem chłopca: „Co tobie do ludzi?
Patrz siebie!” Ten zaś dalej: „Tam Knebel, Mitula,
Jego dzieci Hipolit i starsza Pietrula

470 
Jeszcze chodzą do szkoły. Tustąd widać blisko

Walera i Banaśkę i stare Stawisko,
Przy niem szkoła.” „Dość tego,” — rzekł Draszczyk — „nadchodzi
Ósma; śpiesz się do szkoły, tak się pilnym godzi.”
Nie byłoć chłopcu miłe takie napomnienie,

475 
Lecz cóż robić? „Bóg zapłać” — rzekł — „za uwzględnienie,

Coście mieli dziś dla mnie; jak tatuś otworzą
Do pszczół, miodu kawałek i dla was odłożą.”
Zstąpił wolno ze schodu; tu liny zobaczył,
U jednej na chwil kilka jeszcze się zahaczył,

480 
Potem poszedł, by śniadać i pójść wczas do szkoły —

Ale zoczywszy jarzmo, nie cieszą się woły!
U starego Boncyka już było po kawie;
Siedział w cieniu kasztanów przed sienią na ławie,
Karmiąc ziarnem gołębie, wróble, kaczki, kury.

485 
Od wczorajszej gromady jeszcze jest ponury,

Mało mówi, zda mu się, jakoby świat w nowy
Kierunek się był udał. Nie mógł wybić z głowy
Konieczności, którą sam podpierał zdaniami.
„Otóż kościół — a runie! Tak też będzie z nami!”

490 
Dumał. Nagle wrzask ptastwa: pierzcha; chłopiec bieży

I czemprędzej rozprawia, że był dziś na wieży;
Mówi, co widział, słyszał, mówił o Draszczyka
Smutku z powodu losów Pana nieboszczyka.
„Synu, gdybyś ty wiedział, ileś ty utracił

495 
Przez śmierć jego!” — rzekł ojciec — „innych on wzbogacił,

Ciebie chciał uszczęśliwić! Chciał kościoły stawiać,
A otóż już jest w ziemi. Gdybym chciał rozprawiać
Jego życie i czyny, oraz powodzenie
Dawnych panów miechowskich, poznałbyś mój synie,

500 
Iż i w pałacach płyną łzy; Księga Mądrości

Mówi o losach ludzkich: »marność nad marności!«
Lecz idź teraz do kuchni, stoi tam na murku
Dzbanek z kawą i garnczek kiszonego żurku
I ziemniaki; jedz, co chcesz, a śpiesz się do szkoły!

505 
Da-li nam Bóg wieczorek pogodny, wesoły,

To pójdziem razem w pole. Tam pamięć odświeżę
I z kroniki miechowskiej cokolwiek powierzę.
Ty chowaj me wspomnienia starodawnych czynów,
Błąd i cnoty przeszłości są nauką synów.”

510 
Tymczasem Draszczyk widząc, iż już sam na wieży,

Wziął się za dusze zmarłych do zwykłych pacierzy.
On, co z współżyjącymi własne splata dzieje,
On zmarłymi zielony plan cmentarza sieje.
On ci dwóm pokoleniom zasuł oczy ziemią,

515 
Tam, czekając dnia sądu, już w pokoju drzemią.

Aleć nie, nie dnia sądu: jeszcze lata tego
Muszą martwi wstać z martwych do grobu nowego:
„Ci, co leżą — powstaną, a co stoi, padnie;
Któż to, co śpi w przyszłości, rozumem odgadnie?

520 
Kościół runie! Ja umrę!” Tak myśląc, zamyka

Wieżę; idąc do domu, łzy tajemnie łyka.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Norbert Bonczyk.