<<< Dane tekstu >>>
Autor Björnstjerne Björnson
Tytuł Synnöwe Solbakken
Podtytuł [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza]
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów – Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Synnøve Solbakken
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Kościół, to dla chłopa sprawa wagi ogromnej. Świątynia stoi samotna, czcigodna, otacza ją cisza cmentarza, wewnątrz zaś wre życie i odbywa się służba boża. Jedyny to budynek w całej dolinie, porządnie zbudowany i bogato przyozdobiony, a wieża wznosi się wysoko w górę. Dzwony ślą zdala pozdrowienie każdemu, kto w niedzielę zdąża na nabożeństwo tak, że na ten odgłos wypada zdjąć czapkę i odpowiedzieć uprzejmie: Tak for sidet! Pomiędzy kościołem a chłopem norweskim istnieje przymierze nierozerwalne.
Torbjörn uradował się bardzo rozkazem ojca. Nie posiadał się z zachwytu, że ujrzy tyle nowych rzeczy. Gdy przybył przed kościół, olśniła go wprost barwność obrazu, jaki przedstawiało zgromadzenie licznych wiernych. Wewnątrz kościoła przygnębiła go cisza, kładąca się na wszystkiem. Zaczęło się nabożeństwo. Torbjörn nie pochylił zrazu głowy, gdy pastor zaczął modlitwę, ale uczynił to na widok, że wszyscy kornie się pochylają. Potem rozpoczął się śpiew. Cała gmina rozpoczęła nagle hymn, który przejął go niemal drżeniem. Uczuł instynktownie jego potęgę. Zapadł w otępienie takie, że drgnął, gdy nagle otworzono ławkę, w której siedzieli, i ktoś wszedł. Gdy śpiew się skończył, ojciec podał rękę przybyszowi i spytał:
— Cóż tam nowego w Solbakken?
Torbjörn otworzył szeroko oczy. Ale chociaż długo przyglądał się przybyłemu, nie mógł w żaden sposób dopatrzyć się w nim niczego, coby miało coś wspólnego z czarami. Był to mężczyzna dobroduszny, uśmiechnięty, jasnowłosy, o dużych, niebieskich oczach i wysokiem czole. Gdy doń mówiono, uśmiechał się i na wszystko co mówił Sämund, odpowiadał tak... tak... tak. Był widocznie małomówny z natury.
— Popatrz — rzekł ojciec — tam siedzi Synnöwe!
Pochylił się, posadził go sobie na kolanach i wskazał na przeciwległą ławkę, przeznaczoną dla kobiet.
Klęczała tam na siedzeniu mała dziewczynka i, oparta o pulpit, rozglądała się po kościele. Miała włosy bardzo jasne, konopiaste, dużo jaśniejsze niż ów jegomość, siedzący obok ojca. Z małego czepeczka powiewały czerwone wstążki. Śmiała się doń wesoło, tak że przez dobrą chwilę nie mógł odwrócić uwagi od jej drobnych, białych ząbków. W jednej ręce trzymała pięknie oprawny śpiewnik, w drugiej złożoną jasnoczerwoną, jedwabną chusteczkę i uderzała nią po książce. To była jej zabawa.
Im dłużej patrzył, tem mu było weselej. Po chwili ukląkł na ławce tak jak ona. Wówczas kiwnęła mu głową. Przez moment patrzył z powagą, potem skinął również głową. Roześmiała się i odpowiedziała tem samem. I tak kiwali głowami. Po chwili Synnöwe zaprzestała tej zabawy, a dopiero potem, gdy już zapomniał, rozpoczęła ją na nowo. Było im bardzo dobrze ze sobą.
— Teraz ja chcę zobaczyć!
Torbjörn posłyszał jakiś głos za sobą i uczuł, że go ktoś ściąga za nogi. Omal, że nie zleciał z ławki. Sprawcą był niewielki, silny wyrostek, który teraz mężnie wdrapywał się na jego miejsce. Miał również jasne zmierzwione włosy i krótki, pyrkaty nos. Asiak nauczył Torbjörna, jak traktować należy złych malców zarówno w szkole, jak i kościele, gdy przyjdzie do konfliktu. Przeto Torbjörn uszczypał straszliwie intruza w pośladek. Omal nie wrzasnął, ale przezwyciężył ból, pospiesznie zlazł z ławki i chwycił Torbjörna za uszy. Torbjörn wbił obie ręce w jego włosy i cisnął go o ziemię. Malec nie krzyknął, tylko milczkiem ugryzł go w łydkę. Torbjörn cofnął nogę i z całej siły przydusił twarz przeciwnika do podłogi. W tej chwili jednak uczuł, że go ojciec chwyta za kołnierz i podnosi w górę niby worek z owsem. Po chwili siedział znów na jego kolanach.
— Gdyby nie to, że jesteśmy w kościele — powiedział doń — dostałbyś lanie! Jednocześnie ścisnął mu tak rękę, że Torbjörn omal nie krzyknął z bólu.
Przypomniał sobie o Synnöwe i spojrzał. Klęczała jeszcze, ale była przerażona i zdrętwiała. Teraz uczuł, że musiał uczynić coś bardzo brzydkiego. Gdy zauważyła, że na nią patrzy, zeszła z ławki i nie pokazała się wcale.
Nagle zjawił się zakrystjan i pastor.
Torbjörn przypatrywał im się uważnie. I znowu poszedł zakrystjan, a za nim pastor... On siedział na kolanach ojca i myślał:
— Czy ona się jeszcze pokaże?
Malec, który go ściągnął z ławki, siedział na małym stołeczku na drugim końcu stali i ile razy chciał wstać, dostawał w plecy kułakiem od starego jegomości, który drzemał smacznie, ale budził się zawsze w porę, by zapobiec nowej walce.
— Czy ona się wnet pokaże? — dumał Torbjörn.
Każda czerwona wstążka, jaką ujrzał w pobliżu, przywodziła mu na myśl tę, która ją nosiła, a każdy pięknie malowany obraz wydał mu się podobnym do niej, tylko postacie były nieco mniejsze od Synnöwe.
— Ach! — zauważył z radością. Oto wystawia główkę!
Ale zaledwo go spostrzegła, przybrała surową minę i schowała się.
Znowu ukazali się zakrystjan i pastor, dzwony zaczęły dzwonić, a wierni powstali z miejsc.
Ojciec powiedział coś zcicha do jegomości o jasnych włosach i obaj podeszli do ławki przeciwległej, z której kobiety również powstały.
Pierwsza wyszła kobieta jasnowłosa. Uśmiechała się podobnie, jak ten jegomość, tylko mniej wesoło. Była mała, blada. Prowadziła za rękę Synnöwe. Torbjörn zbliżył się zaraz do niej, ale odsunęła się żwawo i skryła w fałdach matczynej spódnicy.
— Idź sobie! — powiedziała.
— Ten chłopczyna — ozwała się kobieta, — nie był dotąd jeszcze w kościele?
Położyła mu dłoń na głowie.
— Jest dziś po raz pierwszy — odparł Sämund — i dlatego rozpoczął bijatykę.
Torbjörn spojrzał zawstydzony na ową kobietę, a potem na Synnöwe, która wydała mu się teraz jeszcze poważniejszą.
Wyszli razem. Rodzice zatopili się w rozmowie, a Torbjörn szedł zaraz za Synnöwe, która za każdem zbliżeniem czepiała się trwożliwie sukni matki. Tamtego chłopca stracił zupełnie z oczu. Przed kościołem starsi rozgadali się na dobre. Torbjörn usłyszał parę razy imię Aslaka, a bojąc się, by przy tej sposobności nie wspomniano także i o nim, odsunął się na bok.
— To nie dla ciebie! — powiedziała matka do Synnöwe. — Odejdź trochę od nas, moje dziecko... mówię ci, oddal się...
Synnöwe odeszła z wahaniem kilka kroków.
Torbjörn zbliżył się teraz do niej. Stali przez chwilę naprzeciw siebie i oglądali się wzajem. Nakoniec powiedziała Synnöwe:
— Pfuj!
— Czemuż mówisz pfuj? — zdziwił się.
— Pfuj! — powtórzyła z uporem. — Pfuj! Wstydź się!
— Cóż takiego zrobiłem? — spytał.
— Biłeś się w kościele i to podczas modlitwy... pfuj!
— Tak... ale to aż bardzo dawno! To ją przekonało i spytała po chwili.
— Czy ty nazywasz się Torbjörn Grunlinden?
— Tak! A ty Synnöwe Solbakken?
— Tak. Słyszałam zawsze, że jesteś taki grzeczny!
— Nie! To nieprawda! — odparł. — Jestem najgorszy z wszystkich w całym domu!
— Ach! Któż tak mówi! Tego jeszcze nie słyszałam! — zawołała Synnöwe, uderzając zdumiona chustką w książkę... Mamo! Mamo... on powiada..
— Daj że mi spokój i odejdź... — odrzekła matka. Zatrzymała się, a potem idąc wstecz, wróciła do Torbjörna, nie spuszczając z matki wielkich, niebieskich oczu.
— Słyszałem — ozwał się Torbjörn — że ty jesteś zawsze grzeczna!
— Tak... czasem... Tak mówią, gdy się pilnie uczę! — odparła.
— Czy to prawda, że u was pełno krasnoludków, czarownic i innych złych duchów? — zapytał, biorąc się pod boki. Wysunął jedną nogę i przybrał minę wyzywającą, zupełnie, jak Aslak.
— Mamo... mamo! Wiesz co on mówi! On powiada...
— Daj mi spokój... rozumiesz? I nie zbliżaj się, aż cię zawołam.
Musiała znowu cofnąć się. Szła zwolna wstecz, gryząc chusteczkę i szarpiąc ją w zębach.
— Czy to prawda, że u was w krzakach nad stawem co noc słychać muzykę? — pytał Torbjörn.
— Nieprawda!
— Czyś nigdy nie widziała krasnoludka?
— Nie!
— Ależ na miłość boską!...
— Pfuj! Nie mów tego!
— O... cóż to szkodzi! — zawołał i splunął daleko przez zęby, chcąc jej pokazać, jak daleko pluć potrafi.
— Tak... tak... strzeż się! — zauważyła. — Inaczej pójdziesz prosto do piekła!
— Tak myślisz? — spytał pokorniejszym głosem. Zawsze sądził, że conajwyżej może za to dostać bicie, a w tej chwili ojciec stał dosyć daleko.
— Kto jest u was w domu najsilniejszy? — spytał i nasunął czapkę na jedno ucho.
— Nie wiem... — odrzekła Synnöwe z zakłopotaniem.
— U nas najmocniejszy jest ojciec. Jest tak silny, że sprał nawet Aslaka, a Aslak jest silny... zaręczam ci!
— Tak?
— Oo, naturalnie! Pewnego razu podniósł w jednej ręce konia!
— Konia?
— Tak... to prawda! Sam to mówił.
Oczywiście uwierzyła i ona natychmiast.
— Któż to jest Aslak? — spytała.
— To zły chłopak! Powiadam ci, ojciec tak go sprał, jak dotąd nie zbito jeszcze nikogo na całym świecie!
— Więc wy się ciągle bijecie?
— Czasem... A wy nie bijecie się nigdy w Solbakken?
— Nie, nigdy!
— A cóż robicie w takim razie? — spytał zdziwiony.
— Matka gotuje, robi pończochy i szyje. To samo czyni Karin, ale nie tak dobrze, jak mama, bo jest leniwa. Randi zajmuje się kuchnią, ojciec i parobcy pracują w polu, albo także w domu.
Torbjörn był zupełnie zadowolony z tego, co usłyszał.
— A wieczorami — mówiła dalej — czytamy i śpiewamy. To samo robimy każdej niedzieli.
— Wszyscy razem?
— Tak!
— To musi być bardzo nudne!... zauważył.
— Nudne?... Mamo... on powiada...
Ale przypomniała sobie, że nie wolno przeszkadzać matce.
— Mam bardzo dużo owiec! — powiedziała, zwracając się doń.
— Bardzo dużo? — zdziwił się.
— Tak! A trzy z nich tej zimy są kotne. Jedna nawet, pewna jestem, będzie miała dwojaczki.
— Masz więc owce?
— Tak! I krowy i prosięta! A ty, nie masz?
— Nie!
— Przyjdź do mnie! Dam ci owieczkę. A z niej potem dochowasz się bardzo dużo owiec.
— To byłoby bardzo dobrze! — zauważył. Milczeli przez chwilę. Potem on spytał:
— Czy Ingrid mogłaby także dostać owcę?
— Któż to jest Ingrid?
— Ingrid! Mała Ingrid. Nie znała jej!
— Czy ona mniejsza od ciebie?
— Naturalnie! Taka jest, jak ty!
— O, to przyprowadź ją ze sobą! Słyszysz? Zapewnił, że to uczyni niewątpliwie.
— Dobrze! — powiedziała. — Ale ty dostaniesz, owcę, a ona prosię!
Wydało mu się to również najmądrzejszym planem. Potem zaczęli sobie opowiadać o znajomych, których zresztą mieli niewielu. Rodzice skończyli tymczasem rozmowę i musiano wracać do domu.
Tej nocy śnił Torbjörn o Solbakken. Widział mnóstwo białych owiec, a pośród nich dziewczynkę z czerwonemi wstążkami na głowie. Wraz z Ingrid rozprawiali teraz po całych dniach o spodziewanych odwiedzinach i marzyli o owcach i prosiętach, których namnożyło się tyle, że nie wiedzieli co z niemi począć. Czasem dziwowali się, że nie mogli ruszyć zaraz do Solbakken.
— Jakto? Macie iść dlatego, że ta mała was zaprosiła? Czy kto słyszał coś podobnego?
— Czekaj! Czekaj do niedzieli! — pocieszał Torbjörn siostrę. — Ja to już urządzę!
I nadeszła niedziela.
— Podobno straszny z ciebie pyszałek, kłamca i klniesz co drugie słowo! — powiedziała mu Synnöwe. — Nie będziesz mógł dostać pozwolenia na przyjście, zanim się od tego odzwyczaisz!
— Któż to powiedział? spytał zdumiony.
— Mama!
Ingrid wyczekiwała jego powrotu z niecierpliwością. Gdy jej, oraz matce opowiedział co zaszło, rzekła matka:
— A widzisz!
Ingrid nie ozwała się słowem, ale od tej chwili wraz z matką pilnowały go obie, by się nie chwalił i nie klął. Pewnego dnia doszło między nim a siostrą do starcia z powodu kwestji, czy wyrażenie: Psiakość! jest klątwą, czy nie! Ingrid dostała w skórę, a on przez cały dzień powtarzał:
— Psiakość... psiakość...
Usłyszał to wieczorem ojciec.
— Masz psiakość! — krzyknął i kopnął go tak, że padł na ziemię.
Torbjörn zawstydził się bardzo, gdyż stało się to w obecności siostry. Ale po chwili Ingrid zbliżyła się i pogłaskała go po twarzy.
Dopiero po kilku miesiącach udali się oboje do Solbakken. Potem przyszła do nich Synnöwe, a oni oddali jej wizytę i tak odwiedzali się ciągle wzajemnie, aż wyrośli. Torbjörn i Synnöwe rywalizowali ze sobą w nauce. Uczęszczali do tej samej szkoły, a Torbjörn czynił takie postępy, że zajął się nim sam pastor. Ingrid nie mogła nadążyć i brat wraz ze Synnöwe musieli jej pomagać. Nie rozłączały się obie, tak, że zwano je „turkaweczkami,“ bo zawsze były razem i miały takie same jasne włosy.
Od czasu do czasu gniewała się Synnöwe na Torbjörna z powodu jego skłonności do bijatyki. Ale Ingrid obejmowała rolę pośredniczki i godziła ich, tak, że na nowo stawali się dobrymi przyjaciółmi. Ale gdy matka Synnöwe dowiedziała się o takiej bójce, ostro zabraniała mu przybywać do Solbakken przez cały tydzień, a następnego z wielkim jeno trudem mógł uzyskać przebaczenie.
Sämundowi nie wolno było nawet wspominać o przekroczeniu syna.
— Obchodzi on się z chłopcem zbyt surowo! — biadała matka i nakazywała wszystkim milczenie.
Wyrośli wszystko troje i byli piękni i dorodni, każde w swoim rodzaju. Synnöwe była śmigła, wysoka i gibka. Miała zawsze jasne włosy, śliczną buzię i niebieskie oczy. Uśmiechała się wrozmowie do każdego, a ludzie mówili, że uśmiech jej to prawdziwe błogosławieństwo boże. Ingrid była niższa i bardziej przysadkowata, buzię miała miłą o rysach miękkich i jasne, faliste włosy. Torbjörn był średniego wzrostu, silny i piękny. Włosy miał ciemne i ciemnoszafirowe oczy, ostro zarysowaną twarz i silne członki. Ile razy wpadł w złość, twierdził, że umie tyle co nauczyciel i nie boi się żadnego człowieka w całej dolinie... z wyjątkiem ojca — dodawał w myśli, ale nie mówił tego głośno.
Torbjörn chciał przystąpić wcześnie do pierwszej komunji, ale to spełzło na niczem.
— Dopóki jeszcze jesteś uczniakiem i smarkaczem — rzekł ojciec — prędzej sobie mogę z tobą dać rady!
Stało się tedy, że Torbjörn udał się do pastora razem z Synnöwe i Ingrid. Synnöwe także długo czekała — zaczęła bowiem szesnasty rok życia.
— Nie można nigdy być dość dobrze przygotowaną do należytego złożenia wyznania swej wiary! — powiedziała matka, a Guttorm Solbakken dał na to swe zatwierdzenie.
To też sprawa przeciągała się tak długo, że już zjawili się konkurenci. Jeden syn pewnego dostojnika, drugi bogaty sąsiad.
— To za wcześnie! — twierdziła matka. — Wszakże nie jest jeszcze konfirmowana!
— No, to chodźmy do pastora! — oświadczył Guttorm.
Ale Synnöwe sama nie wiedziała nic o konkurach. Kobiety z plebanji bardzo ją lubiły i zapraszały często na pogadankę. Torbjörn i Ingrid nie byli tam dopuszczani i gdy pewnego razu któryś z wyrostków zauważył:
— Czemu się nie bierzesz do rzeczy? Inny ci ją porwie z przed nosa! — niefortunny doradca miał za chwilę podbite oko. Weszło w zwyczaj, że prześladowano Torbjörna wzmiankami o Synnöwe i to doprowadzało go zawsze do szalonej pasji.
Skutkiem tych przycinków doszło raz do wielkiej, z góry ułożonej bijatyki w lasku przylegającym do plebanji. Liczba tych, z którymi miał walczyć Torbjörn, wzrastała ciągle, tak że w końcu miał całą falangę przeciwko sobie. Dziewczęta, któreby były mogły interwenjować, wyruszyły z domu tak, że z Torbjörnem było źle. Nie chciał się poddać, przeciwnicy nastawali coraz to ostrzej, bronił się przeto i wówczas padł nie jeden cios świadczący potem długo o tem, co zaszło. Rozniosła się też wieść o tem, co dało powód do utarczki, i w całej dolinie zawrzało.
Następnej niedzieli nie chciał iść Torbjörn do kościoła, a gdy miano znowu udać się do pastora, udał, że jest chory. Ingrid poszła sama. Gdy wróciła, spytał Torbjörn, co mówiła Synnöwe.
— Nic! — odrzekła Ingrid.
Gdy znowu poszedł z siostrą, wydawało mu się, że wszyscy nań patrzą, a konfirmanci śmieją się zeń pocichu. Synnöwe przybyła tego dnia później i długo przebywała na plebanji. Obawiał się usłyszeć wyrzuty od pastora, zauważył jednak niebawem, że pastor i ojciec jego byli jedynemi w całej dolinie, którzy nic o bijatyce nie wiedzieli. Tedy sprawy stały dobrze, łamał sobie tylko nad tem głowę, jak zdoła porozumieć się z Synnöwe. Po raz pierwszy nie śmiał prosić Ingrid o pośrednictwo. Po skończeniu nauki udała się Synnöwe z powrotem na plebanję. Czekał póki byli w podwórzu inni, ale wreszcie musiał iść. Ingrid odeszła już dawno do domu.
Następnego dnia Synnöwe przyszła pierwsza i przechadzała się z jedną z młodych panien z plebanji i jakimś pankiem po ogrodzie. Panna wykopała z ziemi kilka kwiatków i dała je Synnöwe, a młodzieniec pomagał, zaś Torbjörn stał pośród innych i słuchał. Tłumaczono Synnöwe, tak głośno, że słyszał każde słowo, jak należy zasadzić owe kwiaty, a Synnöwe przyobiecała, że uczyni to sama, jaknajdokładniej podług przepisu.
— Sama nie potrafisz! — zauważył młodzieniec, a Torbjörn zapamiętał to sobie.
Gdy Synnöwe znów połączyła się z resztą zebranych, wszyscy okazywali jej jeszcze więcej względów niż zazwyczaj. Ale ona zbliżyła się do Ingrid, wzięła ją na bok, usiadły na ławce i zaczęły rozmawiać. Dawno już nie nagadały się ze sobą porządnie. Torbjörn stał zdala i patrzył na piękne, zagraniczne kwiaty Synnöwe.
Tego dnia wracała ona razem z innymi do domu.
— Czy mogę ci odnieść kwiatki? — spytał Torbjörn.
— Dobrze, proszę! — odparła życzliwie, nie patrząc nań jednak.
Wzięła Ingrid za rękę i poszły przodem. W pobliżu Solbakken przystanęła i zaczęła się żegnać z Ingrid.
— Ten mały kawałek, jaki mam do domu, zaniosę sobie sama! — powiedziała, biorąc koszyk, który postawił Torbjörn.
Przez całą drogę zamierzał prosić, by mu pozwoliła zasadzić kwiaty. Ale nie mógł wy dusić słowa, a tymczasem ona obróciła się szybko i odeszła. Nie mógł teraz o niczem innem myśleć, jak tylko o owem sadzeniu kwiatów.
— O czem rozmawiałyście? — spytał siostry, gdy wrócili do domu.
— O niczem ważnem! — odparła.
Gdy już wszyscy spali, ubrał się Torbjörn z powrotem i wyśliznął pocichu z domu. Była piękna, cicha, ciepła noc. Chmury na niebie były fantastycznie spiętrzone, a w przerwach między niemi widniał ciemny granat usiany gwiazdami. Wydawało się, że przez one przerwy spogląda ktoś na ziemię, jakby przez okna.
Wokoło było pusto, ani jednego nie widział człowieka. Tylko koniki polne ćwierkały. Odezwała się czasem z prawej strony przepiórka, odpowiedziała jej druga z lewej strony drogi i znowu rozbrzmiewały koniki. Torbjörnowi wydawało się, że kroczy za nim jakaś świta śpiewaków, chociaż nie było nikogo. Las rysował się siną linją, ciemniejącą im bardziej w górę się wspinał, a czuby drzew tonęły w białej mgle. Z głębi lasu dochodził bulgot zapamiętałego cietrzewia, kłócącego się ze sobą samym i przeraźny powrzask sowy. Łomotał też gdzieś w dali wodospad i dzisiaj właśnie roztętnił się głośniej, niż zawsze. Zdawało się, że zbudził się, by podpatrywać co Torbjörn robi tutaj po nocy. Chłopak zboczył ze zwyczajnej drogi, ruszył na przełaj przez pola i znalazł się niebawem w małym ogródku Synnöwe, tuż pod oknem piwnicznem. Nad owem oknem znajdowało się okno sypialni Synnöwe. Stanął, rozejrzał się wokoło i zaczął nadsłuchiwać. Ale pusto i cicho było wokół. Potem wyszukał narzędzia ogrodnicze, rydel i grabie, których potrzebował. Jedna grządka była przekopana, ale ukończono ledwo mały kawałek. Tkwiły w tym kawałku dwa kwiatki. Widocznie Synnöwe spróbowała, jak będą wyglądały.
— Biedactwo zmęczyła się — pomyślał — i zaprzestała roboty! Do tego potrzeba mężczyzny!
Wziął się energicznie do pracy. Nie czuł najmniejszej chęci do snu i nigdy żadna praca nie wydała mu się tak łatwą. Przypomniał sobie najdokładniej przepis, jak kwiatki mają być sadzone, przed oczyma stanął mu ogród plebański i wszystko zrobił, jak tam było.
Noc mijała szybko, ale nie spostrzegł tego wcale. Nie odpoczywając niemal, przekopał całą grządkę, zasadził kwiatki jeden po drugim, zmieniając ich rozmieszczenie, jeśli mu się wydawało, że tak piękniej będzie. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie w okno, chcąc wiedzieć, czy ktoś nań nie patrzy. Ale nigdzie nikogo nie było, nie zaszczekał nawet pies. Cisza panowała zupełna, aż do chwili kiedy zaczęły piać koguty i ptaki zrywały się w lesie, pozdrawiając go wesoło.
Stał, poprawiając jeszcze i przyklepując ziemię, i w tej chwili; przyszły mu na myśl bajki Aslaka, który gadał, że w Solbakken żyją krasnoludki i czarownice.
Spojrzał w okno i uśmiechnął się. Co też powie Synnöwe, gdy wstanie: i spojrzy na owe kwiatki? Zrobiło się już całkiem jasno, ptaki darły się w niebogłosy, przesadził tedy płot i pospieszył do domu. Nikt nie będzie wiedział, że był w Solbakken i pracował przez noc. Ta tajemnica sprawiała mu radość niewymowną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.