Tajemnice stolicy świata/Tom I/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Leona i Schlewe w ściślejszych zostawali z sobą stosunkach aniżeliby ktoś mniemał! Starannie unikali wydać się ze swoim związkiem, aby pod zasłoną tajemnicy tém pewniej działać mogli.
Oboje nienawidzili hrabiego de Monte Vero! Nienawidzili go i obawiali się tém bardziéj, po rozchwianiu się trzeciego już ich zamachu na jego życie.
Leona wiedziała, że Eberhard może ją zrujnować, poniżyć, a nawet pod pręgierzem postawić, bona przeszłe jéj grzechy, jak widzieliśmy, posiadał dowody, bo prócz tego znał ciężką i udręczającą tajemnicę jéj życia, odnoszącą się do jéj matki.
Ale dzika dusza téj kobiety ambitnéj, pragnącéj potęgi i wysokości, nie przerażała się nawet myślą, że nieszczęsna chciwość powiększa jeszcze jéj nienawiść dla Eberharda. Znała jego niezmierne bogactwa i wiedziała, że dojdzie do nieograniczonego ich posiadania, skoro Eberhard nagle umrze, a dziecię ich za nim pójdzie! Byłaby jedyną dziedziczką milionów, nieprzeliczonych summ, za pomocą których błyszczećby mogła jak podziwiana, uwielbiana księżna!
Ale Leona z trzech powodów nienawidziła Eberharda! — Z każdym tygodniem oplątywał on coraz bardziéj księcia Waldemara w swoje sieci — ten zaniedbywał jéj, zapominał o niéj, jakby go jakaś tajemna siła pociągała ku hrabiemu de Monte Vero, usuwał się także coraz bardziéj z pod wpływu swojego cienia i to właśnie spowodowało szambelana von Schlewe, że coraz ściśléj sprzymierzał się z Leoną, bo przewidywał, że władza jego kona.
Blady, wiecznie uśmiechający się baron, przed pojawieniem się hrabiego de Monte Vero zajmował przy dworze jedno z najbardziéj wpływowych miejsc. Potém obałamucił księcia Waldemara, dla wywierania za jego pośrednictwem coraz większego nacisku, i zarazem nie zapominał o krôlowéj, która go jako bogobojnego człowieka nad wielu innych członków dworu przekładała.
Teraz Eberhard nietylko zaćmił go w oczach obojga królewskich małżonków, tak, iż on sam i jego liczne stronnictwo coraz dotkliwiéj czuło, że tylko wola i rady tego dorobkowicza utrzymują się, ale też i w oczach księcia, którego szambelan dotąd w swych ręku tak pewno trzymał.
Wielki zatém był czas do wysadzenia wszelkich min, byle tylko tego obcego hrabię zgnieść, wprawić w podejrzenie lub z drogi usunąć — wypadało niczego nie oszczędzać, nic się nie lękać — a jak wkrótce poznamy, szambelan von Schlewe był bardzo zręcznym i chytrym przeciwnikiem.
On to doradził, aby hrabina Ponińska wstąpiła do klasztoru w Heiligsteinie, on przyrzekł jéj tam miejsce przełożonjé — on ułożył plan, działając wspólnie z nią ztamtąd, zarazem działać i na dworze! Była to wyprawa pod zasłoną głębokiéj, tajemniczéj ciemności — powolne, lecz pewnie zbudować się mający upadek hrabiego de Monte Vero. Chcieli oni bądź co bądź nietylko hrabiego, ale i jego dziecię dostać w moc swoją, — dziecię, o ktorém von Schlewe, nie domyślając się, że Leona była jego matką, wiedział dosyć dla umęczenia i doświadczenia serca Eberharda! Czynił więc sobie najsurowsze wyrzuty, że niepomny na korzyści, jakieby osiągnął z posiadania Małgorzaty, wypchnął ją owéj nocy z zamkowéj werandy. Nie tracił jednak nadziei, że przy pomocy Pająka i Furscha dostanie jeszcze w moc swoją opuszczoną kochankę księcia, i że wtedy będzie miał w ręku narzędzie, za pomocą którego nietylko Eberharda wciągnie w śmiertelną walkę, w ktôréj zapewne ojcowska miłość odniesie zwycięztwo, lecz jeszcze tak go skrępuje, iż upadek hrabiego niezawodnie nastąpi.
Wróćmy teraz do owéj styczniowej nocy, w ktôréj nieszczęśliwa Małgorzata, porzuciwszy dzieci swoje, jakby szaleństwem gnana i podżegana, uciekając padła pod okrytemi śniegiem drzewami. Gdyby omdlenie jéj trwało tak długo, pókiby nie przeszło w sen, którym lodowate zimno zwodniczo przejmuje rozkosznemi marzeniami, byłaby umarła; umarłyby i dzieci, które okryła częścią swojéj ubogiéj odzieży i z dala przy cmentarzu pomiędzy drzewami położyła.
Lecz Bóg inaczéj mieć chciał.
Małgorzata nagle ocuciła się, jakby ją głos jakiś wołał, — kilka minut, w ciągu których nieprzytomna przeleżała na śniegu i liściach, wydały się jéj długiemi godzinami, — przetarła czoło i oczy, — odzyskała przytomność, a z nią cały ogromny ciężar nieszczęścia.
— O mój Boże! zawołała nagle, prędko się zrywając, moje dzieci — oboje — cóżem uczyniła, ja nieszczęśliwa! Moje dzieci umarły, zmarzły — a ja je zamordowałam! Daléj — śpiesz z powrotem! Gdzie to było? gdzie twoja drżąca ręka w straszliwej rozpaczy położyła ję na drodze? gdzie to było? — o Matko Bożka! dopomóż mi — zmysły tracę — ratunku — ratunku! Tam, — tak, tak, tam przy cmentarzu.... Szybko, szukaj ich, ogrzéj przy piersi!
Małgorzata pośpieszyła na powrót po śniegu do owego miejsca na drodze, w którém najprzód położyła jedno dziecię — z gorączkową niecierpliwością spojrzała w koło — czy ją miejsce zmyliło? Czy tu były dwa drzewa przy drodze, których gałęzie tak nizko spadały? Nachyla się — tutaj położyła dziecię — świadczą o tém liście, z których własnemi rękami pierwéj śnieg otrzęsła — ale miejsce jest próżne — dziecka już nie znalazła!
Czy jéj się śniło, że pierwéj jedno dziecię, a późniéj w niejakiéj odległości drugie położyła? Okropna boleść! Małgorzata śmiertelną trwogą przejęta ruszyła daléj — nakoniec doszła do właściwego miejsca — krzyknęła uradowana — postrzegła, że na liściach coś się porusza — było to jéj dziecię! Ale tylko jedno — drugiego przy niém nie znalazła! Wzięła je, a na jéj bladém obliczu obok okropnéj trwogi widać było wyraz nieopisanéj rozkoszy, która przejmuje matkę, gdy swój klejnot do piersi tuli, i znowu pośpieszyła daléj, szukając pod każdém drzewem, oglądając każde miejsce na drodze.
Nadaremnie — jedna część jéj duszy znikła bez śladu! Niewypowiedziany ból ściskał jéj piersi, bo teraz dopiero, gdy chaos walczących uczuć i cierpień przemienił się we wszechmocne uczucie macierzyńskiéj miłości, obudziła się w niéj cała niebiańska potęga tego uczucia. Nabrała nowych sił, nowéj odwagi — mimo wszelkich — udręczeń i wycierpianego niedostatku uczuła się silną — była matką, która o dzieci swoje dbać powinna! Nie wiedząc jak sobie zaradzić, stała tam — gdzie się mógł podziać drugi jéj klejnot, którego nadaremnie szukała? Nigdzie nie było słychać ani widać żadnego człowieka! — nocna cisza panowała w zwierzyńcu i na drodze! Ciągle więc krążyła między drzewami, nową nadzieją kierowana — i ciągle powtarzać sobie musiała, że nadzieja była daremna!
Wtém ozwał się w niéj głos wewnętrzny: Podziękuj Najświętszéj Pannie, grzesznico, że ci dozwoliła znaleźć i uratować ten jedyny klejnot — i uważaj to za karę i próbę Niebios, że ci drugi zabrały i przechowały! Padniéj na kolana i módl się. Coby się z tobą było stało, gdybyś dzieci, które ci Bóg powierzył, z twojéj winy znalazła nieżywemi? Módl się i pokutuj!
Małgorzata teraz jeszcze szczerzéj i wdzięczniéj przytuliła małą istotę do serca — poczém okryła ją ciepło w chustkę i odmawiając modlitwę, odeszła z miejsca, w którém część swojéj duszy postradała, lecz także i drugą część odzyskała!
Już szarzeć zaczynało, gdy śpieszyła przez przedmieście — podobna do strudzonéj żebraczki błąkała się pomiędzy nizkiemi domami, a miłosierne kobiety, widząc dziecię u piersi młodéj matki, podawały jéj jadło i napój.
— Gdzież chcecie iść dzisiaj po takim lodzie i śniegu? troskliwie pytały nieznajoméj.
Małgorzata ruszyła ramionami i spojrzała w niebo, jakby powiedzieć chciała:
Ja sama nie wiem — Bóg to raczy wiedzieć!
Jak koczująca kobieta, jak przekleństwem obciążona, nigdzie nie mająca przytułku ani miejsca do spoczynku, jak Ahaswerus, na wieczne tułactwo, na wieczne życie skazany, dla odpokutowania za przekleństwo — tak wlekła się Małgorzata z dzieckiem, z delikatną dziewczynką daléj, a daléj! Bez domu i miłości — opuszczona i od wszystkich odepchnięta, nie miała nic prócz klejnotu, który niosła na ręku! A Bóg tę małą istotę, któréj z macierzyńską miłością broniła i strzegła, opatrzył znakiem, aby w razie gdy matka przez nieprzewidziane nieszczęście i tę ostatnią pociechę utraci, znowu poznać ją mogła.
Dziwne zrządzenie! Na małém ramieniu uśmiechającego się do matki stworzenia znajdowało się pięć czerwonawych kropek, utworzonych jakby przez nabranie żył — właśnie w tém samém miejscu, gdzie się szambelan von Schlewe dotknął Małgorzaty palcami, strącając ją z werandy.
Ucałowała ten znak dziecka i szczęśliwa spojrzała mu w oczy — i ona opuszczona miała skarb, do którego się chociaż boleśnie uśmiechała — i ta także biedna żebraczka miała swój klejnot, który ją równie obficie, a może jeszcze obficiéj uszczęśliwiał, jak złotem i aksamitem świetniejącą damę znakomitego rodu dziecię, które jedwabiem i koronkami otula — i ona strzegła je od zimnego przeciągu powietrza, na swojém miękkióm, delikatném łonie! — Sama okrywała je w swoją odzież, którą chętnie z niém podzielała, raczéj sama trzęsąc się od mrozu, aniżeli dozwalając cierpieć jedynemu klejnotowi.
I czyliż ta matka nie jest godniejszą podziwu, czyliż piękną aureolą świętości rozjaśniona, nie stoi wyżéj dla nas, niż owa bogata dama, która w dostatkach dziecię swoje najpieszczotliwiéj wychowuje?
Biedna Małgorzata, nie mająca schronienia, wielokrotnie znękana, sama z radością cierpiała największą nędzę, byle tylko dziecię swoje zachowała! Ze szczerą miłością cisnęła je do serca, jakby powiedzieć chciała: Tyś nie powinno tułać się tak jak ja! Tutaj, tutaj, aniołku jest twój dom! Na mojéj piersi masz usypiać — moje, oko czuwa nad tobą! O tyś szczęśliwe — jeszcze tego nie pojmujesz! Tyś szczęśliwsze odemnie, ty masz matkę, która cię kocha — prawie ci tego zazdroszczę! — Patrz, ja nie mam żadnéj duszy, któraby mnie kochała! Ale ponieważ wiem, jak to niewypowiedzianie boli, więc cię témbardziéj, tém czuléj kochać będę, aniżeli inne matki swoje dzieci, tém pilniej będę cię strzegła, tém wierniéj do serca tuliła. Ach! zgroza mnie przejmuje, gdy pomyślę, że mogłam była stać się twoją morderczynią, że zaślepiona i obłąkana, ciebie i drugą małą istotkę od siebie odepchnęłam! Chwila ta ciężką karę przyniosła i wiecznie mnie prześladować będzie!
Czyliż mnie matka moja nie oddała także cudzemu miłosierdziu? Czy twój utracony bliźniaczek braciszek dostał się w ręce uczciwych ludzi?
Małgorzata z nieopisaną rozkoszą spojrzała na dziecko, spoczywające na jéj ramieniu i całą jéj pociechę stanowiące.é
— Jak spokojnie śpisz, jak się uśmiechasz, ty najdroższe mi na świecie! Zdaje mi się, że jego obraz odbija się w twoich rysach, że mi przypominasz tego, do którego wiecznie należy dusza moja! On mnie opuścił i zapomniał — on dla mnie niedostępny i stracony — a jednak muszę go kochać gorąco i wiecznie! Kiedy się całuję, zdaje mi się, że jestem bliżój niego; kiedy na ciebie patrzę, mam przed oczami jego rysy.
— Ale — tu Małgorzata uczuła niezmierną trwogę — jeżeli twój braciszek bliźniaczek umarł lub zmarzł na drodze — to ja go zabiłam! O mój Boże — umarł! W rozpaczy zapomniałam o miejscu! Ludzie znaleźli małego trupka — ludzie będą mię poszukiwali! Dzieciobójczyni pójdzie pod pręgierz, kat ma do niéj prawo! Biada, biada ci nieszczęśliwa! Ukryj się, uciekaj!
I codzień bardziéj przejmowała ją nietylko obawa poszukujących, lecz i wyrzuty sumienia. Gdy nadszedł wieczór, gdy nocna cisza zaległa drogi w zwierzyńcu, błąkała się ciągle po pod cmentarnym murem, zmierzając ku książęcemu pałacowi, jakby dziecięcia swojego szukała! Po upływie kilku tygodni, skoro tylko opuściła to miejsce, zdawało się jéj, że powinna znowu tam wrócić, szukać i znaleźć jakiś ślad — i znowu wszystko, było daremne! Straciła spokojność życia!
Podczas jednéj ostrém zimnem przejmującéj nocy, starannie okrywając dziecię, pośpieszała dalej z miejsca, na ktôrém została dzieciobójczynią, dążąc przez zwierzyniec — w lesie było cicho — tylko śnieg skrzypiał na drodze pod jéj nogami — czarne pnie drzew wydawały się jéj z daleka czatującemi, pochylonemi postaciami — ale nie bała się, lecz pogrążona w myślach szła daléj. Gdzie niegdzie ukazywał się już leśny mech, bo słońce w ostatnich dniach przygrzewające, już śnieg stopiło. Żywo przeskakiwał zając lub dziki królik, które głodem zmuszone miejsc takich szukały w nocy, a teraz strwożone zbliżaniem się samotnéj, do swoich kryjówek uciekały.
Strumienie w odleglejszéj części zwierzyńca przemienione w jeziora z małemi wysepkami, po których w lecie pływano gondolami, kilkakrotnie przerzynały gęstwinę, a na drogach liczne mostki brzozowe albo żelazne przechodziły przez te lodem jeszcze pokryte strumienie.
Małgorzata dostała się do miejsca, w którém most Lwów przechodził przez szeroką część wód, po brzegach błotnistych. Za nim stały ławki, na których w lecie chętnie siadywali spragnieni leśnego powietrza mieszkańcy stolicy, przypatrując się wodzie i malowicznym gruppom drzew, które teraz puste w ciemnych zarysach występowały. Tu szły drogi w rozmaitych kierunkach. Tam znowu o kilka kroków przed nią znajdował się długi i szeroki most, który na końcach zdobiły spoczywające lwy. Te przez czas i pogodę zupełnie poczerniałe żelazne zwierzęta, wśród nocnej ciemności i samotności szczególne sprawiały wrażenie.
Gdy Małgorzata zbliżyła się do krzaków, przez które wązka droga wiodła do mostu, nagle ujrzała po prawéj stronie w gęstwinie ciemne zarysy chatki, w lecie zamieszkiwanéj przez jednego ze strażników zwierzyńca, którzy przez ten czas muszą pilnować zakładów i służbę swoją pełnić.
Małgorzata zbliżyła się do téj z desek zbitej i pokrytéj chatki i słuchała — postanowiła szukać tu z dzieckiem schronienia na tę mroźną noc, bo zaledwie już była w stanie ochronić dziecię od ostrego powietrza, chociaż przy piersi je trzymała.
Nie było słychać żadnego głosu. I kogóż zresztą można było znaleźć w téj nędznéj chatce, leżącéj w głębi zwierzyńca?
Małgorzata przystąpiła do nizkich drzwi bez zamka i zasuwy, i lekko a ostrożnie nacisnęła je.
Uderzyła ją woń stęchlizny — otoczyła głęboka ciemność; przestrzeni, w którą weszła, nie oświetlał nawet promyk księżyca.
Ale nagle usłyszała mocny, regularny oddech.
Tuląc do siebie dziecię, stała cicho i słuchała.
Nie było wątpliwości — jakaś istota tu w nędznéj chatce miała schronienie!
Małgorzata mocno otworzyła oczy i starała się prędko przyzwyczaić je do ciemności, aby przez nią przejrzeć mogła.
Z ust jéj wybiegł lekki okrzyk przestrachu, jaki nas zwykle opanowywa, gdy w podejrzaném miejscu nagle postrzeżemy przedmiot bezkształtny i trudny do poznania.
W kącie, bardzo blizko niéj, leżała skurczona jakaś istota, a trudno było poznać czy to człowiek czy zwierzę! Małgorzata odskoczyła przerażona, chcąc się na powrót dostać do dzieci, ale przytém mocno wpoiła wzrok w istotę, która się teraz poruszać zaczęła.
— Kto tam? zapytał głos ostry. Odpowiadaj! Kto jesteś?
— Widzę, że jesteście kobietą, — zlitujcie się nademną, nie mam schronienia.
— To i tobie tak się powodzi jak mnie, moje dziecko, zaśmiał się gruby głos; jest tu miejsce dla nas obu! Gdzie śpi hrabina Ponińska, tam ty zapewne uśniesz wygodnie!
I jak się zdawało, stara, skurczona osoba podniosła się, a Małgorzata po szczególnych jéj słowach obejrzała się strwożona i zdziwiona, bo mnie mała, że widzi przed sobą waryatkę.
— Zamkniéj drzwi, moje dziecko, powiedziała przystępując bliżéj i zaglądając jéj w oczy, bo najdzie tu jeszcze więcéj zimna! A co to masz?
Małgorzata obawiając się, aby ta odstręczająca nieznajoma nie wydarła jéj najukochańszego dziecka, które ręką dotknęła, cofnęła się z niém.
— Oho! czy to pożyczane — czy twoje własne? Taka jeszcze młoda, jak ja niegdyś, tak, dawno to już temu, i wszystkie graty licho wzięło! mruknęła stara, wyglądająca na dosyć silną, a przynajmniéj miała twarz pełną i okrągłą. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat. Rzadkie włosy świadczyły, że ich dawno nie czesała, były potargane i siwawe, miała na głowie stary, podarty, pozszywany welon, pod brodą związany. Z rysów téj wałęsającéj się staréj znikła dawniejsza piękność i wyniosłość, zgrubiały i zordynarniały, pokrywała je miedziana barwa, usta miała brzydkie i szerokie, oczy bez blasku. Ramiona okryła podartą wełnianą chustką, która spadała na łachmaniastą z jednéj strony rozprótą suknię, tak, że widać było bardzo już zużytej trzewiki.
— Tak to zwykle bywa na starość, mruknęła grubym swoim głosem; ale ty znajdziesz sobie łóżko lepsze, niż ta wilgotna ziemia tutaj, ty jesteś młoda i ładna. Nie trzeba było tak wcześnie zaczynać! Na cóż tak usuwasz dziecię? uspokój się, ja mu nic złego nie zrobię!
Małgorzata usiadła na staréj ławie, stojącéj na boku pod ścianą, nie mówiła ani słowa, nieustannie uważała na zagadkową staruszkę, o któréj myślała, że niezawsze wie co mówi.
— Dla czego włóczysz się z tym ciężarem, ty głupiuchna? Sama nie masz kawałka chleba, a dziecka oddać nigdzie nie chcesz? Zanieś je do jakiego bogatego domu i połóż przed kosztownie rzeźbionemi drzwiami! A może myślisz, że dziecko wynagrodzi ci twoją nędzę i trudy — ha, ha!
Stara śmiała się wesoło i znowu swój kąt zajęła.
— Ale przychodzi mi myśl: Znasz ty hrabinę Ponińską? która ma mieszkać w mieście? Może ją widziałaś, albo słyszałaś?
Małgorzata zaprzeczająco poruszyła głową.
— To moja rodzona córka! Tak, tak, patrzysz na mnie zdziwiona. Kiedyś po uszy opływałam w bogactwach; kiedy byłam młoda, cesarz leżał u nóg moich i całował moje ręce, ha, ha! — teraz piękna W. już stara, szkaradna żebraczka, cesarz umarł — przepych przepadł! Życie to sen!
Małgorzata zamyśliła się; czy też z nią nie działo się podobnie, jak z tą nieszczęśliwą starą, która szydziła ze swojego losu?
— A teraz jesteście tak ubodzy i opuszczeni? zapytała.
— Biedna i opuszczona, tak, tak, któż się o mnie będzie troszczył! Leona, moja córka, jest jeszcze znakomita i dumna, aż przyjdzie czas, że mi żebrać pomoże, teraz wstydzi się mnie! Ale i ona zgubiona, zgubione jéj dzieci, jeżeli ma jakie, zgubione wszystko, co pochodzi odemnie, bo matka moja przeklęła mnie, a ojciec z powodu mojéj hańby odebrał sobie życie. Biada temu, kogo dotknie macierzyńskie przekleństwo! spada ono z dziecka na dziecko, aż do setnego pokolenia!
Cóż to lodem ścięło serce Małgorzaty po tych głucho wymówionych słowach? Dla czego dusza jéj zadrżała? Nie mogła przecięż domyślić się, że uboga żebraczka, którą w chatce znalazła, ta niegdyś kochanka cesarza, która przez zbytki i rozkosze w najgłębszą przepaść wpadła, że ta żebrząca hrabina, na którą policya umyślnie nie zważała, jest matką jéj matki!
Jednego z następnych wieczorów, gdy Małgorzata znowu starą żebraczkę w chatce zastała, ze straszném szyderstwem z całego świata, ta opowiedziała jéj historyę swojego życia, drogę z przecudnego salonu ogrodowego w jéj zamku z szumiącemi wodotryskami i czerwono kwitnącemi kwiatami, przez monarsze salony i najwyszukańszy przepych aż do żebraczego kija; od złoconych świecideł aż do łachmanów, od piękności i młodości aż do haniebnéj starości!
Dziwne zrządzenie! Cesarska kochanka trafiła na swoją wnuczkę, aby jéj opowiedziała o przekleństwie, dytykającém ją i jéj potomków, o przekleństwie, które na opuszczonéj Małgorzacie tak się okropnie sprawdziło!
Obie spokrewnione, nie domyślające się tego, siwa żebraczka jeszcze nie lękająca się grzechu, nizko upadła matka pięknéj Leony, widziała, że ta, która w zaufaniu szukała obok niej schronienia w nędznéj chatce, posiada więcéj niż ona. Na co nie liczy nikt inny, prócz téj wewnętrznie i zewnętrznie upadłéj i zepsutéj starej, to głód i pragnienie w niéj obudziły; co każdy inny uważałby za grzech śmiertelny i czegoby się obawiał, to nie przerażało zgoła téj w występkach posiwiałéj hrabiny, zawsze wybornie umiejącéj usprawiedliwiać swoje czyny, chociażby najprzewrotniejsze.
Małgorzata przez ciągle ponawiany pobyt u żebraczki stała się tak spokojną, iż usnęła, trzymając dziecię na ręku, a snu tego bardzo potrzebowała!
Zewnątrz w zwierzyńcu wiał pierwszy wiosenny wiaterek, śnieg znikał coraz bardziéj, drzewa pękały, a na mchu można już było gdzie niegdzie postrzegać drobne trawki i źdźbła. Byle tylko spadł ciepły deszczyk, te krzaki przez jedną noc pozielenieją, a czego jeszcze brakuje, to wyrodzą promienie coraz bardziéj przygrzewającego słońca; ptaszki śpiewały już ciesząc się wiosną, a w dzień rozlegało się dalekie kucie dzięcioła. W nocy jeszcze większe panowało życie w krzaczastych częściach parku; starzy przyjaciele przyrody, ludzie nie mający mieszkania, albo z pod prawa wyjęci, opuściwszy przedmieściowe szopy, w których niepewne zimą mieli schronienie, odszukali swoich letnich kwater, nie zważając na trochę wilgoci i zimna, bo umieli zaradzić sobie suchém liściem, i żyli przyjemną nadzieją z każdym tygodniem wzrastającéj piękności przyrody.
Chatkę, w któréj od niejakiego czasu hrabina Ponińska i biedna Małgorzata noce przepędzały, już w dzień obejrzał był strażnik zwierzyńca, który zauważył wprawdzie samowolne wkwaterowanie się, ale nie mówił o tém ani słowa, jako o rzeczy zwyczajnéj, i nie myślał wcale zabraniać tego, może przez litość, może z obawy, bo wiedział, że kobiety korzystały z chatki i niechciał ich uważać na równi z nocnymi najemnikami zwierzyńca. Zawsze tak postępował, jakby nic o nich nie wiedział. Za kilka tygodni chatka sama przez się stanie się nieużywalną, bo on w niéj sypiać będzie.
— Już tu ostatnią noc jesteśmy, powiedziała po niejakim czasie stara żebraczka do Małgorzaty, gdy tu weszła do przestrzeni, która jéj tak długo za nędzne schronienie służyła. Teraz, dozorca zajmie swoje letnie mieszkanie!
— Ha, to znajdę sobie gdzie indziéj mały kącik, bo muszę być tu blizko, inaczéj nie będę spokojna!
— Co wieczór chodzisz do zamkowéj alei około cmentarza; czy ciągle jeszcze myślisz, że znajdziesz ślad twojego dziecka? Bądź kontenta, że o jedném tylko myśleć musisz; dla mnie i tego byłoby już za wiele.
Małgorzata spojrzała na kobietę bez serca.
— Zapytaj kiedy grabarza, radziła stara, ale ostrożnie, bo inaczéj wtrącą cię do więzienia; spytaj okolicznie, czy niedawno nie pochowano małego dziecka? może się czego dowiesz, — dobra noc!
Stara udawała strudzenie, zajęła znowu swój kącik i skurczyła się; tak zwykle sypiała, od lat wielu do tego przywykła. Małgorzata położyła się po drugiéj stronie chatki na liściach i mchu, trzymała dziecię na ręku, i tak usnęła. Siedząc to opierała głowę o deszczaną ścianę chatki, to opuszczała ją na bok; we śnie marzyła, że siedzi w zamku księcia na kosztowném marmurowém krześle, że ręką trzymała koronę, na którą patrzała z radością i dumą, bo tę koronę darował jéj ukochany, aby się w nią ubrała jako jego małżonka.
— Ależ ja jestem tak uboga i opuszczona, chciała mu ciągle powtarzać.
— Nie tak uboga i opuszczona, odpowiadał jéj Waldemar: moją masz być, ta korona ciebie ma przyozdobić!
Ale gdy Małgorzata ujrzała księcia przemawiającego do niéj gdy z błogim uśmiechem, zapominając o braku i nędzy, chciała pośpieszyć w jego objęcia — wtedy uśmiechnęła się do niéj blada, obrzydła twarz jego szambelana; przy — czołgał się do niéj, przypatrywał się jéj, jakby w nadziei, że ona go nie widzi, nie poznaje, kościstemi palcami sięgnął po koronę, którą w ręku trzymała, pragnąc ją wydrzeć; podchodził coraz bliżéj, chciała odskoczyć, ale członki jéj były strudzone, chciała wołać o pomoc, ale język wymówił jéj posłuszeństwo, usta nie mogły wydać żadnego głosu — więc zgrzytający nieprzyjaciel jéj życia pochwycił za koronę, i w jednéj chwili wydarł jéj takową. — Małgorzata obudziła się — sen jéj sprawdził się! Przetarła oczy, bo obrazy które przed jéj duszą stały, nie tak prędko znikły, serce jéj biło gwałtownie, na czoło wystąpiły krople zimnego potu.
Co się z nią stało? czy jéj koronę wydarto? Nie, nie, zabrano jéj dziecię! Kto był tak okrutnym złodziejem? Szambelan? Nie! Więc to musiała być stara żebraczka. Małgorzata słyszała jeszcze jéj uciekające kroki, zerwała się zatém, musiała odzyskać dziecię swoje choćby to życiem przypłacić miała.
To co się przytrafiło, było tylko następstwem pełnego obawy snu — bo zaledwie zasnęła, stara żebraczka cicho podniosła się ze swojego legowiska. Na przedmieściu przebywało towarzystwo konnych sztukmistrzów, zamierzające udać się w dalszą podróż; kupowało ono u biednych matek bardzo młodziutkie dzieci, i od maleństwa do swoich celów sposobiło — tam stara chciała zanieść dziecię Małgorzaty! Nadaremnie podczas ostatnich nocy czatowała na sposobność, a teraz nadeszła stosowna chwila — młoda matka spała nic się nie domyślając; cicho przybliżyła się do niéj stara, ręka jéj nieco na bok osunęła się, tak, że tylko lekko przytrzymywała dziecię.
— Co ty z niém będziesz robiła? ono tylko ciężarem dla ciebie, mruczała stara. Obudzisz się, ale ja już w téj chwili będę daleko, pobiegniesz za mną, ale w krzakach mnie nie dogonisz. Ty głupia marnujesz miłość, ja cię od ciężaru uwolnię!
Małgorzata oddychała prędko i ciężko, niby jakaś straszna zmora ją przytłoczyła, chociaż złodziejka dziecka nigdzie jéj nie dotknęła, lecz tylko ostrożnie zbliżyła ręce do małego, śpiącego dzieciątka. Udręczona matka, poruszała we śnie ustami, stara wahała się, ale Małgorzata jeszcze się nie budziła — wtedy rozbójnicze ręce pochwyciły dziecko i wydarły je matce. Złodziejka dostała się do drzwi — a gdy Małgorzata zerwała się i oprzytomniała, nędznica znikła z dzieckiem wśród nocnéj ciemności, pokrywającéj rozległy gęsty park!
Nie było czasu do namysłu! Małgorzata wypadła za nią — na chwilę stanęła i słuchała, nim opuściła chatkę i wstąpiła na ciemne drogi — musiała dowiedzieć się, w którą stronę udała się złodziejka!
Było już około północy — żadna gwiazda nie świeciła, żaden promyk księżyca nie padał miłosiernie na zarośle, które zrozpaczona nadsłuchując przebywała.
Nakoniec posłyszała jakiś głos płaczliwy — nie ma wątpliwości! tam udała się uciekająca!
Śmiertelną trwogą przejęta matka rzuciła się za okrutnicą, która jéj najukochańsze dziecię wydarła, jedyny jéj skarb; nie mogła jednak jéj widzieć i tylko szła za szelestem.
Wtém nagle zdało się jéj, że postrzega jakąś postać pomiędzy drzewami, chciała dosięgnąć jéj w kilku minutach!
Ale dawna kochanka cesarska widocznie lepiéj znała drogi po zaroślach niż Małgorzata — znacznie ją zatém wyprzedziła, bo udręczona matka mając zwrócone oczy tylko na uciekającą, potykała się i upadała.
Szybko jednak zrywała się — nie czuła żadnego bólu, bo chodziło jéj o odebranie dziecka, i po nocy śpieszyła coraz to daléj, traciła oddech, pierś jéj wznosiła się gorączkowo, w oczach jéj gęstwina leśna kręcić się zaczynała.
— Moje dziecię, moje dziecię! krzyczała śmiertelnie strwożona — ale na ten krzyk przerażonej i udręczonéj matki, odpowiadało tylko szydercze echo!