Tajemnice stolicy świata/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęło lat pięć.
Łaskawy czytelnik raczy się z nami udać do Paryża, gdzie w czasie zapust następują jedne po drugich zabawy.
Ludwik Napoleon wydźwignął się na tron cesarsko-francuzki i przed rokiem zaślubił piękną Eugenię de Montijo, towarzyszkę młodości i przyjaciółkę królowéj Izabelli hiszpaóskiéj.
Podczas dżdżystego marcowego wieczoru, liczne pojazdy i fiakry podjeżdżały ku oświetlonemu dwoma wielkiemi kandelabrami wejściu do jednego z domów balowych, które w epoce téj części naszego opowiadania, większy wywierały urok, i jeżeli tak rzec można, były okazalsze i bardziéj niż dzisiaj eleganckie. W Chateau-Rouge spotykano wówczas pod zasłoną maski książąt i diuków, oraz margrabiny i hrabiny, co dzisiaj albo wcale się nie zdarza, albo tylko w razie szczególnego jakiegoś wypadku. Bogaci panowie zwykli byli bardzo swobodnie w grotach i lożach bawić się i wyprawiać najwyuzdańsze orgie, z uderzającemi pięknością i czasami jeszcze niezupełnie zepsutemi dziewicami, które te salony odwiedzały.
Przy wejściu do Château-Rouge panował tego wieczoru nadzwyczajny ścisk, bo zimny, cienki deszcz niepowstrzymał ciekawych gryzetek i szwaczek od przypatrywania się gościom przybywającym na bal maskowy.
Lecz widać, że nie wiele ubiegano się o kostiumy, bo panowie i damy po większéj części wysiadający z fiakrów, byli w balowych toaletach, i mieli tylko na sobie czarne maski, tajemniczo zakrywające lub zmieniające ich rysy.
W téj chwili zajechał powóz, z którego wysiedli mnich w ciemnym habicie i w czarnéj masce, tudzież mały, prawie jak kulka okrągły szarlatan, którego pojawianie się mocny śmiech wywołało między obcymi.
— Patrzcie-no na ten obraz człowieka, patrzcie na tę figurę! wołano zewsząd, co skłoniło małego, niezmiernie żarty lubiącego pana, do pogłaskania po twarzy jednéj ze śmiejących się dziewcząt — poczém, widząc, że zaczyna przemakać, pośpieszył z mnichem do oświetlonego jak dzień przysionka, który obok kassy prowadził do sali balowéj.
— Ty płacisz koszta podróży, kochany bracie Józefie, poszepnął szarlatan mnichowi jak najweseléj: zapłać!
Ten, wyższy i wysmuklejszy, mimo habitu ukrywającego jego postać, a tak naturalnie skrojonego, że można było wziąć go za prawdziwego mnicha, ze skrytéj kieszeni, pełnéj brzęczącéj monety, wydobył pieniądze i kupił wówczas jeszcze dosyć kosztowne bilety wejścia.
— Powinieneś był raczéj wybrać inną maskę, bracie Józefie, powiedział cicho szarlatan: ta mi się zdaje za śmiała!
— Właśnie ją dla tego wybrałem, bracie Claret! Przekonałem się nieraz, że śmiało postępując, najmniéj obawiać się trzeba! odpowiedział mnich, z pod którego czarnéj maski wystawały strzępy rudawéj brody. A zresztą czegóż mielibyśmy się obawiać?
— Gdyby tu się pojawił Olozaga ze swoimi przyjaciółmi — on zna ciebie, o ile wiem, bardzo dobrze z owego czasu, kiedy jeszcze był wielkim mistrzem Latajacéj Pętlicy!
— Nie turbuj się — don Salustyan Olozaga jest dzisiaj wieczorem w Tuileries — ale może już jutro w nocy wpadnie w nasze ręce! Dowiedziałem się, że bywa na balach opery.
— Wybornie, bracie Józefie, tupnął jezuita Claret ubrany w maskę szarlatana. Otwiera się zatém dla nas widok znajdowania się na tym balu — jest to nawet nasz obowiązek, bo wszystko dla Santa-Madre!
— Znaleźć jutro Olozagę nie będzie mi wcale tak trudno, jak dzisiaj tę zbiegłą z klasztoru w Burgos mniszkę Franciszkę de Cuenza! odpowiedział Józef, w którym zapewne liczni czytelnicy naszego romansu „Izabella,“ poznali już owego dziwnego brata Franciszka Serrany, który wtedy przebywał w Paryżu w towarzystwie brata Clareta, nieposuniętego jeszcze na godność spowiednika królowéj, aby w imieniu i z polecenia ojców z Santa-Madre, posłanego przez Izabellę na dwór Napoleona don Olozagę uwięzić i uczynić nieszkodliwym.
Nie potrzebujemy tu powtarzać, czy i jak ten niesłychany czyn udał się obu hiszpańskim mnichom, bo ten historyczny wypadek dokładnie opisaliśmy, w przytoczonym wyżéj romansie „Izabella.“ Poprzestaniemy raczéj na dalszém śledzeniu pobożnych panów o ile to jest potrzebném do dalszego biegu naszego opowiadania.
— A czy wiesz dokładnie, że ta Franciszka de Cuenza bywa w Château-Rouge? spytał Claret.
— Uwodziciel jéj porzucił ją, i doniesiono mi, że ona zaczyna tutaj oddawać się grzechowi.
— O, zaślepiona siostra — nieszczęśliwa! Od kogo dowiedziałeś się o tém?
— Od brata Erazma z tutejszego klasztoru Karmelitów, który przypadkowo słyszał to w pałacu pewnéj hrabiny, gdzie mówiono o jéj piękności! odpowiedział Józef, wchodząc z towarzyszem do obszernéj i wysokiéj sali, w ktôréj panował różnobarwny, swobodny ruch.
Józef stanął na chwilę pod filarami unoszącemi galeryę, z któréj brzmiała po sali muzyka, i przypatrywał się licznym gościom, tudzież otaczającéj go zewsząd okazałości.
Ciemno-czerwony aksamit i złoto, gęste malowidła na obiciach i lustra, nisze z bijącemi w nich wodotryskami posągi i bujające krzesła, wszystko to owiane było falami zapachu i czarujących zmysły tonów.
Z sali téj przechodziło się do zimowego ogrodu, pod którego marmurowemi filarami, znajdowały się na jednéj stronie liczne stoły i krzesła, z drugiéj zaś zielone altany. W tym salonie ogrodowym była druga muzyka, która na przemian z muzyką pierwszego salonu przygrywała tańczącym w pośrodku kadryla. Na galeryi podtrzymywanej filarami, znajdowały się loże, w których zwykle przesiadywały osoby, które zupełnie od ogólnego zgiełku oddzielone, chciały z całém szaleństwem napawać się rozkoszą życia.
Urządzenie tego salonu było tak czarowne, oświetlenie tak promieniejące, a widok tak oślepiający, że Józef, mnich, musiał się przez chwilę przyzwyczajać do tego otoczenia, nim przeniknąć zdołał do jego skrytych zakątków.
Niektóre nisze salonu, w których znajdowały się stoły i krzesła, były już zakryte czerwonemi draperyami, co dowodziło, że je już zabrały w posiadanie pary lub amatorowie wina, a tymczasem na gładkiej jak szkło posadzce salonu, po bokach poruszały się żartujące maski, w środku zaś szalenie tańczyły.
Damy w Château-Rouge prawie wszystkie były w wielkich balowych strojach, to jest w ciężkich, jedwabnych sukniach, zalotnie kwiatami przetykanych lub wyszywanych, a na twarzach miały małe, prześliczne maski, które czasem ciekawa ręka kawalera cokolwiek podnosiła, dla poznania tajemniczej osoby. Pomiędzy mężczyznami zaś znajdowały się różnokolorowe domina, rycerze i rabusie, Turcy i Indyanie, chłopi i cygani, nie brakowało nawet Amora, który śmiał wystąpić w trykotach, tylko na biodrach czerwoném jedwabném okryciem przepasanych.
Śmiano się, żartowano, zaczepiano się, korzystając z maskaradowéj swobody w sposób jak najswobodniejszy, przechadzano się pod rękę, pito szampana i przy dźwięku muzyki wirowano z tak szaloną szybkością, że suknie wysoko powiewały i kiedy niekiedy, odkrywały więcéj pięknych członków ułudnych masek, aniżeli to wówczas w Château-Rouge przyjęte było.
Wtem trąby powołały ciekawych widzów do ogrodowego salonu, na którego środku bachantki i fauny w guście Ludwika XV, tańczyły kadryla. Bluszczem uwieńczone, tylko małemi tygrysiemi futerkami okryte postaci dziewic, przedstawiały powabny i zarazem zachwycający, malowniczy widok. Nie widziano, któréj z bachantek wijących się w dzikim tańcu oddać pierwszeństwo, wszystkie były zarówno pulchne i piękne, wszystkie zarówno pełne gracyi i lekkie — już wsparte na ręku faunów, ubranych w wieńce z winnéj latorośli i przygrywających na cymbałach, bujały w takt muzyki, już tuliły w swoich objęciach jakby w szalonym miłosnym szale.
Józef, którego błyszczące, ciemne oczy badawczo śledziły każdą postać i radowały się widokiem odkrytych kształtów, usłyszał, że ten taniec dzisiaj po raz pierwszy jest wykonywany, i że po nim nastąpią jeszcze żywe obrazy, wynalazku pewnéj hrabiny, od niejakiego czasu mającéj w Paryżu własny pałac, którego bajeczny przepych i zmysły odurzająca wspaniałość mają przewyższać wszystko, co się tu zdumionym oczom przedstawia.
Józef wypytywał się o nazwisko téj hrabiny, bo głos wewnętrzny mówił mu, że to nakoniec może być ta, o któréj brat Erazm tak tajemniczo wzmiankował, lecz nie znano jéj. Jeżeli w jéj pałacu jest jeszcze coś piękniejszego i bardziéj odurzającego nad to, co z jéj zarządzenia tutaj przedstawiano, to chyba już będą rzeczywiście wschodnie czarodziejskie noce, wtajemniczonym w nigdy nieznanym przepychu przedstawiające się.
Gdy Claret trzymając się z dala od swojego cienia, jak jezuita nazywa obserwującą go osobę, bawił się wybornie z kilku ładnemi maskami, Józef postrzegł w zimowym ogrodzie, gdzie skończył się kadryl, tuż przy sobie jakąś damę w czarném jedwabném okryciu i w czarnéj masce uderzająco wyniosłéj i pięknéj postawy.
Tak się skryła przy marmurowym filarze, że zaraz po tańcu mogła spojrzeć w okazałe wejście do tego ogrodowego salonu. Wprawne oczy Józefa wkrótce poznały, że na wykonanie kadryla, które wszystkich zachwyciło, patrzała jak najobojętniéj, ale ze wzrastającą niecierpliwością spoglądała ku wejściu — zatém kogoś oczekiwała.
Ukazanie się czarnej maski zainteresowało mnicha. Jako lubiący zawsze wywiedzieć się dokładnie o tém, co wiedzieć pragnął, postrzegł nagle, że oczy czarnéj maski zabłysły, i że ta badawczo się w koło obejrzawszy, zbliżyła się do czerwonego Mefistofila, który również bardzo uderzająco wyglądał.
Niezbyt słusznego wzrostu, był jakby stworzony do swojego kostiumu.
Czytelnicy domyślać się zapewne zechcą, że pod tą maską ukrywał się ten przez Boga utworzony Mefistofil, kulawy szambelan von Schlewe — lecz zaraz błąd ten naprawimy — bo to nie był baron.
Wchodzący, którego Józef z boku uważał i który zbliżył się do czarnéj damy, miał czerwone jedwabne ubranie, mocno piersi obciskające i nogi mu okrywające. Chudy i tak obciśnięty wyglądał strasznie, témbardziéj że na twarzy miał czerwoną jedwabną maskę, białe rękawiczki, ozdobną szpadę i biret z czerwoném koguciém piórem.
Maska ta témbardziéj może podobała się rudobrodemu mnichowi, że zapewne zachodziło pomiędzy nimi jakieś pokrewieństwo — bo Józef — musimy tu powiedzieć tym, którzy nie czytali romansu „Izabella“ — był to ów w Hiszpanii, a szczególniej w Madrycie tyle straszliwy upiór, którego dotąd żadna świecka władza dosięgnąć nie zdołała. Potomek staro-szlacheckiéj rodziny, wychowany przez kochającą go matkę, rodzony brat dostojnego i szlachetnego męża, był wyrodną bestyą z czerwoną brodą i włosem, która schroniła się do klasztoru Santa-Madre w Madrycie, aby pod zasłoną habitu tém łatwiéj zaspakajać mogła swą okropną żądzę krwi.
Podobał mu się krwawo czerwony mefistofil, tém większy więc miał powód nie spuszczać z oka ani jego ani uderzającéj czarnéj kobiety.
Nie przypuszczał, aby pod tą maską ukrywała się owa z klasztoru w Burgos zbiegła mniszka, którą mu polecono napowrót do tego klasztoru dostawić — (prócz uczynienia nieszkodliwym hiszpańskiego posła don Olozagi) — bo jako znawca już się przekonał, że dama w czarném okryciu, jakkolwiek piękną, wysoką i pulchną postać mająca, była starsza od zaledwie szesnastoletniéj Franciszki de Cuenza.
Nie śpieszył się więc z wyszukaniem tejże, ponieważ wiedział z doświadczenia, że ona nie zdoła ujść jego szponów, chociażby uciekła w lodowate pustynie biegunowe. Przytém piękna mniszka nie domyślała się, że wielcy inkwizytorowie Madrytu postanowili kazać ją napowrót sprowadzić, uważała się więc za bezpieczną w pośród ogromnego paryzkiego zamętu.
Józef prawie, razem z czarno zamaskowaną damą zbliżył się do czerwonego Mefistofila i niepostrzeżony «słuchał.
— Nakoniec, wymówiła czarna dama — sądziłam już, że to jakaś mistyfikacya, chociaż list pański oznaczył dokładnie wszystkie okoliczności, a pismo pańskie niepozostawiało żadnej wątpliwości. Dla czego wybrałeś pan Château-Rouge na miejsce téj schadzki?
— Szpiegi księcia otaczają mnie, nie śmiałem wejść do pałacu, aby was nie zdradzić, pani hrabino! Tylko pod tém przebraniem i w takim natłoku można było pani złożyć pożądany raport, chociaż i tutaj zapewne są szpiegi! cicho odpowiedział Mefistofil.
— Przedewszystkiém. Nie wspomniałeś pan nic o tém w swojém piśmie — czy sam pan wracasz?
— Nie, pani hrabino, tryumfuj pani, udało mi się niepodobieństwo — córka księcia jest w naszych ręku!
— W naszych ręku? powtórzyła czarna maska, a Józef po tych słowach poznał całą gwałtowność jéj wewnętrznéj namiętności.
— Trudna to była do wykonania sztuka pani hrabino; nie każdyby tego dokazać potrafił! I gdyby nie moja nienawiść...
— Byłeś winien tę zemstę człowiekowi, który cię wyprawił na galery!
— I gdyby nie dopomogła mi moja nienawiść, byłbym nakoniec mimo wszystko wrócił do domu z próżnemi rękami!
— O tém potém, mój kochany — wynagrodzić potrafię! poszepnęła czarna maska. Gdzie się znajduje dziewczyna?
— W klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego.
— Więc pana i Rénard’a znowu tam przyjęto?
— Potajemnie, pani hrabino! Dziewczę jest podróżą tak wzruszone i odurzone, że spokojność...
— Rozumiem, przerwała czarna maska: klasztor dobrze wybrany, tam nie domyśli się nikt jéj pobytu! Znam brata Erazma i przeora, oni mi są winni wdzięczność.
— Wiem to, że często nadużywają gościnności pałacu pani!
— Spojrzyj-no pan tam — i tutaj przedstawiają gościom moje obrazy!
Gdy zadzwoniono, Mefistofil a za nim w blizkości stojący Józef spojrzeli w kierunku ręki czarnéj maski.
W głębi salonu odsunięto zasłonę i ukazał się przecudnéj piękności żywy obraz. Było to porwanie Sabinek, które przedstawiała gruppa wspaniałych dziewiczych i męzkich postaci — obraz ten obrócił się, a figury jak z kamienia wykute ani się poruszyły.
Sprawił tak wielkie wrażenie, że aż to uradowało czarną maskę.
— To wszystko dzieło pani, hrabino? poszepnął Mefistofil. Rzeczywiście, pani zaczynasz władać światem!
Nisze w salonie, znajdujące się pod ścianą oddzielającą od nich salon ogrodowy, miały okna, przez które w niszach tych siedzący mogli przypatrywać się żywym obrazom.
Czarna maska, wszędzie okiem rzucająca, postrzegła w jedném z tych okien oświetlone czerwoném półświatłem popiersie uderzająco pięknéj dziewicy. Oblicze jéj miało wyraz marzący, melancholijny. Ciemne, pałające oczy i czarne sznurami pereł przeplatane włosy świadczyły, że to Hiszpanka. Barwa twarzy i pięknie wykrojonéj szyi, na którą aż do głębokiego wykroju żółtéj atłasowéj sukni również spadały sznury pereł, połyskiwała bladością tła, która mieszkankom południa nadaje szczególny powab. Nie zakryte, ramiona tego zjawiska, świadczyły przy tém o całéj wspaniałości jego kształtów.
— Dama perłowa, pełna uderzających powabów! szepnęła czarna maska Mefistofelesowi, który szybko i ciekawie zwrócił się ku oknu w niszy.
— Nigdy jeszcze téj dziewczyny nie widziałem w salonach Château-Rouge!
— Dama perłowa jest to całkiem nowe zjawisko; ona tu pozostać nie może — postaraj się pan bądź co bądź sprowadzić ją do mojego pałacu!
— Nie mogę dosyć się na nią napatrzyć — jakiś szczególny powab otacza tę perłową damę! wyznał Mefistofil, i spojrzał w okno, w którego ramach stała piękna dziewczyna.
Młodość i tajemne kłopoty stanowiły właśnie ten powab pociągający.
— Postaraj się pan o to, aby dama perłowa nie wpadła w inne ręce, lecz sprowadź ją do mojego pałacu, bardzo nalegająco mówiła czarna maska.
— Chętnie, pani hrabino! odpowiedział Mefistofil, a Józef uśmiechnął się z zadowoleniem — nie wątpił, że piękna, powabna dama była to zbiegła mniszka Franciszka de Cuenza, i zapragnął uprzedzić Mefistofila. Szybko i niepostrzeżony korzystał z ruchu masek i z zimowego ogrodu przeszedł do sali, a właściwém sobie bystrém spojrzeniem dostrzegł, że nisza, w któréj oknie ukazała się perłowa dama, zakryta była czerwonemi firankami — czy perłowa dama przyjęła towarzystwo jakiegoś kawalera, którego w niszy z salonowego ogrodu dostrzedz nie można było?
Józef szybko zdecydowawszy się wszedł do niezajętéj jeszcze niszy, tuż przyległéj do téj, w któréj znajdowała się piękna de Franciszka Cuenza — muzyka w salonie grała jedną z owych tęsknych i zarazem swobodnych pieśni, które lubiały damy z Château-Rouge, a Józef posłyszał, że muzyce téj towarzyszy z cicha łagodnie brzmiący głos dziewiczy — ten raz żałosny, to znowu dziko wybujały śpiew sprawiał cudne wrażenie.
Józef słuchał — dama perłowa śpiewała z cicha według przytłumionego tonu muzyki.
Pieśń w pierwszéj części smutna i mocno narzekająca, w drugiéj dziko radosna, jakby dla zagłuszenia wspomnień chwilową zabawą, zdawała się tak stosować do perłowéj damy, że ją nóciła z czuciem możliwém wtedy jedynie, gdy słowa i nota z serca pochodzą.
Śmiech w wierszach brzmiał i szyderczo i boleśnie — był on objawem wyrzutów nieszczęśliwą miłością udręczonéj duszy, wzrastającą swą nienawiść niepowściągnioném użyciem zagłuszyć pragnącéj.
Józef bardzo pilnie słuchający, był przekonany, że Franciszka de Cuenza znajdowała się sama w niszy. Opuścił więc swoje miejsce, aby śmiało wejść do pięknéj damy perłowéj, któréj nie powinien był tracić z oczu jako do niego należącéj.
Gdy się zbliżył do czarownéj zasłony, przystąpił do niéj razem z nim ów Mefistofil.
Obie maski szybko na siebie spojrzały, poczém mnich ujął rękę czerwonego.
— Czego pan odemnie żądasz? spytał ten ostatni nie, zbyt uprzejmie.
— Mam coś panu oświadczyć, co będzie dla pana równie ważném jak dla mnie! cicho odpowiedział Józef.
— Proszę, przystąp pan do rzeczy, bo nie mam czasu do stracenia!
— Pan chcesz udać się do perłowéj damy — ona do mnie należy!
— Oho! wyzywająco powiedział Mefistofil. Któż ci daje do tego prawo, mnichu?
— Klasztor w Burgosie!
— Czy to żart maskaradowy?
— Mnich, który do pana mówi, nie jest przebranym lecz prawdziwym mnichem!
— I cóż pobożny brat ma do czynienia z perłową damą? szyderczo zapytał Mefistofil.
— Więcéj niż pan sądzisz, i coś ważniejszego nad to, co pana tu sprowadza! Oświadcz pan hrabinie, że dama perłowa jest to zbiegła z klasztoru w Burgosie mniszka Franciszka de Cuenza, i że mam rozkaz bez żadnego względu sprowadzić ją tam napowrót!
— Pan widzę wyprawiasz zemną zapustne żarty, aby mnie ubiedz, a potém wyśmiać! rzekł Mefistofil, cofając się i wyzywająco mierząc mnicha.
— Pan mnie w kłopot wprawiasz, bo tutaj w tłumie masek nie mogę pokazać panu mojego upoważnienia, świętego rozkazu ojców z Santa-Madre. Wróć pan da hrabiny, i oświadcz jéj co panu powiedziałem.
— Co pan wiesz o hrabinie?
— Że jéj pan służysz, z jéj polecenia działasz!
— Odkryj się pan, kto jesteś?
— Pan mnie nie znasz, ale ja znam pana! Zapytaj pobożnego brata Erazma z klasztoru karmelitów o brata Józefa z Madrytu — który stoi przed panem!
— Już po pańskiéj mowie poznałem, że jesteś Hiszpan. Pozwól, że cię zaprowadzę do hrabiny; pożądana to dla mnie rzecz, abyś jéj pan sam powtórzył to, co mnie powiedziałeś — jestem nowicyusz Edward z klasztoru karmelitów!
— Nowicyusz Edward? powtórzył Józef, teraz nawzajem niedowierzający: szczególne to imię jak na zaczynającego brata!
— Jeszcze nie noszę sukienki, i dla tego nie przybrałem jeszcze klasztornego imienia! odpowiedział znany nam pod nazwą „Rudego Dzika“ ze stolicy i z Monte-Vero złoczyńca, którego rozmaite przygody ściśle złączone z głównemi figurami naszego opowiadania, poznamy w następującym rozdziale.
— Chętnie spełnię twoją prośbę co do zbliżenia się do hrabiny; ale obawiam się, aby tymczasem nie wymknęła mi się dama perłowa?
— Ja tam wejdę i będę pilnował, dopóki nie wrócisz!
— Zgoda — liczę na twoją wierność.
— Tam oto w dali stoi hrabina — patrzy tutaj — śpiesz, abym nie długo mógł pozostawać w obec tak powabnéj kobiety.
— Zapewne teraz już chcesz wprawiać się do wypełniania ślubu czystości? cicho zapytał mnich, mierząc chytrze błyszczącym wzrokiem Mefistofila: rzecz to godna pochwały, nowicyuszu Edwardzie!
Mefistofil podniósł firankę i wszedł do niszy pięknéj perłowej damy, a Józef przez tłum masek przeciskał się do hrabiny, w któréj uważni nasi czytelnicy zapewne już poznali hrabinę Leonę Ponińską.
Z oczekiwaniem spojrzała na mnicha, który widocznie miał ważną rozmowę z jéj narzędziem. Nadaremnie usiłowała odszukać w pamięci wspomnienie, kto jest ten mnich?
— Może Renard? poszepnęła; ale nie, to być nie może, bo on jest w Fontainebleau — to coś szczególnego!
— Czarna masko, szepnął przystępujący bliżéj mnich: twoje narzędzie, nowicyusz Edward, z twojego polecenia szuka perłowéj damy!
— Kto jesteś mnichu?
— Mnich, poprzestań na tém masko! Perłowa dama należy do mnie — muszę ją téj jeszcze nocy dostawić w to samo miejsce, w którém znajduje się dziewczę, które nowicyusz dla ciebie sprowadził.
— Zkąd wiesz o tém dziewczęciu? czy ten nędznik ci to wydał?
— Nie tak porywczo, nie tak śpiesznie, pani hrabino.
— Jakto! pan mnie znasz? Muszę wiedzieć kto pan jesteś!
— Przekonaj się pani z tego pisma! szepnął mnich, ustępując razem z Leoną z tłumu masek i podając jéj szkatułeczkę, którą szybko otworzyła. Znajdowało się tam wygotowane przez ojców z Santa-Madre upoważnienie, którego wartość i ważność czarna maska widocznie uznawała.
— Lecz jakim sposobem wiesz o dziewczynie?
— Która się znajduje w klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego?
— Gdzie i pan mieszkasz przez ciąg pobytu w Paryżu?
— Nie, pani hrabino, mnich Józef z Madrytu zapukał do drzwi innego klasztoru — ale perłową damę jeszcze téj nocy dostawić musi do klasztoru karmelitów.
— W jakim celu? prędko spytała hrabina.
— Aby ją jutro, albo najpózniéj pojutrze, odesłać do klasztoru w Burgosie, z którego zakonnica Franciszka de Cuenza, którą pani nazwałaś perłową damą, uprowadzona została.
— Teraz rozumiem wszystko, odpowiedziała hrabina, uśmiechając się pod czarną maską, i natychmiast w duchu ułożyła sobie plan, korzystając z tego nowego stosunku: w takim razie nie mam zadnéj pretensyi do téj pięknej dziewicy; ale czy chcecie pobożny bracie nawzajem wyświadczyć mi przysługę?
— Bardzo chętnie pani hrabino, słucham!
— Wspomnieliście, że zbiegłą mniszkę pierwéj do klasztoru karmelitów przy ulicy św. Antoniego, a potém do Burgosu odstawić chcecie?
— Tak jest jak mówisz, najpiękniejsza kobieto!
— Czy dasz się pan namówić na wstrzymanie téj wysyłki przez kilka dni?
— To się sprzeciwia zakonnéj regule!
— A gdybym panu przyrzekła, że przez to wyświadczysz zakonowi wielką usługę?
— Usługa ta nie zmieni dla tego praw — jednak — chciałbym pani usłużyć i wysyłkę wstrzymam na kilka dni, lecz pod jednym warunkiem!
— Mów pan! rozkazała czarna maska.
— Że się pani przedemną odkryjesz!
— Za wiele pan żądasz!
— Nie obawiaj się pani — we wszystkiém podam pani rękę!
— Skoro tak — chciałabym nawet i bez tego widzieć się z panem, wprzód nim wyprawisz perłową damę do Burgosu. Spytaj pan brata Erazma o hrabinę Leonę Ponińską, on pana wprowadzi do mojego pałacu!
— Dziękuję pani hrabino, nie będziesz pani żałowała, żeś zaufała mnichowi Józefowi. Teraz muszę zluzować Mefistofila z jego posterunku.
— Na którym nie powinien się był znudzić!
— Do widzenia — niech święci będą z wami! poszepnął Józef, i odszedł od czarnéj maski, która w kilka minut znikła w natłoku, a tymczasem hiszpański mnich, przez coraz swobodniéj poruszające się tłumy, usiłował dostać się do niszy, w któréj Franciszka de Cuenza ujrzała się naprzeciwko Mefistofila.
W środku salonu kręciły się tańcujące pary coraz szaleniéj, inni zaś pozasiadali na krzesłach, i trącając się napełnionemi szumiącém winem kieliszkami, wydobywali z nich dźwięczne tony.
Północ już przeszła — umysły rozgrzały się, a zbyteczne i nadmierne użycie, ten pionier grzechu, rozpoczęło wjazd do pokojów w Château-Rouge. Kiedy dotąd maskaradowa swoboda usprawiedliwiała niejedno za śmiałe zbliżenie się, teraz gdy troski spadły prawie wszędzie z pałających twarzy, bachanalia grzechu pojawiały się w coraz wolniejszéj postaci. Wino nietylko rozwiązywało języki, ale i zmysły, a w koło widziano i słyszano tylko wylew wyuzdanych namiętności, zmysłowe upojenie, dzikie wrzenie rozpalonych umysłów, dążenie do burzliwych przygód miłosnych, uściski i zapomnienie trzeźwéj codzienności.
Józef podniósł czerwoną zasłonę niszy — cicho poruszyła się draperya — Mefistofil tak był zatopiony w podziwianiu pięknéj perłowéj damy, iż nawet nie uważał, się że firanka poruszyła.
Franciszka de Cuenza promieniała wszelkiemi cudami rozkwitającéj kobiecéj piękności — czego pierwéj, gdy ukazała się w oknie niszy, nie można było rozpoznać w całém jego wykończeniu, to teraz ponętnie i w całym blasku wystąpiło przed chciwém okiem rudobrodego mnicha z klasztoru przy ulicy Foburgo w Madrycie.
Na uśmiechniętém obliczu pięknéj dziewicy spoczywał urok młodości: jéj delikatne, prawie przezroczyste palce, bawiły się perłami, spadającemi z szyi na wznoszące się łono. Franciszka uśmiechała się, ale śmiech ten wielce się różnił od tego, który pałająco igrał po twarzach tancerek. U niéj pod tym śmiechem ukrywała się boleść, którą nadaremnie zabawą zagłuszyć pragnęła, i która podczas pieśni objawiała się w tak szczególnéj walce. Ciemne włosy, przeplatane białemi perłami, bujnie spadały na pięknie ukształcone barki, których delikatność przykuwała do siebie spojrzenia Józefa. Oczy jéj miały smętny wyraz, lica pobladły, delikatnie wykrojone małe usta, a jednak tyle pełne, jak kielich jednéj z purpurowych róż, które w jéj ojczyźnie zdobią wszystkie ogrody. Żółta jedwabna suknia, u góry oszyta przezroczystym garnirunkiem, w fałdzistych łukach naszyta była pachnącemi gałązkami jaśminu, iż nietylko można było widzieć krótszą białą jedwabną spódnicę, lecz i zgrabniutkie nóżki dziewczęcia, obute w ładne atłasowe trzewiki, na których błyszczały złote kokardki.
Gdy Józef nieznacznie mógł się przypatrywać czarownéj postaci, obudziła się w nim żądza nazwania pięknego dziewczęcia swojém, a to dziewczę pozostawało zupełnie w jego władzy. Nie spodziewał się, aby mniszka zbiegła z klasztoru w Burgos bła tak młodą i piękną, a znalazł Franciszkę de Cuenza ozdobioną wszelkiemi powabami, które mu krew dziko wzburzyły. On, którego okropną ofiarą padło w Hiszpanii tyle młodych dziewcząt, czuł, jak się w nim obudzała żądza krwi, dotąd tylko niewinne dzieci napastująca: czuł, że oczy jego straszliwie błyszczały, a policzki i usta zbladły. Upiór wyobrażał sobie cały ogrom rozkoszy, skoro obejmie to dziewczę i nadnaturalną żądzę jéj gorącą czerwoną krwią nasyci. Jak niegdyś zabijał w lesie Bedoya cygańską dziewczynkę, potém przy ulicy Toledo dziecko kramarza, a przy szynku pod „Ostrowidzem“ córkę wdowy, na których znaleziono jednakowe znaki obrzydłéj żądzy krwi — mianowicie małą rankę na delikatnej piersi blizko serca — tak teraz ten sam los spotkać miał Franciszkę de Cuenza. O następstwach nie myślał, wszak dotąd umiał doskonale uniknąć wszelkiéj kary. Nieposkromiona żądza przemieniała go w dzikie zwierzę, które czatując pilnuje swojéj ofiary, z razu z nią się bawi, a potém zabija i czerwoną jéj krew wypija.
Wzdrygamy się na samą myśl możliwości takowego wynaturzenia, a jednak w rozmaitych czasach istniały takie powierzchownie do ludzi podobne istoty, które nazywano upiorami. Ci okrutnicy znajdowali największą rozkosz w zwabianiu do siebie zwykle pod zasłoną nocy lub późnego wieczoru niewinnych dziewcząt, aby potém w samotnych miejscach napaść na nie i krew z nich wyssać — nie lękali się żadnego środka, żadnego niebezpieczeństwa, byle dopiąć celu, który ciągle im się nastręczał na widok każdego młodego dziewczęcia; mieli duszę drapieżnego zwierzęcia, a tylko ciało człowieka.
Perłowa dama postrzegła mnicha, i łatwo pojąć, że się przelękła — stanęli jéj na myśli klasztorni siepacze, straszliwi familiarowie. Lecz potém przypomniała sobie, że jest na maskaradzie w Château-Rouge.
Mefistofil powstał, aby zrobić miejsce mnichowi. Franciszka de Cuenza również chciała wyjść z niszy, ale Józef schwycił ją za rękę.
— Czego żądasz, masko? spytało dziewczę, nie domyślając się, że ją trzyma za rękę wysłaniec inkwizycyi, familiar z Sauta-Madre.
— Mam ci coś oświadczyć! poszepnął Józef, a Mefistofil grzeczny oddawszy ukłon, wyszedł z niszy.
— Oświadczyć — w imieniu kogo?
— Cierpliwości — nie mogę ci tutaj powiedzieć!
— Nie znam cię, zdejm maskę!
— Poprzestań tymczasem na tém, że cię znam, śmiejąc się rzekł Józef, gdy się ujrzał blizko czarownéj, młodością jaśniejącéj dziewicy. Na dowód tego napiszę ci na dłoni twoje nazwisko.
Perłowa dama, mocno zdziwiona i ciekawa poznać, czego maska chciała, przekonała się, że Józef dokładnie napisał jéj nazwisko.
— Chodź zemną! rzekł cicho.
— Dokąd chcesz mnie prowadzić?
— Na pożądaną dla ciebie schadzkę!
— Nim się za tobą udam, musisz powiedzieć, czyim jesteś posłańcem?
— Posłańcem twojego kochanka, który cię tylko pozornie opuścił.
— To fałsz! porywczo odparła dama perłowa.
— Więc nie pójdziesz zemną?
— Nie — nie — to co mówisz, jest niepodobieństwem!
— Powiem to sennorowi. Odpowiedź twa boleść mu sprawi, niecierpliwie czeka na ciebie.
— Czy ci dał jaki znak?
— Znak? Nie żądałem żadnego.
— Więc mi go przynieś, a wynagrodzę cię.
— Żartujesz, Franciszko de Cuenza, już po północy, nim dostanę się do twojego uwodziciela i znowu wrócę nadejdzie ranek.
— Cóż mam czynić? gdyby rzeczywiście powrócił? rzekła pokonana piękną nadzieją.
— Przypomniało mi się jednak, iż mogę ci okazać znak, że jestem zaufanym twojego kochanka. Posłuchaj! Wszak cię uprowadził z klasztoru w Burgosie!
— Wiesz wszystko...
— Wszystko, więc nie wątp dłużéj. Kocha cię szczerze, a tylko ulegając rozkazowi ojca, od ciebie się odwrócił — nie może żyć bez ciebie i wraca, aby cię utulić w objęciach!
— Święta Matko Boża! — jeżeli mówisz prawdę?
— Nie wahaj się dłużéj — on czeka bolejąc!
— A gdzie mnie oczekuje?
— Na przedmieściu św. Antoniego.
— Tam mieszkał — dziękuję! Śpieszmy się! powiedziała perłowa dama, a obudziły się w niéj najpiękniejsze nadzieje, i lica jéj zarumieniły się rozkosznie, przebacz pan, że mu niedowierzałam. Poczekaj pan na mnie — wezmę tylko jakie okrycie!
Franciszka de Cuenza opuściła mnicha, który ją śledził uważnym wzrokiem, aby teraz gdy ją już z taką pewnością miał w ręku, nie uszła mu znowu jakim dziwnym wypadkiem. Znalazł sposobność poszepnięcia małemu, okrągłemu bratu Claretowi, aby wracał do klasztoru, bo on sam zbiegłą mniszkę w bezpieczne miejsce dostawić pragnie.
Claret chętnie się na to zgodził, bo mu się niezmiernie podobało życie i ruch w Château-Rouge, i zupełnie powierzył bratu Józefowi wykonanie wspomnionego obowiązku.
Perłowa dama owinięta ciemném okryciem, którém i głowę otuliła, zostawując tylko widoczną czarowną twarz, przystąpiła do Józefa, który ją przez korytarz wyprowadził na ulicę.
Wnet wyszukał swój powóz w liczbie wielu innych na ulicy czekających.
— Na przedmieście św. Antoniego! rozkazał stangretowi i dodał po cichu: Staniesz o jakie sto kroków za ostatnim domem, tam gdzie się zaczyna szossa; kiedy dama, która zemną pojedzie, wysiądzie z powozu i oddali się, pędź z powrotem do Paryża, już cię wtedy potrzebować nie będziemy, oto masz swoją należność.
— Stanie się według rozkazu, panie! odpowiedział stangret, oglądając pieniądze przy świetle najbliższéj latarni.
— A tu masz dla siebie pięciofrankówkę.
— Dziękuję dostojny panie!
— Czyń zupełnie jak ci kazałem! szepnął Józef i powóz zajechał.
Franciszka de Cuenza wsiadła — a mnich za nią — zamknął drzwiczki i w téj chwili konie ruszyły.
— Tak mi coś straszno! rzekła dziewczyna.
— Dla czego? spytał Józef zdejmując maskę, która mu nadzwyczaj ciążyła: czyś co złego popełniła? Twój kochanek przebaczy ci to, żeś odwiedzała salony w Château-Rouge, pod jednym warunkiem!
— Mów pan — bo ginę z niecierpliwości!
— Przebaczy, jeżeli z ręką na krzyżu przysięgniesz mu święcie, żeś się żadnemu mężczyźnie nie oddała.
Józef bystrém spojrzeniem uważał na skutek tych słów: chciał wiedzieć, czy jego ofiara jeszcze była czystą.
— Na to przysiądz mogę. Już panu, który jesteś przyjacielem mojego kochanka, mogę to przysiądz na moje zbawienie!
Franciszka nie domyślała się, że temi słowy jeszcze bardziéj podnieciła żądzę krwi w towarzyszu.
— Wybornie! odpowiedział i ręką posunął po pięknie ukształconém ramieniu dziewczęcia, jakby przez to chciał jéj dać poznać swoją radość — wielkie to szczęście dla ciebie!
— Czy pan czego szukasz? spytała Franciszka, bo uczuła, że jéj towarzysz coś ma do czynienia z jéj okryciem.
— Moja maska spadła — pozwól! rzekł Józef i zuchwałą ręką podniósł szerokie szaty siedzącéj przy nim dziewicy tak wysoko, że obaczył nietylko dno powozu, ale i nogi swojéj ofiary odziane w białe pończochy.
— Pomogę panu! odparła niedomyślna, posuwając się daléj i uwalniając od niego.
— Oto już jest! powiedział Józef postrzegając, że powóz przejeżdżał właśnie przy ostatnich domach przedmieścia św. Antoniego, w których nigdzie nie było widać światła.
— Czy jeszcze nie jesteśmy u celu?
— Za kilka sekund będziemy — jakżeś zakochana! Franciszka słysząc bezwstydne słowa towarzysza, spuściła oczy.
Wtém powóz zatrzymał się — Józefa zimne, wilgotne ręce szybko otworzyły drzwiczki przejmowała go dzika żądza. Jednym rzutem oka przekonał się, że ze swoją ofiarą dostatecznie oddalił się od ostatnich domów przedmieścia i był na szossie, przy której z jednéj strony ciągnął się lasek.
Wysiadł na pokrytą nocą drogę i pomagał wysiąść z powozu perłowéj damie, która pełna oczekiwania oglądała się w około.
— Gdzie jesteśmy? spytała bojaźliwie.
— Na przedmieściu św. Antoniego, nie prawdaż stangrecie?
— Do usług, dostojny panie!
— A gdzież mnie oczekuje ten, co pana przysłał?
— O kilka kroków ztąd. Bądź łaskawa udać się za mną!
— Jakże zimno, dżdżysto! drżąc szepnęła Franciszka, gdy Józef zszedł z szossy i zbliżył się do lasku.
— Nic tego nie czuję! drżącym głosem odpowiedział Józef, bo rzeczywiście straszne wzruszenie wszystko w nim zagłuszało.
W téj chwili powóz odjechał.
— Co to znaczy? spytała Franciszka de Cuenza i stanęła.
— Nie obawiaj się, on się tam przy domach zatrzyma.
— Tu bardzo ciemno i samotnie!
— Samotnie, skoro twój ukochany jest blizko?
Dziewczę zamilkło — złowrogie otoczenie wywarło na nie wpływ.
Józef znowu spojrzał na szossę za nim leżącą — powóz znikł — ani jednéj ludzkiéj duszy nie było blizko — krew niepowstrzymanie wrzała mu w żyłach — usta były zimne, drżały równie jak chciwe ręce — jeszcze jedna sekunda, a piękna, młodziutka, czarowna istota będzie jego pastwą.
Doszli do drzew — pod niemi było ochronniéj i ciszéj — przeszłoroczny suchy liść trzeszczał pod ich stopami.
Wtém nagle Józef objął niedomyślną, która jego ramię jak żelazne kleszcze na sobie poczuła.
— Co pan robisz? zawołała przerażona, gdy rudobrodą, bladą twarz i przeraźliwie błyszczące oczy swojego towarzysza tuż przy sobie poczuła.
— Jesteś moją, wyzionął krwi chciwy mnich, całkiem moją! Nie opieraj się napróżno. Należysz do mnie duszą i ciałem!
Usta umęczonéj dziewicy wydały głośny okrzyk trwogi; przejęła ją zgroza, że się nie zdoła wyrwać z rąk tego rabusia.
Józef uśmiechał się jak potwór, uradowany swoją ofiarą. Nikt nie słyszał jéj krzyku — przebrzmiał wśród nocy i mgły.
Franciszka de Cuenza broniła się — z rozpaczliwą siłą usiłowała odepchnąć od siebie okrutnika, ten coraz mocniéj ściskał członki przejmującéj go dziką rozkoszą dziewczyny.
Nikt nie zbliżał się z pomocą dla biednéj.
Wstrzęsła się — padła razem z Józefem na ziemię, głośno, przeciągle wołała o pomoc, twarz jéj zawsze tak piękna zmieniła się od straszliwéj trwogi i boleści. Czuła ręce niegodziwca na sobie.
Zrozpaczona, puszczając wodze swojéj nienawiści i gniewowi, paznogciami małych delikatnych rąk podarła twarz mnicha, który śmiał się szyderczo — poznał, że ofiara broni się z ostateczném wysileniem — musiał ciągle z nią walczyć, aby celu dopiąć. Coraz był niecierpliwszy i dzikszy.
Franciszka de Cuenza czuła się za słabą do odepchnięcie od siebie okrutnika — stękała znużona — on zerwał jedwabne okrycie z jéj łona, jak to zwykle czynił ofiarom, i gdy dziewica mdlejąca z przerażenia i zgrozy ujrzała, że zostaje całkiem w jego mocy, przybliżył krwi chciwe usta do jéj delikatnego ciała.
Józef czuł, że Franciszka de Cuenza pięknością przechodziła wszystko co dotąd przywłaszczyć sobie umiał — rozkosz jakiéj w téj chwili doznawał, przechodziła wszystko.
Dotąd żądzy swojéj poświęcał same tylko zaledwie rozwijające się dziewice — tu doznawał rozkoszy pieszczenia wzoru wszelkiéj piękności, gdy wydzierał jéj bez przeszkody najświętszy skarb i gdy czystą krwią niewinnego dziewczęcia nienaturalne swoje pragnienie ugasić pragnął.
Franciszka de Cuenza, w ostatnich chwilach pokonana przez Józefa, nie była w stanie bronić się od niego — przejęło ją i wstrząsnęło jakieś nadludzkie uczucie — lecz gdy upiór przybliżył usta do jéj łona, aby jéj krew wyssać, znowu przyszła do siebie. Z całą siłą odepchnęła chciwą twarz mnicha — potém schwyciła go za włosy i oderwała od siebie — a gdy nie powstrzymała potworo, porwała za szyję chcąc go udusić.
Nakoniec Józef oprzytomniał — musiał się bronić dziewczynie, która korzystając z téj okoliczności, odskoczyła i próbowała ucieczki.
Ale Józef prędko dopędził uciekającą i zmienił postanowienie.
Krew jego pięknością Franciszki o tyle się ochłodziła, że przyszła mu na myśl rada, aby zgwałconą, któréj zniknięcie mogło być dla niego niebezpieczniejsze, dostawić do klasztoru.
Porwał więc nieszczęśliwą na ręce i pośpieszył z nią na ulicę św. Antoniego, gdzie ją postawił przy bramie klasztoru, a sam szybko zapukał.
Franciszka de Cuenza znowu krzyknęła przerażona — widziała, że jéj męki teraz dopiero się zaczną.
Okropność, o któréj nawet myśleć nie śmiała, była gotowa.
Jéj uwodziciel był rzeczywiście mnichem, który ją do klasztoru przyniósł, do tego samego klasztoru, o którym w Château-Rouge Mefistofil mówił czarnéj masce.
— Zlituj się! błagam, rób zemną co chcesz, lecz nie oddawaj mnie pod klauzurę!
— Muszę wypełnić mój obowiązek, mniszko, która przełamałaś ślub czystości.
— Nikczemny! wściekle zawołała.
— Czym cię uwiódł głupia? spytał Józef, gdy braciszek furtyan karmelickiego klasztoru drzwi otwierał.
Upiór wydał swoją ofiarę przeorowi do tymczasowéj klauzury, oświadczając, że tę grzeszną mniszkę z rozkazu wielkich inkwizytorów w krótkim czasie dostarczyć ma do klasztoru w Burgosie.
Przeor jak sprawiedliwy sędzia wysłuchał oskarżeń, które Franciszka de Cuenza zaniosła przeciwko Józefowi, okazując szaty podarte na jéj łonie — ale jakże dziewica ta mogła wprawić w podejrzenie i zgubić mnicha z Santa-Madre?
— Ona kłamie, przewielebny ojcze, tłómaczył się Józef: to chytra i niebezpieczna grzesznica. Niepodobieństwem było sprowadzić ją tu wprost z Château-Rouge. Musiałem ją pierwéj zwabić w samotne miejsce, aby bez niebezpieczeństwa zapewnić sobie jéj osobę. Tam podarłem jéj światowe ubranie, bo się broniła — patrz czcigodny ojcze, na twarzy mam pełno ran. Wszystko inne, co ona utrzymuje, jest tylko płodem jéj zemsty.
Przeor uwierzył bardzo gorąco poleconemu mnichowi więcéj niż odstępnéj mniszce, i rozkazał osadzić ją w srogiém więzieniu, za które posłużyły znajdujące się w klasztorze piwniczne cele. Józef zaś tymczasem wyszedł, aby przy pomocy Clareta spełnić inne zlecenia, które otrzymał od ojców z pałacu Santa-Madre.