Tajemnice stolicy świata/Tom III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Zemsta skazanego na galery.

Nim obaczymy, jakiego w tym przeciągu czasu doznali losu Małgorzata i Eberhard, dla objaśnienia poprzedzającego rozdziału musimy spojrzeć na owych złoczyńców, z których jeden tylko co ukazał się nam pod maską Mefistofila w towarzystwie Leony.
Fursch i Edward razem z czarną Esterą, gdy ich książę de Monte-Vero w łodzi na oceanie pozostawił, ocaleli przez litość portugalskiego kapitana, który ich przyjął na swój pokład, i jak późniéj się dowiedzieliśmy, udali się do Paryża, gdzie dwaj mężczyźni znaleźli przytułek w klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego, Estera zaś u pewnéj żydowskiéj rodziny.
Jednostajność klasztorna jednak nie podobała się im, tém bardziéj, że mała cząstka uratowanego ich rabunku szybko zmniejszała się.
Mieli na celu pewną podróż i ośmielili się na kradzież, bo wyrachowali, że przez nią na nic się nie narażają, gdyż o ich dawniejszych przestępstwach nic nie wiedziano.
Eberhard jednak dowiedział się o ich pobycie w Paryżu, i za pośrednictwem posła francuzkiego wyjednał, że dwaj rabusie mordercy, którzy zabili biednego Villeirę, tudzież dawniéj jeszcze śmiercią wielu innych osób życie obciążyli, zesłani zostali na galery w Tulonie, do ciężkich robot na lat dziesięć, aby tam okuci w kajdany nikomu szkodliwymi być nie mogli.
Można miarkować, jaką nienawiść i chęć zemsty ta ciężka kara, w każdym razie dla Furscha jeszcze za łagodna, w obu tych łotrach wywołała względem Eberharda, któremu ją zawdzięczali. Poprzysięgali sobie święcie, ze srodze się za to na nim pomszczą, i czas téj chęci nie złagodził.
Odprowadzono ich tedy pod ostrą eskortą do Tulonu, do téj francuzkiéj twierdzy nad morzem Sródziemném, w któréj więzieniach znajdowało się przeszło tysiąc skazanych.
Co ich czekało, wiedzieli o tém bardzo dobrze z wiernych raportów; ponuro więc patrząc przed siebie, szli w pośrodku żołnierzy, którzy mieli ich dostawić gubernatorowi tego ogromnego miejsca kary.
Gdy orszak zbliżył się ku brzegowi, oczy ciągle na wszystko zważającego Furscha przebiegły po wybrzeżu i morzu. Chciał doskonale wbić sobie w pamięć całą okolicę. Przed nimi wznosiło się wejście do bagna, wysoka czterema słupami ozdobiona brama, po nad którą i po któréj bokach znajdowały się kamienne płaskorzeźby wojennych trofeów. Na kapitelach po obu stronach bramy stały posągi Marsa i Minerwy — przy wejściu widziano żołnierzy marynarki i majtków.
Furscha i Edwarda wprowadzono przez tę bramę na ogromny, drzewami wysadzony dziedziniec, w którego środku znajdowała się obszerna sadzawka, a na niéj widne były pełne majtków łodzie. Robotnicy portowi przechadzali się tu i owdzie.
— Przypatrz się wszystkiemu dokładnie! miał jeszcze Fursch czas poszepnąć Rudemu Dzikowi, gdy na dziedzińcu stojąc, przez kilka chwil czekać musieli.
Wkrótce usłyszeli złowrogi brzęk łańcuchów, i z daleka postrzegli, jak z głębokiego pod mostem sklepienia wychodził oddział galerników dążących długim podwójnym szeregiem i po dwóch skutych. Czerwone kurty, żółte spodnie i czerwone, a u niebezpieczniejszych zielone czapki, przedstawiały szczególny widok. Ta liberya galernicza, mianowicie u ważniejszych zbrodniarzy, których rzadziéj postrzegano w orszaku, składała się z na wpół żółtéj i na wpół czerwonej kurty. Na każdéj czapce znajdowała się blaszana numerowana maska.
Wtém do nowo przybyłych przystąpił gubernator z kilku nadzorcami.
Był to już podstarzały, ale nadzwyczaj wysoki i silnie zbudowany mężczyzna. Zmierzył obu przestępców ponurym i niedowierzającym wzrokiem i od towarzyszącego im urzędnika odebrał akta.
— Które numera są wolne? spytał otaczających go nadzorców.
— Numera 136 i 137! odpowiedział jeden widocznie były wojskowy, bo miał szramę na twarzy.
— Dać je tym dwom skazanym i zaprowadzić ich na salę dziesięcioletnich.
Mowa tu o sali, w któréj mieścili się skazani na dziesięcioletnią karę. Gubernator kazał ich skuć.
Nadzorcy bardzo ściśle zrewidowali dwóch złoczyńców, szukając czy nie przemycili jakiego zakazanego przedmiotu; potém zaprowadzili ich nad brzeg morza, gdzie była kuźnia.
Grzmiały w niéj młoty, a ognisko żarzyło się; olbrzymi kowal i dwaj jego pomocnicy ledwo przelotnie spojrzeli na nowo przybyłych, którzy rozebrawszy się musieli usiąść na nizkiéj ławie, znajdującéj się w rogu poczerniałéj przestrzeni.
Jeden nadzorca odszedł z zabraną im odzieżą, aby ją zamienić na odzież karną.
Nie uchodziła żadna kwestya ani zwłoka, więc Fursch i Edward naciągnęli żółte spodnie i położyli się obok siebie na nizkiéj ławce, na ktôréj jednym boku znajdował się szrubsztak, w który wsunięto nogi obu złoczyńców.
Przystąpił do nich kowal i około kostek ich nóg owinął otwarte stalowe pierścienie, przy których znajdowały się łańcuchy.
Obie strony tych pierścieni znitowano tak ściśle i boleśnie, że zawsze w takich okolicznościach zimny i zatwardziały Fursch również i Rudy Dzik krzyknęli z bólu.
Łańcuch idący od jednego do drugiego pierścienia, związał ich kroki. Kajdany te na galerach po kilku latach dobrego prowadzenia się zwykle zmieniają na lżejsze — ale pierścienie wtedy dopiero skazanym zdejmują, kiedy już przebędą cały czas kary.
Rozkazano numerom 136 i 137 wstać z ławki.
A tak dwaj kamraci, którzy ze straszliwą chęcią mordu zabili biednego i wiernego rządcę księcia de Monte-Vero, teraz na długi szereg lat zostali nieszkodliwymi.
Krótki, ale ciężki łańcuch, wiążący ich nogi i pozostający na nich dzień i noc, wycisnął z ust Rudego Dzika straszne przekleństwo, z jego towarzysza dzikie zgrzytnięcie zębami.
Poczém Fursch z przeraźliwym uśmiechem podał mu rękę.
— Jednakowi bracia, jednakowo okryci! rzekł wskazując kurty i czapki, które przyniósł nadzorca. To coś wygląda na zaślubiny!
Obaj ubrali się w czerwone kurty i powkładali właściwemi numerami opatrzone czapki.
— Szczęśliwa to była myśl, że nas dwóch razem pozostawiono! poszepnął Edward towarzyszowi, gdy razem z nadzorcą wyszli z kuźni, udając się do jednéj z sal na galerach.
Gmachu, w górze i na dole na równe przestrzenie podzielonego, strzegli żołnierze, a prócz tego na korytarzach znajdowali się liczni nadzorcy. Sala dziesięcioletnich, do której zaprowadzono Furscha i Edwarda, urządzona była podobnie jak wszystkie inne, znajdowało się w niéj tylko wielkie wspólne łoże i nic więcéj. Po jednéj jego stronie leżały zwinięte grube derki, z temi samemi co i czapki numerami, w nocy służyły one skazanym za okrycie, nogi zaś ich zamykano żelazną sztabą, przyprawioną w nogach łoża.
Tak rzeczywiście opisuje naoczny świadek w krótkich zarysach galery, możemy zatém ręczyć za dokładność opisu.
Nazajutrz za danym znakiem, Fursch i Edward razem z innymi winowajcami musieli wstać z łoża i iść do roboty, i albo ciężko kopali szychty, albo też windowali ziemię. Wieczorem o godzinie óséj na śmierć utrudzeni wracali na salę i zamknięci na tapczanie zasypiali.
— W nocy na salach panowała taka cisza, że ją przerywało tylko czasem brzęknięcie kajdan, albo stękanie ciężko marzącego, bo rozmawiać prawie niepodobna było.
Pary skazanych nie dowierzały sobie, bo zdarzało się prawie codzień, że któraś para coś nadzorcy wydała, co druga uczyniła lub mówiła.
I przy robocie niebezpiecznie było rozmawiać, bo nadzorcy stali bardzo blizko.
Należałoby mniemać, że taka wszelkich sił wymagająca praca, to odłączenie od świata i po większéj części długi czas kary, muszą poprawiać zesłanych na galery złoczyńców — ale niestety! od dawna i tam przekonano się, że nawet ci, którzy za dobre i posłuszne postępowanie zaliczeni zostali do tak zwanych „wypróbowanych,“ rzadko kiedy po wyjściu z galer uczciwie zaczynają.
Nim przekonamy się, że w Furschu i Edwardzie pobyt tam podsycał tylko ich nienawiść, i spokojnie dozwalał kuć nowe plany, dla uzupełnienia naszego opisu musimy przytoczyć po krótce, że żywienie skazanych odbywające się o godzinie trzeciéj po południu, podobne jest do żywienia po wszystkich innych więzieniach. Żywność składa się tam prawie z gotowanego bobu lub innych jarzyn i z chleba. W niedziele tylko każdy skazany dostaje racyę mięsa. Przed rozpoczęciem pracy jednak dają każdemu szklankę wina, a wypróbowanym nawet tytuń — lecz za najmniejszém nieposłuszeństwem lub wykroczeniem, to oboje bywa im odbierane.
Większe winy karane są więzieniem w żelaznych klatkach lub bastonadą, którą wykonywa obrzydły kat galerniczy, którego późniéj obaczymy, silnym sznurem.
W godzinach wytchnienia galernicy muszą wykonywać rozmaitego rodzaju wyroby, a pieniądze ze sprzedaży tych przedmiotów zebrane, podobnie jak w innych domach karnych, dla więźniów się zbierają.
Fursch i Edward prawie przez lat pięć wykonywali roboty w arsenale i sprawowali się tak nienagannie, że nawet doświadczonych nadzorców co do swoich tajemnych myśli i planów zmylili.
Mniemano, że się poprawili, i zaprowadzono ich do kuźni, dla zmiany kajdan na lżejsze.
Tego właśnie Fursch przez długoletnie zaczajenie się dopiąć pragnął.
Udało mu się nieznacznie schylić się i coś podnieść, gdy musieli położyć się na nizkiéj ławce, a kowal przy kuwał im do maniklów (tak się nazywają stalowe pierścienie) na nogach lżejszy łańcuch.
W ostatnich latach liczba więźniów podniosła się prawie do trzech tysięcy, a ta niezwykła okoliczność sprawiła, że wypróbowanych nie tak ściśle pilnowano jak z początku. Liczbę nadzorców wprawdzie także pomnożono, ale oni zajmowali się raczéj pilnowaniem niebezpiecznych, za jakich uważano wszystkich nowo przybyłych. Gubernator nawet rozporządził, aby Nestorowie galernicy, to jest najstarsi, mieli zdjęte kajdany i byli użyci do pilnowania młodszych.
Fursch i Edward mieli w tym czasie, pod takim Nestorem Armandem Recottem, lżejszą pracę na jednéj z galer w arsenale, która utrzymywała związek między więzieniem a portem; przy téj sposobności łatwo mogli coraz lepiéj oryentować się co do położenia i zewnętrznej straży więzienia.
Wieczorem po zamknięciu portu, niepodobna było wymknąć się z niego, bo gdyby któremuś ze skazanych na prawdę udało się niepostrzeżenie opuścić salę, jednak nie mógłby przebyć wysokiego muru, nawet gdyby zdołał odłączyć się od swojego współkolegi, co już na pewno niepodobne było.
Ale bramy więzienia dniem i nocą tak pilnie strzegł oddział marynarskich żołnierzy, tak była bezpiecznie zamknięta, że tém mniéj można było myśleć o jéj przebyciu, bo skazanych w ich żółto-czerwoném ubraniu wszędzie znano, a innego ubrania żadną miarą dostać nie mogli.
Lecz jeżeli kiedykolwiek skazany na prawdę pokonał te wszystkie przeszkody, to od dawna przygotowany i szczególnie sprzyjającemi okolicznościami wsparty plan jego niechybnie rozchwiać się musiał przy straży wojennego zamknięcia portu, z którego nocą żaden okręt wypłynąć nie mógł. W lądowéj zaś drodze oczekiwała zbiega albo głodna śmierć, jeżeliby unikał miast i wsi, albo wpadnięcie w ręce żandarmeryi, która go natychmiast na galery odstawi.
Przypadek czy też dziwne szczęście, tak często na złoczyńców łaskawe, chciały, aby dla przestrogi i nauki Furscha i Edwarda, dwaj ich towarzysze więzienia z sali dziesięcioletnich w tym czasie spróbowali ucieczki, na którą przez dwa lata czekali i przygotowywali się. Skazani w ciągu czasu ich kary rzeczywiście przywykali do wytrwałości i ostrożności.
Byli to dwaj bardzo przebiegli i zręczni złoczyńcy, którzy dla tego, że byli razem skuci, powoli znaleźli sposobność porozumienia się i uzupełnienia swoich wiadomości, doświadczeń i spostrzeżeń.
Z żelazną cierpliwością czekali, aż traf dopomógł im uskutecznić zamiar ucieczki, a po upływie kilku lat zabłysła dla nich nadzieja.
Nadzorca, który co wieczór pary skazanych przytwierdzał na wspólnym tapczanie, w ten sposób, że ich nogi wiążący łańcuch do żelaznéj sztaby przywiązywał, jednego wieczoru zapomniał zamknąć dwóch skazanych, chociaż jak należało zamknął wszystkich innych.
Nikt nie dostrzegł tego zapomnienia, tylko ci, których to obchodziło i rozkoszą przejęło.
Zdołali szczęśliwie wyjść z domu, z więzienia i z miasta, czego nikt pojąć nie mógł, bo żaden ślad nie wskazywał, jakim sposobem wszelkie przeszkody pokonali.
Zatém między urzędnikami panowało wielkie wzburzenie; wystrzał armatni zawiadomił natychmiast miasto i okolicę o ucieczce zbrodniarzy a oprócz tego wywieszono niebieską flagę, któréj znaczenie znał każdy.
Pod tą flagą wieczorem paliło się jeszcze niebieskie światło, wskazujące kierunek, w którym domyślnie mieli się udać zbiegli złoczyńcy.
Dwóch jednak dotychczas szczęśliwych i zręcznych zbiegów, mimo całéj ich przebiegłości, w kilka dni późniéj schwytano pod Marsylią, dokąd się byli udali, i na galery odstawiono.
Mieli inne suknie, inne czapki — ale równie dziwny traf, jak ten który sprzyjał ich ucieczce, sprowadził ich ujęcie. Pokłócili się w jakimś szynku z drugimi, i przytém podniosły się w górę za nadto spodnie jednego — manikla na nogach która dotychczas opierała się ich pilnikowi, zdradziła ich, a oczekiwała ich straszliwa kara.
Kat na galerach, stary Sorbonne, były skazany, jest to człowiek olbrzymiéj postaci. Teraz powierzono mu dwóch zbiegów.
Egzekucyi dokonywano zawsze na wielkim placu przy bramie, a na niéj znajdować się musieli wszyscy więźniowie, aby widzieli jak straszna kara czeka zbiegów.
Urządzono pewny rodzaj rusztowania. Wkopano w ziemię cztery pale i do nich przybito szeroką, grubą deskę, W środku nieco wklęsłą.
Tę robotę musieli wykonywać skazani pod kierunkiem kata, który się szczycił, że za jedném uderzeniem morderczego narzędzia, którém był tylko gruby jak palec koniec liny, najsilniejszego człowieka odurzy, a za czwartém uśmierci.
Możemy wątpić o tém twierdzeniu; jednak naoczni świadkowie zapewniają, że już za pierwszém uderzeniem w plecy, krew karanego aż pod sufit sali tryskała.
Obaczmy sami, jakie miał następstwa ten pozornie niewinny instrument morderczy dla dwóch towarzyszy kajdan, których wydano Sorbonne’owi.
Dzwon na galerach, który się odzywa tylko w takich wypadkach, nazajutrz po dostawieniu dwóch złoczyńców, zwołał już wszystkich osadzonych na plac kary jeszcze przed szóstą z rana, aby widowisko nie przeszkodziło robocie.
Sorbonne, ten olbrzym herkulesowéj siły, stał gotowy przy karnéj ławie, gdy zewsząd przybywali więźniowie i nadzorcy. W szerokiém, ogromném kole, ustawiło się razem z majtkami i żołnierzami przeszło cztery tysiące ludzi.
Nawet tutaj, gdzie większa część otaczających widzieć miała okropne cierpienia współtowarzyszy, ciekawość tak dalece opanowała umysły, że powstał gwałtowny ścisk.
Dzieci nadzorców i inspektorów, aby się znajdować na widowisku, po właziły na drzewa, a widowisko to nieustępowało w niczém w swoim regionie widzów traceniu, które we Francyi i wszędzie gdzie katowskie kary jeszcze dzisiaj spełniane bywają, zawsze zwabia nieprzejrzane tłumy widzów.
Gdy już dopełniła się liczba publiczności, przyprowadzono z więzienia dwóch winowajców do ławy drewnianéj — ciężkie kajdany brzęczały im na rękach i nogach, pomimo to towarzyszyło im czterech nadzorców.
Gubernator i starsi inspektorowie zbliżyli się do Sorbonne’a, pierwszy dał mu rozkaz wymierzenia każdemu z dwóch winowajców po trzy ciężkie razy swoją liną.
— Co miał znaczyć wyraz ciężkie, o tém kat wiedział aż nadto dobrze. Lekkie razy wymierzano tylko przy bastonadzie nieszczęśliwych w pięty — ciężkie wymierzano w grzbiet i plecy.
Dwaj ruchliwi i gorliwi ojcowie jezuici wzięli się do dwóch ofiar Sorbonne’a, które mogły uledz pod razami gdyby były słabsze, odbyły spowiedź, przyjęły Oleje święte, a potém na rozkaz kata musiały się zupełnie rozebrać. Pół żółte, pół czerwone kurty i spodnie zwisły na kiściach rąk i nóg, bo łańcuchy nie dozwoliły zupełnie ich odsunąć.
Kat podniósł gruby koniec liny i gwiżdżący spuścił na nagie ciało ofiary. Krew trysła wysoko i zalała twarz oraz wielką siwą brodę Sorbonne’a. Za drugiém uderzeniem skazany wydał krzyk przeraźliwy do szpiku przeszywający, a za trzeciém krew strumieniem z rany spłynęła i dotąd dziko opierające się skórzanym rzemieniom muskuły karanego zwisły bezwładne, a nieruchome członki świadczyły, że omdlał z bólu.
Nadzorcy zarzucili na niego sukno, ściągnęli z ławy i położyli na boku pod drzewem, aby drugiego nieszczęśliwego, który musiał być świadkiem pierwszéj egzekucyi, pomieścić na katowskiéj ławie. I temu przy pierwszém uderzeniu krew trysła wysoko, a przy drugiém zagłuchł serce rozdzierający krzyk — trzeci cios spotkał już tylko trupa. Tego słabsze ciało już może inna wewnętrzna choroba do śmierci przygotowała, bo nie mógł przeżyć trzech razów — nie przebudził się jak jego towarzysz do męczeńskich boleści.
Widok ten wywarł wrażenie na Furschu i Edwardzie. Kiedy ze starym Armandem Recottem siedzieli na galerniczym okręcie, poranny widok stał im ciągle na oczach, obraz krwią zbroczony, który dla wszystkich powinien być przestrogą.
Armand był to łagodny nadzorca, bo był niewinnie skazany — nie upatrywał więc w Furschu i Edwardzie ciężkich przestępców i nie obawiał się ich.
Jego historya, którą opowiadał jednego z następnych wieczorów, z gdy dwoma zbrodniarzami wracał do domu, dowodziła najlepiéj, że był jedną z pożałowania godnych ofiar fałszywego podejrzenia.
— Czy przypominacie sobie, spytał, że w grudniu 1835 roku w Grenobli popełniono straszliwe morderstwo na osobie blizko czterdziestoletniéj wdowy Noirowéj? Ty, zwrócił się do Furscha jako do starszego, zapewne słyszałeś o téj zbrodni. Dobrodziejkę mojego życia, poczciwą chorą kobietę, która wcale dzieci nie miała, a mnie całém zaufaniem zaszczycała, znaleziono zamordowaną w pokoju.
Opuściłem ją poprzedniego wieczoru około godziny dziewiątéj wieczorem, wcześniej niż zawsze, bom jéj zwykle czytywał do godziny dziesiątéj. Zaczęła mi gwałtownie iść krew z nosa, a że chustka moja już zupełnie przemokła, troskliwa wdowa prosiła, abym ją zostawił w jéj mieszkaniu, obiecując że mi ją każę wyprać, a natomiast dała mi swoją dla zatamowania krwi. Gdym się z nią żegnał, nie przewidując wcale co nastąpi, chustkę jéj z sobą zabrałem.
Nazajutrz rano jeszcze w łóżku leżałem, opowiadał siwy Armand Recotte, który od roku 1835 gnił na galerach, policyanci wpadli do mojego ubogiego pokoju. Wdowę Noirową zamordowano w nocy, i na mnie, który ostatecznie u niéj bywałem i z nią — miałem stosunki, padło podejrzenie, że szlachetną, dobrą, a na moje nieszczęście i bogatą wdowę zamordowałem.
Nic nie pomogły moje zaklinania się, przysięgi.... Zaprowadzono mnie do aresztu i znaleziono u mnie krwią splamioną chustkę od nosa, na ktôréj wyszyte było imię wdowy. Porównanie téj chustki ze znalezionemi w komodzie wdowy, nie pozostawiało żadnéj wątpliwości, że wszystkie były zupełnie jednakowe, i na mocy tak wyraźnego podejrzenia obwiniono mnie o morderstwo, o morderstwo pełne zgrozy krwią okrytéj wdowy.
Nic nie pomogły moje opowiadania o poprzedzającym wieczorze, ani moje dokładne przytoczenia wszelkich faktów, nikt nie wierzył biednemu Armandowi Recotteowi, który prawdę wyznał, mówiąc o gwałtowném ujściu krwi z nosa — śmiano się — mniemano, że jestem bardzo zręcznym mordercą i mam w pogotowiu dobrą wymówkę. Na zasadzie znalezionéj u mnie krwią splamionéj chustki skazano mnie na śmierć za morderstwo dokonane na wdowie Noirowéj....
Stary, osiwiały Recotte i teraz ilekroć opowiadał historyę swojego życia, tak był wzruszony, że jego zapadłe oblicze zmieniało się z bólu i żałości.
— Czuli wprawdzie wszyscy, że to może jakiś zbieg okoliczności i fałszywych podejrzeń oddaje niewinnego pod topór sprawiedliwości, — i ułaskawiono Armanda Recotte’a, którego niepocieszona stara matka na śmierć się zamartwiła, którego brat wstydzić się musiał nazwiska, bo i ja je nosiłem — na dożywotnią karę na galerach.
Wkrótce będzie już lat dwadzieścia jak tu jęczę; zaledwie czterdzieści lat dopiero liczę, a już mnie mają za starca!
Oto jest przekleństwo fałszywego podejrzenia, zakończył dziekan, stojąc na galerowym okręcie z Edwardem i Furschem; oto jest przekleństwo mojego życia!
— I nie mniemacie, nieszczęśliwy Armandzie, że z wielu innymi tutaj podobnie się dzieje? spytał Fursch. Ja nie lubię mówić o sobie — ale wierzcie mi, że właściwi złoczyńcy swobodnie sobie żyją, i cieszą się ze swojego rabunku, kiedy tymczasem nieszczęśliwi! tu w więzach jęczeć muszą!
— Mówicie wielką prawdę! utrzymywał Armand, a Fursch następnego dnia korzystając z zaufania dziekana, rozmawiał spokojnie z Rudym Dzikiem, ale po niemiecku, aby ich stary nie rozumiał.
— Jednéj z następnych nocy, wiążący nas łańcuch będzie przepiłowany, mówił Fursch; wybawienie nasze zbiża się!
— Lecz dokąd się udamy? spytał Rudy Dzik, któremu obaj ostatnio schwytani zbiegowie zawsze jeszcze na oczach stali.
— Zostaw mnie to wszystko — będziemy korzystali ze święta Napoleona, w którém nadzorcy podobnie jak przeszłego roku, pijani będą!
— Czy myślisz odrodzę lądowéj? poszepnął Edward.
— Nigdy — my uciekniemy wodą!
— A jak nas schwytają?
— Lepiéj umrzeć, niż jeszcze pięć lat przesiedzieć w więzieniu! zgrzytnął Fursch.
— Święto Napoleona już nadchodzi!
— Dzięki wszystkim świętym — ja wszystko obmyśliłem i przygotowałem!
— Jeżeli się dostaniemy do Paryża, już nas tam nie znajdą, utrzymywał Rudy Dzik, — ztamtąd będziemy ścigali tego, któremu pięć lat zawdzięczamy!
— On musi umrzeć — teraz już mi się z rąk nie wymknie!
— A pierwéj dziecię jego musi być zgubione! Nienawidzę go całą moją duszą! mruknął Edward, gdy okręt galerowy zbliżał się do bassenu, przy którego schodkach miał być przymocowany.
Gdy Furschowi w kuźni wkładano lżejszy łańcuch łączący go ze wspólnikiem mordu, podniósł on i ukrył podłużny kawałek żelaza.
Po upływie kilku tygodni udało mu się w tém żelazie ponacinać zęby, a potém wśród nocnéj ciszy, kiedy wszyscy galernicy po całodziennéj ciężkiéj pracy, w ciężkich troskach odpoczywali, nakształt toczenia drzewnego robaka lub sapania śpiącego przepiłować zamknięty żelazną sztabą łańcuch, właśnie w tém miejscu, gdzie pierścień łańcuchowy wiązał go z Edwardem.
Nadzorcy nie zauważyli tego, równie jak Armand, że jedno ogniwo tego łańcucha zrobiło się cieńsze bo Fursch tak był przebiegły, że do swojéj powolnéj roboty wybrał miejsce zakryte przyległym pierścieniem.
Teraz przygotowanie tak daleko zaszło, iż potrzeba było jeszcze tylko krótkiego użycia pilnika, aby łańcuch na dwie części rozłożyć, tak aby potém każdy z obu skazanych łatwo mógł go do nóg swoich przymocować i poruszać niemi bez brzęku.
Święto Napoleona obchodzone na galerach przez obfite użycie wina nadeszło, a nadzorcy pewni, że ich więźniowie nie myślą o ucieczce, zaprowadziwszy skazanych wieczorem do właściwych sal, udali się spokojnie na biesiadę, w któréj sądzili, że tém spokojniéj mogą wziąć udział, że także i gubernator z inspektorami siedział przy wieczerzy galowéj w oddalonym gmachu komendanta.
Fursch i Edward, niecierpliwie oczekujący od tak dawna upragnionéj nocy uwolnienia, nie bez bojaźni jéj wyglądali, bo jeszcze żywo mieli w pamięci ową straszliwą karę, jaka spotkała dwóch poprzednich zbiegów, leżeli, śpiąc na pozór obok innych więźniów na tapczanie.
Gdy Fursch zmiarkował, że wszyscy głębokim snem zasypiają, a głucho dochodząca wrzawa wskazała mu, że i nadzorcy nad miarę już użyli wina, trącił ostrożnie rudego w ramię, a gdy ten z grubéj wełnianéj kołdry wyrwał kilka strzępów żelazem, które zawsze przy sobie nosił ukryte, większą część przepiłowanego już pierścienia łańcuchowego do reszty usuwał.
Noc była ciemna i burzliwa, planom dwóch winowajców przyjazna, bo nietylko salę, przez któréj okna nie dochodziło żadne światło, pogrążała w głębokiéj ciemności, ale i głuszyła nieunikniony szmer, który powstawał przez odłączanie części łańcucha od sztaby i przywiązywanie go do goleni. W tym celu wełniane strzępy z kołdry wybornie posłużyły.
Mogła już być północ, gdy obaj towarzysze, po pięcio-letniém razem skuciu, poznali, że się samoistnie poruszać mogli. Tym tylko sposobem, przy pełnéj obawy staranności, do któréj zmusza wszelkie niebezpieczeństwo, mogli zapobiedz brzęczeniu łańcuchów.
— Jeżeli szczęście nam sprzyjać będzie, a jest odpływ morza, tośmy ocaleni! poszepnął Fursch Rudemu Dzikowi: chodź za mną cicho i ostrożnie!
Podniósł się, kilka minut czekał i słuchał — potém przestąpił przez sztabę i zsunął się z łóżka na podłogę sali. Przywiązany do nóg łańcuch wprawdzie tamował jego kroki, ale taka jak tego złoczyńcy siła woli, nie- zważa na podobne trudności.
Edward udał się za nim — szelest, jaki stąpanie bosemi nogami po deskach podłogi koniecznie wywołać musiało, sprawił wprawdzie, iż niektórzy więźniowie poruszali się w półśnie i na twardém drewnianém łożu przybrali inne położenie, ale nikt jednak nie przebudził się, nikt nie domyślił, że dwaj z pomiędzy nich odważyli się na ucieczkę!
Fursch i Edward dowlekli się do drzwi sali, których nigdy nie zamykano, a dzisiaj może dla tego, aby nadzorcy z korytarza na więźniów uważać mogli; lecz w téj chwili zebrali się oni w odległéj izbie na biesiadę, więc uciekający korzystali z tego otwarcia. Fursch nie mógł się powstrzymać od szyderczego uśmiechu, który się powiększył, gdy przy słabém światełku lampy, oświetlającéj korytarze i schody, postrzegł, że na ścianie wiszą płaszcze nadzorców.
Gdyby w téj chwili któremuś z żołnierzy lub strażników podobało się było wyjść ze wspólnej izby, w któréj wesoło się bawili, byłby postrzegł na schodach obu winowajców, w żółtych spodniach i czerwonych kurtach, którym nietylko na wieki byłaby odeszła chęć ucieczki, lecz nadto i świat na długi czas byłby przed nimi zamknięty.
Ale nikt nie nadszedł.
Fursch porwał jeden z wiszących na ścianie płaszczów, Rudy Dzik uczynił to samo; obaj okryli swoją aresztancką liberyę temi ciemnemi płaszczami.
Pod taką zasłoną prędko wyszli z domu, a teraz panująca na dworze ciemność okazała się podwójnie dla nich przyjazną.
Mieli jeszcze przed sobą prawie pięć godzin, nim ucieczkę ich odkryją — podług wyrachowania Furscha, mogli się już w ciągu tych godzin znacznie oddalić. Niepokoiła go tylko ich wszędzie znana odzież aresztancka i stalowe pierścienie na nogach!
Fursch ruszył dalej ku sadzawce, przez kanał połączonéj z portem. Przy schodkach do wody wiodących stały większe i mniejsze czółna.
— Czego ty tam chcesz? szepnął Edward, idąc za nim; wiesz przecie, że brama pod murem tylko w dzień jest otwarta, dla przepuszczania łodzi?
— Wiem — chodź — jeżeli szczęście nam posłuży, suchą nogą przez tę bramę przejdziemy!
Fursch dostał się do schodków.
Cichy okrzyk radości dowiódł, że spełniła się jego nadzieja.
— Odpływ! stłumionym głosem rzekł do Edwarda, teraz między wodą kanału, a murem bramy jest prawie na dwie stopy przestrzeni, to dosyć, aby ją przebyć w płaskiéj łodzi!
— Zwycięztwo! tryumfując odpowiedział Rudy Dzik, pochwalając wyrachowanie swojego towarzysza i ostrożnie, aby nie powstał żaden plusk, wsiadł z nim do czółna, które Fursch wybrał szybko okiem znawcy. Była to jedna z wązkich, nizkich bark, wielce na galerach używanych.
— Zawsze przez kilka lat pobytu tutaj czegoś nauczyliśmy się, powiedział Fursch chwytając za wiosło i podając drugie towarzyszowi; wszystko ma swoją dobrą stronę, — naprzód! Nocna burza sprzyja nam, za godzinę będziemy obaj daleko za murami tego przeklętego gniazda!
Wiosła lekko, a jednak prędko dotykały wody kanału, po któréj łódź ze zbiegami się posuwała.
W pobliżu nie było żadnéj straży, żadnego patrolu.
Było tak ciemno, iż potrzeba było wielkiego obeznania się z miejscowością tych długoletnich mieszkańców galer, aby nie wpaść na któreś z bocznych ramion kanału.
Nakoniec wzniósł się tuż przed nimi wysoki mur, który tworzyła po nad kanałem szeroka, mocna, żelazna brama, w dzień przez straż otwierana, a wieczorem zawsze zamykana.
— Precz z wiosłami! stłumionym głosem rzekł Fursch — rzuć się tak jak ja na spód łodzi!
Edward byłby to uczynił i bez upomnienia ze strony towarzysza, bo łódź znalazła właśnie tylko tyle miejsca, że szybko pod bramą przepłynąć mogła, a każdy ktoby siedział na ławeczce, byłby o zwieszone z góry żelazo tak się gwałtownie uderzył, że śmiertelnie zraniony, pewnoby nigdy więcéj o ucieczce nie pomyślał!
Tak jednak łódź z obu szczęśliwie w niéj leżącymi zbrodniarzami przesunęła się szczęśliwie po pod bramą — i ukazała się im, wprawdzie w téj chwili ciemnością nieprzebitą pokryta, wolność — port Tulonu!
Fursch zastanowił się także dobrze nad niebezpieczeństwem nastręczającém się im po opuszczeniu galer.
Otaczały ich teraz mury warowni, a gdy pomimo burzliwego bicia fal niepodobieństwem było uciec z portu, jako z miejsca zamkniętego, dwaj zbrodniarze i od strony lądu mieli przed sobą dobrze obwarowane i pilnowane szańce.
Dostać się przez którąkolwiek bramę do miasta, a potém puścić się drogą lądową, także niepodobna było.
Fursch jednak znał wprawdzie utrudzającą, ale pewną drogę przez fortyfikacye, i po godzinie czasu pospołu z Rudym Dzikiem pokonał tę pełną niebezpieczeństwa przeszkodę.
Koniec tego zuchwałego kroku opowiemy tylko po krótce, gdyż wracać musimy do bohaterów naszego romansu.
Dla umożliwienia ucieczki obaj przestępcy obrali obrzydliwy środek.
Jeszcze przed nadejściem dnia i nim ostrzegająca niebieska flaga galer powiała wśród jasnego powietrza, Fursch i Edward na publicznéj drodze zamordowali dwóch podróżnych, i odebrawszy im mienie i papiery, tak ich poszkaradzili, że nikt nie poznał ich twarzy.
Potém zbrodniarze ściągnęli z nich odzież, ubrali się w nią sami, a swoje spodnie i kurty na nich powciągali.
Jedyną jeszcze trudność stanowiły łańcuchy, ale i tych nikczemnicy wkrótce się pozbyli, a zrabowane bóty na swoje nogi powkładali.
Gdy zbiegli po upływie trzech dni bez przeszkody dostali się do Paryża i przy pomocy fałszywych papierów zupełnie byli bezpieczni, w pobliżu Tulonu obu zamordowanych i pokaleczonych podróżnych, ubranych w krwią zbryzganą galerniczą liberyę, wzięto za zbiegłych złoczyńców i do galer dostawiono, gdzie przypuszczając, iż wieśniacy dopełnili na nich doraźnéj sprawiedliwości, pochowano ich bez dalszych poszukiwań.
Gdzie zginęli obaj nieszczęśliwi podróżni, pozostało to dla dalekich ich krewnych wieczną zagadką i tajemnicą.
Ileż to łez krewni ci przelać musieli, ile modłów zasłać do Nieba!
Ale Fursch i Edward znaleźli przytułek w klasztorze karmelitów, gdzie nie wiedziano nic o ich przygodach, gdy dla objaśnienia czasu ich nieobecności, złożyli bardzo wymowne i prawdopodobne brzęczące dowody. Bardziéj niż oświadczenie, że gotowi są wstąpić do zakonu, przemówiła za nimi okoliczność, że hrabina Ponińska od dawna przebywająca w Paryżu, wstawiła się do przeora za tymi czeladnikami szatana.
Leona, przedstawiwszy się tak zręcznie, jakby wcale nie znała osławionéj niegodziwości i zbrodniczości tych przestępców, sądziła zawsze jeszcze, że ich skutecznie użyć będzie mogła, i ona to zaopatrzyła Edwarda w pieniądze i utwierdziła w zamiarze wywarcia pomsty na księciu de Monte-Vero, tak, że Edward porwał mu Małgorzatę, właśnie w chwili, gdy nakoniec Eberhard zamierzał wydobyć ją z nędzy i rozpaczy.
Poznaliśmy już z rozmowy czarnéj maski i Mefistofila w Château-Rouge, że temu narzędziu hrabiny udał się i ten łotrowski postępek, oraz że Małgorzatę dostawił do klasztoru przy ulicy śgo Antoniego.
Obaczmy teraz, jakim sposobem to się stać mogło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.