Tajemnice stolicy świata/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Tajemnica księżny Krystyny.

Gdy Eberhard padł na widok, jaki mu przedstawiła przełożona klasztoru Heiligstein, zostawiła go ona samego w więzieniu — celu swojego dopięła, radowała się boleścią, która silną duszę tego człowieka ugięta, — obalono go, i gdy pełen bozko wzniosłych idei i planów dążył do najszlachetniejszych celów, za wpływem Schlewego i jego kreatur, oskarżono go i wyszydzono.
Król należał do rzędu ludzi, którzy chętnie słuchają poszeptów tych, co się zdają być ich wiernymi sługami; widzieliśmy, że wołał raczéj dalekim być od rządowych kłopotów i takowe pozostawić otaczającym, aniżeli troszczyć się o zarząd i skargi, które nie tylko zręcznie przed nim ukrywać, lecz i jako niewdzięczne przedstawiać mu umiano. Wołał raczéj obcować z ludźmi rozumnymi i artystami, tudzież modlił się wiele.
Do takiego życia może przyczyniło się bardzo nietylko nadzwyczaj wysokie wykształcenie króla, ale także i owa tajemnica zakryta przeszłością, owa miłość dla znikłéj, teraz w sercu jego zamieniona w bolesne wspomnienie.
Obraz żałobną zasłoną okrytéj księżny Krystyny, jeszcze zawsze miał przed oczami — jeszcze zawsze jego oko spoczywało na portrecie, umieszczonym w jego pokoju.
Od dawna, bo gdy jeszcze był księciem, wiedział, że go Krystyna nie kochała, lecz to w niczém nie zmieniło jego uczuć dla niéj.
Teraz, gdy przeminął długi szereg lat, gdy małżonce swojéj od dawna podał rękę, z boleścią myślał tylko o Krystynie, jako o drogiej mu zmarłéj istocie.
Usiłowaniom jego udało się więcéj niż innym członkom dworu i głębiéj poznać tajemnicę osłaniającą tę księżniczkę — wiedział, że Krystyna kochała człowieka z ludu, i nie gniewając się na nią za to, że nim wzgardziła, że serce swoje oddalą człowiekowi, którego nigdy posiadać nie mogła, dręczył się ciągle bolesną myślą, że zrządzenie chciało, aby nie tylko on, ale i ona nieszczęśliwie kochali.
Ale ów człowiek z ludu był trzecią osobą, która z powodu tego zrządzenia cierpiała, bo nie śmiał nigdy pomyśleć o nazwaniu Krystyny swoją, chociaż szlachetne jego serce uspasabiało go do wysokości, gdyż urodzenie na to mu nie pozwalało.
Trzy więc serca zarówno cierpiały — trzy serca przez niewyjaśniony, ciemny przymus, zaplątane były duchowo w ciężką walkę, w tragiczne zawikłanie, nigdy rozwiązać się, nigdy uspokoić nie mogące.
A więc i na dworze toczyła się dolegliwa walka, którą w życiu tak często napotykamy, — walka którą Heine nazywa starą historyą, co wiecznie się odnawia; a więc i na dworze uczono się potajemnie i niepostrzeżenie poznawać męki nieszczęśliwéj miłości.
Są ludzie niemogący pojąć tak bolesnego stosunku, nie mogący wstrzymać się od śmiechu, słysząc o nieszczęśliwej miłości — owszem nawet są tacy, którzy żartobliwém słowem z niéj się naigrawają, chociaż sami męki podobnego bólu znoszą. Czyliż chcą przez to sobie ulżyć? czyż chcą ból przez to zagłuszyć, lub się go zaprzeć, kiedy sami właśnie to uczucie bezbożnie w prochu tarzają?
Zdaje nam się, że ci co szydzą z miłości, równie bezprawnie czynią, jak ci co o wierze wyrokować pragną. Należymy do rzędu ludzi, pozostawiających każdemu jego wiarę; uważamy za grzech wydzierać lub naruszać człowiekowi to, co serce jego zapełnia; umiemy szanować wszelkie uczucie, które z głębi naszéj piersi pochodzi.
Czy to wiara, czy miłość — oba te uczucia są święte i nietykalne; — pierwsze prowadzi do Boga — drugie pochodzi od Boga — a więc jednakowo grzeszy ten, co je krytykuje lub w prochu tarza!
Niech się za szczęśliwego uważa ten, kto jest tak zimny i wyrachowany, że tak głębokiéj nigdy nieumieraiącéj miłości nie zna — niech się uważa za szczęśliwego ten, który nad miłość korzyść przekłada, albo tam tylko kocha, gdzie kochać śmie — wcale mu nie zazdrościmy jego szczęścia, i nie chcemy go przesądzać. Ale żądamy za to, aby nie sądził o drugich wyrokująco dla tego, że wewnętrzne ich przekonanie różni się od jego przekonania, i że im los nie tyle sprzyja co jemu.
Aby położyć koniec tym uwagom, spojrzyjmy za siebie. Rzućmy okiem za firanki, za kosztowne jedwabne zasłony tak zwanych szczęśliwców i bogaczy.
Cóż tam znajduje wtajemniczony, który więcéj widzi, niż piękne urządzenie wygodnych przestrzeni, który więcéj słyszy, niż przed uszami świata wzajemnie zamieniane grzeczne słówka?
Panowie szukają u kochanek wynagrodzenia za małżeństwo bez miłości, za małżeństwo zawarte z powodu pieniężnych stosunków lub względów stanu, panie zaś powoli posługując się powabnym strojem, upędzają się za rozrywkami w towarzystwie grzecznych oficerów i przyjaciół domu.
Otóż mamy odkrycie, które z małemi waryacyami prawie wszędzie się powtarza. Oto mamy skutki dzisiejszych małżeństw, przy których zawieraniu żadne słowo tak głośno nie przemawia, żaden powód nie jest tak ważny, żadna pobudka tyle nie znaczy, co pytanie:
„Ile ma dochodu panna młoda?
„Jaki tytuł ma pan młody?
„Miłość? O mocny Boże! miłość to rzecz zużyta, za którą tylko w starożytności, w przeszłości coś przemawiało — miłość później się znajdzie. Główna rzecz wszędzie, żyć przyjemnie i świetnie.“
Miłość późniéj się znajdzie, ale rzeczywiście nie znajduje się jéj późniéj ani w małżonku, ani w małżonce, lecz gdzieindziéj. Tajemnie i ukradkowo powstaje tak zwane demi-monde znakomitego towarzystwa, które istnieje nietylko w Paryżu i Londynie, ale w dzisiejszych czasach bardzo blizko nas widzimy obficie reprezentowane.
Lecz wróćmy do króla, który małżonce swojéj okazywał wszelki szacunek i spełniał względem niéj wszelkie obowiązki, do których małżeństwo mężczyznę zobowiązuje.
Daleki od szukania jak inni wysoko postawieni panowie, tajemnych rozkoszy u pięknych kobiet, jak modlitwę żywił jedynie w swojéj duszy pamięć Krystyny, o czém królowa wiedziała.
Ale nie kochał jéj już gwałtownie, pożądliwie; lecz kochał boleśnie jak zmarłą. Spoglądał ku niéj ze świętém uczuciem, przejmującém nas, gdy tęsknie patrzymy w gwiazdę, albo gdy widzimy piękny, pachnący kwiat, lub gdy słyszymy łagodnie przejmującą samą głębię naszéj duszy poezyę.
Król należał do rzędu ludzi, mających duszę bardziéj ruchliwą aniżeli powierzchowność, posiadających większą wewnętrzną głębię aniżeli działalną siłę.
Zatém okropności rewolucyi daleko mocniéj dotknęły jego serce, niż serce każdego innego władcy, który prędko zdecydowany, byłby się chwycił najprędzéj środków gwałtownych. Głęboko wewnętrznie wstrząśniony, po raz pierwszy sprzeciwiając się swoim doradcom, zlał na naród, który się do niego udał przez swoich deputowanych, niektóre swobody i prawa.
Lecz ulegając podszeptom Schlewego, odmówił tylko jednemu żądaniu, a mianowicie: nie wypuścił na wolność Eberharda.
Rzecz szczególna! Czy się król obawiał tego człowieka? albo czuł może, że mu wyrządzał straszną krzywdę i w taki sposób uwolnić się chciał od wszelkiego wyrzutu, iż może o nim zapomną, skoro go w więzieniu trzymać będzie?
Lecz przypadek chciał, że w kilka dni późniéj, gdy ulice z krwi i barykad oczyszczono, gdy poległych pogrzebano, król patrząc z okna swojego pokoju na zamkowy dziedziniec, postrzegł jak obwinioną o współudział w kradzieży zamkowéj Małgorzatę przeprowadzano do jednego z więzień, które podzielać miała z najcięższymi złoczyńcami i niegodziwcami. Widział pełne boleści oblicze dziewczęcia, widział miłe jéj rysy, i obudziło się w nim zapewne uczucie litości, nietylko dla Małgorzaty ale i dla Eberharda.
Król przypomniał sobie, iż w obrzydłém oskarżeniu Schlewe utrzymywał, że dziewczę to nie miało żadnego nazwiska, że także książę de Monte-Vero nazwisko von der Burg bezprawnie nosił.
Król przypomniał sobie, że gdy Eberhard opowiadał mu niezmiernie wzruszającą historyę swojego życia, odkrył mu w końcu, że stary Jan von der Burg oddał Bogu ducha, mówiąc:
— „Ty nie jesteś moim synem.“
Musi zatém w dokumencie, który według doniesienia Schlewego znaleziono przypadkowo w starém biurku, w klasztorze Heiligstein, istnieć jakiś ślad, jakieś zeznanie o rodzicach Eberharda.
Król zapragnął naocznie widzieć ten dokument i rozkazał, aby mu go przyniesiono.
Schlewe uwiadomiony o tym rozkazie, usiłował odwieść króla od tego żądania i rozerwać go, mówiąc sobie w duchu, że chociaż postąpił według treści, jednak z tego starego dokumentu mogą się rozwinąć nowe badania, w skutkach swoich nieobliczone.
Udało mu się też dosyć długo powstrzymać króla zręcznie od tego zamiaru, lecz potém król powtórzył żądanie swoje tak energicznie, iż baron dłużéj zwłóczyć nie śmiał.
Nie domyślał się też wcale, jakie następstwa sprowadzi ten dokument, który z razu wyświadczył mu taką usługę; przyniósł go więc królowi jako akt, który zresztą uważał już za żadnéj nie mający wartości.
Późno już było następnéj potém nocy, gdy zaufany sługa króla, stary Bittelmann, nagle usłyszał gwałtowne dzwonienie. Przeląkł się sądząc, że to może attak jakiéj choroby, i bardzo szybko pośpieszył do sypialni krôlewskiéj.
Zdziwiony postrzegł, że król czego nigdy dawniéj nie bywało, w łóżku tak długo czytał.
— Bittelmann, rozkazał, i niewątpliwie widać było, że się w nim dzieje coś nadzwyczajnego; śpiesz do oficera zamkowéj straży i rozkaz mu w mojém imieniu, aby natychmiast otworzył więzienie, w którém dotychczas książę de Monte-Vero jeszcze pozostaje.
— Najjaśniejszy pan chcesz wśród nocy...
— Chcę, aby téj jeszcze chwili wypuszczono go na wolność!
— Nie uwierzą mi, najjaśniejszy panie!
— Weź ten pierścień i śpiesz. Natychmiast przyprowadź tu księcia de Monte-Vero, pragnę z nim pomówić.
Bittelmann poszedł, nie mógł pojąć, co się zrobiło z królem, którego najmniejszą kryjówkę serca znał dokładnie.
Dobrodziejstwem to było dla niego rzeczywiście, iż miał księcia oswobodzić i na górę przyprowadzić, bo ten stary, uczciwy sługa bardzo dobrze pojmował, że Eberhard byłby wierniejszym i szlachetniejszym doradcą niż Schlewe i ministrowie, ale nie wiedział jakim sposobem to się stało, że w zdaniu króla tak szybka zajść mogła zmiana.
Gdy zabrawszy pierścień na znak swojego upoważnienia, śpieszył na dół, król wstał z łoża i prędko przywdział poranne szaty — mocno był wzruszony i rozrzewniony.
— Czarno zakwefiona dama, rzekł, powtarzając tekst dokumentu: amulet ze znakiem, karę konie, korona na chustce — niema wątpliwości... Tak, tak, głos wewnętrzny powiada mi: on jest synem Krystyny i Ulricha. Uciekła, bo owoc swojéj nieszczęśliwéj miłości zataić, ukryć pragnęła. Umarła, bo dłużéj żyć ani śmiała, ani mogła. To właśnie zaraz przy pierwszém widzeniu tego człowieka uderzyło mnie, co niegdyś serce moje tak silnie ku niemu pociągnęło.
Starzejący się król, którego włos już siwiał, stał tak aż do głębi duszy wstrząśniony; musiał pokonać to, czego dopiero doświadczył, musiał, gdy z sypialni swojéj przyszedł do blado oświetlonego salonu i stanął przed portretem Krystyny, zawrzeć tyle mu potrzebny pokój z Bogiem i nią.
Król zakrył oblicze. Z oczu jego popłynęły gorące, palące łzy.
Krystyna była matką Eberharda; on był pamiątką, pozostałością po najnieszczęśliwszéj księżnie, która kiedykolwiek na swoje przekleństwo urodziła się u stop tronu.
— Uciekłaś, wyzionął do głębi wzruszony król; w rozpaczy szukałaś drogi wyjścia, ratunku. Ciebie ścigały i dręczyły najokropniejsze wyrzuty, boś się poświęciła na ofiarę miłości i namiętności; ale ja więcéj wiedzieć muszę, teraz wszystko wiedzieć muszę! Umarłaś daleko ztąd, może dla tego, iż pragnęłaś umrzeć samotnie, w drodze. Powóz twój został zdruzgotany; blizka śmierci, jak się zdaje przypadkowo zraniona, padłaś na obcém miejscu, gdzie cię nikt nie znał, padłaś na obcéj ziemi; stary Jan wziął twoje dziecię, które z łona twojego wyszło, wprzód nim oddałaś Bogu ducha; on się niém opiekował, a ja śmiałem tę twoją pozostałość, tego syna Krystyny upokorzyć, ja śmiałem złe mu przypisywać, ja słuchałem poszeptów doradców, którzy go nienawidzili i bali się.
Boże dozwól mi tę niesprawiedliwość naprawić! Boże dozwól, abym w nim uczcił pamięć Krystyny. Teraz nie mam prawa sądzić i rozkazywać; wyższy głos po nad gwiazdami rozstrzygnął, mnie już tylko pozostaje kochać syna Krystyny, i modląc się, tobie, miły obrazie anioła, który od dawna ponad obłokami bujasz, przebaczyć, coś mi uczyniła.
Król podniósł ku niebu załamane ręce, a oczy jego spoczęły na pięknym, jakby żywym obrazie, który mu wszędzie towarzyszył.
Co w pośród téj nocnéj godziny działo się w osamotniałéj królewskiéj komnacie, jakie staczał w sobie walki, jakich doznawał wyrzutów, i jakie układał plany stojąc przy portrecie nieszczęśliwéj księżny, nigdy do wiadomości ludzkiéj nie doszło.
Lecz obaczymy następstwa tych walk i planów i z nich skutki osądzimy! Drzwi komnaty otworzyły się.
Wysoka, królewska, nieugięta postać Eberharda w nich się ukazała — jego silna dusza teraz już przetrzymała straszną boleść owéj nocy, w któréj widział urzeczywistnienie tego, czego się ze zgrozą obawiał, stał tam jak każdy zdumiony i na chwilę nie wiedział co począć.
Król odwrócił się ku wejściu i ujrzał księcia de Monte-Vero, którego tak krzywdził, którego, słuchając poszeptów swoich niegodnych doradców, nie poznał.
Bittelmann pozostał w przyległym pokoju, nikogo innego nie było w pobliżu.
Wtém król otworzył ramiona.
— Przebacz! zawołał wstrząśniony siłą torujących sobie drogę uczuć: przebacz mi, com uczynił. Przestań na tém zadosyćuczynieniu, że cię król o to prosi.
Eberhard zbladł! Nie wiedząc nic o tém, co téj nocy w królu zaszło, nie pojmował słów króla! Patrzał jakby snem jakim odurzony na króla, który do niego wyciągał rękę.
— Najjaśniejszy panie! szepnęły usta Eberharda: w sercu mojém byłem zawsze wiernym i bezinteresownym sługą twojéj sprawy — nie uczyniłem nigdy nic coby wychodziło z granic twojéj służby.
— Do mojéj piersi — tutaj, synu Krystyny! gwałtownie rzekł król pokonany. Przystąp do mnie, patrz oto twoja matka!
— Eberhard słowa wyrzec nie mógł, zbliżył się do króla, który z oczami łez pełnemi, drżącą ręką wskazywał ów obraz, który zawsze ilekroć go Eberhard widział, głębokie na nim wywierał wrażenie; był to obraz księżny Krystyny.
— Co rzekłeś, mój królewski panie? spytał cicho.
— Patrz tu, tajemnica urodzenia twojego i tajemnica jaka otaczała księżnę, jest jedna i ta sama. Mojém było przeznaczeniem odkryć ją. Ty jesteś synem Ulricha i księżniczki Krystyny, ona była twoją matką.
Rozjaśniło się przed oczami Eberharda. Stał nieporuszony i spoglądał to na króla, to na portret przed nim się wznoszący, i patrzał weń łagodnie, boleśnie. Opowiadanie starca, który skonał na jego ręku, po życiu pełném męczarni, żywo mu teraz stanęło w myśli.
— Moja matko! wymówiły nakoniec jego usta, i to brzmiało jak powitanie z głębi jego duszy pochodzące, jak słowo, w którém złożył cały żal najserdeczniejszy.
— Cokolwiek przytoczono, aby cię skrzywdzić i obalić, ten dokument w moich ręku posłużył do błogosławionego uznania ciebie! rzekł król i podał księciu pożółkły akt. Czytaj i zachowaj go święcie.
— Jest to pismo starego poczciwego Jana, przypatrując się tym kartom powiedział Eberhard; czego nie mógł udzielić mi w swojéj ostatniéj godzinie, to powierzył tym kartom, aby nie poszło z nim razem do grobu. Teraz wszystko mi się wyjaśnia. Dokument ten, jak mówił baron Schlewe, znaleziono w klasztorze Heiligstein.
— Tak mówił baron, który cię nazwał moim nieprzyjacielem i zdrajcą.
— Nie ma wątpliwości. Był ukryty w starém biurku, które dałem Leonie, a która mnie w najświętszych rzeczach zawiodła.
— Przypominam sobie, że owa hrabina, która była twoją małżonką, nazywała się Leona?
Była! Tak jest, mój królewski panie, to jest prawdziwe wyrażenie. Ta Leona hrabina Ponińska jest przełożoną klasztoru Heiligstein. Ona to znalazła ten dokument i dała sprzymierzonemu z nią baronowi, aby mnie zgubić.
— Przełożona klasztoru? powtórzył jak najmocniéj zdziwiony król. Pobożna dama, tak często bywająca u królowéj...
— Tak, jest to owa hrabina Ponińska, owa zgubiona, mój królewski panie, która (bo teraz widzę całą intrygę) przybrała maskę pobożności, aby mnie zgubić. Ona to w połączeniu z baronem mnie u króla oczerniła; ona, która nienawidzi tego, co przez nią stracił wszystko — wszystko, swoje dziecię, swoje imię, swoją swobodę, swoją spokojność życia...
— Okropność! Co za niesłychane oszustwo! co za haniebne sidła! powiedział król i czoło jego zachmurzyło się. Pragnę ukarać Eberhardzie, ukarać, jak nigdy dotąd!
— Wszak raczysz, mój królewski panie, uczynić zadosyć pierwszéj prośbie tego, który dzisiejszéj nocy znalazł swą matkę i twoją łaskę, nieprawdaż?
— Żądaj! Najukochańszym z ludzi, jakich posiadam, jesteś ty! powiedział król, syna księżny Krystyny serdecznie tuląc do piersi.
— Zdaje mi się, że wszystko co się stało między dniem dzisiejszym a owym czasem, kiedym się również widział w uściskach mojego królewskiego pana, było marzeniem, kłamstwem.
— Mocniéj aniżeli sądzisz, czuję wyrzut w słowach tych zawarty. Biada władcom, którzy doradców swoich nie poznają! Nic się nie domyślając, najlepszego pragnąc, dają się oplatać niegodziwością tych bezwstydników! Ciebie odtrąciłem, ciebie, który gdy mi przy pierwszym ciebie ujrzeniu serce moje powiedziało, że blizko mnie obchodzisz, obudziłeś we mnie nadzieję, że posiądę w tobie kogoś więcéj niż dworskiego kawalera. Nazwałem cię moim przyjacielem, a dzisiaj nie wiem, jakiém słowem naszéj nędznéj mowy wyrazić wszystko, co dla ciebie czuję i czém dla mnie jesteś!
Eberhard, mocno wzruszony tym objawem miłości, podniósł rękę królewską do ust swoich.
— Nie tu pocałunek braterski — tu, tutaj on należy! zawołał król i przycisnął usta swoje do ust księcia de Monte-Vero.
Był to wzruszający i zarazem wzniosły wid — Prośba moja, która ma być wysłuchana, dotyczę moich wrogów! rzekł Eberhard po przerwie.
— To nazywam za daleko posuniętą, szlachetnością, Eberhardzie — ty im przebacz — ja ich ukarać powinienem!
— Tylko przypominam mojemu królewskiemu panu, że prośba moja ma być spełniona! Wygnaj oszustów i na tém niech się skończy — chciałbym, aby i tron twój od ich otoczenia był uwolniony!
— Masz moje słowo — niech i tak będzie! Ale dowiedzą się przynajmniéj, komu zawdzięczać mają tak łagodną karę. Jeżeli nie są zupełnymi wyrzutkami, po takiéj szlachetności poznają, co uczynili!
— Takiéj nadziei już się niestety wyrzekłem, królewski panie, wyłożywszy nadaremnie połowę życia na uratowanie straconego serca kobiety, która niegdyś była moją żoną, i na sprowadzenie jéj do mnie!
— Więc odrzucasz i akt rozwodowy?
— Nauczyłem się miłość moją poświęcać całéj ludzkości, znalazłem w tém pociechę i rozkosz, że o ile mi sił starczy, dla ludzkości pracuję i jéj pomagam!
— I wiele cierniów zbierasz!
— Rzeczywiście królu, lecz to mnie w dążeniach moich ani zmienić ani zachwiać nie mogło. Kto chce zbierać owoce, niech się zielsku nie dziwi, niech się nawałnicy nie boi, — i tego dożyłem i częstém cieszyłem się błogosławieństwem.
— Wiele go dorzuciłem, chcesz powiedzieć! dopełnił król, gorąco ściskając dłoń Eberharda.
— Te więc ciernie nie bodą mnie ani obalić mię mogą! W takiém dążeniu nadal szukać będę szczęścia i celu mojego życia. Dla tego daleka jest odemnie chęć połączenia się związkiem małżeńskim z inną jakąś żeńską istotą! Wprawdzie jest istota, dla któréj czuję głęboką, świętą miłość, istota, która po mojém utraconém dziecku najwyższe miejsce w sercu mojém zajmuje...
— Karolina — wtrącił król z wyrazem twarzy, w którym malowała się boleść.
— Zgadłeś, królewski panie — w tych dniach na całe życie pożegnam księżnę Karolinę, bo uważałbym za niegodziwość narażać tę najszlachetniejszą istotę na walki, zdolne zburzyć spodziewane szczęście życia ludzkiego! Dla człowieka z moją przeszłością takie wyrzeczenie się jest nową oczyszczającą próbą, którą wytrzymać można!
— Chcesz znieść to samo, co ja znosić musiałem, poważnie mówił król — wiem, że jesteś najszlachetniejszym, najwyższym na świecie człowiekiem!
— A teraz najjaśniejszy panie — jeszcze jedno! Najcięższy punkt, najboleśniejsza plama mojego życia! Moja córka, którą owa Leona zatrzymała przy sobie przez zuchwały upór i niepojętą chęć zemsty, która ją potém na drogę zguby popchnęła i wydała w ręce złoczyńców, znajduje się w więzieniu! Widziałem ją — raz widziałem... i nie zdołam nigdy chwili téj zapomnieć! Obraz ten z całą jego zgrozą widzę nawet w pośród moich marzeń! Nie chcę mówić z moją córką, królewski panie, nie chcę mieć żadnego przywileju — niech nikt nie powie: że książę może swoje upadłe dziecię odwiedzać, mówić i w środki pomocy zaopatrywać — a biednemu człowiekowi tego nie wolno! Nie chcę także ani słowem, ani spojrzeniem wpływać na sędziów lub świadków! Najświętszém godłem życia mojego, za które wiecznie walczyć będę, jest równość dla wszystkich, królewski panie! Dla tego dozwól — niech prawo postępuje swoim porządkiem!
— Chwiejesz się — coś błyszczy na twojéj twarzy — to łzy! rzekł król, i na widok najszlachetniejszego człowieka, opłakującego swoje dziecię, i w jego oczach stanęły pałające krople — a jednak usta twoje zdołały wymówić: równe prawo dla wszystkich — dozwól niech prawo postępuje swoim porządkiem!
— Już się stało królewski panie! My ludzie pozostajemy zawsze pod wpływem naszych uczuć! Za kilka tygodni wyjeżdżam z twojej stolicy, i daleko ztąd, zarzucony pracą, skracać sobie będę czas, pozostający jeszcze do osądzenia mojego dziecka! Późniéj, kiedy już wyrok zapadnie, powrócę — przystąpię do córki mojéj — nie spotka jéj przekleństwo — nie przeleję nawet żadnéj łzy, aby nie skrzywdzić nie przez własną winę upadłéj. Nie, podniosę ją — nazwę moją córką — a kiedy karę swą odpokutuje, duszę jéj do mojéj przyciągnę!
— Każde twoje słowo jest dobrodziejstwem dla serca mojego; wielkość i piękność każdego twojego postanowienia podziwiać muszę, nie umiem nic do niego dodać, nic w niczém zmienić!
— Teraz już wiesz wszystko, mój królewski panie. Już poranek szarzeje — była to piękna, niespodzianie święta noc. Bądź zdrów! Jeżeli ci kiedy zgotowałem cierpienie lub boleść — przebacz pomnąc, że nigdy nie mogłem mieć zamiaru dowieść ci czego innego, prócz mojéj wierności. Jeżeli to miało pozór przeciwny, była to największa, dla mnie boleść! Zamiary nasze przy najlepszéj chęci bez naszéj winy celu swojego częstokroć chybiają. Przebacz mi to przez pamięć na... na moją matkę!
— Odchodzisz... Uciekasz ztąd — wiem o tém, opuszczasz mnie na zawsze! powiedział król tak mocno rozrzewniony i wzruszony, że do głębi przejął Eberharda.
— Masz królu jeszcze jeden zakład odemnie... zakład żałoby i boleści! z cicha, upominająco odrzekł Eberhard.
— Twoje dziecię... przecięż mnie pożegnałeś.
— Jeszcze raz powrócę! — Przyjm więc odemnie najwyższe, najświętsze co posiadam... przyjm portret twojéj matki, rzekł król, i podał obraz głęboko wzruszonemu Eberhardowi. Wiesz, że to moje najdroższe mienie — składam je w twoje ręce!
— Dzięki ci, mój królewski panie!
— I żaden cień, żadna przepaść nie rozdziela nas?
— Noc, którą Bóg dzisiaj nam zesłał, wszystko wyrównywa — bądź zdrów!
Eberhard trzymając portret pod pachą, ukłonił się.
Król patrzał na odchodzącego jak na swego dobrego ducha — ręką przesłał mu jeszcze ostatnie pożegnanie, i gdy książę de Monte-Vero wyszedł, król mocno wzruszony długo jeszcze przechadzał się po salonie.
W nocy jeszcze własną ręką przygotował rozkazy, skazujące na wygnanie barona Schlewego i przełożoną klasztoru Heiligstein, tudzież dymissye ministrów.
Nad rankiem dopiero, ulegając prośbom starego wiernego sługi, położył się, aby przez kilka godzin spocząć.
Gdy Eberhard wrócił do pałacu, nie czując najmniejszego strudzenia załatwił kilka otrzymanych listów i wydał rozmaite rozporządzenia, które podczas jego niewoli musiały być zawieszone. Marcin mocno wzruszony, wylewał łzy radości, gdy nakoniec ujrzał znowu swojego ukochanego pana, Sandok zaś padł na kolana i swoim zwyczajem całował szaty Eberharda.
Książę de Monte-Vero podniósł go, łagodnie broniąc mu takiego objawu radości. Postawił obraz swojéj pięknéj, dostojnéj matki na biurku, aby go miał zawsze przed oczami a następnie czytał dokument starego Jana, wykrywający tajemnicę jego urodzenia.
Eberhard zamierzał wyjechać do Paryża, gdzie powoływały go rozmaite ważne sprawy dotyczące Monte-Vero. Chciał tam przebyć czas do osądzenia jego córki, a potém dalsze powziąć postanowienia.
Wtedy okaże się, czy jego córka z winy téj co ją na nędzę i hańbę wydała, została występną, czy też w skutek mściwych planów Leony i Schlewego niewinnie uwięziona była, i to ostatnie Eberhardowi wydawało się możliwém.
Jednego z następnych dni, Eberhard tylko w towarzystwie murzyna, który zawsze mocno ubolewał, gdy panu swojemu towarzyszyć nie mógł, wyjechał do zamku księżny Karoliny — potrzebował pożegnać ją; był to święty obowiązek, który spełnić pragnął nim ojczyznę opuści.
Karolina wiedziała już, że Eberhard znowu jest wolny i że król uznał w nim prawdziwego przyjaciela.
Wygnanie barona i opatki w dworskich kółkach wywarło wrażenie, księżniczka zaś jak najgłośniéj mu przyklasnęła.
Usunięcie znienawidzonych przez lud ministrów, zaspokoiło prócz tego wzburzone umysły, a łatwo pojąć, że wszystkie te ważne i wielkie korzyści przypisano człowiekowi, który teraz podobnie jak dawniéj, nie szczędził pomocy biednym i nieszczęśliwym.
Rozwinął swoje w Niemczech urządzone fabryki i wielkiéj liczbie niewinnie zubożałych ludzi dał pracę i dobrobyt.
Ale prócz tego cieszył się widząc, że nowy gabinet przedewszystkiém postarał się zubożałym dostarczyć chleba, przedsiębiorąc wznosić wielkie gmachy i budować drogi żelazne.
Gdy zameldowano księżniczce, że książę de Monte-Vero jest w przedpokoju i życzy Sobie z nią mówić, opanowało ją to bolesne, to radosne uczucie — przeczuwała co nastąpi — czuła, że czeka ją ciężka, pełna boleści chwila.
Karolina kazała wprowadzić księcia, a damom dworskim poleciła, aby jéj w buduarze czekały — potém z mocno bijącém sercem weszła do salonu dla przyjęcia Eberharda.
W tym łagodnie pachnącym pokoju, panowała bezpretensyonalna prostota, ów szlachetny gust Karoliny, gardzący wszelką chęcią przepychu. Ale natomiast była wygoda i przyjemność widna w całém urządzeniu. Fotele były bez złoceń, tylko ciemnym aksamitem obciągnięte, stoły z ciemnego rzeźbionego drzewa, malowidła na ścianach wiernie przedstawiały piękne krajobrazy.
Księżniczka lekko zarumieniona wystąpiła naprzeciw wchodzącego księcia — na powitanie podała mu rękę, jak dawno zażyłemu przyjacielowi, a Eberhard poniósł tę drobną, delikatną rączkę do ust.
— Przybywam pożegnać waszą, królewską wysokość! powiedział książę, i za skromną księżniczną zbliżył się ku krzesłom; a przytém mam prośbę, którą obciąłbym pokornie złożyć u stop waszéj wysokości!
— Zadziwiasz mnie, mości książę — słyszałam, że przeciwnicy pańscy otrzymali dobrze zasłużoną nagrodę — dla czegóż chcesz pan wyjeżdżać?
Eberhard zajął miejsce naprzeciw księżniczki.
— Obowiązek odwołuje mnie ztąd, królewska wysokości; a prócz tego bardzo jest na czasie, abym po wszelkiego rodzaju przygodach znowu wrócił tam, gdzie się znajduje moja nowa ojczyzna!
— A zatém do Monte-Vero, w którém patrząc na te wyborne obrazy Wildenbrucha, zdaje mi się, że tak często przebywam, odpowiedziała Karolina, patrząc na wiszące na ścianie kopie znanych nam widoków.
— Do Monte-Vero, królewska wysokości, skoro tylko dadzą się załatwić wszelkie względy tu mnie jeszcze zatrzymujące.
— Mówisz pan do mnie, jak do jakiéj obcéj, Eberhardzie — słyszałam niegdyś jak przemawiałeś do mnie nie zimném słowem: „królewska wysokość,“ ale mojém własném imieniem — czy dzisiaj chcesz pan już zatrzeć pamięć tego?
— Dalekie to odemnie Karolino, pani zawsze objawiałaś Eberhardowi de Monte-Vero uczucie przyjaźni — i ta prośba moja, któréj nie racz odrzucać, zależy na tém abyś w swojéj dobroci przebaczyła mi wszystko, czegoś z mojéj strony doznała! Tanie to wprawdzie usprawiedliwienie ciągle powoływać się na niedoskonałość ludzką, ale uczymy się témbardziéj poznawać ją i uczuwać, kiedy sądzimy, że przez ciosy losu i doświadczenia osiągnęliśmy pewny cel — w obec pani zawsze czułem się tak wtajemniczonym, tak do bezwarunkowego zaufania ośmielonym — a co większa, w obec pani czułem czczość mojego bytu...
— Czczość Eberhardzie! gdy sta tysięcy ludzi, których uszczęśliwiłeś, modlą się za ciebie?
— Masz słuszność Karolino, to jeszcze w niezupełném wykończeniu osiągnięte przekonanie, jest wzniosłe i piękne! Ale myślę o czém inném, czego mi mimo to brakuje — o szczęściu domowém, o rodzinie! Przy tobie zdołałem dopiero zmiarkować, czego mi brakuje i — co mi na wieki jest wzbronione!
— Kiedy mi niegdyś w gwiazdowéj sali twojego pałacu powiedziałeś: nie wolno mi już kochać, słowa te były dla mnie zagadką, Eberhardzie — dzisiaj rozumiem je — dzisiaj wiem wszystko! Są ludzie, jakby umyślnie dla siebie zrodzeni, na których coś nalega, aby do siebie należeli — a których jednak niepojęte jakieś zrządzenie wiecznie rozłącza — ciężki los życia wyciągnęli!
— Wielka prawda Karolino! Ale oni doznają także pociechy, rozkoszy nie wszystkim zapewnionéj; tę wygraną wyradza w nich przekonanie, że posiadają jedną duszę, która ich kocha! Rozłączeni, z dala od siebie, bez egoizmu, należą jednak do siebie, piękném uczuciem, którego im nikt wydrzeć nie może, wyższém nad przestrzeń i czas, prawdziwą miłością, będącą bozkiém tchnieniem!
— Żegnając mnie, pragniesz mnie pocieszyć Eberhardzie, czuję to dobrze.
— Niech to nie będzie żadną czczą pociechą, żadném słowem bez znaczenia, Karolino!
— A zatém kochasz mnie, Eberhardzie?
— Kocham cię bez samolubnego posiadania, kocham jak świętą, którą Bóg na drogę moją wprowadził, aby mi wyświadczyć dobrodziejstwo!
— I to już wszystko, wszystko i odjeżdżasz?
— Więcéj pragnąć i posiadać nie wolno nam, Karolino; poprzestańmy na tém!
— Jakże ciężko wyrzec się, gdy całe nasze serce rozpływa się z miłości!...
— Znam całą prawdę tych słów, Karolino; ale Niebo obdarzają tych osobną siłą, którzy taką próbę przenieść na sobie umieją!
— Bywaj mi zdrów, Eberhardzie i zabierz z sobą moje serce! szepnęła księżniczka w najwyższém wzruszeniu.
Książę de Monte-Vero ukląkł przed nią — on, który tylko w modlitwie przed Bogiem klękał, on, który przejęty gwałtowną miłością dla téj szlachetnéj, pięknéj istoty, musiał umieć panować nad sobą, aby nie powiększyć ciężkiéj walki téj godziny, on klęczał i ujął rękę Karoliny.
— Gdybyś była moją, wtedy życie moje byłoby o tyle bogate i wspaniałe, o ile teraz przy majątku i powodzeniu jest ubogie i samotne! Bywaj zdrowa Karolino! odjadę, szukać celu mojego życia w miłości dla ludzi — ty będziesz się z dala nademną unosiła, a jeżeli kiedy spełnię jakie dobre dzieło, wtedy modląc się, więcéj niż kiedykolwiek myśleć będę o tobie, która mi serce swoje oddałaś!
Eberbard powstał — trzymał jeszcze rękę Karoliny — w pokoju było duszno — księżniczka odwróciła się — płakała.
— Jeszcze jedną miałbym do ciebie prośbę — wiem, że mi jéj za złe nie weźmiesz. Księżniczka Aleksandra niegdyś dała mi dowód przyjaźni, chociaż także i niechęci, któréj z powodu późniéj zaszłych scen zatrzeć nie mogła. Uczyń to dla odjeżdżającego przyjaciela i podziękuj jéj za dawniejsze dowody względów — słyszę, że książę z córką wyjechał! A teraz — rozłączmy się, Karolino...
— Odchodzisz — Eberhardzie — i już się nigdy nie zobaczymy! łkała księżniczka, pokonana miłością dla tego szlachetnego, pięknego człowieka.
— W pośród cichéj nocy spojrzyj na księżyc, na gwiazdy — tam spotkają się spojrzenia nasze, jakkolwiek daleko od siebie będziemy!
— Dobrze więc — bywaj zdrów Eberhardzie! Zabierz z sobą ten pocałunek, pierwszy i jedyny, którym moje usta kiedykolwiek obdarzyły mężczyznę — niech będzie pieczęcią na grobie, w którym przeszłość składamy! Odjeżdżasz. Cel swojego życia znajdziesz w pożytku dla świata, jako charakter podziwienia godnéj wzniosłości — nauczę się moje chybione życie bez szemrania, bez narzekań łatwo znosić w jakimś klasztorze. Miejsce opatki w Heiligsteinie wakuje, namyślę się. Tam przyjmę zasłonę!
— Pamiętaj o mnie w twoich modlitwach! powiedział Eberhard i wziął pocałunek z ust księżniczki. Znajdziesz w klasztorze wiele do naprawienia i zdziałania! Niech cię Bóg ma w swojéj opiece!
Książę de Monte-Vero po raz ostatni pożegnał księżniczkę Karolinę — po raz ostatni uśmiechnęła się do niego przez łzy spojrzeniem miłości...
Gdy Eberhard wyszedł z pokoju, Karolina padła na sofę — obu rękami zakryła twarz łzami zalaną — cierpiała niewypowiedzianie.
Serce dziewicy, które po raz pierwszy kocha, po raz pierwszy poczuwa cały żar, a potém wyrzec się tego musi, tak ciężką przechodzi próbę, jak żadna inna istota.
Życie ustaje, słońce traci swój blask, kwiaty barwę i zapach — zdaje się, że śmierć tchnęła na wszystko w koło, że się niebo i ziemia zapadły, że wieczna noc zaległa na udręczoném sercu.
Po upływie kilku tygodni księżniczka Karolina wyjednała sobie u króla pozwolenie przywdziania welonu. Otrzymała je, bo król znał i szanował powód tego żądania.
Karolina zajęła miejsce wygnanéj Leony, i rzeczywiście była pobożną siostrą, wzniosłym wzorem dla innych mniszek w Heiligsteinie.
Eberhard zaś, właśnie gdy miał zamiar wyjechać, otrzymał wiadomość, że Samuel Bartels, grabarz przy cmentarzu św. Pawła, mocno zachorował i życzy sobie z nim widzieć się.
Przypomniał sobie niemego chłopca, któremu niegdyś ocalił życie, i niezwłocznie pośpieszył do małego domku przy cmentarzu, w którym przyjęła go stara Urszula rozpaczliwemi gestami.
— On umiera, umiera! krzyczała załamując ręce — już się wszystko skończyło — o ja biedna istota! Całe moje życie tu przy nim strawiłam i przebolałam, teraz muszę iść żebrać!
— Waszemi głośnemi narzekaniami nie dajecie spokojności choremu! upomniał ją Eberhard; pocieszcie się, gdzie będzie mały głuchoniemy, tam i dla was znajdzie się miejsce!
— O dostojny panie! Pan Bóg nam was zesłał! rzekła stara; ponieważ widzę, że kochacie małego Janka, więc go będę strzegła jak oka w głowie!
— Tymczasem doglądajcie chorego! odpowiedział Eberhard; i przystąpił do ubogiego łoża człowieka, który zawsze miał tylko do czynienia z umarłymi, a teraz sam był blizki śmierci!
Poznał jednak jeszcze księcia i prosił, aby gdy, nie ma nikogo na świecie, komuby mógł powierzyć majątek, raczył zlitować się nad małym, niemym chłopcem. Eberhard przyrzekł mu, że dziecię weźmie do siebie i każę wychowywać; uspokojony więc stary Samuel Bartels, w kilka dni późniéj na wieki zamknął oczy.
Dla człowieka, który w życiu swojém tylu innych ludzi umieścił na wieczny spoczynek, wykopano podobny grób, i spuszczono go do zimnéj ziemi.
Eberhard trzymając chłopca na ręku, stał przy grobie i modlił się — potém chłopca z Urszulą zabrał do pałacu.
Rozkazał aby małemu niememu Jankowi okazywano wszelką troskliwość i miłość, i cieszył się wdzięcznym uśmiechem dziecka, które z tęsknotą zawsze ku niemu wyciągało ręce, ilekroć się ukazał.
Stara Urszula została jego piastunką, a chłopak z każdym dniem się rozwijał.
Książę de Monte-Vero zabrał go i całą swoją służbę, gdy nakoniec wyjechał ze stolicy, aby z dala oczekiwać wyroku, który miano wydać na Małgorzatę.
Niewinność głęboko upokorzonéj dziewczyny wreszcie tak świetnie się wykazała, że sami sędziowie nie mogli powstrzymać się od objawienia jéj gorącego współudziału.
Lecz cóż wynagradzało niewinnie prawie przez cały rok w więzieniu trzymaną Małgorzatę za tę niesprawiedliwość?
Król rozkazał był, aby go natychmiast uwiadomiono o rezultacie badań i o wyroku; chciał wynagrodzić nieszczęśliwą aktem łaski, a potém oddać w ręce ojca, o którym dowiedziała się najpierwéj z tajemniczych słów swoich dozorców.
Ale Małgorzata, po świetném uwolnieniu jéj od wszelkiéj winy, od wszelkiego podejrzenia, opuściwszy salę sądową wpadła w największą rozpacz — przygniatał ją taki wstyd, że na nikogo spojrzeć nie śmiała. Zdawało się jéj, że każdy ją wytyka palcem, że każdy ją za winną uznaje, bo tak długi czas, zamknięta przed światem, w obrzydłém więzieniu przepędziła.
Najciężéj jednak gniotło ją, najmocniéj serce jéj udręczało i rozpaczy jéj dopełniało, wiecznie budzące się wspomnienie owéj godziny obłąkania, w któréj kiedyś dzieci swoje porzuciła i jedno tylko znalazła.
Kogoż to zadziwi, że tyle mąk ponosząc, nieszczęśliwa Małgorzata postanowiła odebrać sobie życie? któż ją potępi, skoro teraz przepełniona rozpaczą, zapragnęła śmierci?
Czyliż jéj przyszłości choć jedna przyświecała jeszcze przewodnicząca gwiazda? czy też dla niéj istniała już sama tylko noc czarna, niezgruntowana, nieskończona?
Drżącym krokiem wyszła z sali i z sądowego gmachu i wlokła się przez ulice, aż nakoniec dostała się na otwarte pole. Nikt na nią nie zważał, nikt się jej zamiaru niedomyślał.
Śpieszyła przez pole, aż nakoniec doszła do lasku, przerżniętego rzeką — w jéj nurtach chciała szukać spoczynku i zbawienia. Spodziewała się, że Bóg jéj przebaczy, jeżeli się serdecznie do niego pomodli i serce swoje przed nim wyleje. Opuszczona od wszystkich, nie wiedziała co począć, gdzie się udać, czego się spodziewać.
Walter, ostatni jéj opiekun, od dawna umarł — książę jeszcze nie wrócił — obawiająca się jeszcze prześladowań okrutników, którzy ją wszędzie wynaleźć umieli, nie wiedziała co ma czynić, a śmierć ją najbardziéj nęciła!
— Spokojności — i tylko spokojności! mówiła do siebie, śpiesząc przez las pełen wiosennego blasku. Czegóż jeszcze pragniesz na ziemi, ty opuszczona, odepchnięta, prześladowana i zhańbiona? Tam pod ziemią jest tylko spoczynek i pokój! Tam w głębi rzeki chłodno i cicho! Fale tylko szumią i pluskają w głębi rzeki, a w dnie ich przegląda się błękitne niebo, wabi i wzywa!
Otaczała ją świeża zieloność drzew, w pośród mchu pod jéj nogami rozesłanego kwitły białe i niebieskie kwiatki, a ptactwo radujące się wiosną śpiewało wesoło, gdy ją wieczorem przez las idącą przejmowały czarne myśli śmierci — tak jéj było ciężko na sercu, zdawało się jéj, że w téj chwili otaczająca ją przyroda wystąpiła z całą rozkoszą i wspaniałością, że Bóg na niebie kazał kwiatom aby piękniéj pachniały, drzewom aby głośniéj szeleściły, ptakom aby łagodniéj unosiły.
I gdy Małgorzata stanęła nad brzegiem wody, gdy na mchu uklękła, aby wznieść ręce ku niebu i modlić się — gdy jéj dusza w najsroższéj walce zwracała się ku Bogu, a rozpacz gwałtownie po jéj bladém licu w łzach się rozlała, zdało się, że wszechmocny, łaskawy i sprawiedliwy Sędzia, który grzesznicę przez wszystkie próby serca ludzkiego przeprowadził, zesłał jéj teraz ratunek. Nie powinna była umierać — była na drodze pokuty i powinna była ją odbyć zupełnie!
Gdy modląc się klęczała nad brzegiem szumiącéj wody, przystąpiła do niéj skulona, niewieścia postać. Małgorzata nie widziała jéj — płacząc, żałosne spojrzenia wzniosła w niebo.
Stara, zgarbiona kobieta, nazbierała ziół w chustkę, a twarz miała tak szeroką, rysy tak grube, że było ją można wziąć za mężczyznę. Stanęła i zdziwiona przypatrywała się klęczącéj.
Była to staruszka, znana w stolicy pod nazwą „Dziczki“ która pojawiała się w mieście podczas dni targowych i sprzedawała lekarskie zioła i t. p.
Chatkę miała niedaleko od miejsca, o ktôrém mowa.
Pozwalano jéj bez przeszkody wieść swój tajemniczy żywot, bo powiadano, że gdy raz poprzednio król na polowaniu oddzielił się od swojego orszaku, ona mu wskazała właściwą drogę i z poblizkiego źródła przyniosła chłodzącego napoju.
Za to, król, zgodnie z jéj prośbą dozwolił, aby sobie tu w lesie wybudowała chatkę, i odtąd stara Dziczka została głośna jako znająca się na ziołach kobieta, o ktéréj utrzymywano, iż nietylko zna wszelkie tajemne środki przeciw chorobom, ale i wróżyć umie.
Stara zbliżyła się do Małgorzaty, a usłyszawszy, że jest nieszczęśliwą, zabrała ją do swojéj chatki.
Dawniéj nigdy nieskłonna do delikatnych uczuć Dziczka, która przez samotne i szczególne życie przybrała jakiś męzki sposób obejścia, zlitowała się nad Małgorzatą i dała jéj u siebie schronienie.
Nieznana, piękna dziewica podobała się jéj, a gdy się dowiedziała, że jest przytém sierotą, podzieliła z nią skromny kawałek chleba i biedne łoże.
Lecz bardziéj niż przychylne słowa Dziczki, skłoniła Małgorzatę do życia myśl o dziecku, które jakby bozkiém natchnieniem przypomniała sobie, wówczas gdy śmierci szukała.
Pomagała więc staréj zbierać i porządkować zioła, wyszukiwać korzeni i jagód, i w ciszy samotnego lasu, na łonie natury, odzyskała nową odwagę, nową siłę — owszem, otaczające ją piękne powietrze i spokój sprawiły, że na nowo zakwitła i miłą skromnością promieniała.
Cztery lata przepędziła Małgorzata w chacie staréj Dziczki, która ją zwykle zostawiała w lesie, sama zaś w dniach targowych chodziła do miasta.
Szukający Małgorzaty z boleścią, nie mogli wcale trafić na jéj ślad, i już utracili nadzieję znalezienia jéj kiedykolwiek, bo coraz bardziéj utwierdzano się w przekonaniu, że zrozpaczona Małgorzata po opuszczeniu gmachu sądowego śmierć sobie zadała.
Eberhard był w Paryżu, ale mimo że liczne jego usiłowania względem wynalezienia straconéj dotąd okazywały się nadaremnemi, miał on w stolicy wielu umocowanych, którzy nie szczędzili starań, aby koniecznie trafić na ślad Małgorzaty.
Wtém przypadek chciał, że stara Dziczka zachorowała i że wyczerpały się potrzebniejsze środki żywności; nie było więc co namyślać się — Małgorzata w zastępstwie staréj musiała wyruszyć do miasta.
Sprzyjało jéj widocznie najobfitsze błogosławieństwo! Przynosiła do domu zawsze więcéj pieniędzy za swoje zioła aniżeli dawniéj stara, a i poszukiwanie ich szło jéj tak prędko, że przytém zawsze jeszcze miała czas na doglądanie i pomaganie staréj.
Lecz raz stara nadaremnie oczekiwała jéj powrotu — Małgorzata jak zwykle bardzo rano wyszła do miasta — ale nie wróciła do chatki w lesie!
Idąc przez ulice i przedając na placach swoje zioła, ujrzał i poznał ją wysłaniec Leony, ów zbiegły zbrodniarz, który przybył dla usłużenia zemście téj kobiety na Eberhardzie!
Rudy Dzik, tak, że na niego nie uważała ani poznała, nie spuszczał z oka nakoniec znalezionéj, i gdy Małgorzata ku wieczorowi zabierała się do powrotu, udał się za nią, aby gdy nadaremnie usiłował chytrością przywabić ją do siebie, porwać ją gwałtem za miastem, na pustém polu.
Leona tak go obficie zaopatrzyła w pieniądze, że się postarał o wszelkie potrzebne środki do umieszczenia pokonanéj w bezpieczném miejscu, a potém za pomocą zręcznych manipulacyj, w których przez wprawę został mistrzem, przewieźć jak najprędzéj do Paryża, bądź ekstrapocztą, bądź drogą żelazną, przebywając liczne stacye i zawsze korzystając z chwil stosownych.
Jeżeli biedna Małgorzata narzekała lub wzywała obcéj pomocy, nazywał ją nieszczęśliwą, obłąkaną siostrą, a rozpacz jéj dozwalała przypuszczać prawdę tego twierdzenia — jeżeli za gwałtownie się opierała, próbował środków ogłuszenia jéj, a nakoniec biedna tak omdlewała, tak zupełnie mu poddana była, że zaniechała wszelkich starań uwolnienia się i wpadła w takie osłabienie, że napisał do hrabiny Ponińskiéj, aby się z nim widziała w Château-Rouge, gdzie ją uwiadomi o skutku swoich planów, bo córkę Eberharda udało mu się umieścić w klasztorze przy ulicy śgo Antoniego, w ktôréj kazał jéj dać osobną celę, gdzie jako politowania godną w najpotrzebniejsze rzeczy zaopatrzono.
Nic nie pomogły jéj prośby i skargi — trafiały na głuche uszy, bo za wpływem Leony traktowano Małgorzatę jako bezwłasnowolną, którą należało zamknąć w klasztorze, aby wkrótce mogła być przyjęta do mającego obmyślić się zakonu.
We Francyi naówczas za wpływem cesarzowéj, która jako Hiszpanka bardzo była przyzwyczajona do klasztornych zwyczajów swojéj ojczyzny, pojedyncze zakony bardziéj niż dzisiaj niezawisłe były w swoich zarządach, tak, że świeckie władze strzegły się wszelkiego w nie wdawania się.
Dla togo nietylko Fursch i Edward w klasztorze znaleźli najlepsze ukrycie, ale także i Małgorzata zostawała tam tymczasowo w tak bezpieczném zachowaniu, że Leona razem z baronem mogła teraz spokojnie i bez przeszkody przedsiębrać dalsze postanowienia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.