Tajemnice stolicy świata/Tom III/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Stare miasto Burgos leży na północy Hiszpanii, otoczone wspaniałemi kasztanowemi lasami, winnemi górami i ogrodami, w których rosną palmy, ’kwitną róże, dojrzewają pomarańcze.
Złocone kopuły licznych kościołów błyszczą przy świetle słońca, a krzyże na szczytach wież kościelnych licznych klasztorów strzelają w ciemno błękitne powietrze.
Chociaż samo miasto w starożytnym stylu zbudowane, ma prawie ponure ulice, lecz przebywszy jedną z szerokich, kolosalnych jego bram, maurytański styl zdradzających, rozlegają się zaraz uśmiechające się pola.
Przechodzimy obok kwitnących ogrodów, po nad któremi palmy kołyszą swoje korony, i przybywamy do cienistych gajów i lasków cyprysowych, w których owiewa nas chłód dobroczynny.
Tu, za nadejściem wieczoru udają się piękne kobiety z Burgosu; powietrzne, różno-kolorowe szaty świecą wśród zieleni, a w dali słychać mile brzmiące tony mandoliny, na któréj wprawną ręką przygrywa na mchu spoczywający młodzieniec.
Dziwne wrażenie wywiera klasztorny dzwoneczek, który mieszając się z tymi tonami, dźwięczy melancholijnie, poważnie, upominające.
Klasztor, z którego dochodzą, te dźwięki wśród wieczornego powietrza, leży o jakie tysiąc kroków od miasta, po za laskiem, przez który wężykowato przechodzi droga do niego.
Ponieważ laski leżały całkiem za nami, postrzegliśmy, że oprócz klasztoru, znajdującego się przed nami, na boku w niewielkiém oddaleniu wznosi się jeszcze drugi ze swojemi siwo-ciemnemi murami.
Ze wzrostem ciemności, gdy z horyzontu zniknie ostatni jasny promień zachodzącego słońca, widzimy jak z forty na prawo leżącego klasztoru wychodzi mnich mocno w ciemny habit otulony, który przekonawszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, zbliża się do drugiego klasztoru przed nami leżącego.
Jest to klasztor karmelitek z Burgosu.
Mnich ma tam spełnić ważne, tajemne polecenie.
Jak cień, niesłyszany przesuwa się między nizkiemi zaroślami, ku wysokim, siwym, ze starości od wieku nadpsutym murom, potężnym czworobokiem otaczającym klasztor sióstr.
W małych arkadowych okienkach celek błyszczy tu i owdzie światełko.
Mnich idzie zgarbiony tuż pod murem i zbliża do głęboko w nim utkwionéj fórty.
Z klasztoru ani z ogrodu nie dochodzi żaden głos, w koło panuje głęboka, uroczysta cisza.
Sklepione wejście do fórty leży w głębokiéj ciemności, księżyc kryje się ciągle za klasztorem, tém większe zatém padają cienie.
Mnich znika w zabudowaniu, i zaraz słychać przytłumione trzykrotne uderzenie młotkiem, potém znowu nastaje cisza.
Pukania mnicha zapewne nie posłyszano w klasztorze — bo musiał je jeszcze raz głośniéj powtórzyć i dopiero zbliżyły się do fórty czyjeś kroki.
— Kto tam? pyta głos cichy.
— Brat Antoni, odpowiada mnich.
— Czego żąda pobożny brat? pyta odźwierna.
— Mam w ważnym interesie pomówić z siostrą Franciszką, pobożna siostro odźwierna.
— Wiadomo ci pobożny bracie, że godzina rozmowy na sali dawno już upłynęła!
— Zrób wyjątek, siostro odźwierna, muszę rozmówić się ze wspomnioną siostrą.
— Wiesz, jaka kara mi zagraża, jeżeli naruszę klasztorny porządek!
— Moja missya jest ważniejsza niż myślisz, i kara cię nie spotka, bo mam przy sobie rozkaz ojców z Santa-Madre, który przed godziną przysłano do klasztoru!
— Więc wejdź pobożny bracie Antoni, chętniéj odpowiedziała mniszka. Czy mam o twojém przybyciu uwiadomić czcigodną przeoryszę?
— Nie, siostro, moje przybycie i odejście ma być zupełnie tajemnicą!
— Rzecz szczególna! pomruknęła odźwierna ostrożnie obracając klucz — i zaraz cicho się drzwi otworzyły.
Mnich Antoni wśliznął się na klasztorny dziedziniec.
W głębi przed nim leżał siwy, mocno ciemny klasztor, z arkadowemi oknami i czarnym otwartym portykiem, a po obu stronach kamieniem wyłożonéj drogi, znajdowały się mocno liściaste, księżycem oświetlone drzewa.
Mnich widać już nie pierwszy raz był w klasztorze zakonnic, bo poszedł prosto do wchodu.
— A czy wiesz gdzie cela siostry Franciszki? cicho spytała odźwierna.
— Jeżeli się nie mylę, to się znajduje na krzyżowym korytarzu na dole, na prawo, za pierwszym filarem.
— Tak jest pobożny bracie!
Antoni podążył ku portykowi, a odźwierna udała się za nim i znikła prędko w ciemnym rozległym korytarzu, Po którego obu stronach były cele jedna przy drugiéj.
W głębi były schody prowadzące do chóru na górę.
Mnich zwrócił się w korytarz wiodący na prawo, potém za filarem znalazł wysokie drewniane drzwi, zamykające pierwszą celę tegoż korytarza.
Znalazł się teraz w słabo oświetlonéj celi siostry Franciszki.
Piękna dama perłowa, zbiegła mniszka z Burgosu, którą Józef znowu do klasztoru dostawił, zbladła i znędzniała — znikły ślady jéj dawniejszéj piękności.
Pół roku przepędziła w ciężkiéj klauzurze, głęboko pod sklepieniami klasztoru — a tam rzeczywiście niknie połysk młodości, tam więdnieje piękność.
Siostra Franciszka powstała, gdy nagle otworzyły się drzwi jéj celi — szybko zakryła łóżko, obok którego klęczała, i patrzała kto nadchodzi.
Cela była uboga, jak przystoi tak zwanym żebrzącym zakonom.
Grubo ociosany stół, na którym stała tlejąca świeca, krzesło, krucyfiks i nędzne łóżko, oto wszystko co tam postrzegano.
Franciszka miała na sobie ciemny habit mniszki — przelękła się ujrzawszy przed sobą mnicha i wzniosła ręce jakby do obrony.
— Czy to ty, obrzydły szkaradniku! zawołała; czy to ty, Józef z Santa-Madre? Obaczysz widowisko, przed którém zadrżysz!
— Co mówisz, pobożna siostro? brat Józef przebywa daleko ztąd!
— Któż jesteś? nie znam ciebie!
— Brat Antoni, przybywa do ciebie z poleceniem od pobożnego Józefa.
— Od pobożnego Józefa? okropnie roześmiała się mniszka — od pobożnego Józefa! To moja plaga, to mój uwodziciel! Spojrzyj tu, Antoni, spojrzyj i powtórz wtedy, że cię przysyła pobożny Józef!
Blada mniszka przystąpiła do łóżka i podniosła kołdrę, którą pierwéj tak trwożliwie zarzuciła na jakiś przedmiot, obok którego klęczała.
Antoni ujrzał wtedy malutkie, zaledwie miesiąc mające dziecię — falujące, pełne łono mniszki wskazywało, że mu tylko co tajemnie udzielała pokarmu.
Antoni nie przeraził się, jak się tego spodziewała Franciszka.
— Wiedziałem z góry co mi pokażesz! rzekł.
— Wiedziałeś. Nikt w klasztorze nie domyśla się, że to dziecię tutaj się urodziło!
— Pomimo to wiedziałem o niém — patrz, oto rozkaz aby ci to dziecię zabrać!
— Obciąłbyś mi porwać moje dziecię?
— Nie tak się wyraża, siostro Franciszko, mówiąc o dobrze obmyślanych rozporządzeniach! Jesteś wzruszona! Czcigodni ojcowie nie chcą twojéj zguby, nieuniknionéj, gdyby tu twoją tajemnicę wykryto — a krzyk dziecka zdradzić cię może! Nie, oni chcą twojego dobra, bo mi polecają zabrać twoje — dziecię i poruczyć je w Burgosie uczciwéj rodzinie, gdzie możesz je widywać, ilekroć tego zapragniesz! Pozostanie ono twojém dzieckiem, zatrzymasz wszelkie prawa do niego! Wpływ pobożnego Józefa sprawił, że będziesz wolna od wszelkiej kary, która jak wiesz, byłaby straszna!
— Jakże troskliwy jest pobożny Józef! ten szkaradnik w ludzkiéj postaci! Jakże łaskawie wybawić mnie pragnie od kary, kiedy mnie sam poświęcił swoim obrzydliwym chuciom!
— Nie uważaj siebie za niewinną, siostro Franciszko! Kobieta uwiedziona, sama winna jest swojego upadku, inaczéj rzecz niesłychana byłaby niepodobieństwem!
— Jakto! więc śmiesz mnie mieć w podejrzeniu?
— Mówię prawdę! Każda kobieta winna jest, jeżeli zostaje uwiedziona! Mogłaś oczarowanego twojemi powabami brata Józefa udusić, odepchnąć — mogłaś się bronić, swoją niewinność ratować, ale tego nie uczyniłaś, usprawiedliwiasz swoje własne zaślepienie zmysłów przemocą niepodobną do wiary!
— Nędzniku, śmiesz oskarżać mnie? A czy wiesz, że sam przyznajesz, że jesteś wspólnikiem, widocznym wspólnikiem tego niegodziwca?
— Bo mówię prawdę! Nie zapalaj się bezpotrzebnie, siostro Franciszko; nie przychodzę tu do ciebie, jako przeciwnik, lecz jako zbawca! Ale to nie wyłącza prawa przypomnienia ci, że jesteś winna, równie jak i brat Józef, bo przyjął zakazany owoc, który ty Ewo podałaś mu. Mężczyzna, pozostaje mężczyzną, chociażby w habicie; albo mniemasz może, że z tonsurą utrącą męzkość? Nierozsądna, wdzięki twoje przywabiły brata Józefa, twoja światowa piękność niegdyś była znakomita, tak, że margrabia Salamanca, zaślepiony młodzieniec, uwiódł cię; piękność ta pozbawiła zmysłów brata zakonnego, odebrała rozum! Uznaj więc jego wspaniałomyślność w tém, że cię wybawił od wszelkiéj kary, uznaj jego dobroć w tém, że o owocu twojéj grzesznéj miłości pragnie pamiętać!
— Grzesznéj miłości! — powtórzyła mniszka — o chyba okropne szyderstwo natury ową przeklętą godzinę takim owocem pobłogosławiło!
— Przybyłem, aby owoc ten usunąć! Daj mi dziecię, zabiorę je z sobą!
— Zostaw mi je — niepojęta to dla mnie zagadka, dziwna tajemnica, że je kocham!
— Dla tego właśnie, że je kochasz, powierzysz mi, abym je zabezpieczył! Nie będzie ono stracone dla ciebie, do ciebie będzie należało, jeżeli zapragniesz będziesz je mogła widzieć!
— Precz ode mnie, nie poświęcam dziecka mojego niczyjéj łasce!
— Szalona! czyliż zapominasz, że cię czekają tortury i wieczne więzienie, jeżeli będzie dowiedziono, że przełamałaś śluby?
— Chętnie cierpieć będę, chętnie gnić w podziemiach, jeżeli mi chłopca zostawicie!
— Co za zaślepione szaleństwo, nieszczęśliwa siostro! Dziecię twoje gwałtem ci zabiorą i wrzucą do murowanéj przepaści, do kościotrupów podobnych grzesznych owoców, aby tam zgniło i strupieszało, ale tobie go nie zostawią!
— Święta Panno! zawołała mniszka i padła.
— Powstań siostro Franciszko, wzmocnij się i pociesz — przychodzę ocalić twoje dziecię, nie aby ci je wydzierać! mówił mnich.
— Okropność! stękała klęcząca, ramieniem dla obrony obejmując leżącego na łóżku chłopczyka.
— Uznaj wysoką łaskę, jaka ci się wyświadcza! Ty i twoje dziecię, oboje będziecie ocaleni! Jeżeli będziesz mi stawiała opór, sprawisz, że się wykaże twoje przełamanie ślubów; wtedy oboje będziecie zgubieni, a dziecię twoje pójdzie do grobu, do kości małych trupów, w podziemia klasztoru!
— Więc zabierz je — zabierz, okrutniku! jękła mniszka, wydrzéj je matce, która je kocha, chociaż to jest dziecię przekleństwa nie miłości!
— Mów ciszéj, zdradzasz się, siostro Franciszko! Jeszcze jedno — gdzie się znajduje cudzoziemka nowicyuszka, która przed kilku miesiącami z tobą tu przybyła?
— Spytaj przeoryszy!
— Gdybym jéj zapytał, prawdopodobnie dowiedziałaby się o istotnym celu mojéj tu wizyty, który ciebie dotyczę!
— Chcesz mi grozić — już się teraz niczego nie obawiam!
— Nie nadużywaj mojéj cierpliwości!
— Idź do przeoryszy i zapytaj jéj!
— Pamiętaj o podziemiu kości, niepoprawiona mniszko!
— Okrutniku! Jesteś wspólnikiem owego Józefa! Biedna Niemka, która tu razem zemną przybyła, jest bardzo chora!
— Wiem o tém!
— Nieszczęśliwa nie do poznania, od czasu jak Józef przed kilku tygodniami był tu po raz ostatni!
— Gdzie ją, przechowują?
— W drugiém podziemiu!
— A więc zawsze w téj saméj głębokiéj celi?
— Zawsze — czy jéj śmierć przynosisz?
Mnich Antoni udał, że nie słyszy tego pytania.
— Czy siostra odźwierna ma przystęp do drugiego podziemia? zapytał.
— Ona zastępuje dozorczynię lwów[1], od czasu jak pochowano siostrę Celestynę!
— Dobrze — pożegnaj twoje dziecię!
Mniszka łkając rzuciła się na chłopca, który wyciągnął ku niéj swoje malutkie, chude rączki, i gdy go matka ucałowała, zamierzał usnąć.
Franciszka modliła się za małego Józefa — podniosła wzrok na krucyfiks, jeszcze raz ucałowała usta dziecięcia, które urodziła, potem rękami zakryła twarz swoją.
Brat Antoni zbliżył się do łóżka mniszki — wyciągnął ręce po dziecko — Franciszka krzyknęła.
Mnich schwycił dziecko i ukrył pod habitem, gdzie spokojnie spało! Potém z łupem swoim wyskoczył z celi, w któréj pozostała bolejąca nieszczęsna mniszka — nie wiedziała jeszcze, że ten syn Józefa będzie wierném odbiciem swojego ojca — a chociażby i wiedziała, jednak miłość macierzyńska mocno ją przejmowała.
Antoni wysunął się ze swoim ciężarem z celi i poszedł korytarzem do celi odzwiernéj, znajdujacéj się tuż obok portyku.
— Zaprowadź mnie, powiedział cicho do podnoszącéj się podstarzałéj mniszki, która na sznurku przepasującym habit miała wielki pęk kluczów, do cudzoziemskiéj nowicyuszki, która w drugiém podziemiu przygotowuje się do wstąpienia do zakonu!
— Do Małgorzaty?
— Tak brzmi jéj imię w rozkazie ojców!
Po tych dobrze wyrachowanych słowach, odźwierna sprzeciwiać się nie śmiała.
Mnich szedł naprzód — mniszka wzięła małą oszkloną lampę, która stała na stole, i udała się za nim.
Antoni widocznie dobrze znał tajemnice tego klasztoru, bo nie pytając szedł ku schodom leżącym w głębi krużganku, skręcił na bok przy występie muru i stanął przed nizkiemi u góry ostrokańczastemi drzwiami.
Mniszka otworzyła je.
— Bądź tak dobra, idź naprzód i przyświecaj, pobożna siostro! poszepnął.
Odźwierna spełniła rozkaz — widocznie wykonywał nad nią wszelką władzę, od czasu jak jéj pokazał rozkaz wielkich inkwizytorów z Santa-Madre, w którym napisano było, aby rozkazów brata Antoniego słuchać bezwarunkowo.
Mnich zamknął za sobą drzwi i tuż za mniszką trzymającą w lewéj ręce lampę przy ziemi, schodził na dół po schodach.
Gdy się schody skończyły, oboje znaleźli się w długim ciemnym korytarzu.
Blask lampy padał ponuro na wilgotną posadzkę i na drzwi po obu stronach, po nad któremi znajdowały się krzyże.
Można było słyszeć, że po za temi drzwiami tu i owdzie znajdowały się uwięzione mniszki.
Przeciskający się przez szpary w nędznych celach blask, kazał się im spodziewać odwiedzin dozorczyni albo spowiednika, bo niecierpliwie biegały tu i tam, szeleściły słomą, albo też mocno i ciężko wzdychały.
Odźwierna i Antoni prawie wcale na to nie zważali — szli długo przez długi, pełny trupiego zaduchu korytarz, w którego końcu znajdowało się kilka kamiennych stopni wiodących do modlitewnika.
Na nim stał wysoki, czarny krucyfiks.
Przed modlitewnikiem sklepienie dzieliło się na dwa korytarze.
Mniszka skierowała się ku części położonéj na prawo i razem z Antonim zeszła znowu kilka stopni w dół.
Teraz przybyli do drugiego podziemia.
U stop wilgotnych, ślizkich schodów znajdowały się drzwi. Odźwierna otworzyła je, i ukazał się obojgu zupełnie światła i powietrza pozbawiony szeroki, wilgotny, odrażający korytarz.
Buchał z niego cuchnący zaduch, grożący stłumieniem oddechu.
Czarne ślimaki i inne plugawe robactwo, uciekało i skakało nagle oświetlone, do szpar i dziur.
Stękania i jęki wychodziły jak z grobów.
W głębi tego korytarza znajdowały się drzwi, prowadzące do izby tortur — a na prawo i lewo były piwnice, w których nieszczęśliwe mniszki często całe lata jęczały.
— Siostro odźwierna, cicho powiedział Antoni: otwórz mi najprzód celę Małgorzaty, mam z nią pomówić, potém otworzysz nam drzwi do podziemnego przejścia.
— Mniszka z przerażeniem spojrzała na Antoniego.
— Pod żadnym warunkiem nie mogę otworzyć drzwi! cicho odpowiedziała.
— Więc rozkazuję ci w imieniu czcigodnych ojców, siostro odźwierna! Nowicyuszka Małgorzata nie jest dostatecznie zabezpieczona w drugiém podziemiu; mam rozkaz ukryć ją na trzy następne dni w podziemném przejściu.
— Więc bierzesz na siebie wszelką odpowiedzialność pobożny bracie? spytała.
— Wszelką! otwieraj — czas nagli!
Mniszka dłużéj wahać się nie mogła Poszła po ślizkiéj podłodze, trzymając lampę przed sobą, ku jednéj celi i otworzyła drzwi. Klucz wywołał złowrogie skrzypnięcie w starym, zardzewiałym zamku.
Drzwi otworzyły się.
Antoni zbliżył się do celi, w którą wpadł blask lampy.
Była ta okropna, mała, nizka przestrzeń. Ściany jéj błyszczały kapiącemi kroplami. Dzbanek z wodą i talerz z resztkami pożywienia stały przy drzwiach. Nie paliło się tam żadne światło, nie było żadnego sprzętu — nic prócz biednego łóżka i z drzewa wyciosanego krucyfiksu.
Gdy mnich wszedł, przed krucyfiksem klęczała w głębokiej modlitwie pogrążona, blada dziewica.
Zaledwie ją poznać można było.
Małgorzata, nieszczęśliwa córka Eberharda, wypróżniająca kielich swoich dolegliwości i pokuty — Małgorzata, niegdyś tak czarowna, miła osoba, teraz na wilgotnéj ziemi klęczy przed krucyfiksem.
Jéj piękne blond włosy, w bujnéj pełni spadają na ramiona — policzki ma blade i wynędzniałe, błękitne, niegdyś tak powabne oczy, straciły swój blask wilgotny, zapadły głęboko i wyraźnie świadczą, że tajemna choroba trawi życie Małgorzaty.
Już prawie dziesięć miesięcy przeżyła w tém okropném więzieniu, w które ją Józef wtrącił — to wieczność w takiéj celi.
Ale chociaż niedostatek i boleść, niewola i tajemne środki, które na żądanie Schlewego Józef chytrze i ostrożnie zadawać jéj umiał, tak dalece zdrowie jéj podkopały, że bezsilna wyglądała jak cień nędzny, jednak rysy świadczyły o jéj dawnéj piękności. Jeszcze zawsze niczém nieodjęty połysk jaśniał na jéj miłém obliczu, a nieprzemijający powab w całéj postaci.
Małgorzata spojrzała — jéj wielkie oczy padły na otwarte drzwi — zdawało się jéj, że we wchodzącym mnichu widzi obrzydłego Józefa.
Na twarzy jéj malowała się gorączkowa trwoga — drżała, a jéj strudzone i osłabione członki zaledwie podnieść się mogły.
— Czy znowu męczyć mnie przychodzisz? wyzionęła — zlitujże się nakoniec nademną!
Mnich nie rozumiał niemieckich słów dziewczyny — a chociażby i rozumiał, jak mogła obudzić się w nim litość?
Ten mnich Antoni był tylko bezwłasnowolném narzędziem, machiną spełniającą rozkazy ojców.
— Chodź zemną! rzekł po hiszpańsku i skinął na nieszczęśliwą Małgorzatę.
— Co, chcesz mnie uwolnić! Chcesz mnie nakoniec wyprowadzić z tego okropnego więzienia? spytało dziewczę, na którego licu zajaśniał promień nadziei.
Antoni przybliżył się do klęczącéj i podał jéj rękę. Małgorzata pochwyciła ją niecierpliwie, bo przy blasku lampy poznała, że to nie Józef, lecz chcący jéj pomódz. Ciężko doświadczona, mogła jeszcze mieć nadzieję; nieszczęściem i boleścią prześladowana, mogła myśleć, że wybawiona zostanie.
— Jestem tak chora i osłabiona, rzekła wylewając wielkie łzy ze strudzonych oczu: dopomóż mi — jedyna moja droga jest od łóżka do krucyfiksu i napowrót od krucyfiksu do łóżka! A i na to nawet potrzebuję całéj mojéj siły!
Mnich twardy i zimny, bez miłości i litości, szarpnął biedną, tak że drżąc odwróciła się i poznała co ją czeka.
Widząc, że rzeczywiście niezmiernie osłabiona, pochwycił ją i wyniósł z celi, bo się śpieszył.
Tymczasem odźwierna odsunęła od ściany w głębi korytarza wysoki pulpit do modlitwy.
W miejscu, które się teraz ukazało, znajdowały się ukryte małe, nizkie drzwi, właśnie tak wielkie, aby po otworzeniu człowieka przepuścić mogły.
Mniszka wyszukała szczególniejszych kształtów klucza w swojéj wiązce i otworzyła drzwi.
Antoni przeniósł tam Małgorzatę.
— Co czynicie? Mordujecie mnie! Pomocy!
Wołania nieszczęśliwéj ze zgrozą, rozległy się po szerokich, sklepionych korytarzach.
Nikt nie nadszedł. Nikt nie rozumiał słów cudzoziemskiéj dziewicy, którą mnich wepchnął w ciemną! przestrzeń.
Okropnie przeraźliwy krzyk wybiegł z jéj ust.
Poczém ujrzała się w głębokiéj, nieprzebitéj nocy — żywcem pogrzebiona — zatracona — śmierci wydana.
Antoni szybko za nią drzwi zatrzasnął.
Mniszka na dwa spusty je zamknęła — starym pulpitem napowrót drzwi zastawili, i znikł wszelki ślad nieszczęśliwéj — jeszcze tylko jakby z grobu dochodziły do nich zamierające krzyki.
Lecz wkrótce zamilkły.
Okropna cisza nastała po téj scenie, przerywana jedynie jękami przebudzonych w swoich celach w koło więzionych mniszek.
Pobożny brat Antoni i odźwierna, zamknąwszy pustą celę Małgorzaty, odeszli na górę temi samemi schodami.
Wkrótce wrócili na wyższe piętro podziemia, a z niego szybko dostali się do klasztornego krużganku.
Antoni szepnął pobożne pożegnanie, mniszka odpowiedziała mu podobnie.
— Czy mam dbać czasem o ciężko ukaraną nowicyuszkę Małgorzatę? zapytała jeszcze nieco ludzka odźwierna.
— Nie powinnaś ani dbać o nią, ani kiedykolwiek żadnego słowa o niéj wspominać! pamiętaj o twoim ślubie! cicho wprawdzie, lecz ze szczególnym naciskiem powiedział mnich.
Antoni poskoczył ku otwartemu portykowi, a odźwierna w niejakiéj odległości szła za nim.
Na dworze była noc ciemna.
Chmury zakryły księżyc, tylko kiedy niekiedy przebijał się przez nie blady promień na śpiącą ziemię.
Wiatr nocny szeleścił gałęźmi drzew klasztornego ogrodu, a słowik odzywał się marzącém pieniem, tém głębsze wywierającém wrażenie, w tém otoczeniu.
Antoni nie słuchał śpiewu — mocno habitem otulony, śpieszył ku wyjściu z klasztoru.
Klucz tkwił w forcie — mógł ją więc sam otworzyć — potém odźwierna już miała sama za nim zamknąć.
Wtém gdy zamierzał przyłożyć rękę do klucza, posłyszał zewnątrz muru zbliżające się ciche kroki, i zaraz potém trzykrotne przytłumione pukanie.
Mnich przystąpił do małego otworu we drzwiach, przez który mógł wyjrzeć.
Nie mniszka stała zewnątrz, ale mężczyzna, wysoko i mocno otulony ciemném okryciem.
Odźwierna słysząc pukanie szybko nadbiegła.
Odstąpcie w cień drzew! poszepnęła mnichowi, który usłuchał jéj rady.
— Kto puka? spytała głośniéj tuż przy drzwiach.
— Czy pobożny brat Antoni za tym murem klasztornym? zapytał jakiś głos po francuzku.
Odźwierna dobrze rozumiała co ten obcy człowiek mówił, ale mimo to spojrzała niepewna na stojącego w cieniu mnicha.
— Niech ci powie kto jest i czego chce, poszepnął brat Antoni.
— Co cię tu sprowadza cudzoziemcze i czego żądasz? Musisz wiedzieć, że nikomu bez pozwolenia do klasztoru wchodzić nie wolno!
— Wiem, pobożna siostro, i nie chcę też przestępować tych drzwi! Powiedziano mi tam w klasztorze karmelitów, że brat Antoni tu się znajduje, a że z nim pomówić muszę o bardzo ważnym interesie, więc tu pośpieszyłem!
— Wymień mi twoje nazwisko cudzoziemcze, abym je pobożnemu bratu powiedziała.
Ciemném okryciem otulony cudzoziemiec z razu wahał się, lecz potém rzekł cicho:
— Powiedzcie bratu Antoniemu, że baron v. Schlewe prosi o rozmowę!
Mnich wyszedł z cienia drzew i przybliżył się do fórty.
— Niech cię Najświętsza Panna ma w swojéj opiece, pobożna siostro odźwierna, rzekł — otwórz! Mniszka otworzyła.
Antoni wyskoczył za furtę.
— Chodź pan zemną! mruknął.
— Czy pan jesteś ten, którego mi wskazano? spytał baron cicho, widząc przed sobą mnicha we wklęsłości bramy.
— Jestem brat Antoni, którego pan szukasz! Wejdźmy na drogę prowadzącą do klasztoru karmelitów, — nie dobrze jest rozmawiać w blizkości muru!
Mnich ujął rękę kulawego barona, którego kapelusz i płaszcz mocno były zakurzone, co dowodziło że tylko co odbył daleką i pośpieszną podróż; pociągnął go za sobą na drogę prowadzącą po nad zaroślami do leżącego w dali w ciemnych zarysach klasztoru.
Księżyc kiedy niekiedy rzucał blady blask na oddalone lasy i bujnie zieloną okolicę dwóch tak blizkich klasztorów. Łagodne, orzeźwiające nocne powietrze owiewało dwie ciemne postaci, które idąc drogą, nieprzyjemne wrażenie sprawiały.
Mnich w ciemnym habicie, którego kaptur na głowę nasunął, badawczym wzrokiem rzucał na wszystkie strony drogi, która daleko od miasta Burgos przez zarośla się przerzynała — zdawało się, że się obawia przybycia trzeciéj osoby. Von Schlewe, kulawy towarzysz szatana, szedł pod jego przewodnictwem i widocznie był bardzo niecierpliwy.
Gdy przebyli połowę drogi łączącéj oba klasztory, Antoni stanął.
— Wszystko się stało podług twojéj woli, panie! mówił cicho.
— A zatém posłaniec karmelickiego klasztoru w Paryżu na prawdę wyprzedził drogę żelazną? chciwie zapytał von Schlewe: nie chciałem wierzyć temu!
— A jednak tak się stało!
— Jak to być mogło, mój pobożny bracie?
— Klasztory od niedawna bardzo mądry i roztropny mnich połączył i opatrzył drótami — po tych drótach przebiega iskra, a ta iskra pisze! objaśniał Antoni. Kiedy nieprzyjaciel, świecki książę, pociągiem do granicy pośpieszał, a pan szukałeś pomocy i rady w klasztorze przy ulicy św. Antoniego w Paryżu, twoje posłannictwo po upływie kilku godzin już było w moich ręku.
— Nie do uwierzenia — przepysznie! przyznał von Schlewe, który nie znał działania wtedy jeszcze nie zbyt rozgałęzionych telegrafów.
— Odniosłem się do Santa-Madre w Madrycie, prosząc o rozkazy, i zaraz zawczoraj otrząsnąłem odpowiedź pobożnego brata Józefa.
— A jak brzmiała?
— Że mam wypełnić pańskie żądanie!
— A książę — czy jest już tutaj?
— Nie panie — światowy książę zawczoraj niédaleko, od granicy miał przypadek, że w drodze spadł z końmi. Przypadek ten opóźni jego przybycie o jakie trzy dni!
— Zatém na prawdę pierwéj przybyłem? zapytał zazachwycony baron, a siwe oczy jego zabłysły.
— Tak jest panie, ale i światowy książę może także przybyć nad ranem, bo wynajął powóz i konie, doniósł mnich.
— Dziękuję wam tymczasem za tę usługę. Urządziliście wszystko wybornie i podziwiać muszę waszą władzę — lecz jeszcze jedno: tę cudzoziemską nowicyuszkę tu w klasztorze usunąć należy — książę nie powinien jéj znaleźć!
— Już to zrobiono, panie! odpowiedział mnich.
— I nie dostanie jéj — czy umarła?
— Pogrzebana, panie! złowrogo dopełnił Antoni.
— Przyjm pobożny bracie! tymczasem, maty dowód mojéj wdzięczności, powiedział von Schlewe i wręczył mnichowi rulon dukatów — śpieszno mi, bo już teraz jestem spokojny!
— Odbyłeś pan daleką podróż! mówił mnich, chowając złoto do kieszeni habitu. Może pan raczysz przenocować u nas w klasztorze?
— Jesteście bardzo łaskawi, jestem strudzony!
— Pójdź pan. przyjmę go do mojéj celi.
— Niechże i tak będzie, śpieszmy, się! rzekł baron, i szybko poszli ścieżką do muru karmelickiego kościoła wiodąca.
Zaledwie przybyli do bramy, zaledwie za nią znikli, gdy daleko za lasem nagle wzniósł się tuman kurzu.
Ukazało się trzech jezdnych przybywających w całym pędzie koni.
Pierwszy z nich, o całego konia wyprzedzający drugich, zawrócił ku klasztorowi.