Tajemnice stolicy świata/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Magdalena pokutująca.

Nim obaczymy kto byli ci jezdni, musimy cofnąć się o kilka dni i dowiedzieć, jakim sposobem mnich Antoni zdołał podróż Eberharda, któréj nic nie stawało na przeszkodzie, opóźnić o dni parę.
Drogi, żelazne w czasie, w którym działa się ta część naszego opowiadania, jeszcze nie zupełnie z takiém wykończeniem łączyły kraje jak dzisiaj.
Południowa koléj, którą Eberhard wyjechał z Paryża, prowadziła do granicy, a ztamtąd tylko w prostym kierunku do hiszpańskiéj stolicy Madrytu, z którego dopiero coraz bardziéj rozgałęziano sieci dróg żelaznych po całym kraju.
Od granicy francuzkiéj do Burgosu, położonego na boku téj żelaznéj drogi, nie można się było dostać inaczéj jak dyliżansem, do którego wsiąść należało w nad graniczném miasteczku i przebyć nim trzydzieści mil do Burgosu — odległość dosyć znaczną dla powozu i koni, bo kiedy za pomocą pary możnaby się tam dostać za cztery lub pięć godzin, dyliżansowa jazda wymagała dwóch dni i dwóch nocy.
Gdy zarządzający pocztą oświadczył to księciu, w sposób jak najpobożniejszy, bo po wygalonowanym murzynie poznał, że ma do czynienia z bardzo znakomitą osobą, Eberhard przez chwilę namyślał się.
— Czy nie ma jakiego środka, aby tę przestrzeń przebyć prędzéj? spytał elegancko po hiszpańsku.
— Jest, dostojny panie, chętniéj już odpowiedział pocztmistrz: jest środek, i do Burgosu można się dostać i w ciągu dwóch dni i jednéj nocy!
— Jakiż to środek? rzekł książę.
— Weź pan czterokonny ekstra-dyliżans — ale do Burgosu co kosztuje dwa razy tyle zwykła cena!
— Daj mi pan sześcio-konny, chociażby cztery razy tyle miał kosztować!
Pocztmistrz wzruszył ramionami.
— Sześcio-konnego dawać nie wolno, dostojny panie, tylko książęcym osobom dozwolono dawać po sześć koni.
— Więc się pan nie ociągaj, każ zaprządz sześć koni, jestem książę de Monte-Vero!
Twarz i postawa pocztmistrza przybrały jeszcze uniżeńszy wyraz.
— Stanie się według życzenia waszéj wysokości, powiedział nizko się kłaniając, a Eberhard rozkazał Marcinowi, aby mu zaraz złotem zapłacił.
Nie upłynęła godzina, a elegancki dyliżans pocztmistrza, w sześć koni zaprzężony, stał na rynku przed ratuszem.
Eberhard wsiadł, Marcin i Sandok umieścili się W otwartéj jego części, a pocztylion palnął z bata.
Pocztmistrz zalecił mu jak największą ostrożność w pozostającéj jeszcze do przebycia części gór Pirenejskich; powiedział, że dopiero w Pampelunie, a potém w Logronie, ma być zmieniony powóz i konie, i stojąc z odkrytą głową, czekał aż obcy książę na rogu zawróci i zniknie z oczu.
Podróż do Pampeluny przez tę górzystą część hiszpańskiego kraju była niebezpieczna, lecz na rozkaz wiedzącego o tém księcia, użyto wszelkich środków do zahamowania potrzebnych, przybył zatém już w nocy do wielkiego miasta, w którém zmieniono konie.
Na żądanie księcia nie szczędzącego pieniędzy, pocztmistrz w Pampelunie pozostawił mu dyliżans.
Nowy pocztylion otrzymawszy wynagrodzenie od Eberharda, nie oszczędzał koni, więc nazajutrz rano przebyli rzekę Ebro i przybyli do miasta Logrono.
Nikt dotąd tak prędko nie przebył téj podróży, bo już za nadejściem następnéj nocy, Eberhard po przebyciu ostatniéj części drogi, dwanaście mil wynoszącéj, stanąć miał w Burgosie.
Serce jego biło gwałtownie na myśl, że nakoniec znajdzie córkę; niecierpliwie więc liczył godziny, dzielące go jeszcze od niéj.
I Marcin jako wierny sługa swojego pana pełen był radośnego oczekiwania, Sandok zaś nadzwyczaj niedowierzającym wzrokiem niechętnie, patrzał na mnicha, który się zbliżał do domu pocztowego, i jak się zdawało, znał pocztyliona, który miał powozić dyliżansem.
Pierwszą przeszkodę w dalszéj podróży Eberhard napotkał w Logronie, gdzie pocztmistrz stanowczo odmówił mu pozostawienia tego samego powozu aż do Burgosu.
— Gdyby mi wasza wysokość złote góry obiecywała, rzekł wyraźnie, nie mogę tego uczynić. Wasza wysokość musisz przy wsi Unglia przebywać Sierra Vitoria, strome góry z niebezpiecznemi wąwozami, a w tym powozie niepodobieństwo!
— Więc z orszakiem w miejscach niebezpiecznych wysiądę! odparł Eberhard.
— Sześć koni u powozu, już w téj części drogi są przeciwko przepisom, bo przed kilku laty nieszczęście chciało, aby tam sześciokonny ekwipaż infanta Miguela obalił się — ale wasza wysokość nie chciej mniemać, że stawiam bezpotrzebne przeszkody.
— Za konie i powóz zapłacę — oto pan masz ich wartość!
— Książę jesteś bardzo łaskaw — sześć koni pozostanie — ale dyliżans musi być zmieniony!
Eberhard widział, że to bezpotrzebne spieranie się tylko go zatrzymuje, zgodził się więc na niewywrotną i hamulcami opatrzoną karetę, którą pocztmistrz w Logionie kazał zaprządz.
Pocztylion wyglądał na małomównego, i mimo że Marcin z góry dał mu kilka dukatów, nie kontent był że takiego człowieka przeznaczono na woźnicę, Konie zaprzężone do karety były bardzo silne i ogniste, chrapiąc i kopiąc nogami poddały się rzemiennemu jarzmu pocztyliona.
Sandok bacznie miał na oku mnicha, lecz nie dostrzegł bliższych jego stosunków z pocztylionem.
Dawno już rozmówili się z pocztylionem, a wysłańcowi Antoniego przyszło to tém łatwiéj, że duchowieństwo ogarnęło i zawładnęło jak najzupełniéj ludnością w Logronie.
Wpływ mnicha na duszę i ciało tego, którego chciał pozyskać, był nieprzeparty; nie mogły go zmienić nawet dukaty, które książę rozrzucał za pomocą Marcina.
Ale Eberhard ani się domyślał, że o jego podróży, o przybyciu do Logrona, już od dwóch dni wiedziano w klasztorze karmelitów w Burgosie, bo nie wiedział, że klasztory już tajemnie połączone były za pomocą drutu elektrycznego, który nieobliczoną w skutki czynność rozpoczął.
Rząd cesarski dopiero w tych tygodniach zwrócił uwagę na telegraf, dopiero rozpoczynano z nim próby, a klasztory już się nim posługiwały.
Telegraf więc umożliwił doniesienie o przybyciu Eberharda i przyniósł je iskra elektryczna, zamieniona w słowo, wyprzedziła księcia.
Chociaż Eberhard uznał niesłychane znaczenie tego nowego rezultatu rozumu ludzkiego i sam już w swoim pałacu próby pod tym względem urządzał, nie wiedział jednak o tém, że uczeni bracia klasztorni już go eksploatują.
Wsiadł więc do ciężkiéj karety z myślą, że wyprzedzi wszelkie wpływy Schlewego i Leony, i za nadejściem nocy znajdzie swoje dziecko.
Sandok nie śmiejąc udzielać panu swoich uwag, bo mu się nie udało wyśledzić nic stanowczego, usiadł w otwartéj tylnéj części powozu, oddzielnie od księcia; Marcin zaś jakby przeczuwał coś złego, za pozwoleniem — Eberharda. siadł na koźle obok pocztyliona.
Nie chciał bez zastanowienia powierzać pocztylionowi kierownictwa tyle ognistych koni, chociaż uważał, że jego obecność była woźnicy bardzo nie na rękę.
— Pukaj sobie z bicza, pomyślał, gdy pocztylion gniew swój objawił i bicz rozwinął aby konie do szybszego biegu pobudzić; machaj batem stary przyjacielu! Sternik Marcin nie boi się takich rzeczy i tak łatwo z miejsca swojego nie ustąpi. Niech pioruny trzasną, zobaczymy przecięż co mu we łbie siedzi! Jeżeli uczciwie myśli, to powinien być kontent, że przy nim siedzę. Ale jeżeli ma jakie wsteczne myśli, to mu się ich odechce, gdy położę tu na skórze moje niebardzo delikatne i małe ręce. W tych przeklętych górach każdego, czasu znajdowały się bandy rabusiów, zbiegli karliści i tym, podobni ludzie; czy czasem łajdak nie ma z nimi stosunków i nie myśli dobrze obłowić się na panu Eberhardzie? Mnie to bardzo dziwi, że złoto nie wywarło nań żadnego wpływu; to dziwna okoliczność! Naturalnie jeżeli kto spodziewa się otrzymać sto tysięcy realów, nie zważa na dwadzieścia! Czekaj chłopcze, stary Marcin nie student, z którym można sobie żartować! Djabeł cię weźmie przy pierwszym lepszym szeleście tu w krzakach, albo przy pierwszym pojawieniu się podejrzanych postaci.
Tak prawie brzmiała rozmowa Marcina samego z sobą, gdy dosyć długo w całym pędzie jechali wiejską drogą przez las.
Konie były wyborne i Eberhard bez niedowierzania i wstecznych myśli, ale z zadowoleniem widział, że powóz jego z pożądaną szybkością pośpiesza drogą do Burgosu.
Już go tylko godziny oddzielały od miejsca pobytu Małgorzaty, którą dotąd trzymano z dala od niego za pomocą wszelkich najnikczemniejszych nawet środków, którą przez wpływy i rady Schlewego poniżono i usunięto, którą zhańbiono i niewinnie więziono.
Zaprawdę Eberhard czuł, że go czekało bardzo bolesne spotkanie, że znajdzie nieszczęśliwą, którą łagodnie do serca przytuliwszy, drogą wzniosłego i dobrego poprowadzi.
Ależ go wcale nie znała, bo przez złośliwość Leony, jedyne jego dziecię już w kolebce wydarte mu zostało.
Ileż miał do naprawienia!
Lecz jakiémże dobrodziejstwem, jaką bozką radością była dla niego możność zawołania nakoniec do nieszczęśliwéj: „Patrz, oto twój ojciec, który cię z boleścią szuka! Pójdź do mojego serca, moja jedyna, moja najukochańsza córko!“
Rozrzewniające, pyszne obrazy stawały przed oczami w zamyśleniu siedzącego księcia — obrazy tak świetne i wzniosłe, lub wspaniale przywabiające, że jego szlachetne oblicze bolesną radością jaśniało.
Miałże nakoniec osiągnąć najświętsze życzenie swojego serca? miałże dopiąć najwyższego celu swojego życia? miałże nakoniec znaleźć swoje dziecię, którego z boleścią od lat kilku szukał?
Eberhard widział się już w posiadaniu swojego klejnotu, postrzegał już ową dziewicę, którą Leona aby go zgnębić i aby patrzeć na jego cierpienia, w kajdanach mu pokazała, w łańcuchach niewinnie na jéj ręce włożonych.
— Nic mnie już tu nie zatrzyma, jeżeli cię nakoniec moją nazwę! Ciebie moja córko, zabrawszy z sobą, pragnę uciec do owego pięknego miejsca na ziemi, do owych uśmiechających się pól, gdziem znalazł spokój mojego życia! Do Monte-Vero pośpieszymy! Tam przy wiecznym blasku słońca, otoczeni dobrymi, wdzięcznymi ludźmi, wieść będziemy rozkoszne życie! Łagodnie ujmę twoją rękę, moja córko, i w kaplicy domu mojego, w obec Boga i ludzi nazwę cię moim klejnotem, mojém dzieckiem, moim skarbem, który mi Bóg powrócił po długiéj ciężkiéj walce!
Kareta pośpieszała po drodze, a wieśniacy gdzie niegdzie pęd jéj podziwiali — i coraz bliżéj zdążano do upragnionego celu.
Około południa sześcio-konny powóz księcia przejechał przez miasto, po za którém rozciągały się wysokie góry.
Marcin zaczynał już myśleć, że się turbował nadaremnie, i że nie miał słuszności niedowierzając małomównemu pocztylionowi.
Wiedział, że wkrótce dojadą do wsi Unglia i że ztamtąd już pozostawało do przebycia, tak mało, że około dziesiątéj wieczorem można już było stanąć w Burgosie.
Mimo to kontent był, że miał przy sobie pistolet i sztylet, bo zawczasu ściemniło się, a przytém nieznajoma okolica zawsze dla tak doświadczonych ludzi jak Marcin ma coś złowrogiego.
Prócz tego wiedział także, że i Sandok ma ukrytą przy sobie broń, i że w razie niebezpieczeństwa na niego liczyć może, nie mówiąc już o księciu, który dawniéj tak często dawał dowody nadzwyczajnéj siły.
Musiałoby więc zajść coś nadzwyczajnego, gdyby banda zbójców drożnych na nich napadła.
Wierny Marcin nie spuszczał z oka mrukliwego pocztyliona, który po przebyciu małej wsi Unglia, zaczynał być trwożliwie niespokojnym.
Miał wzrok bystry i postrzegł zmienione postępowanie pocztyliona, chociaż ten widocznie usiłował przemódz swoją niespokojność.
Droga zwęziła się i gdy słońce zaszło, wiodła kręto między wysokiemi skałami.
Powoli zjeżdżano coraz niżéj.
Wiało zimne powietrze, a roślinność zaczynała być karłowaciejsza.
Bujne w dole drzewa kurczyły się do równości palmowych gałęzi i wierzb — w szczelinach skał rosły tylko kolczaste krzewy i krzaki, a nigdzie nie można było dostrzedz śladu człowieka.
Kilka wąskich dolin odłogiem leżało tu i owdzie między skałami, bo niepodobna było na nich nic posiać — tylko w jesieni ubogie gminy posyłały tam zwykle swoich pasterzy z owcami, aby się trawą pasły.
— Tu niebezpiecznie, przerwał nakoniec pocztylion milczenie, które tak długo na koźle karety panowało: niebardzo śmiem ekstra-dyliżansem tę drogę przebywać.
— Dla tego jesteście tak mrukliwi i przelękli? Alboż tędy nie przejeżdża zwyczajny dyliżans? spytał Marcin, bo pomyślał, że w takim razie pocztylion może nie zna téj drogi.
— Broń Boże, dyliżans chodzi drogą szerszą i bezpieczniejszą pomiędzy wąwozem Vitoria!
— Niech pioruny trzasną! Dla czegóż i my nie wybraliśmy tamtéj drogi?
— Bo panom tak bardzo śpieszno było, i rzeczywiście oszczędzamy cztery godziny czasu!
W téj chwili Marcin postrzegł, że pocztylion ma słuszność, nazywając tę drogę niebezpieczną, bo kareta otarła się o krawędź skały, po za którą ukazał się nie zbyt ponętny widok.
Droga, którą kareta przebyć miała, szła pod stromo wystającą skalistą ścianą, po któréj drugiéj stronie otwierała się przepaść, a w jéj głębi szumiała rzeka.
W koło rozciągało się dziko romantyczne pasmo gór, skalista okolica, któréj wspaniałą piękność zwykle na obrazach podziwiamy.
Ale podziw i piękność nikną, jeżeli człowiek ma sam służyć za sztalugę téj okolicy, jeżeli tak niebezpieczne miejsce przejeżdżać trzeba.
Marcin więc zawołał na pocztyliona, aby wstrzymał konie.
Powiedział sobie, że pocztmistrz miał słuszność, utrzymując że go przeraża sześciokonny zaprząg, bo jeżeli parę, a najwięcéj cztery konie trudno tam utrzymać, to przednie konie sześciokonnego zaprzęgu zaniepokojone, zupełnie utrzymać się nie dadzą, a dziki skok na bok tych koni może bez ratunku cały powóz pogrążyć w przepaść.
Pocztylion zatrzymał zgrzane i wspinające się konie tuż nad niebezpieczną drogą, a Marcin szybko zeskoczył z siodła i do drzwiczek powozu przystąpił.
— Co nowego? niecierpliwie spytał książę.
— Ścieżka w górach, panie Eberhardzie, którą chcemy sześciu końmi przejechać!
— Boisz się, Marcinie? To mi mówi twoja mina seryo! Ej, od kiedyż to wielce doświadczony Marcin zrobił się takim tchórzem?
— Niech pan Eberhard raczy sam zobaczyć, odpowiedział nieco urażony sternik „Germanii”. Marcin jest i pozostanie dawnym Marcinem — ale téj rzeczy tak lekko brać nie można.
— Na prawdę udzielasz mnie twojéj trwogi! Idę! zawołał książę i wysiadł z powozu, który Marcin otworzył.
— Tam jest miejsce, z którego kiedyś spadł infant Miguel z sześciokonnym zaprzęgiem! opowiadał pocztylion, wskazując powóz, aby tém większe sprawić wrażenie, jakie wprawdzie szeroka, ale zawsze między skalistą ścianą a przepaścią ciągnąca się droga na każdym umyśle wywierała.
— Czy masz władzę nad końmi? — po krótkiéj przerwie spytał Eberhard pocztyliona.
— Moja władza na nic się nie zda, dostojny panie, jeżeli koń na bok skoczy!
— To rzeczywiście coś nakształt zapowiedni śmierci! rzekł Eberhard.
— Czy nie możemy wyjechać ztąd na pewniejszą drogę, o której wspomniałeś?pozwolił sobie zapytać Marcin.
Pocztylion niby się namyślał.
Eberhard równie jak Marcin i Sandok nie domyślali się, że pocztylion, aby usłużyć mnichowi, tylko czekał na to pytanie.
— Jeszcze można i niewiele się straci czasu, bo znam tu jeden przejazd, który prowadzi na dół na bezpieczniejszą drogę i do wąwozu — tu musimy wszyscy nasze dusze pierwéj polecić świętéj Pannie! odpowiedział pocztylion, wskazując jedno miejsce skały, w któréj wykuty był obraz Matki Bozkiéj, wprawdzie zupełnie nie estetycznie, ale dosyć wyraźnie.
Eberhard spojrzał naprzód na niebezpieczną drogę i przepaść, potém na Madonnę.
Przeszedł obok ludzi i powozu i zbliżył się do ostrzegającego posągu — pilno mu było polecić Matce Bozkiéj swoje losy i pomodlić się do niéj.
Kiedy pierwéj już chciał rozkazać pocztylionowi, aby jechał koło, skały, teraz myśląc o córce, którą musiał ocalić i dla niéj żyć, powziął zupełnie inny zamiar.
— Nie chcę kusić Nieba, rzekł wzniosie i poważnie» chociaż chętnie chciałbym przed późną nocą już stanąć w Burgosie! Kiedy możemy tam przybyć, jeżeli obierze — my drogę do wąwozu?
— Około północy, dostojny panie!
— Niech i tak będzie, wieź nas w dół na drogę, którą znasz jako bezpieczniejszą! rozkazał Eberhard.
Pocztylion oświadczył, że musi się cofnąć nieco w tył, aby się dostać na właściwą drogę, śmiało i zręcznie, zawrócił sześciokonny zaprząg.
Książę znowu wsiadł, Sandok umieścił się na otwartém tylném siedzeniu, a Marcin na koźle.
Rżące konie ruszyły i wkrótce dostali się podróżni na szeroką boczną drogę, która zdawała się prowadzić pomiędzy skałami w dół ku dolinom.
Z początku nie zważano, że ta nowo obrana droga znowu inne nastręczała niebezpiczeństwo, bo z razu szła wprawdzie nieco z góry, lecz żadnéj nie wzbudzała obawy.
Lecz gdy się nagle ściemniać zaczynało, po upływie kwadransu czasu, uważający na wszystko Marcin postrzegł, że droga była bardzo wązka i spadzisto w dolinę zbiegająca.
Mimowolnie wstrząsnął głową, a usta jego poruszyły się, jakby powiedzieć chciały:
— Niech pioruny zatrzasną, spadliśmy z deszczu pod rynnę!
Ale wstrzymał się, bo żenowało go objawienie po raz drugi swojéj obawy, a przytém pocztylion bardzo pewnie kierował końmi, tak że wielkim zakrętem, co zmniejszało niebezpieczeństwo, powóz zjeżdżał z góry.
Rzeczywiście lejce niezmiernie były naprężone, a oba dyszlowe konie musiały powstrzymywać cały ciężar, ale były tak silne i do dróg górzystych wprawne, że się na mocnych rzemiennych szorach oparły i wybornie szybkość zmniejszały.
— Czy nie lepiéj byłoby założyć hamulec? zapytał nakoniec Marcin.
— Jak będzie potrzeba, to się zrobi w jednéj chwili! odpowiedział pocztylion cały czerwony z wysilenia przy powstrzymywaniu — widzisz pan tu przy mnie śrubę? Jeżeli ją zakręcę, hamulce zaraz powstrzymają wszystkie cztery koła!
— Niech pioruny zatrzasną, zróbże to przecię! krzyknął Marcin, bo zdyszałe konie widocznie już na stroméj drodze zaledwie wstrzymywały ciężki powóz prawie ich kopyt dotykający.
Nagle pędził na dół z przerażającą szybkością.
Głębi drogi coraz bardziéj spadzistéj nie można było rozpoznać, bo w dole panowała mgła i wieczorna ciemność.
Po obu stronach szerokiéj drogi wznosiły się sztywne w niebo skaliste ściany, tak, że widzieć można było tylko jakiś jéj pas, wyglądający jak błękitna gwiazdami zasiana wstęga.
Gdy Eberhard wciąż zachowywał ową wielką spokojność duszy, którą tak często podziwialiśmy w nim wobec największych niebezpieczeństw, gdy siedział nieporuszony w jednym kącie powozu, teraz i Sandoka opanowała niezmierna trwoga, bo widział, że powóz coraz szybcéj w dół pędzi.
Ale Marcin, który najlepiej poznał wszystkim grożące niebezpieczeństwo, widział, że nic ma czasu do gadania, lecz działać potrzeba.
Brakło mu cierpliwości, chociaż dotąd polegał na doświadczeniu pocztyliona.
— Do kata, zakręcaj śrubę! krzyknął gwałtownie i wyrwał mu lejce, pragnąc je trzymać silnemi rękami.
Pocztylion zrobił co Marcin kazał, ale powóz coraz chyżéj pędził, — kręcił — lecz nie postrzeżono, aby hamulce słuchały śruby i chwytały za koła.
Kręcił coraz prędzéj — wreszcie zawołał nagle, naturalne udając przerażenie, a oczami mierzył odległość kozła od drogi.
— Śruba złamana — pękła — Najświętsza Panno ratuj — jesteśmy zgubieni!
Marcin czuł, gdy to usłyszał, że lodowate zimno po członkach jego przebiegło.
Powóz hucząc pędził w dół — koni nie można było powstrzymać, chociaż muskularny sternik wytężył całe siły.
Wtém nagle pocztylion znikł, wołał zeskoczyć z kozła na drogę — może znał się na tak szalenie śmiałéj sztuce, albo dla tego, iż był pewien śmierci tych, co pozostali w powozie.
Marcin miał tyle zimnéj krwi, iż w obec tak okropnego niebezpieczeństwa nie stracił przytomności.
Eberhard otworzył okno od strony kozła i chociaż się prędko ściemniało, dostrzegł przed sobą szkaradną przepaść, w którą powóz pędził — niezwłocznie musiał nastąpić okropny wypadek — jeżeli którykolwiek z gwałtownie pędzących koni upadnie, cały w kawałki się rozbije — jeżeli powóz rzeczywiście dostanie się do głębi doliny, zniknie z siedzącymi w nim, bo Marcin nie zna téj głębi, a jéj drzew i przepaści widzieć nie może.
Byłą to chwila niebezpieczeństwa, od któréj włosy powstają na głowie, w któréj człowiek jest między życiem a śmiercią — chwila, w któréj ustaje wszelki namysł, a zmysły są jak odurzone — nie ma żadnego wyjścia, żadnéj rady.
Eberhard, wyższy nad ludzkie słabości, z żelazną spokojnością nawet w chwili, w któréj każdy inny byłby stracił przytomność, spojrzał w głębię, w którą spadał z niepowstrzymaną siłą.
Eberhard nie myślał o sobie — myślał tylko o Małgorzacie.
Miałże ten najwspaniałomyślniejszy człowiek swojego czasu, w skutek haniebnego planu nieprzyjaciół, na prawdę stracić życie?
Miałaż Małgorzata nie odzyskać ojca, — ojca, do którego od młodości z boleścią tęskniła i którego już się nigdy widzieć nie spodziewała?
Miałże Eberhard teraz uledz?
Plan szatańskiego barona znalazł w mnichu Antonim tyrańskiego wykonawcę.
Chodziło o powstrzymanie księcia przez dni kilka, aby go von Schlewe nie uprzedził, aby Małgorzatę zawczasu można było uprzątnąć — a Antoni używając całego swojego wpływu, skłonił do tego pocztyliona.
Powstrzymanie księcia łatwo mogło przedłużyć się na wieki — on i jego słudzy mogli wpaść w przepaść rozbici i pognieceni.
Byłby to od dawna upragniony tryumf dla barona Schlewego i grzesznéj hrabiny.
Pocztylion nie nadaremnie ostrzegał o niebezpiecznéj drodze po nad przepaścią — postanowił wybrać spadzistą drogę, prowadzącą z góry w dolinę, bo na niéj jeszcze żaden powóz szczęśliwie na dół nie dojechał i dla tego aby na pewno zgubić podróżnych, za poradą Antoniego, potajemnie złamał hamulec.
Znał tak dobrze wszystkie drogi i ścieżki, że o siebie nie zbyt się obawiał.
Korzystał ze stosownéj chwili i śmiałym skokiem wybawił się od zguby — szczęśliwie stanął na ziemi i spojrzał za powozem, który coraz chyżéj, coraz niepowstrzymaniéj toczył się w głębię. Doliny u spodu były zupełnie niezamieszkałe i bezludne — Unglia była najbliższą wioską, a kto nie znał wąwozów i ścieżek, w dzień nawet szukałby jéj nadaremnie.
Główna droga leżała z daleka — jeżeliby więc podróżni na prawdę dostali się na dolinę, nie prędzéj jak we dwa dni mogliby stanąć w Burgosie — a rozkaz Antoniego byłby spełniony.
Szybko podniósł się ślepy niewolnik mnicha — nie troszcząc się bynajmniéj o powóz i konie, a témbardziéj o los podróżnych, wydobył się znowu na grzbiet góry, udał się znajomemi sobie drogami i dostał się do mieszkań ludzkich.
Kłamstwem i wymową uwolnił się od kłopotu, tak, że go nie czekała ani odpowiedzialność, ani kara.
I baron von Schlewe zyskał pierwszeństwo.
Eberhard nie domyślał się wcale tak haniebnego planu. Właściwie nie miał czasu do namysłu.
Marcin poznał, że wszystko stracone.
Co chwila mogły paść konie — wtedy powóz razem z nimi bez ratunku zleciałby w przepaść.
Krew płynęła z rąk Marcina, tak mocno przy użyciu całéj siły trzymał lejce.
Lecz wszystko to nadaremne było.
— Jedź, jeżeli możesz, naprzeciw drzew, na prawo! zawołał książę, który-pomimo panującéj ciemności, widział po téj stronie mocne zaledwie o dziesięć kroków od skalistéj ściany oddalone drzewa i prawdziwie z bohaterską spokojnością, upatrywał w nich jedyny punkt ocalenia, jedyną możność ratunku.
Marcin natychmiast pojął myśl Eberharda.
Każdy inny nie byłby w stanie zawładnąć zmysłami i siłą swoją.
Marcin z całą gwałtownością skierował konie ku wskazanemu przez Eberharda miejscu.
Powóz uległ temu kierunkowi.
W téjże chwili dał się słyszeć do kości przejmujący trzask.
Konie popadały — kareta na w pół zgruchotana zawisła na drzewie. Leżała na boku i tylko cudem Eberhard pozostał nietknięty.
I Sandok z całą skorą wyczołgał się z rozbitego siedzenia.
Ale Marcin leżał ogłuszony na szczątkach powozu — gałąź drzewa straszliwie go w głowę uderzyła.
Zgrozą przejmujące zamieszanie panowało w ciemności na tym bezludnym, niezamieszkanym spadku góry.
Konie porozbijały sobie łby o strome skały, bo leżały nieruchome.
Eberhard przedewszystkiém podniósł sternika ze szczątków powozu, pragnąc przekonać się o ile ciężka była jego rana.
Krew gwałtownie broczyła z rany po nad czołem — był jak bez życia.
— Sandok, zawołał książę, opatrz ranę Marcina i pozostań przy nim dopóki nie wrócę!
Murzyn uczynił to, a Eberhard zszedł na dolinę, aby obaczyć, czy w pobliżu nie ma ludzkiego mieszkania, albo drogi lub źródła.
Ale tego wszystkiego nie było ani śladu.
Znajdowały się tam wprawdzie łąki, gruppy drzew, szczątki skał — ale ani szossy, ani wioski nie było można znaleźć.
A nadto ciemność nocna przeszkadzała usiłowaniom księcia, chociaż w takich razach miał wielkie doświadczenie.
Nie pozostawało nic do wyboru — trzeba było czekać do rana.
Rana Marcina była cięższa, niż Eberhard z razu sądził — po upływie kilku godzin leżał jeszcze zupełnie bezprzytomny, a krew sączyła się przez obwiązanie, które Sandok bardzo zręcznie wykonał.
Nakoniec zaczynało już szarzeć.
Pocztylion zbiegł bez śladu.
Gdy słońce rozwiało promienie, Eberhard szedł na szczyt góry.
Próbował czy ztamtąd nie dojrzy czego i nie znajdzie ożywionéj drogi.
Ale znalazł tylko strumyk, z którego naczerpał nieco ożywczego napoju dla zranionego.
Książę miał nieoceniony zwyczaj wozić z sobą żywność i wino, inaczéj można było w téj puszczy Sierra Vitoria umrzeć z głodu.
Nakoniec Marcin przyszedł do siebie — ale upływ krwi tak go wyczerpał, że mimo całéj jego siły ciała, nie można było myśleć o dalszéj podróży.
Konie leżały jedne z porozbijanemi łbami, drugie z połamanemi nogami, niezdatne do powozu, którego kół i kozła wcale nie można było rozpoznać.
Sandok zlitował się nad jednym koniem, który okropnie cierpiał — i gdy Eberhard oddalił się, pchnął go nożem w piersi, aby zakończyć jego boleści.
Przednie konie porwały uprząż i gdy powóz uderzył o drzewo — uciekły bez śladu.
Można sobie wyobrazić, że położenie podróżnych wcale nie było pocieszające.
Odcięci od wszelkich stosunków z ludźmi, leżeli w dzikiéj okolicy Sierra Vitoria, o cztery albo pięć mil od Burgosu, nie znając drogi, ani mogąc jéj wyśledzić.
Chociaż w młodszych latach Eberhard często w pustyni bez drogi i ścieżki znajdował sposoby posuwania się daléj, chociaż ciągle przytém groziły mu dzikie zwierzęta i nigdy nie był pewien życia, jednak i wtedy nawet nie dręczyła go taka troska jak dzisiaj.
Musiał wybawić i ratować swe dziecię.
Myśl ta okropnie dręczyła księcia. Każdy opóźniony dzień zagrażał nieszczęśliwéj nowém niebezpieczeństwem, i teraz, gdy Marcin objawił to zdanie, książę nabrał przekonania, że wypadek niniejszy naumyślnie był przygotowany.
Szlachetnej duszy Eberhard, który długo nie przypuszczał możności tak z groźnego czynu, zadrżał na myśl o niegodziwości owego barona, dla którego nie było nic świętego, który nie lękał się żadnego środka, byle tylko dopiąć swojego celu.
Cierpliwość wspaniałomyślnego księcia wyczerpała się — groził nędznikowi karą, na którą ten już nieraz zasłużył.
Potém zaś zostawiwszy Sandoka przy Marcinie, który już począł odzyskiwać siły, udał się jeszcze raz na wierzchołek góry, pragnąc bądź co bądź wynaleźć drogę do wyjścia.
Usiłowania jego znowu były nadaremne! Wrócił dopiero późno w nocy, strudzony i zmordowany.
Nazajutrz Sandok wyprosił sobie łaskę śledzenia tu i owdzie.
Książę znając wytrwałość i przytomność murzyna, zezwolił.
Marcin już się znowu mógł utrzymać na nogach, ale jeszcze nie można było myśleć o tém, aby dłuższą drogę mógł odbyć pieszo — a Eberhard nie chciał go opuszczać.
Nadaremnie ze wzrastającą niecierpliwością oczekiwał powrotu Sandoka — godzina za godziną upływała, a nie widać go było wcale.
Nakoniec gdy już zmrok zaczął zapadać, ukazał się na dolinie, radośnie wyciągając ramiona w górę.
— Oho, massa! zawołał — Sandok ma konie i przewodnika!
Ponure oblicze Eberharda rozjaśniło się, a i Marcin nabrał odwagi.
Obaj udali się na dół i spostrzegli przed sobą wieśniaka z końmi.
— O, dobry człowiek, dobry człowiek! wołał Sandok ściskając wieśniaka, który ofiarował się znakomitemu panu sprzedać trzy konie i pokazać mu drogę do Burgosu.
Eberhard straciwszy dwa dni czasu, gotówką wyliczył wieśniakowi wartość koni, i szczęśliwy był, gdy już siedział na jednym z nich.
Sandok pomógł sternikowi dosiąść drugiego konia i zręczny jak kot wdrapał się na trzeciego.
Wieśniak po wielu wązkich i niebezpiecznych ścieżkach przeprowadził jeźdźców na dobrą drogę.
Eberhard podziękował mu i jeszcze wynagrodził; na koniec trzéj jeźdźcy mszyli całym pędem ku celowi swojéj podróży.
Noc już zapadła gdy stanęli u bram miasta Burgosu.
Nie dozwolono nieznanym jeźdźcom wstępu do miasta, oświadczając, że się w nocy nie wpuszcza nikogo obcego — że muszą czekać do rana.
Marcin nie mógł się powstrzymać i mruknął:
— Niech pioruny zatrzasną! czyż nie będzie końca tym przeszkodom?
— Do kogo panowie jedziecie? spytał rogatkowy nadzorca.
— Do klasztoru karmelitek o ile można najprędzéj, odpowiedział Eberhard.
— Dobrze sennor, odpowiedział Hiszpan, to panowie nie potrzebujecie wstępować do miasta! Jedźcie tu pod murem, aż do zarośli tam na drugiéj stronie — potém udajcie się drogą przerzynającą lasek.
— A dokądże potém przybędziemy?
— Wkrótce ujrzycie przed sobą dwa klasztory, sennor, karmelitów i karmelitek!
— Dziękuję! zawołał Eberhard i spiął konia ostrogami.
Marcin i Sandok również odwrócili swoje zwierzęta od rogatki i pojechali pod murem opasującym miasto.
Wkrótce dojechali do lasku, o którym wspomniał nadzorca rogatki, i nakoniec gdy się drzewa przerzedziły, postrzegli przy mdłym blasku księżyca wznoszące się przed nimi klasztory.
Pobożny brat Antoni i baron von Schlewe tylko co znikli po za klasztorną fórtą.
Eberhard najpierwój zwrócił się do fórty — lecz potém postrzegł przy drugim klasztorze wielką z kamienia wyciosaną figurę Matki Bozkiéj z Dzieciątkiem Jezus — ustawioną w niszy po nad portykiem — księżyc z daleka oświetlał tę oznakę pobożności.
Eberhard powiedział sobie, że tam zapewne mieszkają zakonnice.
Zsiadł z konia — dwaj jego towarzysze uczynili to samo.
Sandok trzymał konie, a Marcin towarzyszył księciu do klasztornego muru.
Wewnątrz niego panowała głęboka cisza.
Eberhard śpiesznie wszedł pod sklepienie fórty i mocno młotkiem zapukał.
Siostra odźwierna widocznie jeszcze nie spała, bo wkrótce dały się słyszeć wewnątrz kroki.
— Kto puka? spytała mniszka, ujrzawszy przez otwór w forcie dwie postaci.
— Otwórzcie, pobożna siostro, muszę mówić z czcigodną przeoryszą!
— Przeorysza od pięciu tygodni nie żyje, a gdyby nawet żyła, albo nowa na jéj miejsce już była obrana, niemogłabym uczynić zadosyć pańskiemu żądaniu, cudzoziemcze, bo to noc, a o téj porze nie wolno wchodzić do klasztoru żadnemu świeckiemu człowiekowi!
— Kto zastępuje miejsce przeoryszy? spytał Eberhard.
— Ojciec Celestyn z klasztoru karmelitów, który pan widzisz naprzeciwko!
— Czy się znajduje w waszym klasztorze cudzoziemska dziewczyna, mówiąca innym językiem niż wy?
— Nie, cudzoziemcze!
— Zastanówcie się, pobożna siostro, spojrzyjcie na ten obraz Madonny, który się tam wznosi łagodnie księżycem oświetlony.
— Zapytajcie o to przeora — zapytajcie brata Antoniego! odpowiedziała zakłopotana mniszka.
— Widzę, że chcecie uniknąć odpowiedzi! Muszę znaleźć tę dziewczynę, chociażbym miał wasz klasztor od góry do dołu zrewidować!
— O wszyscy święci! pomruknęła mniszka.
— Marcinie, rozkazał książę, odwracając się od mniszki: pozostaniesz tutaj — nikt nie powinien wyjść z klasztoru!
— Według rozkazu panie Eberhardzie, nikogo nie wypuszczę ani wpuszczę! odpowiedział olbrzymi sternik i oparty o mur, tak się ustawił, że prawie całą fórtę sobą zakrył.
Książę pośpieszył do sąsiedniego klasztoru mnichów, pod którego murem stał Sandok z końmi.
Eberhard postanowił dobrocią lub gwałtem odebrać swoje dziecię, bo wiedział, że przebywa w jednym z tyci klasztorów. Chciał bądź co bądź uwolnić nakoniec Małgorzatę z więzienia.
Pewnym krokiem, wyprostowany tak, że jego majestatyczna postać przedstawiała wspaniały widok, Eberhard przystąpił do fórty. Wykonywał tylko święte prawo, z którego z żelazną wolą korzystać pragnął.
Pukał głośno, jak człowiek z czystém sumieniem i wolném sercem.
Dały się słyszeć wlokące się kroki — widocznie zbliżający się po za murem nie chciał zdradzić swojéj obecności.
— Przystąpcie pobożny bracie! czyńcie tak jak ja! rzekł Eberhard pełnobrzmiącym głosem.
— Dla czego zakłócasz nocną spokojność, cudzoziemcze? spytał odźwierny.
— Nie bierz mi tego za złe, inaczéj być nie może; otwieraj i prowadź mnie do czcigodnego ojca Celestyna!
— Jakto! — teraz w nocy? To niepodobna!
— Wyrazu niepodobna nie znam, mój przyjacielu, jeżeli idzie o rzeczywistość! Muszę mówić z ojcem i to zaraz!
— Nie trudź się nadaremnie cudzoziemcze, to przeciwne klasztornéj regule!
— Zapewne jesteście brat Antoni? nagle zapytał Eberhard, domyśliwszy się, że w tym mnichu ma przeciwnika.
Zdało mu się, że po za murem słyszy jakieś ostrożne szeptanie.
— Czego chcecie od pobożnego brata Antoniego? i kto jesteście? ozwał się głos przy fórcie.
— Nie lubię ukrywać się w mistycznéj ciemności, we wszystkiém mówię jasną prawdę! Jeżeli jesteście brat Antoni to słuchajcie! Jestem książę de Monte-Vero. W waszym klasztorze znajduje się niemiecka dziewica — pomimo jéj woli! Ta dziewica jest moją córką, przychodzę żądać, abyście mi ją wydali — czekajcie, jeszcze nie skończyłem! Jeżeli za pięć minut nie otworzycie mi téj fórty, każę ją sam otworzyć!
— Co za mowa cudzoziemcze! Jesteś na poświęconém miejscu!
— Śpiesz do ojca Celestyna i sprowadź go tutaj — pamiętaj, że dałem ci tylko pięć minut czasu! Zwykle słowa dotrzymuję!
— Święty Franciszku! zawołał mnich, chcą klasztor wyłamać? to rzecz niesłychana!
Eberhard posłyszał, że odźwierny poszedł do portyku, i zdało mu się, po za murem ktoś drugi oddala się w kierunku klasztornego ogrodu.
To w niepodejrzliwym księciu obudziło przekonanie, że nie myślą z nim uczciwie postępować.
Wprawdzie spodziewał się tego, że przechowywanéj w klasztorze dziewicy tak od razu bez dalszych trudności mu nie wydadzą; lecz sądził, że jeżeli seryo a przezornie weźmie się do rzeczy, to mu się dłużéj opierać nie będą.
Marcin jak potężny słup stał przy forcie jednego klasztoru — on sam przy forcie drugiego — nie tak więc łatwo zdoła się kto wymknąć i usunąć szukaną.
Jeszcze nie upłynęło pięciu minut, gdy Eberhard posłyszał na dziedzińcu kroki i głos Antoniego na niego powstający.
— Tak, czcigodny ojcze, brzmiały jego słowa — sam chce drzwi otworzyć!
— Tak jest, powiedziałem to, rzekł głośno Eberhard, gdy w klasztorze zajaśniały światła — i słowa dotrzymam, jeżeli nie będę miał dozwolonego wstępu! Nie przybywam tu nieprawnie, czcigodny ojcze, domyślam się, żeście tu przyszli, przybywam tu jak człowiek honorowy i z pełném prawem! Cudzoziemska dziewica, ukryta jest w waszym klasztorze, żądam wydania mi téj dziewicy!
— Mylicie się świecki panie, odpowiedział pokorny głos ojca: nie ukrywamy tu żadnéj dziewicy! W tamtejszych zaś murach mieszkają tylko same pobożne siostry!
— Więc przed wami zatajono, czcigodny ojcze, Pozwólcie, abym się przekonał!
— Przez wszystkich świętych, ten cudzoziemiec odważa się na niesłychane rzeczy! powiedział Antoni do przełożonego.
— Czy znajduje się bez mojéj wiedzy w jednym z dwóch klasztorów cudzoziemska dziewica? spytał przeor.
— Niech nas święty Franciszek strzeże! odpowiedział Antoni: ten cudzoziemiec szuka tylko pozoru, byle się dostać do klasztoru!
— Słyszycie to świecki panie? głośno powiedział ojciec: idźcie sobie daléj waszą drogą! Ktoś was w błąd wprowadził!
Cierpliwość Eberharda była wystawiona na ciężką próbę, i każdy inny, tyle w swojém prawie będący, pewno nie mówiłby tak spokojnie. Ale właśnie cechą dusz szlachetnych i wzniosłych jest to, że panować nad sobą umieją.
— Skoro tak, pobożny ojcze, zostawiam wam do wyboru! Książę de Monte-Vero, który prosi o wstęp, chce bez żadnych złych zamiarów przeszukać klasztor razem z wami! Jeżeli mu odmówicie, to musi drzwi wasze obsadzić i uzyskać rozkaz, który was zmusi do udzielenia mu wstępu!
— Jesteście bardzo uparci i bardzo stanowczy, świecki książę! mówił ojciec Celestyn. Nie sądźcie, aby bojaźń skłaniała mnie do otwarcia wam klasztoru! Nie masz władzy, któraby mnie zmusiła do udzielenia wam wstępu, chociażby nawet rozkaz z Santa-Madre w Madrycîe, a tego nigdy nie uzyskacie. Otwórz, bracie odźwierny!
Antoni wahał się.
— Czeka nas złe, czcigodny ojcze, szepnął — to przywódca karlistów!
— Otwórz, bracie Antoni! rozkazał ojciec.
Gdy się klucz w zamku fórty obracał, Eberhard dał murzynowi znak, aby pozostał przy murze i na wszystko pilnie uważał.
Żelazem obite drzwi skrzypiąc otworzyły się.
Eberhardowi ukazał się ponury dziedziniec klasztorny, i stanęli przed nim stary ojciec Celestyn tudzież brat Antoni, którego błyszczące oczy i nienawistna mina świadczyły o wściekłym gniewie za to, że cudzoziemiec, na którego chciał rzucić podejrzenie, jednak wolę swoją przeprowadził.
— Nie sądźcie, czcigodny ojcze, powiedział zwracając się z ukłonem do starca; że was bez przyczyny niepokoję! Jeżeli ani w tym, ani w sąsiednim klasztorze nie znajdę śladu mojego dziecka, to wypłacę waszéj klasztornéj kassie 10,000 realów wynagrodzenia — ale jeżeli znajdę dziewicę, wtedy będzie moją!
Nienawistna twarz Antoniego przybrała tryumfującą minę — był pewien, że Eberhard nie znajdzie nieszczęśliwéj, bo jak widzieliśmy, doskonale ją ukrył.
— Przyjmuję waszą obietnicę, świecki panie, powiedział ojciec; zakon nasz jest ubogi, a was Bóg niewątpliwie światowém dobrem obdarzył! Bracie Antoni, chodź z nami i poświeć nam! Klasztor jest dla pana otwarty!
— Jesteście bardzo łaskawi, czcigodny ojcze, mówił Eberhard, pójdźmy i niezwłocznie przekonajmy się stanowczo!
Ojciec Celestyn poszedł obok księcia de Monte-Vero przez dziedziniec. Brat Antoni udał się za nimi niosąc jasno świecącą latarnię.
Weszli w otwarty portyk.
Mnisi niespokojni przebiegali tu i owdzie — rzadka, nieproszona wizyta przeraziła ich.
Północne nabożeństwo od dawna przeminęło.
— Jesteśmy na miejscu, świecki książę, rzekł ojciec Celestyn; bracie Antoni, poświeć!
Mnich z nienawistnie ironicznym uśmiechem zrobił poruszenie, jakby chciał powiedzieć:
— Cudzoziemiec może szukać, gdzie chce!
Eberhard zajrzał do każdéj celi po bokach krużganku — kazał sobie otwierać każdą przestrzeń, wszystkie na górze sale i izby, i pilnie razem ze starym Celestynem przejrzał każdą szafę, potém zeszedł do sklepień, aby i tam zajrzeć do klauzur.
Ze zgrozą znalazł tu surowo więzieniem ukaranych mnichów, w nędznych dziurach leżących na słomie.
Przerażenie odmalowało się na jego twarzy, bo ojciec powiedział postrzegając to:
— Mamy władzę i prawo karania odstępców! Wszyscy, których tu świecki książę widzisz, ciężko przewinili!
— I cóż popełnili? spytał Eberhard.
— Ten tam, odpowiedział Celestyn, wskazując mnicha, który leżał bezsilny na słomie w wązkiéj, wilgotnej celi, i którego zdziczała broda aż do piersi sięgała, przełamał ślub czystości — zasłużył na dziesięcioletnią klauzurę według wyroku wysokiego officyum. Ten, mówił daléj starzec i wskazał młodszego mnicha, który jak dzikie zwierzę skurczył się w kącie podziemnéj przestrzeni i zębami zgrzytał, ciężko zawinił przeciw ślubowi posłuszeństwa.
— On jest szalony — mruknął Eberhard.
— Dla tego też przez całe życie pozostanie tu w celi! Alboż to świeckie sądy niebezpiecznych złoczyńców nie robią nieszkodliwymi? Alboż szaleńców także nie zamykają w celach? O święte officyum w Madrycie jest mądre i sprawiedliwe!
Po Eberhardzie przebiegł dreszcz na widok tak straszliwych kar, spełnianych z fanatyczną surowością i gorliwością, przekonywającą go o potędze owego officyum w Madrycie, inkwizycyą zwanego.
— Nieszczęśliwi, rzekł pełen miłosierdzia, czyliby nie było lepiéj wpływać na nich łagodnością?
— Łagodność szkodę przynosi świecki książę, jeżeli zobojętnia sprawiedliwość! Patrzcie na tego tam mnicha, mówił daléj ojciec Celestyn, gdy Antoni poświeciwszy w kilku innych celach, otworzył jedną gdzie leżał mały człowiek, oczy w ciemności zabłysły: ciężko zawinił przeciw ślubowi ubóztwa — okradł skarbiec klasztorny — przychylnym wyrokiem skazany został tylko na trzechletnią klauzurę! Po przebyciu jéj, ukradł z katedry w Burgosie święcony srebrny talerz — teraz więc zostaje w więzieniu na całe życie. Czy z waszymi przestępcami i więźniami nie dzieje się tak samo!
Eberhard poszedł daléj — sklepiony korytarz rozdzielał się na dwa — przy ścianie stał stary pulpit do modlitwy — trzéj ludzie przeszli koło niego.
Wkrótce ślizkie schody prowadziły do jeszcze głębszych piwnic.
I tu kazał Eberhard otworzyć każdą celę — ale znalazł samych tylko jęczących mnichów, którym szczury i myszy rabowały podany chleb.
Te obrazy nędzy były tak okropne, że chociaż książę de Monte-Vero wiele z tego co ojciec mówił uznać musiał za słuszne, jednak z boleścią odwrócił się — nieludzkie to były kary i sposób obchodzenia się z nieszczęśliwemi stworzeniami, jakkolwiek ciężko grzesznemi.
Skargami i jękami napełnione powietrze gniotło piersi Eberharda — nie mógł tchu schwytać — ale trzeba było w tych okropnych przestrzeniach szukać swojego dziecka, które w jednym z tych dwóch klasztorów ukrywano.
Szedł więc daléj i przeglądał każdą przestrzeń.
Chętnie otwierał brat Antoni każde drzwi — usłużnie świecił w każdéj celi.
Nadaremnie. Nie można było znaleźć żadnego śladu Małgorzaty. Eberhard zaczynał rozpaczać.
— Już skończyliśmy, powiedział stary Celestyn, gdy przyszli do wilgotnych piwnicznych ścian, które widocznie stanowiły fundament klasztoru.
Przekonałeś się światowy książę, stało się zadosyć twojéj woli.
— W połowie dopiero pobożny ojcze — pozostaje jeszcze do przejrzenia tamten drugi klasztor zakonnic!
— Klasztor zakonnic? biedząc się z myślami powtórzył Celestyn.
— Pobożne siostry śpią, jakże my mężczyźni możemy teraz wchodzić do ich cel? z wyraźnym wyrzutem odezwał się brat Antoni.
— Wyjednacie mi wstęp, pobożny ojcze, rzekł książę nie zważając na słowa mnicha, i stanowczo przemawiając do Celestyna, jakby mu przypominał, że ma do czynienia z wpływowym i wysokie stanowisko zajmującym człowiekiem.
— Teraz nie można panie! odpowiedział ojciec.
— W takim razie narażasz ojcze klasztor na nieprzyjemność, bo go każę strzedz i będę musiał wyjednać sobie w Madrycie rozkaz, który mi wszystko otworzy — królowa Izabella uczyni zadosyć mojemu żądaniu!
— Nie uczyni świecki książę, bo uczynić tego nie może! odpowiedział ojciec.
— Don Olozaga wyjedna mi to!
— Usiłowanie pańskie będzie daremne! Chociażbyś się pan odwołał do ks. de la Torre, do hrabiego de Reuss i do kogo chcesz. Santa-Madre stoi wyżéj wszystkich! Święte officyum tylko może tutaj rozkazywać!
— A zatém słuchaj ojcze, co na to odpowiem — i zważ dobrze każde moje słowo — bo każde jest przysięgą! Książę de Monte-Vero, który szuka swojéj córki i wie, że ona znajduje w jednym z waszych klasztorów, wypowiada wam wojnę, jeżeli jeszcze godzinę opierać się będziecie!
Ojca Celestyna wcale ta groźba nie przeraziła, a brat Antoni zupełnie ją wyśmiał.
— Więc jak zapewne dobrze pojmujecie, mówił daléj Eberhard, będzie to wojna Brazylii z Hiszpanią, wypowiadam ją wam w imieniu cesarza don Pedra II! A jeżeli biedny naród hiszpański niewinny waszego łotrowstwa i pychy, przez wpływ mój ma wyjść bez szkody z téj wojny, to wy témbardziéj ją uczujecie! Jeżeli mi nie otworzycie owego klasztoru, za trzy dni wypowiedzenie wojny będzie w Madrycie!
— Jesteście zapalczywi, światowy książę! Tak błaha przyczyna, ktôréj nie jesteśmy winni, nie może wywołać wojny.
— Z drobnych przyczyn wynikają często niespodzianie wielkie skutki, pobożny bracie! Otwórzcie księgę historyi świata i według przyczyn szukajcie wielkich walk — często uznacie te przyczyny za niegodne wzmianki, często je wyszydzicie — a jeżeli mam wyznać, żaden człowiek więcéj nie nienawidzi i nie brzydzi się bitwami, niż ja! Ale przeciw obłudzie, przeciw podstępnemu matactwu, przeciw złośliwości i błędnéj przewadze, jest tylko jedno lekarstwo — użycie siły! Spodziewam się, pobożny ojcze, że teraz mnie zrozumiałeś, a na zakończenie dodaję, że pod słowem honoru użyję siły, skoro mi słusznego prawa odmawiacie! Czyście się teraz namyślili
— Jeżeli myślicie światowy książę, że się was boimy i z bojaźni zadosyć czynimy waszéj woli, tedy jesteście w błędzie! Nie zapominajcie, że święte offieyum ma w Rio siedzibę i może wam także okazać swoją potęgę! Widzicie, żeśmy do was dorośli! Dla tego dowieść wam pragnę, że jesteście w błędzie, jeżeli myślicie, że się wasza córka znajduje w jednym z tych klasztorów! Bracie Antoni, śpiesz naprzód i zapowiedz pobożnym siostrom, co ma nastąpić; my idziemy za tobą!
Mnich nie z wielką radością przyjął rozkaz ojca, a zarazem z widoczném nieukontentowaniem — jednak nie śmiał sprzeciwiać się, albo nawet ociągać, lecz szybko wyszedł z klasztoru i fórty.
Eberhard i ojciec Celestyn, również wyszli z portyku klasztornego na dziedziniec, a potém ku murowi.
Słowa jego, pomimo odpornych odpowiedzi ojca, musiały wywrzeć dosyć silny wpływ — książę de Monte-Vero byłby groźbę swoją wykonał, bo wiedział że cesarz don Pedro nie będzie ociągał się ani chwili z ukaraniem przemocy hiszpańskiego duchowieństwa.
Jak wiadomo Eberhard wywierał wielki wpływ na cesarza, który go zawsze nazywał swoim przyjacielem.
Gdy obaj wyszli na otwarte pole, które ciągnęło się między laskiem od strony Burgosu i dwoma klasztorami, znaleźli tuż przy wchodzie Sandoka, który razem związał konie — schwytał brata Antoniego i wtedy dopiero puścił go, gdy mu książę de Monte-Vero rozkazał.
Sandok zawsze literalnie wykonywał rozkazy swojego pana.
Ojciec Celestyn, nie mówiąc ani słowa, zdziwił się, gdy znalazł fórty obu klasztorów obsadzone.
Przy żeńskim stała ogromna, poszanowanie nakazująca figura Marcina.
Eberhard nie potrzebował dawać żadnych objaśnień o tym posterunku, bo już pierwéj o nim wspomniał — z zadowoleniem skinąwszy głową, przyjął tylko od sternika „Germanii“ wiadomość, że nikt z klasztoru nie wyszedł.
Brat Antoni wypukał siostrę odźwierną, i zaraz lotem błyskawicy rozeszła się po klasztorze wiadomość, że ojciec Celestyn z cudzoziemcem pragną przejrzeć cele i korytarze.
Mniszki czémprędżéj poubierały się w szaty, i pod maską jawnego zmartwienia ukrywały ciekawość.
Wkrótce ojciec Celestyn zbliżył się z księciem do portyku, gdzie czekał Antoni.
Pobożne siostry z upodobaniem przypatrywały się wysokiemu, pięknemu cudzoziemcowi ze wszystkich możliwych kryjówek — zmartwienie ustąpiło miejsca podziwowi.
Pojawienie się męzkiéj, tak pięknéj jak Eberhard postaci, w klasztorze zakonnic, stanowi rzadkość chętnie widzianą — pobożne damy lubią czasem spojrzeć na świeckiego człowieka.
Książę nie zważał na tę ciekawość, ścigającą go za każdym filarem, za każdym wyskokiem muru — przeglądał z ojcem Celestynem każdą celę, a także i klasztorne podziemia — tracił pewność z każdą minutą, a tymczasem tryumf i bezpieczeństwo Antoniego wzrastały.
Z coraz bardziéj szyderczym uśmiechem spoglądał na księcia, ale ten wcale nie uważał. Eberhard nie miał oka dla tak nic nie znaczących ludzi, jak ten mnich, którzy się lubowali w dumném i nikczemném zuchwalstwie.
Całą uwagę zwrócił na klasztorne izby i przekonał się, że i teraz, gdy prawie cale życie swoje na to poświęcił, nadzieja go zawiodła...
Małgorzaty, córki swojéj, znaleźć nie mógł...
Eberhard przejrzał klasztor od górnych przestrzeni, aż do najgłębszych skrytek.
Obejrzał każdą celę, każdy kącik, a nigdzie nie znalazł śladu nieszczęśliwéj dziewicy.
— A zatém światowy książę, powiedział ojciec Celestyn, stało się zadosyć pańskim życzeniom?
— Jestem waszym dłużnikiem i dług zapłacę, odpowiedział Eberhard; co przyrzekłem, dotrzymam! Wracajmy do waszego klasztoru, tam otrzymacie przyobiecaną summę!
— Jesteście szlachetnym panem, rzekł ojciec Celestyn, kłaniając się w nadziei wzbogacenia kassy klasztornéj. Boli mnie to, że nie mogę dać panu najmniejszéj wiadomości o pańskiéj córce, któréj tak troskliwie szukasz!
— Omyliła mnie pewna korrespondencya — gdybym się nie był sam przekonał, że dziecka mojego nie ma w tych murach, to byłbym temu nie uwierzył! Przebaczcie, że was trudziłem, pobożny bracie!
Brat Antoni widocznie niecierpliwie czekał powrotu do drugiego klasztoru.
Eberhard jeszcze raz obejrzał się na wszystkie strony, poczém idąc obok ojca Celestyna, z ciężkiém sercem zbliżył się ku wyjściu.
I ten więc ślad był fałszywy — i teraz bez skutku miał wrócić.
Jakże się mógł domyślić, że pomimo to Małgorzata znajdowała się w klasztorze, który opuszczał nie załatwiwszy sprawy! Musiałby go chyba zburzyć i jego sklepienia rozrzucić, aby ją znaleźć w tak pewném ukryciu.
Książę de Monte-Vero był tak blizko swojéj udręczonej córki — zaledwie dziesięć kroków dzieliło ją od niego... a teraz znikła znowu wszelka nadzieja!
Eberhard przeszedł przez klasztorny dziedziniec.
Przyświecający brat Antoni czuł, jak mu serce drgało, pewien był nagrody od barona! I ten uniknął spojrzeń księcia — ukrył się po za drzewami klasztornego ogrodu.
Biedna Małgorzato! Czyliż się nie skończyły jeszcze twoje cierpienia i dolegliwości? czy czas jeszcze nie upłynął?
Ojciec twój, do którego niegdyś tęskniłaś, szuka cię, powodowany miłością! Ojciec twój poświęciłby wszystko, byleby cię tylko dostał, byle odszukał.
Myślisz, że nie posiadasz na ziemi żadnej duszy. Gdy serce twoje obudziło się. od najmłodszych lat żyjąc między obcymi, szukałaś i narzekałaś, że nie masz ani ojca, ani matki, — wtedy już ojciec twój szukał cię boleścią przejęty.
I oprócz niego bije jeszcze w dali dla ciebie gorąco cię kochające serce, które niegdyś niewierne opuściło cię, lecz które teraz ciężko żałuje swego postępku, do którego namówił je ów szatański doradca von Schlewe.
Znasz to serce i kochasz je nawzajem.
W snach twoich, które cię na kilka godzin przynajmniéj uwalniały od męczarni, które nawet w celi tego klasztoru ponosiłaś, ukazał ci się obraz Waldemara.
Wtedy uśmiechnęło się twoje blade, piękne, zbolałe oblicze, wtedy rozjaśniły się lica, a ty łzami wybuchając, wyciągnęłaś ku niemu ręce. Tyś się wśród łez uśmiechała — a książę, który ci kiedyś miłość zaprzysiągł, objął cię i słyszałaś jego słowa: „Pozostaję twoim — kocham cię goręcéj niż kiedykolwiek — ty jesteś moim pięknym geniuszem!“
I jak obaczymy, sen ten nie był urojonym obrazem fantazyi i nadziei...
Książę Waldemar kochał Małgorzatę jako umarłą — a miłość jego była tak głęboka i gorąca, że innéj kobiety już więcej posiadać nie chciał.
Modlił się za Małgorzatę i za siebie.
Gdy się dowiedział, że mniemana zmarła, że ukochana, dla któréj z radością gotów był poświęcić swoją koronę, żyje — gdy się dowiedział, że wydarta mu Małgorzata nie spoczywa jeszcze ziemią przykryta — wtedy...
Ale nie wyprzedzajmy.
Książę de Monte-Vero nie domyślając się, za każdym krokiem coraz bardziéj oddalał się od swojego dziecka, od straconéj córki.
Jeżeli wyjedzie z Burgosu, Małgorzata na wieki zginie dla niego, bo nigdyby nie uwierzył, że mimo to ona znajduje się w klasztorze.
Gdyby Eberhard w chwili, gdy za fórtę wyszedł, był z natchnienia bożego jeszcze raz powrócił!
O, gdybyśmy mogli zawołać go — gdybyśmy mogli dać mu jaki znak, że jego córka wrzucona w podziemne przejście, które pulpit do modlitwy ukrył przed jego badawczém okiem!
Książę de Monte-Vero wyszedł za ojcem Celestynem przez fórtę na pole.
Odźwierna raptem drzwi zamknęła.
Brat Antoni miał zanieść dobrą wiadomość schowanemu baronowi.
W téj chwili jakiś głos bolesny doszedł od muru po drugiéj stronie klasztoru.
Co to znaczy? Kto tu może wołać o pomoc?
Idący przodem, brat Antoni stanął — zdało mu się, że zna ten głos — ale zkąd on pochodzi?
Eberhard i ojciec słuchali zdziwieni.
Głos wołający o pomoc powtórzył się wyraźniéj.
— Puszczaj mnie czarna bestyo! Pomocy! wołano.
Księżycowa noc dozwoliła przekonać się o przyczynie tak trwożliwego wołania.
Sandok schwytał jakiegoś człowieka, którego czarną żelazną pięścią dosyć niełagodnie rzucił na ziemię, a teraz prawie dusił, stojąc przy nim jak pies wierny przy uszczwanym dzikim zwierzu i na każde jego poruszenie uważając.
— Bezbożny poganin morduje jakiegoś człowieka, zawołał brat Antoni, który zapewne domyślał się po trochu, kto był wołającą o pomoc ofiarą Sandoka — bezbożny poganin cudzoziemca, który stał na straży pod murem klasztornym.
— Zdaje się, że brat Antoni ma słuszność — wasz sługa, murzyn, ma jakiegoś człowieka w ręku! W tych poganach często obudzają się złe żądze i chuci! trwożliwie zauważył ojciec Celestyn.
— Tylko w takich poganach! Pobożny ojcze, zła żądza i chęć obudzą się również i w innych ludziach, którzy się liczą do ściśle wierzących. Mój murzyn Sandok, mówił daléj Eberhard, zbliżając się za idącym naprzód Antonim do miejsca oczekującéj go szczególniejszéj sceny: nie jest wcale poganinem, ale chrześcianinem podobnie jak my! Co tam masz, mój przyjacielu? głośno spytał murzyna, który jakiegoś w ciemny płaszcz owiniętego człowieka obalił na ziemię jak sztukę materyi.
— O massa — dobre znalazłem, dobry połów! zawołał uszczęśliwiony Sandok. Massa przyjść i obaczyć! To baron, zły baron! Chcieć uciec z klasztoru, ale Sandok schwytać! Oho, ani rusz!
Chociaż znaczenie tego dziwnego spotkania było bardzo ważne, jednak Eberhard nie mógł powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, gdy ujrzał jak ten łotrowski szambelan, ten zły duch dworu, ta plaga ludzkości, bez tchu chrapiący kurczył się i kręcił pod czarną ręką Sandoka.
Rzeczywiście był to baron von Schlewe, który chciał wymknąć się z klasztoru, i którego od dawna znający go i niecierpiący murzyn, teraz schwytał.
Usłuchał rozkazu pana, gdy napadł na kulawego wspólnika Leony, a gdy ten chciał się bronić, cisnął go dosyć niełagodnie o ziemię.
I rzeczywiście był to baron von Schlewe, stękając wołający o pomoc, który teraz ujrzał przy sobie księcia de Monte-Vero — a ten widok niemałym go nabawił strachem.
Przeciwnie brat Antoni usiłował natychmiast wdać się w skuteczne pośrednictwo.
Chciał odtrącić niewiernego murzyna, poganina, i uwolnić barona.
Ale Sandok fałszywie to zrozumiał, i nim książę zdołał mu przeszkodzić, pobożnemu bratu Antoniemu, nie zważając na jego habit, tak energiczną dał pamiątkę, że ten skurczył się narzekając na ból i klnąc wcale nie po chrześciańsku.
Przytém trzymał w lewéj ręce cugle trzech koni, a inne interesa załatwiał tylko prawą.
— Jeżeli się nie mylę, powiedział Eberhard: to widzę pana barona von Schlewe, leżącego tam chrypiąc na ziemi! Co się to stało? Zkąd się tu pan wziąłeś?
Ojciec Celestyn stał dosyć nieradny, z otwartą gębą, i patrzał na tę niepojętą dla siebie scenę.
Nie znał barona, nie wiedział także zkąd się tu wziął.
Schlewe milczał, może mu głos wypowiedział służbę, bo mu Sandok bardzo nielitościwie zdusił gardło, a może mu je zaciskała niepowstrzymana wściekłość.
Nagle ujrzał się w ręku śmiertelnego wroga.
— Jak się zdaje gorliwiéj niż należało spełniłeś twoją powinność, powiedział książę de Monte-Vero. Kazałem ci tylko nikogo nie przepuszczać! Pomóż panu baronowi wstać!
— Ta czarna bestya to rabuś! Ten murzyn napadł na mnie! wyjąkał von Schlewe.
— Racz powiedzieć nam, panie baronie, jakim sposobem się tu znajdujesz? spytał Eberhard. W każdym razie dziwna rzecz, że pan przebywasz w klasztorze, którego czcigodny przełożony wcale o panu nie wie!
—Ten pan jest w przejeździe, przerwał Antoni, przemagając ból: przyrzekłem przenocować go w mojéj celi!
— To spotkanie, seryo i stanowczo powiedział Eberhard: w każdym razie każę mi się domyślać, że pomimo wszystkiego, córka moja trzymana tu jest w ukryciu! Wzywam cię panie baronie, abyś mi wyznał, gdzie się znajduje niemiecka dziewica, którą pan hiszpańskiemu mnichowi — Józefowi z imienia — wywieźć kazałeś?
— Nie wiem nic o żadnéj dziewczynie — nie mam nic do powiedzenia! odpowiedział baron, i siwe oczy złowrogo utkwił w księciu.
— Massa, baron zapiera się, a Sandok przecię na oboje uszu słyszał, jak baron i hrabina o pięknéj dziewczynie mówili!
Ojciec Celestyn postrzegł, że za jego plecami brat Antoni porozumiewał się z obcym baronem — prócz tego miał pewne uszanowanie dla księcia de Monte-Vero.
— Widzisz pan, rzekł zwracając się do księcia, że nic nie wiem o całéj téj sprawie, o którą panom idzie! Jeżeli pan chcesz jeszcze raz wrócić do klasztoru, nic mu nie przeszkadza!
— Dziękuję szczerze pobożny ojcze i korzystać będę z waszéj grzeczności! Brat Antoni będzie tak dobry i zechce mi towarzyszyć!
Sandok, aż do mojego powrotu, postaraj się, aby pan baron von Schlewe tu na mnie zaczekał!
— To niesłychany gwałt! Pan mnie chcesz wziąć do niewoli? drgając ze złości zawołał von Schlewe.
— Pragnę tylko, panie baronie, zapewnić sobie twoje towarzystwo na kilka godzin. Sandok pozostaje przy moim rozkazie! Wy zaś, pobożny ojcze, możecie spokojnie wracać do swojéj celi i nie pozbawiać się dłużéj snu, tyle waszemu wiekowi potrzebnego! Nie turbujcie się — książę de Monte-Vero niechce nic więcéj prócz swojéj córki — a żądanie to uznacie zapewne za słuszne.
— Ufam wam, świecki panie, niech się opiekują wami wszyscy święci i dozwolą znaleźć córkę! powiedział ojciec i odszedł do klasztoru.
Antoni musiał przystać na zadosyćuczynienie żądaniu Eberharda, chociaż go gniew przejmował.
Znalazł jednak sposobność spojrzeć na barona:
— Nie turbujcie się — on nic nie znajdzie!
— Chodźcie zemną, powiedział książę, i udał się na powrót do klasztoru zakonnic, przy którego forcie stał jeszcze Marcin, i z zadowoleniem słyszał, że baron dostał się w niełagodne ręce Sandoka.
Był kontent, bo nie wątpił dłużéj, że są na dobrym tropie.
Eberhard uderzył w żelazny młot.
Siostra odźwierna z wielkim oporem otworzyła drzwi.
— Nie przeszkadzam wcale pobożnym siostrom, powiedział książę: pójdziemy jeszcze raz do sklepień piwnicznych. Marcinie, pozostań na twojém stanowisku!
Brat Antoni słysząc to zbladł nieco — miarkował, że książę nie prędzéj spocznie, aż znajdzie kryjówkę.
Położenie jego było bardzo przykre.
Jednak ufał jeszcze w to, że podziemne przejście, tak wybornie przez niego przed oczami zakryte, jest pewne.
Eberhard wszedł do klasztoru i udał się wprost ku schodom, prowadzącym na dół do piwnicznych sklepień.
— Proszę iść naprzód! powiedział do Antoniego.
Mnich uczynił to.
Zeszli ze schodów.
Cel i przestrzeni pierwéj zwiedzonych książę teraz już nie zwiedzał, szukał tylko bystrym wzrokiem śladu, który uszedł jego widoku przy pierwszém poszukiwaniu.
Już upłynęło dosyć czasu, a jeszcze szukający nic znaleźć nie mógł — przeszedł koło nieszczęsnego pulpitu i już mnich oddychał, gdy książę nagle zatrzymał się w końcu korytarza — posłyszał cichy — bardzo cichy narzekający głos...
— Małgorzato! zawołał po niemiecku potężnym głosem, który się rozległ po całéj przestrzeni: Małgorzato! jeżeli tu jesteś ukryta, daj znak twojemu ojcu, który cię szuka!
Antoni gwałtownie zbladł.
Eberhard słuchał.
Wtém ozwało się jakby z grobu — zdawało się, że głos jakiegoś ducha z głębi ziemi woła:
— Jestem tutaj — tu w podziemném przejściu!
Książę zatrząsł się.
Była to odpowiedź na pytanie.
Ale zkąd wychodził ten głos grobowy?
Poszedł za odgłosem — stanął przed pulpitem — pod nim znowu rozległ się słaby głos.
— Żywcem pogrzebana! wymówiły jego drżące usta i czoło w groźne fałdy się zmarszczyło. Mnichu, czy ty jesteś człowiekiem?
Eberhard wyrwał latarnię zamilkłemu mnichowi, który utracił wszelką nadzieję; drugą ręką odsunął pulpit od ściany.
Ukazały mu się nizkie drzwi, prowadzące do podziemnego przejścia.
— Tutaj — tu jestem! odzywał się coraz wyraźniéj, ale zawsze słabo zagasły głos dziewiczy.
— Matko Bozka! zawołał Eberhard, dopomóż jéj i mnie! Dawaj klucz mnichu, a potém precz z moich oczu, abym się nie zapomniał!
Blady brat Antoni, widząc, że przegrał sprawę, i lękając się zemsty księcia, korzystał z jego wspaniałomyślności. Dał mu klucz i oddalił się.
Eberhard drżącą ręką otworzył nizkie, zardzewiałe żelazne drzwi.
Nakoniec ustąpiły pod naciskiem.
Z ciemnéj i głębokiéj przestrzeni szkaradne powietrze buchnęło na księcia — trzymając latarnię przy ziemi, zszedł po zielono świecących stopniach.
— Małgorzato, drżącym głosem zawołał: to ja, twój ojciec, przychodzę cię uwolnić!
— O wszyscy święci! zabrzmiało z ciemności przejścia, czy to jakie złudzenie? czy sen? Nie mam siły — nogi nie chcą mnie dźwigać!
Eberhard schylony postąpił kilka kroków naprzód.
Wtém ujrzał przed sobą klęczącą postać dziewiczą — któréj blada, pełna troski i nędzy twarz truchlejąc w niebo była wzniesiona — z załamanemi rękami leżała przed osłupiałym księciem jego córka — jak pokutująca Magdalena.
Pokonany tym widokiem Eberhard zakrył twarz.
Łzy spadały mu z oczu na brodę.
Książę de Monte-Vero stał przed swojém dzieckiem, przed, strawioném troską i boleścią dziecięciem.
— Małgorzato, wyjęknął, wyciągając ramiona: jam ojciec twój, który cię nakoniec znajduje, który cię bolejąc szukał!
Wtém porwała się klęcząca — zdawało się, że zachwyt zajaśniał na jéj bladém obliczu.
Przez chwilę pozbawiona mowy wpatrywała się w księcia, który łzy wylewając, rozszerzył ramiona, aby ją do piersi przytulić.
— Mój ojcze! szepnęła potém drżącym, słabym głosem.
Szczęście i zwątpienie widocznie w niej walczyły — nie śmiała jeszcze wierzyć w możność doczekania takiéj rozkoszy — w oczach jéj wszystko się kręciło, przewracało — ale potém jéj drżące usta zawołały cudne słowo, które ją jak promień niebiański przeszyło — długo upragnione słowo, którego dotąd nigdy nie wymówiła.
— Mój ojcze! Łkając podła w objęcia księcia de Monte-Vero, który ze wzrokiem w niebo wzniesionym, trzymał w objęciach swoją córkę.
Była to chwila niewypowiedzianej rozkoszy.
Małgorzata nie miała dosyć siły na nią.
Pokutująca Magdalena nie mogła przenieść tak wzruszającéj chwili.
Radość podobnie jak boleść zabić może.
— A teraz precz z tego grobu! rzekł; nocne powietrze orzeźwi cię, męczennico!
Pełen obawy o życie znalezionéj, Eberhard wyniósł ją z piwnicznych sklepień, w których tak długo przebywała, w których za kilka tygodni byłaby śmierci uległa. Prędko dostał się do portyku i na dziedziniec klasztorny — nie sądził, nie karał, miał tylko jedną myśl, jedyną troskę, aby ciężko nawiedzoną córkę utrzymać przy życiu.
Otworzył drzwi, i niosąc córkę na ręki, wypadł na otwarte powietrze.
Marcin ujrzał bezwładną dziewicę na ręku swojego ukochanego pana.
Modląc się przerażony załamał ręce.
Książę de Monte-Vero znalazł córkę — ale będzież mu wolno ją posiadać?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.