Tajemnice stolicy świata/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Musimy łaskawych czytelników przenieść teraz z hiszpańskiego klasztoru w Burgosie napowrót do niemieckiej stolicy.
Gdy Fursch i Rudy Dzik zupełnie zaniedbali czarny Esterę w Paryżu, ta dawno już wróciła do domu starego ojca Schallesa Hirscha.
Łakomy żyd, który przez długi czas spodziewał się, że jego przebiegła córka z bogatemi skarbami wróci z dalekiéj podróży, doznał zawodu, gdyż dwaj pozostali w Paryżu złoczyńcy nic córce jego z ocalonego małego łupu nie udzielili.
Tak więc kilka lat nadaremnie stracono, a co najgorsza, że piękność czarnéj Estery gwałtownie się zmniejszyła.
Żydówki prędko więdną.
Dla czegóż jednak córka Schallesa Hirscha, jedyne dziecię bogatego przechowywacza, nie miałaby spokojnie używać owoców przeszłości?
Czarna Estera zatem cieszyła się bardzo wygodném życiem, gdy jéj chciwy ojciec bez przeszkody prowadził daléj korzystny interes.
Na dworze, przez długie lata po wyjeździe księcia de Monte-Vero, zaszło wiele zmian.
Król zrobił się poważnym i małomównym, a chociaż teraz otoczył się lepszymi doradcami niż pierwéj, nie mógł się jednak powstrzymać od nieufności wszędzie mu towarzyszącéj, od czasu jak ją w nim obudził ów szambelan i jego wspólniczka.
Najprzyjemniejsze były dlań chwile, w których odbierał listy od syna Krystyny.
Z taką miłością i zajęciem przywiązał się do księcia Eberharda, że zawsze to uważał jako nabytek swojego życia — kochał księcia z właściwém sobie wzniosłém pojęciem, i podobnie jak on usiłował nieść ulgę nędzy socyalnéj, wspierając i sprzyjając przedsiębiorstwom i budowlom.
Zarządy prowadziły daléj i powiększały znane nam zakłady księcia w Niemczech, a król w czasie swoich podróży nie zaniedbywał nigdy je zwiedzać.
I pałac Eberharda przy ulicy Stajennéj nie przeszedł w inne ręce, lecz zarządzała nim niewinnie zubożała rodzina, którą książę przyjął do siebie.
Królowa z każdym rokiem coraz gorliwiéj rzucała się na łono kościoła, a jéj przykład wpłynął i na króla — znamy tajemne przyczyny okoliczność tę objaśniające.
Serce ludzkie, ciężko i boleśnie czujące to na czém mu zbywa, lub też walczące z bolesnemi wspomnieniami, chętnie szuka pociechy i podniesienia w ołtarzach i konfessyonałach — modlitwy jego są wtedy prawdziwe, idą czysto z głębi duszy — tego rodzaju pobożni słusznie mają najwyższe prawo do podziwu i czci, bo przy gorliwéj wierze dalecy są od obłudy, bo ukorzeni i wypróbowani, są istotnie prawowiernymi.
Księżniczka Karolina, która się wyrzekła światowéj wielkości i została przełożoną klasztoru Heiligstein, dobroczynny wpływ wywierała na królewską parę.
Jeżeli przez gorliwość w wierze, wielce kusimy się zapominać o prawach życia i niesprawiedliwie postępować z tymi co wolniéj myślą, zwykle sprowadza to najcięższe następstwa; lecz właśnie księżniczka Karolina szlachetnością myśli i zaparciem się siebie témbardziéj wzniosła, pietystyczną dążność zwalczała.
Przez nią przemawiał i od niéj wiał duch Eberharda — ona, pobożna, zacna mniszka, która się wszystkiego wyrzekła, szukała celu życia w zwalczeniu ciemnoty i w ustanowieniu dążności, która służąc Bogu, nie prowadzi do ciemności ducha, lecz do światła prawdy.
Pogardą karała wszelkie dążenia owych początkowo licznie na dworze pojawiających się bigotów i mruków, którzy już spodziewali się dojść do władzy; całemi siłami opierała się wszelkim machinacyom zgromadzenia Jezusowego, którego gałęzie znajdowały się w każdym czasie i we wszystkich krajach; ze szlachetną odwagą walczyła przeciw machinalnie odmawianym modlitwom tych nabożnisiów, tych wilków w owczéj skórze, którzy przez swoją obłudną srogość, przez pozorną świątobliwość, celów swoich dopiąć chcieli; Karolina skutecznie walczyła o prawdziwą wiarę i służbę bożą, tudzież przeciw nocnym dążeniom tych pozornie tak pobożnych i pokornych braci, którzy po większéj części są daleko gorsi, i Przedwiecznemu daleko gorzéj służą niż poganie, nic lepszego nieznający.
Zdawało się jéj, że przy tém wszystkiém towarzyszy jéj duch Eberharda, że stoi przy jéj boku walcząc razem z nią — a królowa, bardziéj jeszcze król, chętnie szli za jéj radą.
Książę Waldemar, mający już teraz lat 35, rzadko pojawiał się na dworze. Nie dla tego, aby nie miał już zapomnieć o swojém niegdyś wygnaniu, aby nie mógł pokonać wypadku, który go odłączył od dziewczyny z ludu, co dla niego tak ciężko cierpiała — bo już wiele lat od téj chwili upłynęło, a czas wszystko przebacza — ale z innego powodu, książę teraz już piękny i silny mąż, z daleka trzymał się od ruchliwego życia dworaków.
Aby powód ten zrozumieć, musimy sobie uprzytomnić poprzednie życie księcia i towarzyszące mu okoliczności.
Szkodliwy wpływ kulawego szambelana, który niegdyś był jego cieniem, jego Mefistofilesem, wpłynął zgubnie nie — tylko na jego duszę, lecz i na ciało.
Właściwy to takim szatańskim doradcom przymiot, że ofiarę swoją systematycznie rujnują.
Wyrachowania i drogi barona miały w sobie coś jezuickiego. Niedoświadczonego, zaledwie wówczas dwudziestokilkoletniego księcia, z wielką zręcznością wtrącał w objęcia grzesznéj rozkoszy, która zawsze ofiary swoje powoli ponętnie słodkiemi potrawami na śmierć zasyca.
O ile też cierpiała dusza Waldemara, o tyle nieznacznie i powoli słabło jego ciało.
W owym więc czasie widzieliśmy księcia chorobliwym i bladym, znużonym i rozdrażnionym.
Ale von Schlewe umiał wciągać w coraz to nowe i najbardziéj wyrafinowane rozrywki i zabawy.
Występując jako najgorliwszy i najprzychylniejszy poufnik, przygotowywał mu zawsze rozkosze, na które pierwéj zręcznie zwrócił jego uwagę — i pewien był najwyższej nagrody.
Trwało to lat kilka i można zmiarkować, że gdyby nie był zdemaskował Schlewego ów dziwny wypadek albo raczéj ów więcej niż zuchwały czyn — a mamy tu na myśli owo nieszczęsne zamknięcie Małgorzaty tak blizko zamku — książę Waldemar byłby bez ratunku uległ wpływom swojego szambelana.
Ocaliły go po nocy rozlegające się jęki i wołania o pomoc Małgorzaty.
Książę poznał niegodziwość swojego poufnika, gdy się poprzednio obudził w nim upominający głos, który gdy spoczywał na łożu wśród nocy wołał nań, że dopuścił się haniebnego bezprawia wględem owéj pięknéj, niewinnéj dziewicy, która uwierzywszy jego przysięgom, oddała mu się cała, przejęta gorącą, piękną miłością.
Uwierzyła jego przysięgom — a on uganiając się za innemi, przysięgi te złamał.
Z pewnością twierdzić możemy, że Małgorzata nie była pierwszą niewinnością, którą mu baron przyniósł na ofiarę.
Lecz dwie okoliczności sprawiły, że stosunek księcia z Małgorzatą zdawał się być poważniejszym; one to ostrzegająco ciągle ten stosunek utrzymywały, gdy inne od dawna zapomniane chimery zapadły w grób przeszłości. Mianowicie zaś jego miłość dla Małgorzaty, jakiéj nigdy ani przedtém ani potém dla nikogo nie uczuwał, i jego przysięga, do któréj nigdy pierwéj, dla dopięcia celów swoich nie uciekał się — przysięga, która przy téj czarownéj, ufającéj dziewicy może mimowolną i niepojętą stała się dla niego potrzebą. Kochał ją, a przysięga uświęciła ową godzinę w samotnéj willi, którą dozwolono nam było obejrzeć już prawie przed czternastu laty.
Nie pominiemy zarzutu, że za namową barona wkrótce opuścił ją.
Nie wiedział o cierpieniach, jakie Małgorzata dla niego poniosła — nie domyślał się, że von Schlewe, gdy w strasznéj rozpaczy podczas zimowéj nocy ukazała się w zamku, zbrodniczą ręką wypędził ją z werandy — że tę nieszczęśliwą psami wyszczuł.
A była w stanie, który zwykle wszystkie ludy za błogosławiony uważają — łotr widział to — niegodziwiec poznał zgubne położenie do szaleństwa doprowadzonéj dziewicy i w nocy wyrzucił ją na dwór.
O! jeżeli na ziemi jest zapłata, jeżeli Bóg na niebiosach tak zrządza, że najgodniejsi potępienia grzesznicy ziemskiej kary nie uchodzą, tedy w oczach naszych tego zbrodniczego barona spotkać musi los, na którego widok struchlejemy!
Gdyby Waldemar widział był to morderstwo — a rzeczywiście morderstwem to było — sądzimy, że wówczas już byłby się nagle przebudził i szpadą przeszył piersi nędznika.
Ale książę spoczywał w objęciach Leony, wspólniczki Schlewego, która całkiem opanowała księcia — nie myślał o Małgorzacie, nic o niéj nie słyszał — a gdy mu raz przyszła chęć spojrzenia na nią, już była znikła.
Waldemar byłby oszalał z boleści, gdyby był wówczas w pokrytym śniegiem lesie widział, jak młoda matka w nieprzytomnéj rozpaczy dzieci swoje porzuciła — dzieci, które także były jego dziećmi.
Wszakże i tak niezmiernie się zmartwił, gdy po kilku latach znalazł ją, w wieży bladą, nędzną.
Wziął ją do zamku, z troskliwą miłością pielęgnował ją — pokonany żarliwém uczuciem przytulił ją do serca, wybłagawszy u niéj na kolanach przebaczenie.
Małgorzata piękniejsza niż kiedykolwiek — wspaniałością rozjaśniony obraz anioła dla niego, przyciągnęła go do siebie, i drżącym głosem wyznała mu swoją niewypowiedzianą, nigdy nieskończoną miłość — widziała się w jego objęciach, z których ją znowu śpiesznie wydarto — uroczyście obchodziła to rozkoszne widzenie się, i znowu napotykała coraz cięższe dolegliwości.
Ale miłość pozostała w obojgu.
Można było ich rozłączyć — można była karać ich, męczyć, na wieki rozłączyć.
Lecz miłość przepełniająca ich, pozostała nietknięta i wyższa nad wszystko.
Małgorzata modliła się za oddalonego.
Książę Waldemar, dla którego najpiękniejszy kwiat życia już na tym świecie nie istniał, zamknął ją jak świętość w swojém sercu.
Po krótkiém, bozko pięknem widzeniu się, coraz bardzjéi stronił od rozkosznego o rozrywki ubiegającego życia.
Wygnany wyjechał do Paryża — lecz żył samotnie i cicho pod przybraném nazwiskiem, jako człowiek prywatny.
Pracował wiele i badał rozmaite tajemnice przyrody dotąd nikomu nieznane.
Książę Waldemar, dawniéj tyle płochy, blady, z zapadłemi oczami przyjaciel rozkoszy, teraz stał się poważnym, cichym, szlachetnym mężem, który gdy na dwór powrócił, zakopał się w swoim zamku przy zwierzyńcu i odtąd unikał wyuzdanych przyjemności.
Zrobił się z niego piękny, silny mężczyzna.
Postać jego bujnie dojrzała, wyglądał zdrowy i silnie, był szlachetny i dumny, a przytém łagodny i przystępny.
Oblicze jego obejmował piękny ciemny zarost, brwi miał mocno ciemne, policzki pełne, zdrowiem promieniejące.
Był to mężczyzna wysokiéj, imponującéj postaci, a równie jak ciało, tak też i dusza jego podniosła się wysoko i wydoskonaliła.
Nikt z otaczających go nie znał tajemnicy jego życia, nie znała jéj nawet ta, która była jego najszczerszą przyjaciółką, przełożona klasztoru Heiligstein.
Książę Waldemar często odwiedzał księżniczkę Karolinę, która przestała być księżniczką, od czasu jak przywdziała welon i w modlitwie znalazła uspokojenie — w obec niéj przejmowało go jakieś błogie tchnienie — wywierała na niego wpływ łagodny, uspakajający.
Byłże to skutek tego, iż oboje potajemnie jednakową boleść przezwyciężyli?
Albo skutek chętnej Waldemara z Karoliną rozmowy o wzniosłym mężu, który przebywał w Paryżu?
Cóż to było, co teraz przejmowało księcia takiém współczuciem i miłością dla Eberharda, na którego dawniéj patrzał z boku?
O! w sercach naszych dzieją się cuda, i często nadaremnie szukamy powodów, niezdolni rozwiązać zagadki, którą nazywamy przeczuciem, sympatyą i t. p.
Myśl, że Małgorzata na zawsze już dla niego stracona, znosił Waldemar z ciężkiém przeświadczeniem, że ona jest karą za dawniejszą winę — bolało go mocno to przeświadczenie, ale zarazem karę tę poczytywał za dobrodziejstwo.
Wydaje się to sprzecznością — lecz w nim wszystko to się zjednoczyło.
Mocno gniotący ciężar może być miły.
Nic życzymy żadnemu z naszych czytelników, aby kiedykolwiek téj prawdy doświadczył. Bo jeżeli komu bolesny ciężar wydaje się dobrodziejstwem, ten zapewne doznawać musi najdotkliwszych, najsroższych wyrzutów sumienia.
Waldemar uważał Małgorzatę za zmarłą, — kochał umarłą, z całym zapałem swojego uczucia.
— Około czasu, w którym Eberhard z klasztoru w Burgos wracał do Paryża, spaliło się niedaleko klasztoru Heiligstein małe miasteczko, i około 10,000 ludzi pozostało bez mieszkania, odzieży i pożywienia.
Rozumie się, że w stolicy, w któréj się dzieje rzecz naszéj opowieści, niezmierne ten wypadek sprawił wrażenie i obudził powszechną, litość.
Zbierały się rozmaite składki i inne środki niesienia pomocy, jak przedstawienia w teatrach, koncerta; słowem wszyscy coś ofiarowali, by ulżyć nieograniczonym potrzebom nieszczęśliwych pogorzelców.
To też zawsze miłosierna, pobożna królowa, oprócz natychmiastowéj pomocy, któréj razem z królem udzieliła 1 postanowiła przynieść trwalszą i rozleglejszą.
Jako protektorka kilku dobroczynnych zakładów i instytutów, opiekowała się także domem podrzutków i sierot w stolicy.
Oświadczyła dworowi, iż zamierza urządzić bazar, którego przedmioty sprzedawane będą na korzyść pogorzelców przez dziewczęta z domu podrzutków i sierocych zakładów.
Objawiła przytém życzenie, aby członkowie dworu i bogaci mieszkańcy zechcieli wesprzeć ją w tym zamiarze, a zarazem zaleciła wydać z prywatnéj swojéj szkatuły znaczną summę na zakupienie rozmaitych przedmiotów.
Król z wielką gotowością zatwierdził plan poboźnéj małżonki i oświadczył, że go szczególniéj popierać będzie przez to, iż każę prosić księcia de Monte-Vero, aby na ten cel pozwolił swojego pałacu.
— Wiemy z góry, że książę chętnie uczyni naszemu żądaniu, a wtedy bazar będzie można urządzić w cudnéj sali, którą bardzo lubimy; rokujemy tym sposobem dobréj sprawie szczególniejsze powodzenie, bo wielu będzie ciekawych, co przy téj sposobności zapragnie zwiedzić piękny pałac książęcy.
Zezwolenie Eberharda nadeszło bardzo prędko, i w kilka dni otwarty został bazar królowéj, do którego zewsząd napłynęły rozmaite podarunki.
Jak król przepowiedział, natłok kupujących był tém większy, iż każdy chciał zwiedzić pałac księcia de Monte-Vero, a prócz tego poczytywano za czyn konieczny, aby każda osoba z wyższych stanów nabyła jakiś przedmiot, sprzedawany przez młode dziewczęta z domu podrzutków, za który bogatsi dziesięciokrotną cenę płacili.
Królowa z orszakiem swoim pojawiała się codziennie w znanéj nam wspaniałéj sali gwiazdowéj, w któréj leżały rozliczne przedmioty, na długich biało nakrytych stołach.
Rzecz jasna, że cały znakomity świat gromadził się w bazarze i że sprzedawane w nim przedmioty nadzwyczaj obfite wsparcie pogorzelcom przyniosły.
Pierwszego dnia razem z całym dworem zwiedził bazar i książę Waldemar. Zakupując u sierot rozmaite drobiazgi, przechodził koło stołów, gdy nagle szczególniejszą jego uwagę zwróciła na siebie jedna z tych dziewczynek.
Mała, skromna i uprzejma sprzedająca, podobnie jak jéj towarzyszki, miała na niebieskiéj sukience biały fartuszek i kołnierzyk na szyi. Blond włosy spadały jéj w naturalnych zwojach aż na grzbiet, a rysy twarzy były uderzająco miłe i delikatne.
Książę miał właśnie przystąpić do téj małéj kupcowej i kazał sobie podać jakąś drobnostkę, a wtém zbliżył się do niego książę August i zawiązał rozmowę, która przeciągnęła się prawie do chwili zamknięcia bazaru. Lecz książę znalazł jeszcze czas na pośpieszenie do małéj, przyjemnéj dziewczynki, i kupił u niéj wybrany pomiędzy jéj towarami sznurek korali z krzyżykiem.
Gdy dziewczynka ze skromną minką, wpatrując się w niego niewinnie błękitnemi dziecinnemi oczami, podała mu ten przedmiot, powiedział książę biednemu, miłemu dziecku, uczuwszy jakiś szczególny ku niemu pociąg, że sobie ten sznur z krzyżykiem zatrzymać może.
Dziewczynka podziękowała, a książę odszedł.
Upłynęło dni kilka, a książę w towarzystwie przełożonéj klasztoru Heiligstein jeszcze raz zwiedził bazar, i przybył właśnie w sam czas, aby niepostrzeżony mógł przypatrzyć się scenie, mającéj sprowadzić za sobą wielkie następstwa.
Karolina wołała jak można najraniéj, a zatém zaraz po otwarciu, zwiedzić salę pełną dla niéj wspomnień, aby się nie zetknęła z pomnażającym się co godzina tłumem. Książę Waldemar towarzyszył jéj chętnie — chciał zwrócić uwagę swojéj kuzynki na milutką sierotę, którą i sam z mimowolną przyjemnością chciał widzieć.
W sali prawie jeszcze nie było kupujących.
Prócz tego książę był ubrany po cywilnemu, a zatém krążący z boku zwierzchnik, w ozdobnym mundurze z orderami, nie zwracał uwagi ani na niego, ani na przełożoną — a oboje tego bardzo pożądali, bo nie przybyli tu wcale dla słuchania nudnych przemówień tych panów.
Karolina powiodła Wzrokiem po gwiazdowéj sali — zasiane gwiazdami niebieskie sklepienie, nastręczało jéj mocno wzruszające myśli i wspomnienia.
Książę tymczasem postrzegł, że dwaj panowie przełożeni, chodzący niedaleko, rozmawiali o dziewczynie, która mu się w ciągu pierwszéj bytności tak korzystnie podobała.
— Zkądto pochodzi, że ta przedająca już prawie nic nie ma ze swoich przedmiotów? pytał jeden drugiego. Trzeba będzie mieć na oku tę małą niecnotę! Niestety! w domach sierot jest wiele wyrodnych stworzeń, którym ufać nie można!
— Sprzedała już przedmioty, i jak uważałem, największych summ dostarczyła! odpowiedział drugi.
— Tak — ale co mają znaczyć te nędzne obrazki, leżące obok niéj na pustych miejscach? spytał znowu pierwszy, człowiek stary, z prawdziwą miną kryminalnego sędziego, niewątpliwie jakiś były podrzędny urzędnik. Niepodobna, aby jéj te obrazki dano do sprzedania!
— Ja także na prawdę nic nie wiem o tych obrazkach!
— A to zadziwiająca czelność! te arkusze z pomazanemi na nich niesmacznemi kwiatami, obrażają oczy widzów!
I to powiedziawszy zbliżył się gorliwy członek zwierzchności do małéj sprzedającéj, która na niego patrzała z miłą obojętnością, jaka jest oznaką prawdziwéj niewinności.
— Jak się nazywasz, dziecko? nieco szorstko spytał przełożony, gdy książę zbliżył się powoli.
— Józefina, dostojny panie! odpowiedziało dziewczę.
Książę nie dosłyszał nazwiska, ale słyszał dobrze co daléj mówiono.
— Już masz bardzo mało przedmiotów — wszystko więc w porządku u ciebie? powiedział zwierzchnik, przeszywając wzrokiem biedne dziecię, że stanęło jakby krwią zalane.
— Tak — dostojny panie — wyjąkała dziewczyna — brakujące rzeczy są sprzedane, a pieniądze już oddane!
— Coś się za bardzo czerwienisz, a to nie zawsze dobry znak! Będą mieli na ciebie czujne oko! Uczciwość trwa najdłużéj; to ci codzień powtarzam! Cóż to znaczy ta bazgranina? zkąd się tu wzięła?, kto ci to dał?
— Nikt, dostojny panie! z cicha odpowiedziała dziewczynina i spuściła niebieskie oczy.
— Nikt — cóż to za odpowiedź? Kto malował te niesmaczne arkusze?
— Ja, dostojny panie!
— Jakto — ty? Czy w domu podrzutków i malować uczą? Myślałem, że tam uczą tylko pracować, zamiast czas trawić na takich głupstwach!
— Rysowałam te kwiatki w wolnych godzinami, dostojny panie! powiedziało dziewczę.
— A zkądże dostałaś farb?
— Jakaś obca dama, która niedawno zwiedzała dom podrzutków, widziała moje rysunki i darowała mi pudełko z farbami — więc spróbowałam kwiatki powlekać farbami!
— I śmiesz te nędzne bazgroty wystawiać tu publicznie, tu, gdzie bywają królewscy panowie? Ty niesforna dziewczyno, może myślisz, żeś utworzyła jakie artystyczne dzieło?
— Nie, dostojny panie, ale chciałam, tak jak wielu bogatych ludzi, czémkolwiek przyłożyć się dla biednych pogorzelców, a kiedy nie mam nic innego, kiedy nic innego nie umiem, jak tylko malować te kwiateczki, więc je tu przyniosłam i...
— Sprzątniéj zaraz te niesmaczne obrazy ze stołu, one obrażają oko, i nie śmiéj nigdy więcej popisywać się z takim bezwstydem! przerwał jéj zwierzchnik.
— Nie gniewajcie się, dostojny panie! może nieprawnie postąpiłam, ale chciałam uczynić dobrze, prosiło dziewczę ze łzami w oczach, widząc swój mały skarb, swoje obrazki z kwiatkami, w takiéj pogardzie — myślałam, że tu nie chodzi o wartość przedmiotu, ale o to, że każdy daje, co kto ma. Nie chcesz pan tego — to muszę swe obrazki zabrać napowrót.
— Tak jest, to sobie zastrzegam! miał właśnie wymówić nieprzyjazny zwierzchnik, gdy książę przystąpił do stołu. Dziewczę prędko swój mały skarb sprzątnęło.
— Pokaż-no mi swoje obrazki, przychylnie powiedział książę i sięgnął po nie, a zakłopotany zwierzchnik to bladł, to rumienił się, a poznawszy księcia, oddawał ukłon za ukłonem i wymawiał słowa oznaczające równie czołgającą się uniżoność, jak te, które niedawno miały cechę jak największéj pychy.
Pan zwierzchnik wściekał się, że z winy dziewczynki nie mógł wygłosić swojéj dobrze wyuczonéj przemowy, lecz ją tylko w urywkach dał ocenić.
Książę, nim przyszła do niego przełożona, bawił się przez chwilę kłopotem i uniżonością niedawno tak niedelikatnego pana — lecz potém nie zważał na niego wcale.
— Moje dziecię, to są bardzo naturalnie malowane kwiatki; proszę, moja droga kuzyno, obacz sama!
Waldemar podał kilka małych arkuszy Karolinie, która z upodobaniem patrzała to na skromne kwiatki, to na miłe rumieniące się dziecię, które teraz znowu księcia poznało.
— Ale — cóż to? rzekł Waldemar, postrzegając na stole sznur korali z krzyżykiem, czy téj kupcowéj dano dwa takie sznurki?
— Nie królewska wysokości, każda z nich tylko po jednym otrzymała do sprzedaży! odpowiedział zwierzchnik, który powoli znowu nabrał odwagi i bardzo się cieszył tém, że mógł objaśnić księcia.
— A zatém wzgardziłaś moim podarunkiem, ty mała niebieskooka? z lekkim wyrzutem zapytał książę — zapłaciłem ci przecięż za ten sznur korali, a potém ci go darowałem.
— Co za niesłychane zuchwalstwo! zauważył pan zwierzchnik zmartwiony i z ciskającym pioruny wzrokiem.
— Nie gniewaj się, dostojny panie!
— Królewska wysokość, mówi się! w najwyższym gniewie huknął zaczerwieniony zwierzchnik.
— Dajże pokój, mój kochany, poszepnął książę; pozbawiasz biedne, ładne dziecię naiwności, tyle zachwycają.
— Nie gniewaj się, dostojny panie, powtórzyła mała, która wzruszona, nie słyszała zapewne gniewliwych słów zwierzchnika: pieniądze oddałam, a piękny sznur korali znów tutaj położyłam.
— Więc ci się korale nie podobały? spytał Waldemar, gdy Karolina ze wzrastającém upodobaniem wpatrywała się w dziewczynkę.
— Owszem, bardzo mi się podobały, bardzo, dostojny panie — ale nam ich nosić nie wolno! A że mi pan je darowałeś, myślałam, że mogę zrobić z niemi co mi si ępodoba!
— Bardzo słusznie, moje kochane dziecko, miałaś do tego jak największe prawo!
— Jeżeli ten sznur jeszcze raz sprzedam, przybędą nowe pieniądze dla biednych, głodnych — postanowiłam więc znowu tu położyć!
— I nie będzie ci przykro rozstać się z pięknęmi czerwonemi koralami? z dobrotliwym uśmiechem spytała Karolina.
— Ach dostojna pani — one mi się bardzo podobają i...
— I co? mów z nami otwarcie!
— I nawet włożyłam je na siebie — a to wyglądało tak kosztownie i pięknie — ale potém znowu je prędko zdjęłam i tu położyłam!
— Jesteś kochane, poczciwe dziecię! powiedziała przełożona, gdy pan zwierzchnik nieco zmieszany cofnął się krokiem w tył, bo widział, że królewskie wysokości zajmują się więcéj dziewczyną niż nim — ile masz lat?
— Trzynaście, dostojna pani!
— Témbàrdziéj też podziwiać należy te kwiaty, które małą rączyną w wolnych godzinach tak wiernie z naturą i na tak cienkim a złym papierze skreśliłaś, ze wzrastającém zajęciem wyznał książę. Jak się nazywasz moje dziecię?
— Józefina, dostojna panie!
— A daléj?
— Daléj? wahając się zapytała dziewczyna, daléj nie mam żadnego nazwiska!
Karolina pochyliła się ku księciu i szepnęła mu tak cicho, aby dziewczę nie słyszało:
— To jest dziecko z domu podrzutków, jedna z owych bezimiennych istot!
— O mój Boże! zapomniałem o tém! równie cicho odpowiedział Waldemar i znowu dokładniéj przypatrywał się obrazom. Malowałaś tu same polne kwiatki, Józefino! Dla czego nie malowałaś innych, większych, kosztowniejszych, kamelij, centyfolij, granatów?
— Nie znam ich, dostojny panie! Ale te bratki tutaj i niezapominajki, tudzież dzikie róże, to je kocham, po — znajdowałam je na drodze — alboż one gorsze od tych, które pan wymieniasz?
To naiwne, ale niezmiernie treściwe pytanie nieco zakłopotało księcia — coraz uważniej przypatrywał się czarownéj sierocie.
— Nie, nie są gorsze, bo je każdy zrywać może — nigdy mi się nie podobały więcéj niż dzisiaj na tych arkuszach, powiedział: czy odstąpisz mi swój skarb? Sądzę, że te małe obrazki są na sprzedaż!
— Nie śmiem dostojny panie, za złe są na to, powiedział pan zwierzchnik! odpowiedziała Józefina nieco zakłopotana, nieco smutna.
— Jakto — za złe? Ofiara trzynastoletniego dziecka zła? A te kwiaty... ej, ej, panie zwierzchniku, z lekkim wyrzutem powiedziała Karolina: to nie świadczy ani o uczuciu, ani o smaku! Poczém zwróciwszy się do księcia dodała: Zostawże mi kuzynie tych kilka wzruszających dowodów miłéj, czystéj dziecięcéj duszy!
— Jest tu, jak widzę, ośm obrazków — czy mamy je wziąć wszystkie Józefino? spytał książę. Naturalnie kupimy je dla ubogich tułaczy, którym jak powiadasz, chciałaś przyjść w pomoc!
— O dostojny panie, weźcie wszystkie! Skoro wy, albo dostojna pani je zabierzecie, wiem, że nie będą na mnie patrzali z pogardą i szyderczym wzrokiem — bardzo je lubiłam — ale namaluję sobie inne!
Mała, czarowna Józefina powiedziała to z tak dziecinną ufnością, z tak naturalną szczerością, że Karolina i Waldemar spojrzeli na siebie niby mówiąc:
— Jakże miłe i skromne jest to dziewczę!
Księżniczka z upodobaniem spojrzała na małą Józefinę — jéj jasne, pełne loki, błękitne oczy, delikatna postać i oślepiająco biała chusteczka — wszystko to tak czarownic wyglądało, że Karolina cieszyła się zewnętrzném rozwinięciem się równie jak czystą, miłą niewinnością dziewczyny, i nie dowierzała, aby dom podrzutków posiadał takie cudo. Głoszono w stolicy, że tam wszystkiego przez modlitwę dopiąć chciano, i że dziewczęta i chłopcy, gdy dorosły do lat wyjścia z zakładu, zwykle nie umieją nic więcéj prócz obłudy.
Tu jednak okazał się dowód zupełnie przeciwny. Józefina przedstawiała najczarowniejszy obraz niewinności i naiwności, a jeżeli znalazła czas na malowanie w wolnych chwilach nędznemi wodnemi farbami tak miłych kwiatków, to księżna myślała, że wszelkie pogłoski o domu podrzutków zupełnie się nie stwierdzą.
Waldemar i ona powzięli w téj chwili jedną myśl, nic sobie o niéj nawzajem nie wspominając. Ale pan zwierzchnik, który z winy Józefiny ciężko był zawstydzony, w duchu kipiał wściekłością, chociaż na pozór przybrał bardzo pokorną minę.
Królewskie wysokości podały ręce małéj czarodziejce, a jego przy pożegnaniu prawie nawet spojrzeniem nie zaszczyciły. Była to przecież rzecz niesłychana. On, zwierzchnik w dekorowanym fraku, w białéj nienagannéj chustce, z wielką spinką i przy ciężkim łańcuszku od zegarka, nawet spojrzeniem nie został zaszczycony — jego znajomość dworskiéj etykiety wyśmiano — uczucia i smaku mu odmówiono.
I to wszystko dla przeklętej czarodziejki z domu podrzutków! Pan zwierzchnik — sekretarz policyjny, nazwiskiem Schwartz — teraz, kiedy zaślubił starą wdowę, kapitalista i pełniący rozmaite miejskie urzędy, starszy cyrkułowy, przełożony ubogich, przełożony kościołów, a teraz zwierzchnik bazaru, był raz do siności czerwony, to znowu blady jak kreda, gdy Karolina i Waldemar wychodzili z gwiazdowéj sali.
Jak się w swoim gniewie pomścił na Józefinie, obaczymy w następnym rozdziale.
Tymczasem nazajutrz, czarodziejce, która teraz dostała bardzo mało przedmiotów, wyznaczył inne miejsce, ukryte i oddalone, i zalecił jednemu z inspektorów, aby szczególniejsze dawał baczenie na palce dziewczęcia.
Gdy nadszedł ostatni dzień wystawy, która zresztą, tak ogromną summę przyniosła, że tułaczy trwale wsparto, w orszaku dworu; który ostatniego dnia jeszcze raz zapragnął zwiedzić bazar, pojawił się książę Waldemar. Długo musiał szukać, aż znalazł czarowną sierotkę, dla któréj tylko rzeczywiście tu przybył.
Była to prawdziwa dla niego radość, gdy mógł pomówić z niewinném dzieckiem — owszem, dziwnym sposobem obraz tego dziewczęcia stał mu zawsze przed oczyma.
Waldemar już po sto razy z coraz większém upodobaniem obejrzał był cztery obrazki kwiatów Józefiny, które zabrał z sobą do zamku, a przytém przypomniał sobie słowa, które w niewinności swojéj wymówiła i które na nim wielkie wywarły wrażenie.
Nakoniec postrzegł małą główkę z loczkami i twarz jego się wypogodziła.
Książę przystąpił do ukrytego stołu, przy którym stała milutka Józefina.
Lecz cóż się to stało! — ona płakała — jéj dziecinne oczy były smutne i czerwone.
Wtém i ona postrzegła księcia, i zdawało się, że to na nią taki wpływ wywarło, iż z jéj czarownéj twarzyczki nagle znikł wszelki smutek — uśmiechnęła się tak wesoło, jak ktoś, kto widzi ukochaną osobę — a niebieskie jéj oczy znowu zajaśniały.
Waldemar przyznać musiał, że go wzruszała ta radość dziecka i że dzisiaj znajduje je jeszcze milszém.
— Całkiem cię dzisiaj ukryto, Józefino! przemówił książę — i zdaje mi się, żeś płakała?
— Trochę, dostojny panie — ale to już przeszło! odpowiedziała dziewczyna.
— Pociesz się, wkrótce usłyszysz o mnie! zapewne przykrość ci wyrządzono?
— Szanowna gospodyni zabrała mi pudełko z farbami, abym się nie dopuszczała takich zdrożności — powinnam raczéj modlić się, niż wprawiać się w malowanie tak grzesznych rzeczy! powiedziała. Bardzo lubiłam kwiaty — więc mi to było bardzo przykro!
— A cóż się zrobiło z koralami? spytał książę, szukając wzrokiem po prawie pustym stole — bo dzisiaj przy zamknięciu bazaru zamierzał jeszcze raz kupić korale i znowu je potém darować.
— Jeszcze raz przyniosły pięć sztuk złota! rzekła uradowana Józefina.
— O, bardzo mi przykro, byłbym za nie dwa razy tyle zapłacił! Ale kiedy już tego zmienić nie można, to słuchaj Józefino! Zabrano ci farby?
— Szanowna ochmistrzyni wyrzuciła je za okno z trzeciego piętra!
— Oto masz, daruję ci dukata, schowaj go, masz sobie za niego kupić nowe pudełko z farbami!
— O dostojny panie! powiedziało dziewczę, a radosny podziw na widok złota i myśl o nowém pudełku farb, wzruszająco wybiły się na jéj miłej twarzyczce — szanowna ochmistrzyni na to nie pozwoli!
— Już się o to postaram. Tymczasem schowaj sobie jak najstaranniéj tę sztukę złota!
— Serce mi skacze z radości, wyznało dziecka, i oczka mu zaświeciły: dziękuję, dostojny panie — ale jeszcze lepiéj podziękuję, jeżeli za to złoto będę miała nowe pudełko farb!
Waldemar uśmiechnął się — cieszyła go radość tak usczęśliwionegoz dziecka.
— Gdzież tak długo to złoto przechowasz, kochana Józefino? zapytał.
— Prawda — macie słuszność, dostojny panie, tego wiem — nam nie wolno mieć kieszeni — ale ukryję tu za stanikiem! i szybko zdecydowana, odsunę — a białą chusteczkę i wpuściła dukata pod stanik.
— Ale czy on ci tam nie zginie?
— Nie, nie, dostojny panie — ale postaraj się pan prędko, abym miała pudełko z farbami.
— Przyrzekam ci to moja kochana Józefino, masz, oto moja ręka na to!
Książę podał dziecku rękę, a dziewczynka położyła na niéj swoją z takiém zaufaniem, że Waldemar wesoło się roześmiał.
Potém pożegnał małą milutką dziewczynę i wyszedł z bazaru.