Tajemniczy wróg/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Walka.

Raz jeszcze, w bezsilnym gniewie uderzyłem pięścią o drzwi. Żałowałem teraz, że nie skoczyłem przedtem Gercowi do gardła.
— Nędznik! Drwił ze mnie w wyrafinowany sposób.
Ale, prawdę mówił, czy kłamał? Gdyż opowiadanie o wizycie komisarza w lecznicy mogło być zarówno prawdą, jak i kłamstwem.
Niestety, przeczucie mówiło mi, że nie skłamał i świetnie wykorzystał pozory.
W rzeczy samej, niezwykłe „odnalezienie“ barona mogło oszołomić Relskiego i gdyby nawet zamierzał wysnuć z tego faktu odpowiednie konsekwencje i pociągnąć Gerca do odpowiedzialności za „ekscentryczny postępek“ i wprowadzenie w błąd władzy, nie miał podstawy do rewizji w zakładzie Werbera. Gerc był żywy i cały, syn znajdował się przy nim. W podobnych warunkach wydawało się zupełnie prawdopodobne, że Lili powiadomiona niespodzianie o odszukaniu ojczyma pobiegła do lecznicy, i pozostała przy baronie. Nie znał nawet części prawdy, gdyż nie zdążyłem zobaczyć się z nim i nie wiedział ani o stosunkach panujących w rodzinie, ani o nocnej wizycie Jerzego, ani też o przygodzie, jaka mnie spotkała u Werberów. W podobnych warunkach, zlekceważył zapewne informacje Ziutki i jej siostry, przypisując je wybujałej wyobraźni kobiet. Również, przeszedł do porządku dziennego nad oświadczeniem Gerca, że wysłał mnie, swego sekretarza za jakimś interesem, na kresy.
Co za przewrotny łotr ten Gerc! Jak umiał wszystko przewidzieć i wykręcić się z każdej sytuacji. Jaki cynizm! Śmieć mi proponować pieniądze za Lili!
Raptem zimne dreszcze przebiegły mi po plecach. Jaka bezwzględność rysowała się w jego oczach, kiedy mówił, że Lili żywej nie odda i nie żartował napewno, wspominając, że nieprędko wydostanę się z tej separatki.
Usiadłem na łóżku i pochwyciłem się za czoło. Co robić? Jak wydostać się stąd i czy wogóle możebne jest wydostanie się.
Siedziałem zatopiony w niewesołych rozmyślaniach, a czas biegł. Domyślałem się, że sporo godzin musiało już upłynąć od chwili mego uwięzienia, a żadna zbawienna myśl nie przychodziła mi do głowy. Nikt nie zaglądał do celi, jakby zapomniano o mnie. W podnieceniu, w jakim znajdowałem się, nie czułem nawet głodu.
Co robić?
Po tysiąc razy zadawałem sobie to pytanie i nie znajdowałem odpowiedzi. Jaka męka... Co się dzieje z Lili?
Nagle jakiś szmer zwrócił moją uwagę. Obejrzałem się niespokojnie.
— Czy to pan? — dobiegł mnie zdala cichy szept.
We drzwiach niespodzianie odsłonił się mały okrągły otwór, którego przedtem nie spostrzegłem, a przez który Werber zapewne podglądał swoich pacjentów.
— Czy to pan? — powtórzył znajomy mi kobiecy głos.
— Kto tam? — podbiegłem do otworu. Był on tak mały, że nie mogłem dojrzeć, kto znajdował się po tamtej stronie.
— Bogu dzięki, że odnaleźliśmy pana. To ja... Ziutka! Stoję na korytarzu razem z radcą...
— Pani? Radca? — wprost nie wierzyłem uszom własnym. — W jaki sposób dostaliście się tutaj?
— Wszystko panu opowiemy, tylko wejdziemy do pańskiej celi... Tu jest kilka separatek, nie wiedzieliśmy, w której pan się znajduje... Sprawdzaliśmy po kolei... Na szczęście, zaraz w pierwszej zastaliśmy pana.
— Będziecie mogli tu wejść? Macie klucze?
Separatki są zamknięte od zewnątrz na zasuwy. Odsuniemy rygle...
— Chodźcie jak najprędzej...
Prawie w tejże chwili zgrzytnęły rygle, rozwarły się drzwi i zobaczyłem Ziutkę oraz Dudziela.
— Prawdziwi z was przyjaciele! — nie mogłem się powstrzymać od radosnego okrzyku. — Sądziłem, że jestem bezpowrotnie zgubiony.
Mocno potrząsnąłem ręką Ziutki, po czym porwałem radcę w objęcia.
— Ależ przestań pan ściskać mnie! — sapnął zaczerwieniony. — Naprzód nie lubię łaskotek, a później swoim krzykiem ściągniesz pan tu jeszcze kogo z góry!
— Jakeście się dostali do tego przeklętego więzienia? — powtórzyłem, wypuszczając radcę z ramion. — Dom jest znakomicie strzeżony!
— Kiedy, wczoraj...
— Jakto, wczoraj? — przerwałem zdziwiony. — Znajduję się w tej celi już cały dzień? Sądziłem, że tylko kilka godzin...
— Całą prawie dobę! — uśmiechnęła się. — Obecnie jest już jedenasta wieczór...
— Niemożebne! Widocznie długo leżałem zemdlony...
— Zapewne, gdyż rozstaliśmy się po pierwszej w nocy... Otóż — powróciła do przerwanego opowiadania. — Kiedy wczoraj pobiegłam do znajomych, zastałam tam siostrę, która mi oświadczyła, że Werber czegoś musiał się domyślić, bowiem wydalił ją z zakładu. Poszłyśmy potem odszukać pana, a gdy nie zastałam go przy murze, domyśliłam się odrazu, że wciągnięto go pewnie podstępem do zakładu. Dziś rano pośpieszyłam do komisarza Relskiego. Początkowo, zainteresował się bardzo tą całą sprawą i wiem, że przybył tu nawet na miejsce. Ale, kiedy stawiłam się u niego powtórnie, wyśmiał mnie, powiedział, że to są głupie babskie przywidzenia, że wszystko jest w porządku, gdyż Gerc się odnalazł, a pan wyjechał gdzieś, ale prędko powróci.
— Spodziewałem się tego!
— Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, że okłamano komisarza i nigdzie pan nie wyjechał, a jest więziony w tym domu. Poczęłam błagać siostrę, która przecież zna doskonale rozkład zakładu, aby zakradła się razem ze mną do niego i żebyśmy same zrobiły poszukiwania. Ale, siostra przestraszyła się tej historji, powiedziała, że i tak straciła przez nią posadę i skoro komisarz twierdzi, że jest wszystko w porządku, nie zamierza do niej się mieszać. Poprzestała na narysowaniu mi dokładnego planu. Wtedy, uprosiłam radcę...
— No, tak! — przerwał Dudziel z miną bohatera. — Nigdy nie odmawiam kobietom! I trzeba było ratować przyjaciela... Chociaż, w gruncie pan wielki lekkoduch, ciągle pakuje się w awantury arabskie, a później człowiekowi łamie boki! — pomacał się po żebrach. — Ot, mnie solidnego człowieka, nigdy takie historie nie spotykają! A panu albo łeb nabiją, albo pan siedzi w jakiejś klatce...
— Poprawię się, radco! — odparłem. — Ale słucham dalej, panno Ziuto!
— Postanowiliśmy z radcą przybyć tu wieczorem i w rzeczy samej przybyliśmy pół godziny temu. Na szczęście furtka była otwarta i wślizgnęliśmy się do ogrodu. Tam śród drzew, przeczekaliśmy jakiś czas. Odrazu przypuszczałam, że jeśli pan tutaj się znajduje, to trzymają go w separatce. A jak już zaznaczyłam, siostra określiła mi, że do tych separatek, mieszczących się w podziemiach, można tylko dostać się przez prywatne mieszkanie Werbera, znajdujące się na parterze. Dobrze strzeże swych więźniów. Prócz tego zaznaczyła siostra, że w zakładzie przebywa tylko kilku zaufanych pielęgniarzy, gdyż resztę usunął Werber, umyślnie na czas pobytu Gerca i panny Lili. Wobec tego, należało głównie obawiać się Werbera. To też, kiedy spostrzegłam, że wychodzi na taras, a później do ogrodu, postanowiłam zaryzykować. Wbiegłam razem z radcą do domu, dostałam się do pokojów Werbera, w których nie było nikogo, a później kierując się wskazówkami siostry, dotarłam do schodów, prowadzących do podziemi. Separatki ciągną się po obu stronach korytarza... Nie wiedziałam, gdzie pana szukać, a ponieważ mają okienka, postanowiłam sprawdzić po kolei... Traf zrządził, że znalazłam odrazu...
— Opatrzność czuwa nad nami! — zawołałem. — Nie wiem, jak dziękować pani i radcy! Ale, nie traćmy czasu! Skoro uwolniliście mnie, musimy z kolei uwolnić Lilę. Jak pani sądzi, gdzie może znajdować się?
— Chyba również w separatce!
Wybiegłem z mojej celi i znalazłem się w korytarzu. Był słabo oświetlony małą, elektryczną lampką. W ślad za mną podążyła Ziutka i radca.
— Niech pan spojrzy — poczęła mi objaśniać. — Tu po prawej stronie, gdzie się znajdujemy, są trzy separatki... Dalej schody, wiodące na górę. Za nimi po lewej stronie, również trzy... Znów będziemy musieli sprawdzić kolejno... Nie trudne zadanie, bo przezorny Werber w każdych drzwiach, poumieszczał okienka...
Nie czekałem na dalsze wskazówki i pośpieszyłem do drzwi, znajdujących się obok mego niedawnego więzienia. Zajrzałem. Było tam całkowicie ciemno, a gdy poruszyłem rygle, przekonałem się, że separatka nie jest nawet zamknięta. To samo przy następnej.
— Tu niema Lili! — zawołałem. — Zapewne znajduje się po lewej stronie!
Gorączkowo przebiegłem korytarz i wnet spostrzegłem, że z poza drzwi jednej ze znajdujących się tam cel, sączy się światło.
Przywarłem okiem do otworu w drzwiach. Nareszcie! Na łóżku leżała jakaś postać... Tak! Choć światło w celi było mdłe... kobieta... Szybko odsunąłem rygle.
— Ty! — zawołała, zrywając się ze swego posłania na mój widok. — Ty morderco, przychodzisz mącić mój spokój...
Mimowoli odskoczyłem. Przedemną stała Anna Kolb.
— W księdze Salomona powiedziane jest — darła się dalej — że marną śmiercią przez kobiety zginiesz... Ja cię zabiję... Nie umkniesz z moich rąk... Chyba, że ożenisz się ze mną!... Chodź bliżej!
Była całkowicie nieprzytomna i widocznie przyjmowała mnie za Gerca. Oczy jej błyszczały dziko i groźnie podnosiła ręce, jakby chcąc mnie pochwycić.
Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi i zasunąłem rygle z powrotem.
— Jeszcze cię złapię w moje ręce, przeniewierco! — z za nich dobiegł mnie nieludzki wrzask.
— Uf! — odetchnąłem, otrząsając się z wrażenia, jakie uczynił na mnie widok niebezpiecznej obłąkanej.
Radca, który stał nieco dalej, nie zaobserwował tej sceny dokładnie, ale posłyszał okrzyki.
— Cóż, nie mówiłem! — mruknął. — Wariatka i też ma do niego pretensję. Nawet wariatkę uwiódł i nie zostawił w spokoju.
Uwaga ta była oczywiście skierowana pod moim adresem. Mimo zdenerwowania, uśmiechnąłem się i pobiegłem do następnych cel.
Wszystkie były puste.
— Cóż to znaczy? — zawołałem zrozpaczony. — Gdzie więżą Lili? Tutaj jej niema!
Ziuta pokręciła główką.
— Zapewne na górze! Chociaż siostra wspominała...
Przypomniałem sobie nagle pokój, w którym wczoraj zastałem Gerca. Prawdopodobnie umieszczono ją obok niego.
— Chyba na pierwszym piętrze! Ale, jak dostać się tam?
— Przejdziemy przez mieszkanie Werbera... Stamtąd do hall‘u... A z hall‘u...
— Wiem... wiem... Tylko, czy po drodze nie napotkamy kogo?
Spojrzałem na radcę.
— Nie zabrał pan broni ze sobą? Mnie te łajdaki odebrały browning.
Radca uczynił znów ważną minę.
— Jabym szedł na taką wyprawę bez broni? — rzekł. — A za kogoż pan mnie ma, dobrodzieju?
Wyciągnął jakiś ogromny przedmiot z kieszeni. Był to przedpotopowy, bębenkowy rewolwer, na którego widok każdy wojskowy pękłby ze śmiechu. Podniósł go do góry i popatrzył dumnie na mnie.
— A czy wogóle strzela?
— Jeszcze jak! Strzelał z niego po raz ostatni mój nieboszczyk ojciec! Tylko zardzewiał, bestia, od tego czasu trochę...
— No, ale... — twarz moja nie wyrażała wielkiego zachwytu.
— Nie szkodzi! — oświadczyła Ziutka. — Lepszy taki gruchot, niźli nic! Kto zobaczy taką armatę, ze strachu położy się na ziemię!
— Trudno! — machnąłem ręką. — Musimy sobie poradzić! Chodźmy!
Ruszyliśmy naprzód.
Przebyliśmy kamienne schody i znaleźliśmy się w sporej, ciemnej salce, która zapewne wychodziła na hall i przez nią na dół wynoszono „pacjentów“. W głębi widniały drzwi.
— Są zamknięte — objaśniła Ziutka która znała dobrze drogę. — Musimy przejść przez gabinet Werbera... Tam, na prawo... Jest oświetlony... Przyszliśmy tędy... Tylko, czy nie ma w nim nikogo?
Pierwsza zbliżyła się na palcach i zajrzała ostrożnie.
— Nikogo! Śmiało, naprzód... za gabinetem korytarz...
Weszliśmy do pustego gabinetu. Był urządzony, jak każdy przeciętny gabinet lekarza. Oszklone szafy z narzędziami, biblioteka z medycznymi dziełami w złoconej oprawie, w głębi biurko. Jedne drzwi na wprost nas, drugie po lewej stronie, zasłonięte portierą.
— Prędzej, prędzej... Prosto...
Już byliśmy pośrodku pokoju, starając się oczywiście posuwać się bez hałasu, gdy wtem radca, który szedł na końcu, poślizgnął się i potrącił krzesło.
— A żeby cię, niezdaro... — mało nie krzyknąłem głośno.
Było za późno. Gdyż raptem za drzwiami, znajdującymi się po lewej stronie i zasłoniętymi portierą, rozległy się pośpieszne kroki i Werber wpadł do pokoju. Musiała tam mieścić się jego sypialnia i zapewne zamierzał się udać na spoczynek, powróciwszy ze spaceru w ogrodzie, gdyż był bez marynarki i kołnierzyka, jedynie w koszuli i spodniach, a na nogach miał nocne pantofle.
— Kto tu? — zawołał, wpadając do gabinetu.
Wnet przystanął, jak skamieniały i wytrzeszczył na nas oczy.
— Pan wolny?... Obcy ludzie... Co to znaczy?
— To znaczy, że nie miał pan prawa mnie więzić — odparłem ironicznie — odchodzę... Tylko...
— Tylko? — powtórzył i poczerwieniał.
Gwałtowna jego natura poczynała brać górę nad przestrachem. Ze złości trzęsła mu się ogromna, czarna broda.
— Tylko, wprzód proszę mi powiedzieć, gdzie znajduje się panna Lili, bo i ona stąd odejdzie...
Twarz Werbera z czerwonej stała się fioletowa.
— Niesłychane! Pacjent będzie u mnie się rządził! — ryknął, starając się opanować sytuację zwykłymi, perfidnymi wykrętami. — Człowiek, którego mi oddano na kurację do zakładu! A państwo — zwrócił się do Ziutki i radcy — ciężko odpowiedzą za to, że dopomagają do ucieczki umysłowo choremu!
Nie, ta czelność przechodziła wszystko! Ze mnie chciał uczynić wariata! Zaiste, niezwykły tupet! Należało się jednak spodziewać tego po nim i doskonale sobie przypomniałem scenę u niego w domu, gdy raptem z napastnika przemienił się w skrzywdzoną ofiarę.
— Zbóju! — krzyknąłem tracąc cierpliwość. — Dość tych błazeńskich wykrętów! Gadaj w tej chwili, gdzie Lili znajduje się!
— Ach, ty... Ja cię nauczę...
Niespodziewanie rzucił się na mnie. Był atletycznie zbudowany i liczył na swą fizyczną przewagę. W rzeczy samej, gdy jedną ręką pochwycił mnie za gardło, a drugą usiłował uderzyć w głowę, zrozumiałem, że nie poradzę sobie prędko z takim przeciwnikiem. Wprawdzie, zdołałem schwycić jego rękę i szamotaliśmy się zawzięcie, ale czułem, że lada chwila mnie obali.
To samo widocznie przewidywała Ziutka, gdyż posłyszałem, jak zawołała:
— Radco! Bądźże mężczyzną...
Radca, który w pierwszej chwili, ogłupiały, z otwartymi ustami spoglądał na tę scenę, raptem, posłyszawszy ten okrzyk, zamienił się w srogiego lwa.
Bez namysłu przypadł do Werbera, a że był znacznie niższy od niego, podskoczył i pochwycił go za brodę. Szarpnął nią z wściekłością. Sposób to był niezbyt rycerski, ale widocznie skuteczny, gdyż aż usta wykrzywiły się Werberowi, głowa opadła do tyłu, a z piersi wydobył się zduszony charkot.
— Puść, zdrajco... puść.
W tej chwili zwolnił mnie z uścisku. Wykorzystałem to i z całej siły trzasnąłem go pięścią między oczy. Runął na podłogę, a ja padłem na niego i z kolei pochwyciłem za gardło.
— Hej! Ludzie, na pomoc! — zdołał wykrztusić.
Zabrzmiały liczne kroki i do pokoju wpadła od strony dalszych pokojów Werberowa — mój najdroższy „flirt“ — przypadkowo widocznie obecna w zakładzie — z korytarza zaś dwóch rosłych pielęgniarzy, o twarzach, nie wróżących nic dobrego, tych samych może, którzy dopomogli do ucieczki Gercowi, pobili Jana i porwali siwowłosą kobietę.
— Łapcie tego zbója! — poczęła piszczeć Werberowa. — Przecież widzicie, że dusi mego męża!
Pielęgniarze o łapach oprawców, groźnie posuwali się ku mnie. Werber począł się szarpać z taką siłą, iż z trudem opanowywałem go.
Jeszcze chwila, tamci mnie pochwycą, on uwolni się z uścisku, a wtedy...
— Ani kroku dalej! — rozległ się donośnie skrzekliwy głos radcy. — Będę strzelał!
Przestrach odbił się na twarzach pielęgniarzy. Przystanęli na miejscu.
— Ha, skurczybyki! — brzuch radcy wypinał się coraz bardziej wojowniczo. — Psie syny! Ze mną chcecie zaczynać! Jatki z was zrobię... Won, z pokoju... Inaczej, krew będzie się lała strumieniami...
Pielęgniarze wraz z Werberową dalej spoglądali ogłupiali na małego, grubego człowieczka, który potrząsał im przed nosem srogim na pozór rewolwerem. Ale Werber pierwszy zorientował się w sytuacji.
— Czemu boicie się tego osła? — zawołał. — On ma straszak tylko i nie umie strzelać!
Znów szarpnął się gwałtownie, a ośmieleni pielęgniarze, posunęli się naprzód.
— No, ale to będzie prawdziwy browning! — nagle rozległ się głos Ziutki. — Znalazłam go na biurku i umiem strzelać.
Podniosła broń do góry.
— Bu..u..m... — huknął strzał, dany dla postrachu i pielęgniarze znaleźli się za drzwiami.
W tejże chwili palnąłem Werbera znów z całej siły w łeb, gdyż zanadto poczynał się szarpać.
— No, co, panie doktorze? — zawołałem drwiąco, błogosławiąc w duchu Ziutkę. — Jakoś nie wasza na wierzchu! Może teraz powiesz, gdzie ukryłeś Lilę?
— Ni...e...
— Nie? Masz...
Przyznaję się, byłem taki wściekły, że waliłem u niego, jak w bęben. I on nie oszczędzałby mnie, na pewno.
— Ależ, powiedz mu! — wykrzyknęła Werberowa, widząc, że na piękną asyryjską brodę doktora poczyna spływać krew z rozbitego nosa. — On cię zabije, a ta bandytka nie daje tym browningiem nikomu przystępu... Zresztą, nie wiele skorzysta z tej wiadomości...
— Gadaj!
— Lili... tu... nie ma... — wycharczał wreszcie Werber.
— Nie ma?
— Wy...jechała z Gercem przed dwoma godzinami!
— Łżesz! — znów moja pięść wzniosła się do góry.
— Nie kłamie! — z rozpaczą zawołała Werberowa. — Niech pan go nie bije! Przysięgam, że Gerc ją zabrał przed dwoma godzinami...
Puściłem Werbera i porwałem się na nogi.
— Dokąd pojechali?
— Nie... wiem...
Podbiegłem do Ziutki i wyrwałem jej browning z dłoni. Był to mój własny rewolwer, zabrany mi wczoraj, później zapewne położony przez Werbera na biurku, gdzie Ziutka go odnalazła.
— Mówcie... Inaczej was wszystkich powystrzelam!
Tyle gniewu, złączonego z rozpaczą, zabrzmiało w moim głosie, że Werberowa zrozumiała, iż nie rzucam pogróżki na wiatr.
— Dobrze, powiem! — szepnęła, śledząc lufę browninga. — Gerc pojechał do swej willi, odległej stąd o piętnaście kilometrów... Ta willa nazywa się „Dżoko“. Musiał pan słyszeć o niej... Tylko stała pustkami... Dziś — on w niej nocuje z pasierbicą, a jutro mają udać się zagranicę...
Słyszałem nieraz od Lili o tej willi, gdyż wyśmiewała się z Gerca, że nazwał ją „Dżoko“, na cześć ukochanego szympansa. Wiedziałem nawet, mniej więcej, gdzie się znajduje. Ale, jak teraz do niej dostać się?
— Na podwórzu widziałam motocykl! — wtem zawołała Ziutka. — Pan doktór nam chyba wybaczy, że pożyczymy go sobie na dzisiejszą noc!
Z podniesionym browningiem wyszedłem z pokoju, nie zważając na wymysły Werbera, który podniósłszy się z podłogi, poczynał teraz żonie robić wymówki.
Pielęgniarze nie usiłowali nas zatrzymywać — tym więcej, że na końcu naszego małego pochodu, w ariergardzie szedł radca, ze swym groźnym rewolwerem i miną triumfatora.
Przed tarasem istotnie stał motocykl z koszyczkiem. Zajęliśmy w nim miejsca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.