Tajemniczy wróg/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Dżoko.

Musieliśmy sprawiać komiczne wrażenie, gdyśmy tak mknęli motocyklem, ja na przodzie, z tyłu na siodełku za mną, szczupła Ziutka, a w koszyku pan radca ze swym potężnym brzuszkiem. Ale dokoła była ciemna noc, puste drogi i nie napotykaliśmy przechodniów, którzy mogliby nas podziwiać. Najwyżej zaszczekał pies w wiejskiej chacie, lub przed nami pomykał zając, spłoszony latarnią motocyklu.
Radca jeszcze nie mógł się uspokoić.
— Ależ dałem im bobu! — starał się przekrzyczeć warkot motoru. — Ze mną, panie dobrodzieju, zawsze tak... Dobry jestem, to dobry, ale jak mnie rozzłościć...
— A te gałgany wyśmiewały się z twego browninga! — odwróciwszy się, złośliwie przycięła mu Ziutka.
— Durnie! — obruszył się. — Nie lubię krwi rozlewu, to nie chciałem strzelać, ale żeby tak... Posoka płynęłaby fontanną do Wisły!
— A skąd radca nauczył się takich sposobów walki? — zażartowałem. — Świetnie złapał doktora za brodę? Czy to japoński chwyt?
— A cóż miałem robić, panie dobrodzieju! Jestem mały, nie do każdego dostanę, to jak chcę dać komu po mordzie, muszę przystawić krzesełko. A na to czasu nie było...
Roześmiałem się, choć właściwie nie było mi do śmiechu. Gerc spełnił swą groźbę i wywiózł Lilę. Czy zastanę ich jeszcze w willi? A może okłamała mnie Werberowa i skierowała na fałszywy ślad? Chyba nie! Zanadto była wystraszona i musiała powiedzieć prawdę.
Żałowałem tylko, że nie wydostałem z niej, kto towarzyszył Gercowi. Wiedziałbym wówczas, z jakimi będę miał do czynienia przeciwnikami i czy sobie z nimi poradzę. Gdyż, prócz Ziutki, która spisywała się niezwykle dzielnie, nie mogłem zbytnio liczyć na radcę. Oczywiście, o tym nie wspominałem głośno.
Choć motocykl zabrany Werberowi, był pierwszorzędnej marki, szedł świetnie i migały tylko koło nas kilometrowe słupy, bez końca dłużyła mi się droga.
Ach, żeby tam już być prędzej. Orientowałem się, gdzie mógł znajdować się, ów „Dżoko“, ale bałem się, że łatwo, szczególniej w nocy, zbłądzę.
Ziutka, jakby odgadując moje myśli, odezwała się nagle:
— Niech pan się nie obawia, trafimy...
— Trafimy?
— Wiem, gdzie jest ta willa!
— Pani wie?
— Robiłam często w te strony wycieczki za miasto i uderzyła mnie ta śmieszna nazwa: „Dżoko“! Zapamiętałam sobie, gdzie mieści się domek. Będziemy tam niedługo... Liczę kilometry... Teraz już czternasty... Zaraz się zatrzymamy... Najlepiej przystanąć na szosie i przejść na piechotę ten kawałek, aby nie zwracać uwagi.
— Słusznie!
Nieoceniona była dziewczyna, ta Ziutka! Jeszcze minuta jazdy i trąciła mnie w ramię.
— Wysiadamy!
Zatrzymałem motor i zeskoczyłem z siodełka.
— Ot! — wskazała na zadrzewioną aleję. — Prosto tędy dotrzemy do „Dżoka“!
Raptem, pewna myśl przyszła mi do głowy.
— Panno Ziuto — zapytałem — czy pani umie kierować motocyklem?
— Umiem, doskonale! — roześmiała się. — Jeździłam stale z jednym chłopcem, to mnie nauczył.
— O... — mruknął radca, którego zazdrość podrażniło wspomnienie „chłopca“. — Te baby powariowały teraz na motocykle! Każda trzęsie się za jakimś drabem z tyłu na siodełku.
— Tylko radco, bez głupich kawałów! — odcięła się Ziutka. — A dlaczego pan pyta — zwróciła się do mnie — czy umiem kierować?
— Miałbym prośbę do pani!
— Jaką?
— Dość już dotychczas narobiło się głupstw! Dla tego najlepiej byłoby, żebym ja tu pozostał, a pani podążyła natychmiast do komisarza Relskiego i zawiadomiła go o wszystkim. Będzie to znacznie pewniejsze. Spróbuję sam uwolnić Lilę, lecz jeśli okaże się to zbyt ryzykowne, na was zaczekam. A obawiam się, że Gerc mógł zabrać ze sobą kilku ludzi i że sami nie damy sobie rady...
— Może pan ma rację! — odrzekła nieco niechętnie, gdyż paliła ją ciekawość jak najszybszego dowiedzenia się, co się dzieje w willi. — Ale trudno! Pojadę dla dobra sprawy...
— Dziękuję pani z całego serca, panno Ziuto! I obiecuję, że nie zrobię żadnego głupstwa. O ile tylko dom jest mocno strzeżony, nie będę usiłował dostać się do niego, a poprzestanę na pilnowaniu, czy nie pojadą dalej. Chociaż przypuszczam, że pozostaną tu do rana...
— Cóż pan ciągle o sobie tylko gada! — raptem przerwał mi radca. — A ja od czegóż jestem? Werberowi dałem szkołę, to i Gercowi pokażę, gdzie rośnie pieprz turecki! Ha!
Nieznacznie mrugnąłem na Ziutkę. Ciężki i niezgrabny radca mógł mi raczej przeszkadzać, niż dopomóc.
Zrozumiała.
— Radca pojedzie ze mną! — oświadczyła, robiąc do niego czułe oko. — Trudno mi rozstać się z nim na chwilę, chociaż nie dawno nawymyślał mi przez zazdrość.
Błogi uśmiech rozlał się po twarzy radcy. Ona, tym czasem wskoczyła na siodełko, nacisnęła odnośną sprężynę, niczym najsprawniejszy motocyklista — maszyna warknęła, ruszyła i rychło znikła mi z oczu..
Skręciłem w boczną drogę, wskazaną mi przez Ziutkę i nie zadługo ujrzałem parterową willę z wyrytym na froncie napisie:

„Dżoko“

Była nieoświetlona i zdala przypuścić było można, że nikt w niej nie zamieszkuje. Wyglądała raczej na zaniedbany budynek, o który mało troszczy się właściciel — nic dziwnego, gdyż odkąd Gerc zniknął, willa pozostawała bez wszelkiej opieki.
Willę otaczały drewniane sztachety, ale wnet spostrzegłem, że wiele z nich jest wyłamanych i że w ten sposób powstały w ogrodzeniu liczne dziury.
Było mi to na rękę.
Zbliżyłem się do sztachet i wynalazłszy spory otwór, wślizgnąłem się do środka.
Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się willi. Znajdowała się wśród zapuszczonego ogrodu, którego aleje porosły zielskiem i trawami. Właściwie rozróżniałem dwa budynki. Jednym z nich była sama willa, a drugim, stojący obok niej niewielki garaż.
Jeśli w pierwszej chwili, wnosząc z zewnętrznego wyglądu willi, obawiałem się, że okłamał mnie Werber i że w zniszczonym budynku nikt się nie znajduje, raptem radośnie zabiło moje serce.
Około garażu stał samochód.
Więc byli tutaj, odnalazłem ich. Gerc umyślnie wybrał tę ruderę, by tym łatwiej ukryć swój pobyt.
Ostrożnie, przybliżyłem się jeszcze i wpiłem się wzrokiem w mrok.
Na ławeczce, przed garażem siedział jakiś człowiek. Szofer, zapewne.
Nie spał, gdyż poruszał się od czasu do czasu, a po chwili spostrzegłem, że pali fajkę, gdyż w ciemnościach migotało światełko i zalatywał tytuniowy dym.
Żeby mu się tak przyjrzeć lepiej?
Znów kilka kroków naprzód... Promień księżyca padł na jego twarz... Kowalec...
Tak, był to Kowalec... Zresztą, nic dziwnego że tu się znalazł. Został najbardziej zaufanym człowiekiem barona.
Nagle porwała mnie wściekłość i zapominałem o poprzednich postanowieniach. Z tym łotrem miałem porachunki i chciałem mu się odpłacić za Grochów.
A gdyby tak spróbować? Nikogo w pobliżu nie ma... Jeśli się uda, tym prędzej dotrę do Lili.
Jak to się stało, sam nie wiem. Coś poderwało mnie z miejsca, wypadłem z za drzewa, za którym stałem ukryty, kilku susami przebyłem przestrzeń, dzielącą mnie od Kowalca i jak ryś, skoczyłem na niego.
Napad ten, na tyle był niespodziewany, że bez słowa runął z ławki na ziemię.
— Nie krzycz, jeśli ci życie miłe! — wyciągnąłem browning z kieszeni.
— Ty? — wytrzeszczył na mnie oczy.
— Ano, widzisz! Ja we własnej osobie, jakoś wydostałem się z separatki Werbera... A teraz gadaj szczerze... Ilu jest tu ludzi, oprócz ciebie?
— Nikogo... Tylko mnie zabrał baron...
— Aha! — odetchnąłem z ulgą. — Więc tylko ty... Właściwie, powinienbym cię trzasnąć w łeb, żebyśmy byli kwita za Grochów, ale nie zrobię tego, o ile zechcesz nadal odpowiadać uczciwie.
— Bądź łaskaw — odparł z flegmą — nie ściskać mnie za szyję i nie wymachiwać mi spluwą przed nosem, bo i tak ci wszystko uczciwie powiem. Wogóle mam tej historii dość...
— Jakto, masz dość?
— Zwyczajnie! Forsy więcej dawać nie chcą, co miałem dostać, to dostałem, a ganiają jak łysą kobyłę. Szofer zachorował Werberowi, to musiałem zastąpić szofera i po cholerę tu się znalazłem. Żebyś miał na kim uprawiać swoje bokserskie sztuki? A to wszystko dlatego, że Gerc chciał koniecznie wyjechać z zakładu, bo się obawiał, że Relski nie taki frajer. Zbujał go porządnie, ale Relski łatwo mógł powtórnie przybyć do Werbera i zażądać rozmowy z panną Lilą... A wtedy, byłoby po zabawie...
Pojąłem teraz, czemu Gerc tak śpiesznie wyjechał z zakładu, a żale Kowalca wydały mi się dość szczere. Zwolniłem uścisk, ale nie schowałem browninga. Wiedziałem, że mój najdroższy ex-szef był zdolny do przeróżnych kawałów.
— Poza tym — mówił dalej, jak gdybyśmy prowadzili salonową rozmowę — uważasz, hrabio, nie lubię takiej grandy! Dziewczyna ciągle płacze, może zacząć krzyczeć, będzie z tego awantura... Gerc chce, żebym ich odwiózł do granicy. Tylko gdzie, pytam się, ta forsa?... Za to, co dawniej wziąłem, trudno jeździć i jeździć. Skąpemu będę służył? To ci coś powiem... Jeżeli mi obiecasz, że później nie będziesz robił świństw, nie będę ci przeszkadzał i urywajcie sobie głowy...
Aha! Pan Kowalec obawiał się, że sprawy zaszły za daleko i nie miał ochoty nadal ryzykować, szczególniej za grosze. Było to aż nadto jasne.
— Mogę ci obiecać — odrzekłem — że o ile uwolnię Lilę, nie będę się nigdy mścił, a nawet postaram się, żebyś uniknął wszelkich przykrości. Choć, właściwie, nie zasługujesz na to. O to ci chodzi?
Skinął głową.
— Więc powiadasz, że tutaj znajduje się tylko Gerc i Lili?
— Tak!
— Gdzież oni są?
— W pokoju, po tamtej stronie willi! Pali się tam nawet światło... Ale, tu go nie widać...
— Pięknie! — rzekłem, uwalniając Kowalca. — Przypuszczam, że łatwo sobie z Gercem poradzę. A ty, drogi przyjacielu, bądź łaskaw wstać i powędruj do garażu. Tam cię zamknę i posiedzisz, dopóki nie załatwię wszystkiego. Bardzo cię lubię, ale nie mam do ciebie zbytniego zaufania. Możesz nagle przemienić się w siwowłosą kobietę...
— Jak chcesz! — odparł, powstając i otrzepując spodnie. — W garażu jest nieco duszno, ale muszę się zgodzić, skoro taki rozkaz hrabiego!
Pomaszerował naprzód i wepchnąłem go do środka. Później, założyłem kłódkę.
— Ale, ale... — zawołał, uderzając z tamtej strony w zamknięte drzwi. — Jedno zapomniałem ci powiedzieć i przekonaj się, że ci jestem oddany...
— Cóż takiego?
— Z Gercem małe dziecko sobie poradzi. Ale ma przy sobie tego diabelskiego Dżoka... Jak dawno na świecie żyję, nie widziałem podobnego czorta. Bądź ostrożny, bo może porwać się na ciebie w obronie barona!
— Dziękuję za przestrogę!
Okrążyłem willę i przekonałem się, że Kowalec miał rację. Jak już wspomniałem była ona parterowa i w jednym z okien widniało światło. Ale parter był dość wysoki i trudno było cośkolwiek dojrzeć z ogrodu, nawet wspinając się na palce. Wnet usunąłem tę przeszkodę. Wszak koło garażu znajdowała się ławka.
Po cichu przyniosłem ją, postawiłem pod oknem i wszedłem na nią.
Okno, na szczęście nie było zasłonięte storą — widocznie nie zdążono jej założyć — i znakomicie mogłem rozróżnić wszystko.
Ujrzałem wewnątrz Lilę i Gerca. Siedziała, wsparta na ręce o stół, a na twarzyczce rysował się wyraz gniewu. Przed nią stał odmłodzony i wyelegantowany Gerc i coś jej tłumaczył.
Wytężyłem słuch. Przez szybę dobiegały mnie ich podniesione głosy.
— Niechże pan przestanie mnie nudzić — z podnieceniem mówiła Lili — i tą swą miłością i bogactwem. Jest to nie tylko śmieszne, ale wstrętne...
— Kocham cię, naprawdę!
— I dlatego porywa mnie pan i więzi, niczym niewolnicę!
— Lili, gdybyś zechciała...
— Żądam, aby pan uwolnił mnie natychmiast...
— Posłuchaj...
— Powtarzam, natychmiast, inaczej może to wszystko bardzo smutno się skończyć dla pana. — Oprócz tego chcę wiedzieć, gdzie znajduje się Korski...
Drgnąłem. Kochana dziewczyna!
Skurcz przebiegł po twarzy Gerca.
— Korski? Cóż on cię obchodzi?
— Chcę wiedzieć! — powtórzyła jeszcze energiczniej.
W jego oczach zagrały złe błyski.
— Kochasz go?
— Tak, kocham go! — wymówiła stanowczo. — I tylko będę należała do niego. Proszę sobie to dobrze zapamiętać!
Jakaś radosna fala ogarnęła mnie całego. Boże, jaki byłem szczęśliwy, że z jej ust padły te słowa. Toć, dotychczas nigdy jeszcze nie wyznaliśmy sobie miłości...
Ale Gerc, gdy to posłyszał, wpadł wprost w szał.
— Ach, kochasz go? — zawołał. — Chcesz należeć do niego? A ja ci powiadam, że to nigdy nie nastąpi!
— Kto mi w tym przeszkodzi? Pan?
— Ja! — przyskoczył do niej raptem i chciał ją pochwycić za rękę.
— Precz, wstrętny dziadzie! — krzyknęła, zrywając się z miejsca. — Precz... Czyż nie pojmujesz, że jesteś mi nienawistny, a gdy mnie dotykasz, to mam wrażenie, że mnie dotknął obmierzły gad...
— Ty... ty...
— Tak! — Lili raptem odepchnęła go gwałtownie od siebie.
— A... a... — zdławiony okrzyk wydarł się z piersi Gerca. — Nienawidzisz mnie, pogardzasz mną? Dobrze... Ale nie będziesz również należała do nikogo... Dżoko! Dżoko!
Cóż to znaczyło? Teraz dopiero spostrzegłem, że na fotelu, stojącym w rogu pokoju leży skulony szympans. Na wezwanie Gerca, podniósł swój potworny łeb do góry, popatrzył na niego złymi ślepiami, ale nie zdradzał ochoty powstania ze swego miejsca.
— Dżoko! — ryknął baron, kopiąc małpę. — W tej chwili się podnieś i rzuć się na nią. Ja nie mam siły jej zadusić, ty ją zaduś! Rozumiesz...
— Ach! — zawołała Lili, gdyż szympans w rzeczy samej powstał z fotela i groźnie wyszczerzył zęby.
Nie było chwili do stracenia. Uderzeniem pięści rozbiłem szybę.
— Nic się nie bój, Lili! Ja tu jestem! — wymierzyłem browning przez otwór w stronę małpy.
— Ty? Co za szczęście! — zawołała radośnie, ujrzawszy mnie w oknie.
— On tu jest! — zawył prawie jednocześnie Gerc. — A ty bestio przeklęta — znów kopnął małpę — nie chcesz zrobić tego, co ci każę? Masz... Masz...
Wciąż brałem szympansa na cel, ale baron zasłaniał go tak, iż nie mogłem wystrzelić, nie raniąc go jednocześnie.
Lecz wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Dżoko, widocznie rozwścieczony kopaniem ze strony swego pana, które go nigdy nie spotykało, rzucił się nagle, ale na Gerca, nie na Lilę.
Rzucił się z jakimś potwornym rykiem i pochwycił go swymi straszliwymi łapami za szyję.
— Ra... tunku! — zdławiony okrzyk wydobył się z piersi barona. — Dusi mnie!... Rat...
Rozległ się chrzęst łamanych kości i jęk zamarł baronowi w gardle. Nie zważając teraz na nic, wypaliłem raz, później drugi i trzeci.
Szympans wypuścił z łap swą ofiarę, pochwycił się za piersi, jak człowiek, charknął krwią i jednocześnie z baronem osunął się na podłogę.
Kiedy, w kilka sekund później wpadłem do pokoju, obaj byli martwi.
— Straszne... straszne... — szeptała śród łez Lili, odwracając głowę od okropnego widoku.
— Droga Lili! — zawołałem. — Gerc otrzymał tylko to, na co dawno zasłużył! Własna małpa wymierzyła mu sprawiedliwość! Niechaj śmierć tego nędznego człowieka nie mąci naszej radości! Wszak znów jesteśmy razem!
Porwałem ją w moje ramiona, osunęła głowę na moją pierś i tak staliśmy złączeni w długim uścisku.
Wtem dobiegały nas jakieś zmieszane okrzyki z ogrodu, później odgłos licznych kroków w domu.
— Cóż to?
Wypuściłem Lilę z ramion i spojrzałem zaniepokojony.
Na progu ukazał się Werber, a w ślad za nim kilku ludzi, wśród których poznawałem poprzednich pielęgniarzy. Wszyscy byli uzbrojeni, a na twarzy Werbera jeszcze opuchniętej i posiniaczonej od moich niedawnych uderzeń, widniał mściwy i zawzięty grymas.
— Ach! — drgnął, spojrzawszy na zwłoki Gerca. — To baron nie żyje?
Wnet jednak zagrała w nim poprzednia złość.
— Jeśli nawet nie żyje — wykrzyknął — to ja z tym panem jeszcze nie załatwiłem porachunków!
Zbliżał się do mnie. Czyżby to nie był koniec naszych nieszczęść i groziła nowa walka?
Już szykowałem się do odparcia napaści Werbera gdy poza nim rozległ się inny, znajomy głos.
— I ja z panem, panie doktorze, jeszcze nie załatwiłem wszystkiego! Szczególnie ciekawią mnie kuracje odmładzające w separatkach... No i to, że pielęgniarze przybyli tu uzbrojeni...
Werber odwrócił się gwałtownie.
— Komisarz Relski!
— We własnej osobie! Tak się pan tutaj śpieszył, że nie zauważył wcale, iż mój samochód podążał za pańskim autem.
Odetchnąłem. W samą porę przybywał komisarz, a obok niego z uśmiechem triumfu postępowała Ziutka, dalej radca, a wreszcie Jan... tak, służący Jan, widocznie niedawno wypuszczony z więzienia.
Relski zamierzał jeszcze coś powiedzieć do doktora, gdy wtem jego wzrok padł na trupa Gerca, spoczywającego obok nieżywego Dżoka.
— Co tu zaszło?
Lili oczami nakazała milczenie.
— Szympans — oświadczyła krótko — w przystępie wściekłości zadusił ojczyma, pan Korski zaś w jego obronie, zastrzelił szympansa!
Komisarz pokiwał głową, jak gdyby chwaląc tę dyskrecję. Wszak teraz był już znakomicie poinformowany o wszystkim.
— Może i lepiej się stało — rzekł, czyniąc przejrzystą aluzję — że baron uniknął sprawiedliwości ludzkiej! Nie nam go teraz sądzić!
Gdy nieco później komisarz Relski opuścił pokój, zaprosiwszy na „poufną pogawędkę“ pana doktora Werbera, do zwłok zbliżył się Jan.
Jego ponura, a pobladła w więzieniu twarz, wydawała mi się sympatyczna.
— Tak! — wymówił powoli. — Nie nam go sądzić... Chociaż mnie wyrządził wielką krzywdę i wiele przecierpiałem niesłusznie przez niego... Ale...
Tu urwał.
Może nie chciał dodać, że dziwna bywa czasami nemezis życiowa. Baron, który kochał naprawdę tylko swego szympansa, został właśnie zaduszony przez małpę.
Dzięki Lili, która unikała rozgłosu, istotne tło sprawy Gerca nie stało się wiadome szerokiemu ogółowi, choć długo roztrząsano jego zniknięcie, odnalezienie i śmierć w niezwykłych okolicznościach.
Nawet przeciw Werberowi nie złożyliśmy skargi. I bez tego, komisarz Relski wszczął przeciw niemu dochodzenie w całym szeregu innych spraw i opieczętował „lecznicę“, z której nieszczęsną Annę Kolb przeniesiono do innego zakładu dla umysłowo chorych.
Tylko Kowalec drapnął szczęśliwie — a czytelnik pojmuje, jak niewygodne byłoby dla mnie jego aresztowanie. Rozstaliśmy się przyjaźnie i wdzięczny był mi za to, że go zamknąłem w garażu. Gdybym go tam nie zamknął, natknąłby się na policję, której nie cierpiał, gdyż twierdził, że jest źle wychowana, a ta policja zaprosiłaby go na pewno na dłuższą „poufną pogawędkę“.
Nazajutrz, po pamiętnych wypadkach, odwiedziłem w hotelu mego sąsiada i drogiego przyjaciela, pana radcę. Siedziała u niego, oczywiście, panna Ziutka.
— Cóż słyszałem, żeni się pan z panną Lilą — rzekł — szczerze winszuję! A kto się ożeni, ten się odmieni. Może i pan się odmieni, bo był z pana wielki szałaputa.
— Dziękuję, serdecznie! — uściskałem jego rękę, gdyż wiedziałem, iż mimo jowialnego tonu, jaki względem mnie przybierał, lubił mnie bardzo.
— I mnie radca proponuje małżeństwo! — raptem, kiwając nóżką wypaliła Ziuta. — Dzieli nas duża różnica wieku i zastanawiam się... Radca każe mi przysiąc, że nie będę jeździła motocyklem z chłopami. Wogóle mam ustatkować się...
— Bo w małżeństwie chodzi o to... — rozpoczął radca jakąś swą ulubioną sentencję.
— Żeby nosem nie wpaść w błoto! — zakończyła za niego Ziutka i roześmiała się głośno.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.