Władysław Herman i jego dwór/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.
Król: Widziałeś?
Inkwizytor: Widziałem.
Król:Słyszałeś?
Inkwizytor: Słyszałem.
Król: O wściekłości! a więc podejrzenie...
Inkwizytor: Stało się pewnością.
Alferi, Filippo.

— Już czas, księżno i pani moja, rzekł Ulrych, wchodząc do pokoju Hanny, a pierścień Mestwina złowróżbne blaski rzucał z jego ręki.
Czekała już księżna, gotowa narazić się na niebezpieczeństwa i obmowy, żeby dopełnić świętego żony i świętszego jeszcze Polki obowiązku. Spojrzawszy łagodnym na giermka wzrokiem, odpowiedziała, że natychmiast pośpieszy, prosząc by się do drugiej oddalił komnaty, gdzie Katarzyna już była.
Zostawszy samą, jeszcze raz swój postępek i skutki z niego wyniknąć mogące rozważyła, może niesława, może wieczna okryje mnie hańba myślała, lecz mój Zbigniew i sławę i szczęście odzyska. On tyle dla mnie uczynił, niech więc i ja coś dla niego uczynię. On nie zważał na obmowy gdy szło o Hannę, a jabym miała niemi się trwożyć? Nareszcie gdyby świat cały, gdyby on nawet powstał na mnie, sumienie moje spokojnem pozostanie.
— I ty wiesz zawołała odwracając się do obrazu Matki Boskiej — że nigdy występna myśl mojej nie skaziła duszy... — Uklękła potem i złożywszy śnieżne dłonie wzniosła je ku Niebu.
— O Królowo uwieńczona światłością! zakryj mnie skrzydłami twojej opieki. Przejrzyj skrytości mojego serca, oświeć mnie promieniem nieśmiertelnej twojej chwały, a jeśli nieznane mi nawet jakie nizkie uczucie kryje się w jego głębi, spraw bym z tego nie powstała miejsca; jeśli zaś czyste i cnotliwe mną powodują zamiary, daj bym Zbigniewa szczęściu wróciła.
Po tej modlitwie wstała, czarną zasłonę zarzuciła na siebie i pożegnawszy ostatniem spojrzeniem pełnem tylu wspomnień komnatę, wyszła do drugiej, a stamtąd nie rzekłszy i słowa, przebiegła kaplicę z Katarzyną i smętnym Ulrychem. Córka Gierdy otworzyła drzwi na brzeg Wisły wiodące, pierwszy giermek najprzód wyleciał, ale tak szybko i tak dziwnym sposobem, że zadrżała pomimowolnie księżna, która z Katarzyną pozostała z tyłu.
— Strażniku — rzekł pocichu młodzieniec do przechadzającego się żołnierza — otwórz te drzwi, tylko prędko. — Chciał jeszcze coś mówić, ale słowa na ustach skonały i ledwo drżącą ręką mógł dorzucić worek dany przez Mestwina.
— Czy śmierci szukasz, — odpowiedział głos chrapliwy — że chcesz słabem srebrem zwalczyć żelazo mojego topora?
Zadrżała Katarzyna stojąca jeszcze z swoją panią w kaplicy. Był to głos jej ojca... Zadrżał i giermek, ale nie z bojaźni.
— Radzę ci, żebyś wziął i otworzył.
— A ja rady tak przyjmuję, psie podły — zawołał Gierda, i ciężki jego topór błysnął wśród ciemności; lecz Ulrych zręcznym skokiem uniknął śmierci, a topór wbił się głęboko w ziemię.
—Gierdo, co czynisz — krzyknął Ulrych — czyś mnie nie poznał — i to mówiące stanął między dzikim mordercą a jego orężem.
— Poznałem i dlatego właśnie chciałem dar szatanowi posłać — i po tych słowach szabli dobył.
— Jeśliś mnie poznał to i to zapewnie poznasz — rzekł młodzieniec, podnosząc rękę naprzeciwko światłu wychodzącemu z napół otwartej kaplicy.
— O, nie raz widziałem go już — odparł Gierda, opuszczając oręż. — Teraz wszystko wypełnię. Wszakże nam książe zalecił równie ten pierścień, jak jego własny szanować.
— Puścisz więc, Gierdo, dwie osoby za mną idące, i zachowasz głębokie o tem milczenie. Są to, przyjacielu, — dodał ciszej — dawne... domyślisz się zapewnie, książe nie chce, by żona wiedziała...
— Rozumiem — rzekł żołnierz z hucznym śmiechem — na cóż mi ten worek dałeś?
— To dar od księcia.
— Niech żyje Zbigniew, pan nasz? — zawołał Gierda, a drzwi pchnięte jego ręką otworzyły się w murze.
Gwizdnął Ulrych i dwie postacie przesunęły się w ciemności przed żołnierzem, który nie chcąc badać tajemnice pana, oczy odwrócił.
— Trzymaj te drzwi otwarte — rzekł giermek, i wyszedł w pole wraz z towarzyszkami.
Księżna mu czule podziękowała, a jednak każdy jej wyraz przebijał mu serce. Burzliwa i ciemna noc nie dozwoliła uważać Hannie, z Ciechanowa, jak nagle zbladł i zadrżał cały. Katarzyna, odzyskawszy przytomność utraconą na widok ojca, zaczęła namawiać księżnę do przyśpieszenia kroku.
Ulrych wśród świstu, wichru i huku piorunów, odprowadził księżnę aż do zarośli zamek otaczających. Tu stanąwszy, oznajmił pomieszanym głosem, że musi ją opuścić i wskazał niedalekie światło.
— To lampa paląca się w kaplicy. Tam cię, księżno, czeka Mieczysław, muszę cię pożegnać. Stać będę tymczasem przy drzwiach strzeżonych przez Gierdę, i pilnować, żeby nikt nie nadszedł.
— Dziękuję ci raz jeszcze — rzekła Hanna i szybkim z Katarzyną oddaliła się krokiem.
— O Boże, zlituj się nad nią! bo moja powinność wzywa mnie gdzieindziej — mówił łzami zalany młodzieniec. — Czemuż topór Gierdy nie przybił mnie do ziemi! — A potem puścił się jak strzała wyrzucona z cięciwy, przeleciał pole, przebył bramę, komnaty, galeryą i drzwi pokoju Mestwina z trzaskiem odemknął.
— Już się stało! zawołał i upadł napół zemdlony.
— Takeś zdyszany, — rzekł siedzący rycerz — jak gdybyś z długiej wracał podróży, a jednak kaplica stąd niedaleka.
— Ale panie, — odparł ponuro Ulrych — podczas krótkiej drogi, można wiele uczuć doznać.
— Zapewnie — szydersko odparł Mestwin. — Ale oddaj mi pierścień i powiedz czyś go użył.
— Musiałem. Dane wprzód pieniądze nic nie pomogły.
— Któż taki stoi na straży — zapytał rycerz.
— Nieszczęśliwym trafem Gierda pilnuje tam murów.
— Szkoda — rzekł zimno Mestwin — szkoda, dobry żołnierz.
— Nie rozumiem znaczenia tych słów, rycerzu?
— Człowiek, który widział mój pierścień, musi i mój sztylet zobaczyć — spokojnie odparł Mestwin. — Czyż nie pojmujesz, że mógłby mnie zdradzić? Zapomniałem cię pytać, czyś do samej kaplicy księżnę odprowadził.
— Zostawiłem ją o pół drogi, bom dalej iść nie mógł.
— Jeszcze dziecinne serce bije w twoich piersiach — z politowaniem ozwał się rycerz — ale mam nadzieję, że nadejdzie czas, w którym na takie mało albo wcale zważać nie będziesz.
— Spiesz się, panie, do księcia Zbigniewa.
— Nie czas jeszcze — odparł rycerz — niechże wpierw ona dojdzie do kaplicy; pięknieby było, żebyśmy ją na drodze spotkali, a wiem, że jak tylko puszczę mojego orła z klatki do której go wsadziłem, to poleci niewstrzymany żadnym głosem ni namową. Ale cóż to znaczy? zupełnieś zbladły, do trupa podobny. Wstydź się chłopcze takiej słabości.
— Cóż mam robić panie, kiedy czułą we mnie Bóg wlał duszę.
— Zahartuj serce, — odparł rycerz, kładąc hełm na głowę — uzbrój piersi przeciw litości i rozczuleniu. Zatamuj łzy w oczach. Patrz przez lat wiele na zbrodnie, poznaj przebiegi ludzi, dowiedz się o ich obłudzie i skrytościach, a wzgardzisz podobnemi sobie i uważać ich będziesz za nędzny proch, przeznaczony twoim stopom; wtenczas krzyk boleści, jęk rozpaczy, miłemi staną się dla ciebie. Wylanie krwi nienawistnej przyjemniejszem ci będzie, niż odwilżenie ust spiekłych chłodnym napojem. Wyraz cierpienia na obliczu bliźniego, napełni twą duszę rozkoszą, a klęski ludzkości twoim żywiołem, twojem życiem się staną.
— Teraz już czas, Ulrychu żegnam cię, zemsta wzywa mnie rozkazującym głosem, innego od niej na ziemi nie uznaję pana, więc idę. — To mówiąc wyszedł, zmierzając do komnaty Zbigniewa.
Któż zdoła opisać stan serca Zbigniewa w tym dniu wyrocznym, w którym odleciały go najmilsze nadzieje. Kto potrafi zimnemi słowy oznaczyć ścierające się w jego duszy namiętności. Raz w zupełnym odrętwieniu, nic nie postrzegał, zapominał o wszystkiem, myśli jeszcze opuszczały ziemię, ale też nie sięgały Nieba, zatrzymane w połowie między światem rzeczywistym, a krainą wyobraźni usypiały w bezczynności, to znowu nabrawszy nadprzyrodzonej siły, przedstawiały mu wszystko przybrane w żywsze i jaśniejsze od prawdziwych farby. Czuł on wtenczas nieznośny ogień rozlewający się po żyłach, krew rozhukanym strumieniem biła do głowy, oczy ciskały płomieniste wejrzenia, a dla rozpalonych liców darmo szukał ochłody. Zdawało mu się, że otaczające przedmioty nowego życia nabrały, że ściany z płomieni go opasowały, że chmury przed chwilą posępnej białości, rozogniły się nagłą zmianą, i że wicher niewstrzymany rozrzucając budowle i mury, wziął górę nad zwykłym przyrodzenia porządkiem. Wszystko naokoło się chwiało przed błędnym wzrokiem, łoskot walących się głazów, łamiących się murów uszy mu przerażał. Porwany wirem niepowściągnionej wyobraźni, darmo zakrywał oczy, straszne i niepojęte obrazy ścigały go zawsze i zdawało mu się, że świat cały zaczyna swoje rozprzęgnienie od dnia, w którym stracił to, co mu najmilszem na tym świecie było. Lecz po chwili ustawała gorączka, gasła powoli namiętność nim miotająca i znów wszystko zimną przybierało postać, wszystko wracało do dawnego stanu, a wśród rzeczywistości, nie odpowiadającego uczuciom duszy nie widział, i nowa męczarnia na miejscu przeszłej go dręczyła.
Noc pokryła ziemię, żadnej w tem nawet nie spostrzegł różnicy, nie zwrócił uwagi na ogarniające go ciemności, nie zapalił lampy. Błyskawice oświecały pokój, czasami piorun grzmiał w górze, ale jakież płomienie mogły rozżarzonym w jego piersiach wyrównać? jakiż piorun zastanowić, kiedy tak okropny cios spadł na jego głowę. To przechadzał się szybko, to kładł się na łoże, odpiął pas żelazny, zrzucił pałasz, zdjął rękawice, bo mu wszystko ciężyło, Hanna i Mieczysław wciąż przed nim stali. Rzucał się czasami pierwszej do nóg, drugiemu sztylet w piersi zatapiał, poglądał ponuro na żonę, to znów zapomniawszy o jej zdradzie, ściskał ręce, całował w usta, ale znikome postacie usuwały się myśli goniącej w niezmierzonem polu, którego już nie ograniczał rozsądek. Złudzenia coraz nowe następowały, i stawiając go na szczycie rozkoszy i szczęścia, chwilą potem w bezdenną strącały przepaść, a jednak dźwigała się jeszcze z niej dzielna dusza, i ten umysł choć przywalony ogromem rozpaczy, w samem pomieszaniu i szaleństwie jeszcze był wielkim.
Wtem zakręcił się klucz w drzwiach żelaznych. Błysnęła pochodnia i zbrojny ukazał się Mestwin. Jak tylko Zbigniew otwarte wnijście zobaczył, bez zbroi, bez oręża wybiegł z pokoju i pędem błyskawicy poleciał do komnat żony.
— Hanno! Hanno! — zawołał.
Nikt nie odpowiedział i dalej mówić nie mógł. Wtem spojrzał na łoże i nowa nadzieja zajaśniała w oczach. Zbliżył się, rozemknął zasłony, ale nie znalazł nikogo, i okropna prawda stała przed nim, wszystkich niepewności pozbawiona.
— A więc Bóg mnie ukarał — krzyknął i wzniósł pierwszy raz w życiu wzrok pełen wyrzutów ku niebu; — ukarał... Bo tem tylko mógł ukarać.
Rycerz z Wilderthalu wszedł wtenczas i nie mógł wstrzymać zwykłego uśmiechu. Ściągnął książe rękę do miejsca, gdzie zwyczajnie tkwił sztylet, ale szczęściem dla Mestwina, leżał on teraz zapomniany w pokoju Zbigniewa.
— Urągasz się — zawołał cichym głosem i zbliżył się do Mestwina, a wzrok jego tak był strasznym, że nawet rycerz niemiecki przez chwilę uczuł przejmującą bojaź lecz zaraz potem ścisnął rękę Zbigniewa.
— Książe, chodź za mną, i poznaj, o ile miłość kochanki różni się od wierności przyjaciela.
Nie opierał się syn Władysława, pobity zimną, towarzysza powagą, a wkrótce potem wiedziony przez Mestwina, przechodził pole dzielące zamek od starożytnej kaplicy.
Deszcz padał z wolna z czarnych chmur niebo zasępiających, błyskawice już nie migały, i grzmot czasem tylko w oddaleniu odzywał. Czyste powietrze lekkim poruszone wietrzykiem, przypominało pierwsze chwile upłynionej wiosny, i panowanie spiekłego lata musiało chłodnej nocy ulegać. A jednak każda kropla spadająca na głowę księcia, zdawała mu się gorejącą iskrą, murawa po której stąpał rozpalonym żarem, każdy powiew wiatru ognistą zawieją.
Prowadził go za rękę Mestwin, i szybko zbliżali się do niedalekiej kaplicy, w której zawieszona lampa bladawe rozsyłała promienie na otaczające gruzy i krzewy pod rosą się uginające. Wtenczas rycerz zwolnił kroku i prosił Zbigniewa, by wróciwszy do przytomności, szedł ostrożniej i jęki wstrzymywał.
Poszedł za prośbą książe, czując, że nadchodzi chwila, w której ostatecznie przyjdzie los własny i żony rozstrzygnąć, ale właśnie w takiej chwili najsroższą męką stała się ostrożność poradzona przez Mestwina. Ciężej mu było teraz wstrzymać westchnienie, niż kiedyś jęki przez najwyższe bole wydzierane, krótka droga bardziej go zmęczyła, niż podróż nieraz odbywana w żelaznej zbroi, wśród odludnych piasków i skwaru letniego słońca.
Kaplica wznosiła się z pomiędzy krzaków i murów poczęści już rozpadłych. Szczyt jej niewysoko sięgał ponad ziemię, a powoje i bluszcze wijąc się po nim zastępowały odpadłe od sklepienia części. Właśnie ze strony zbliżającego się Zbigniewa było małe okienko opatrzone żelazną kratą, w niem migały się mdłej światłości promienie od gorejącej wewnątrz lampy, zasłanianej czasami ciałem, które w długim i łamanym cieniu, odbijało się na zewnętrznych gruzach i nierównej w tem miejscu ziemi. Ten cień niewyraźny znikał i wracał co chwila, a zdało się jednak Zbigniewowi, że poznał w nim zbroję i rysy Mieczysława. Zimny mróz serce jego przeszył, piekielna radość napełniła duszę Mestwina. Podsunął się bliżej. Zbigniew stał schylony pod oknem, wahał się powstać, nie wiedział co czynić, zbierał wszystkie siły, natężał wolę, a jednak nie mógł zmienić położenia. Nareszcie wsparł go Mestwin swoją ręką, a wtenczas nagle podniósł się książe. Chciwy wzrok zarzucił wewnątrz kaplicy, gdzie ujrzał niewiastę niezrównanej piękności, i klęczącego u jej kolan mężczyznę. Tą niewiastą była Hanna, tym mężczyzną syn Bolesława Śmiałego. Książe ani słowa nie wyrzekł, ale wydarł sztylet z pasa Mestwina i rzucił go do góry.
Mestwin widząc jego zamysł, rękę mu silnie zatrzymał i odprowadziwszy, na bok, cichym zapytał głosem:
— Czy wiesz co to zemsta książe?
Zbigniew obłąkanym spojrzał na towarzysza wzrokiem.
— Czy nie wolisz — rzekł rycerz — kroplami wysączać nad nimi puhar goryczy niż go wylać odrazu? czy nie wolisz długo patrzeć na drgające ich członki, i nasycać się widokiem stopniowanej śmierci, której bóle co chwila wzrastają, niż nagłym zgonem zdrajców obdarzyć i w krwi niegodnej szlachetną zmazać prawicę?
Okropna bladość rozlała się po licach Zbigniewa.
— Już widziałeś — dodał Mestwin — zbrodnię. Teraz nad karą pomyślimy.
Po tych słowach omdlewającego pana zawiódł daleko od kaplicy, i wszedłszy między kilka drzew wyniosłych, dozwolił mu usiąść na kamieniu i stracone zebrać zmysły. Wkrótce potem zerwał się nagle książe i podnosząc rękę ku Niebu, zawołał:
— Przysięgam, jej śmierć i śmierć jego. Niewiasta zdradzająca męża nie znajdzie litości i u Ciebie, o Boże!.. Kara twoja nigdyby jej nie ominęła Dozwól więc, Panie świata, bym ją sam przyśpieszył... Mestwinie! — dodał — teraz już jestem spokojny... wszak już nie mam żony... wszak sam na świecie zostałem... ale wskaż mi obecną zemstę, bo jeśli nie potrafisz tego, nic cię od śmierci nie ocali.
— Książe i panie mój, pomówmy o tem w twojej komnacie. Tymczasem wracajmy do zamku.
Poszli oba, a wkrótce czarne mury im się ukazały pośród ciemności. Wtenczas Mestwin prosił księcia, by mu naprzód pójść pozwolił.
— Chcę — rzekł — odmierzyć sprawiedliwość żołnierzowi tak dobrze strzegącemu twoich murów, że dwie niewiasty mogą z nich o każdej porze wychodzić.
— Jak chcesz odparł zimno książe.
Mestwin przyspieszył kroku i zawołał na Gierdę.
Wyszedł dziki żołnierz, i ostatnim ukłonem przywitał przyszłego mordercę. Skinął nań rycerz i na sam brzeg Wisły zaprowadził, wskazując potem przeciwną stronę.
— Czy widzisz — rzekł — ten ogień?
Obrócił się Gierda i darmo śledził oczyma płomień, o którym mówił Mestwin.
— Niema żadnego ognia.
— Patrz dobrze a ujrzysz — odparł rycerz, i wzniósłszy sztylet morderczy do góry z całemi siłami zanurzył go w plecy Gierdy — a ujrzysz ognie piekła — dodał z szyderskim uśmiechem.
Runął olbrzymi Gierda na ziemię, lecz cała jego wściekłość ozwała się jeszcze w ostatniem skonaniu. Zrzucił szyszak i tocząc się po piasku, doczołgał się do stóp rycerza, i wspierając się jedną ręką o brzeg spadzisty, drugą ręką objął rycerza i ścisnął go uściskiem umierającego wroga. Uczuł rycerz zatrzymany w łonie oddech i słyszał pękające na piersiach żelazo. Nie tracąc więc czasu drugi cios zadał, a wtenczas opadł Gierda i jeszcze dosyć miał siły do wyrwania sztyletu z szerokiej rany; trącił go zbrojną nogą rycerz z Wilderthalu, dopełniając powtórnego w tem samem miejscu zabójstwa. Przybywający Zbigniew usłyszał już tylko jęk pomięszany z szumem fali ciało unoszących.
— Gdyby nie twoje namowy, i Mieczysław jużby tak zginął — zawołał książe.
— I jednego tylko cierpienia doznał — odparł Mestwin — kiedy ich tysiąc doznać może.
— Spieszmy się więc, śpieszmy — krzyknął Zbigniew — każda chwila zwlekająca jego zagubę, jest nową dla mnie śmiercią.
— Dam ci moje rady — rzekł rycerz — ale przysiąż że pójdziesz za niemi, i że niewieścia czułość nie splami dzielnego serca. Mieczysław i Hanna zginą, przysiąż, że nie odmienisz rzuconego na nich wyroku.
Nie wahał się książe i piorunnym głosem zawołał:
— Niech moje dusza marnie z tem ciałem zginie, i nie dozna obiecanej nieśmiertelności, niech każdy dzień mojego życia dzisiejszemu podobnym się stanie, jeśli choć jednem słowem, choć tajemną chęcią, odwołam śmierć Mieczysława, i tej która niegdyś moją nazywała się żoną.
— Dobrze, — rzekł Mestwin — poznaję Zbigniewa.
I wszedł z księciem do zamku.
Dostawszy się do swojej komnaty, usiadł książe na krześle i obtarł twarz deszczem i potem okrytą. Dopóki go niepewność dręczyła, dopóty był najnieszczęśliwszym z ludzi, prawda choć tak sroga zupełnie odkryta, wróciła mu spokojność, lecz tylko pozorną. Chciał wmówić sam w siebie, że nie dba o tę, która go zdradziła, pogardza Hanną, ale właśnie pragnienie zemsty pożerające jego duszę, dowodziło, że nieograniczona miłość zamieniła się na nieograniczoną nienawiść, że wielkie serce w najczulszych zwiedzione nadziejach szukało ulgi w drugiej ostateczności, a jednak i w zemście samej pozostały miłości ślady. Jeszcze na wspomnienie córki Wszebora rozdarte serce żywiej biło, z tem wszystkiem postanowił Zbigniew przygnieść namiętność siłą woli, wyrugować ostatki przywiązania ciągłem o zemście przemyśliwaniem, lecz trzeba było całej jego dzielności, na ukrycie pod barwą surowej powagi i zimnej spokojności, żaru w piersiach tlejącego.
— Mów — rzekł do Mestwina — i pamiętaj żebyś dogodził moim żądaniom. Wynajdź czegoby szatan wynaleźć nie potrafił.
— Jeśli uskutecznię taki rozkaz, — odparł żartobliwie Mestwin — to duch ciemności powinien zejść z swojego tronu i własnego mi miejsca ustąpić.
— Mów — powtórzył Zbigniew.
— Chcesz panie okropnej zemsty, — rzekł rycerz — a więc posłuchaj, a jeśli nie zadrżysz, po wiem, że nas wspólnie piekło wydało. Hanna kocha Mieczysława, niech więc zginą powolnem skonaniem obok siebie, i niech jęki córki Wszebora połączą się z jękami syna Bolesława. Abraham z Hamburga dostarczy mi trucizny, zastawimy w wielkiej sali biesiadę, obładujemy stoły srebrem i złotem, i puchary śmierci uwieńczym różami rozkoszy. Wyślij jutro Krystyna z Mortoga do Mieczysława, oświadcz że chcesz pokój zawrzeć, przyjm go wraz z innymi panami w swoje podwoje, wiem, że przybiegnie rozkochany młodzieniec, przyprowadzi z sobą Sieciecha, Skarbimira, Wszebora. Wszebora osobliwie, mój panie i książe. Czy czujesz jak miło będzie córce umierać przy ojcu? czy rozumiesz ten nowy rodzaj zemsty? Zasiądą do stołu, Mieczysław i jego kochanka wypiją truciznę... dalszy opis twoje oczy zastąpią.
Zadrżał Zbigniew i zbladł na chwilę, lecz potem powstał i przycisnął do piersi zbrodniarza.
— Dobrze, — zawołał — niech Mestwin pomści Zbigniewa, niech piekło odbierze piękność godną Nieba, przyjmuję, przystaję, poślesz jutro Krystyna.
Zamilkł tu książe, ale poźniej miotając wzrokiem na wszystkie strony, całemi piersiami zawołał:
— Gromadźcie się duchy zbrodni, uwieńczcie moje i mojego powiernika skronie. Wzywam was do walk, odpowiedz szatanie, odpowiedz, czybyś zdołał powziąć taki zamiar lub przystać na podany sobie. Nie, nidgybyś takiej nie czuł, nie pomyślał zemsty, boś nigdy nie czuł takiej jak ja miłości. Rumieńcie się od wstydu duchy czarnych przepaści, śmiertelny człowiek wziął górę nad waszą nieśmiertelną złością, namiętność w łonie syna ziemi zrodzona, przezwyciężyła wszystkie wasze uniesienia i zapędy. Jeszcze raz dzięki ci, Mestwinie, pamiętaj wykonać coś powiedział, niech cię żadne wyrzuty nie wstrzymują...
— Wyrzuty, książe i panie mój, — odparł rycerz — nie rozumiem tego słowa, i nigdy go nie zrozumiem.
— Aż kiedy prawica Boska zacięży nad tobą — rzekł ponuro Zbigniew.
Mestwin uśmiechem odpowiedział i pożegnawszy pana, odszedł do siebie.
Wróćmy teraz do nadobnej Hanny i szlachetnego Mieczysława, który u jej nóg zrzekał się najpiękniejszych w życiu nadziei.
Księżna zostawiwszy Ulrycha, kończyła z Katarzyną swą drogę, doszedłszy starożytnego budynku, z bijącem sercem weszła do sieni podpartej dwiema kamiennemi słupami, i następnie do samej kaplicy, w której wiecznie paliła się lampa nad małym ołtarzem, okrytym wieńcami przynoszonemi przez okolicznych mieszkańców. Nie zastała jeszcze nikogo, klękła więc przed krzyżem z dębu czarnego i ponowiła modlitwę. Ledwo wstała z kamiennych stopni ołtarza, aliści szybkie kroki słyszeć się dały. Wszedł po chwili człowiek pałający miłością, i rzucił się do nóg dawno niewidzianej kobiety, która przyjaźnią tylko i szacunkiem mogła odpowiadać na jego uczucia.
Była to krótka, ale najpiękniejsza chwila w życiu Mieczysława. Schylony klęczał u stóp anioła, ciągle jego wyobraźni przytomnego, widział kochankę lat młodych wróconą sobie, w jego mniemaniu nadszedł czas oswobodzenia oblubienicy i wyrwania jej z rąk nienawidzonego wroga.
— Hanno! droga Hanno! zawołał — błogosławmy Niebu, że nam widzieć się dozwoliło, że uwolniło cię od srogiego ciemiężcy — i to mówiąc, ściskał rękę księżnej, i drżące usta przybliżał do różanych liców.
— Książe Mieczysławie — rzekła Hanna.
— Cóż znaczy — przerwał młodzieniec — tak zimne słowo? Czyż ja księciem jestem dla ciebie? Czyż godności ludzkie jeszcze mogą znaleźć miejsce w twojej pamięci? Czyż twoje serce, Hanno, zna mnie tylko księciem? Widzę, żeś się przyzwyczaiła tak nazywać mojego wroga, że dumny Syn Władysława przymuszał cię do wymawiania czczego, nic nieznaczącego nazwiska; ale też bądź pewną, że straszna kara nie ominie Zbigniewa, że ta ręka wprzódy w zimnym grobie skościeje, nim upuści miecz wzniesiony na głowę tego, który tak długo drogą kochankę poniżał.
— Książe Mieczysławie, — powtórzyła a Mieczysław zbladł — nie miotaj groźb na własnego brata i na męża stojącej przed tobą niewiasty.
— Męża?! — krzyknął syn Bolesława — męża lepiej wydziercę, zabójcę, zbrodniarza, uciemiężyciela.
— Książe, — z powagą ozwała się Hanna — ręczę ci, że Zbigniew jest moim mężem i że moje serce nigdy dla innego miłości nie znało. Szacuję cię, Mieczysławie, uwielbiam twoję szlachetność i właśnie dlatego, żem na nią rachowała, przybyłam tutaj widzieć się z synem bohatera, i zobaczyć czy zdoła podbić własną namiętność, zakończyć niegodne z bratem i ziomkami walki, i wrócić szczęście tej, którą kiedyś kochałeś.
— Kiedyś? — zawołał Mieczysław — zawsze; ciągle, wiecznie cię kochać będę, lecz tyś mnie nigdy nie kochała.
Skinęła Hanna na Katarzynę, a córka Gierdy wyszła do sieni, gdzie zastała rycerza zbrojnego, a chwilą potem przyciskał ją do piersi Henryk z Kaniowa.
Zbliżyła się wtenczas Hanna do Mieczysława i spoglądając nań wszystkich podbijającym wzrokiem.
— Proszę ciebie, Mieczysławie,... ale prawda, nie mam prawa o nic prosić.
— Rozkaż pani, — zawołał młodzieniec — ale może chciałaś mnie doświadczyć, powiedz, może Zbigniew nie jest twoim mężem?
— Wierną przysięgłam mu miłość, a sługa Boży pobłogosławił tej świętej przysiędze.
— Żegnam cię więc, młodości, — zawołał Mieczysław — żegnam cię, ziemio. Bo cóż mnie tu zatrzyma, co zwróci moje oczy na tym świecie, kiedyś znikła z mojej drogi? jakaż myśl osłodzi tęsknoty i cierpienia? Przez całe życie zmierzałem do jednego celu, darłem się na skały, gdzie kwitła róża, przebyłem przepaści, przeskoczyłem otchłanie, a róże zerwał kto inny i nadzieja w przekwitłem sercu umarła.
— Nie, — przerwała rozczulona Hanna — nie sprawdzą się twoje słowa, przeminie chwila smutku, znajdziesz godniejszą miłości, piękniejszą ode mnie kochankę, połącz los swój z losem niemniej kochającej dziewicy.
— Pani, — rzekł smutny młodzieniec — nie wskazuj mi szczęścia, każdy twój wyraz pomnaża moje męczarnie. O wielki Boże! czym mógł spodziewać się kiedy, że ta, którąm tak kochał, przywita długo niewidzianego zimnem słowem, nie odpowie uczuciom niczem we mnie niezatartym, że odrzuci kochanka i poważną radą zaleci spokojność sercu, którego życiem dotąd jej wspomnienie było... Lecz mów, księżno, rozkaż, a wypełnię.
— Otrzyj więc szablę z krwi bratniej, odstąp od zamku mojego męża, wypełń tę pierwszą i ostatnia prośbę moję. Czuję, że nie mam prawa niczego wymagać od ciebie, że odrzuciwszy twoje uczucia, powinnabym lękać się twoich wyrzutów, ale Mieczysławie — tkliwym dodała głosem — bądź pewny, że wdzięczność, że słodsze nawet od obowiązków wdzięczności uczucie, powstanie w mojej duszy dla ciebie, że widząc cię tak szlachetnym i cnotliwym, uznam, że gdyby nie było Zbigniewa na świecie, tobym Mieczysława kochała.
— Pierwszy raz słyszę z ust twoich to słowo połączone z mojem imieniem — rzekł książe — i dla tej chwili wszystkie poświęcam niechęci, na twój rozkaz przytłumię gniew i zemstę. Pani! już zamek twojego męża świętym się dla mnie staje, bo ty w nim dobrowolnie przebywasz. Wszystko mi już niemiłem oprócz nadziei ostatniej na tym świecie, że kiedy wspomnisz o Mieczysławie, to stanie ci w pamięci poświęcenie rzadkie między ludźmi, i że bez niechęci lub zawiści usłyszysz imię człowieka, którego na miejscu młodej oblubienicy zimny grób oczekuje, bo nie spodziewam się, Hanno, by zwiędła dusza mogła długo ożywiać te piersi. Wkrótce usłyszysz żałobne pienia, a jeśli wtenczas łza zrosi twoje powieki, wierzaj mi ulubiona, że ta łza stanie mi za długie życie żadną nieumilone nadzieją. Jutro ujrzysz z wież swojego zamku rozchodzące się wojska, upadające namioty; życzę ci szczęścia, błogich chwil młodości, życzę ci szczęścia ze... Zbig...
Lecz tu ścisnęły mu się usta i język wymówić nie mógł imienia, którem brzydziło się serce, ukłonił się księżnie i postąpił ku drzwiom, ale wzrok Hanny odwołał go jeszcze.
— Nie, księżno, — odparł ponuro młodzieniec — nigdy nie łącz tych imion, lepiej nie wspominaj o Mieczysławie, jeśli nie możesz choć na chwilę zapomnieć o Zbigniewie. Nie żądaj bym dłoń przyjazną mu podał, bym się zbliżył do niego. Na takie poświęcenie, Bogiem nie człowiekiem być potrzeba; nie zagoją zadanej mi przez niego rany ani czas, ani uciechy. Pozwól, bym szczerze wynurzył uczucia, które aż do ostatniej chwili we mnie pozostaną. Żadna siła ni potęga nie mogłaby mnie wzbronić miłości ku tobie, a nienawiści ku synowi Władysława, nie obawiaj się jednak szalonych wściekłości zamachów, nie patrz przerażonym wzrokiem na szablę u boku wiszącą, przysięgam, że nigdy nie wydobędę jej na tego, którego miłość twoja ochrania. Rozdzielamy się teraz, nasze drogi dotąd, przynajmniej w moich zjednoczone marzeniach, odwracają się od siebie. Zasiądziesz na książęcym tronie, pokryjesz Boskie czoło purpurą, i zadziwisz świat cały blaskiem niezrównanych wdzięków. Ja rzucam zbroję, zdzieram oznaki dostojeństwa, zrzekam się sławy bo jej dzielić nie możesz... Żegnam cię, księżno.. I znów chciał odejść, ale wyższa nad stałe przedsięwzięcie siła, zatrzymała kroki i zgięła kolana przed stopami ubóstwianej istoty... — Ostatni raz przemawiam dawną mową do ciebie... i uchwyciwszy kraj śnieżnej szaty córki Wszebora, do ust go przycisnął, — Ulubiona Hanno! ostatni raz żegnam cię na tym świecie.
To mówiąc wzniósł oczy do Nieba, ale jak gdyby okropnem rażony odkryciem, spuścił je zaraz na dół.
— Żegnam cię — dodał — na wieki, już i w Niebie nie zbliżę się do ciebie, boś mnie nigdy nie kochała na ziemi.
— A mój ojciec, drogi mój ojciec — zawołała Hanna, ale nie słyszał już tych słów Mieczysław, bo jak tylko skończył mówić, porwał się i wyleciał z kaplicy.
— O Boże! zeszlij pociechę na tak szlachetne serce — rzekła księżna cichym głosem, łzami nadobną twarz oblewając.
Weszła wtenczas z radością w oczach Katarzyna, po długiej z lubym rozmowie, i przypomniała zadumanej księżnie, że czas wracać do zamku.
Czekał już u bramy Ulrych. Córka Gierdy darmo starała się wpośród ciemności rozeznać poległego już ojca. Ze zwykłą usłużnością zaprowadził giermek księżnę do jej komnat a ostatni raz na ziemi sen nawiedził powieki Hanny z Ciechanowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.