Wacek i jego pies/Rozdział dwudziesty ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwudziesty ósmy
GOŚCIE W GAJÓWCE


Minęło już trzy tygodnie od wypadku z panią Karską.
Wilk zdążył się już wykurować. Mógł już biegać jak dawniej. Trudno nawet było zauważyć, że lekko utyka na tylną nogę.
Od dawna już wyniósł się z gajówki do kniei.
Z rzadka widywał go pan Piotr w puszczy. Towarzyszył mu z daleka i poszczekiwał ochryple. Mikuś zwęszywszy go pędził ku niemu. Stali przed sobą przez długą chwilę merdając ogonami i obwąchując się przyjaźnie.
Gajowy dziwił się, że nie natrafia nigdy na ślady polowań wilka.
Gdy jednak gajowi z sąsiednich rewirów donieśli leśniczemu, że jakiś, zapewne przechodni wilk, dusi im zające i sarny, pan Piotr domyślił się, że wyleczony przezeń drapieżnik oszczędza ten szmat puszczy, gdzie odnajdywał jego i Mikusia ślady.
— Nigdy nie uwierzyłbym, że takie dzikie i drapieżne zwierzę może czuć wdzięczność! — mówił do żony i Wacka.
— Tak, jest to dziwne! Nie każdy nawet człowiek potrafi być wdzięcznym, a tu — dziki wilk! — dodała pani Wanda.
W gajówce życie jej mieszkańców układało się niepomyślnie.
Stan pani Wandy gwałtownie się pogorszył. Nie miała już sił, aby usiąść w kuchni, a i lewa ręka była stale zimna i bezwładna.
Z tego powodu na Wacka spadły nowe obowiązki. Musiał gotować strawę i prać bieliznę dla wszystkich.
Teraz nie miał już dla siebie nawet niedzieli.
Wykorzystywał ten dzień na wykonanie zaległych z tygodnia prac.
Gajowy był również bardzo zajęty. Musiał doglądać wyrębu pewnej partii boru, gdyż leśniczy przysłał mu taki rozkaz.
Okoliczni chłopi spiłowywali sosny i nakładali na osiach wozów. Trzech niemieckich sierżantów liczyło pnie i konwojowali przewóz ich do miast, gdzie kwaterowało wojsko i był tartak.
Sierżanci, paląc papierosy, błąkali się z nudów po lesie.
Za nimi, jak cień sunął gajowy, drżący i stroskany o swoją puszczę. Obawiał się, że podpalą mu las niedopałkami papierosów, a jeszcze bardziej tego, że wypatrzą piękną zwierzynę, ukrytą w kniei, której on strzegł jak źrenicy oka.
Pan Piotr słyszał od starych gajowych, że poprzedniej wojny niemieckie wojsko wytępiło wszystkie żubry, łosie i jelenie w puszczy Białowieskiej, więc obawiał się o los swego rewiru.
Mikuś jak gdyby rozumiał kłopoty gajowego.
Kiedy sierżanci, nie podejrzewając tego, szli w stronę stoisk łosi, gniazd głuszcowych i zarośli, gdzie przebywały jelenie i sarny, Mikuś poczynał węszyć głośno, czaić się i skradać w przeciwnym kierunku. Taką sztuczką odciągnął Niemców w inną stronę, gdzie oprócz wiewiórek, drozdów i dzięciołów nic więcej dojrzeć nie mogli.
Gajowy od rana aż do wieczora pozostawał teraz w puszczy i powracał zupełnie wyczerpany.
Część jego pracy w domu spadła na Wacka.
Chłopak bez skargi wziął na siebie jego obowiązki i pracował ciężko. Przebiegając przez podwórko lub pędząc bydło na pastwisko i z powrotem, ze smutkiem i utęsknieniem spoglądał ku puszczy i zdawało mu się, że wola go łagodnym poszumem drzew i tysiącem różnych głosów leśnych.
Pewnej niedzieli, gdy siedzieli wszyscy przy stole, rozległo się nagle szczekanie Mikusia.
— Na człowieka szczeka — zauważył Wacek.
— Kto by to mógł być? — starał się domyśleć gajowy, idąc ku drzwiom.
Tymczasem dobiegło trzaskanie bicza, turkot kół i parskanie koni.
Wacek podbiegł do okna i wyjrzawszy, wydał radosny okrzyk:
— Pani Karska z Zosią przyjechały!
Wypadł natychmiast na ganek i biegł ku bramie.
Duży, piękny powóz zatrzymał się właśnie przed gajówką.
Wacek zobaczył dziedzica z Rogaczewa, panią Karską i Zosieńkę, która już biegła ku niemu.
Goście przywitali się z panem Piotrem i weszli do gajówki.
Poznajomiwszy się z żoną gajowego, pani Karska poczęła wypytywać ją o powód choroby i powiedziała, że po rozmowie z lekarzem i za jego poradą, przywiozła — dla niej lekarstwa i różne niezbędne zapasy.
Stangret wniósł po chwili dużą paczkę i postawił na stole. Oprócz lekarstw, był tam cukier, ryż, płatki owsiane, kakao i prawdziwa kawa, biała mąka i biszkopty do herbaty i duży kawałek wędzonej polędwicy.
— Musi pani dobrze i często się odżywiać! — mówiła pani Karska rozkładając na stole paczki, buteleczki i słoiki.
Żona gajowego ze wzruszeniem dziękowała i dopytywała się, co spowodowało tak wielką uprzejmość państwa Karskich.
— Doktór, który leczył mnie po napadzie w lesie, dużo mi opowiadał o pani — zaczęła pani Karska.
— Ach — prawda! Doktor Machnicki jest zawsze bardzo dla nas życzliwy i czasami zagląda na nasze pustkowie z księdzem wikarym — przerwała jej chora.
— Właśnie! Ksiądz również opowiadał nam o państwu, ale najwięcej o Wacku, którego, jak mi się wydaje, bardzo polubił.
— Ksiądz powiedział, że Wacek wyrośnie na szlachetnego Polaka — wtrąciła z dumą mała Zosia i uśmiechnęła się do pani Wandy.
— Rzeczywiście, nieraz wspominał nam o tym — potwierdził dziedzic, częstując gajowego papierosem i rozglądając się po schludnej, świecącej się czystością izdebce.
— Jesteśmy z moją córeczką dłużne Wackowi za jego pomoc. — zaczęła znów pani Karska — i chciałybyśmy dopomóc mu urządzić jego życie, a przede wszystkim — uczyć się...
Pani Wanda posmutniała nagle.
W pokoju zapanowało milczenie.
Przerwał je Wacek.
Podszedł do pani Karskiej i pocałowawszy ją w rękę, powiedział:
— Dziękuję... ale ja nie pozostawię pani Wandy, bo jestem jej potrzebny, a mój Mikuś pracuje w puszczy z panem Piotrem. Stara Nora nie żyje i nie ma on innego psa.
— Wacku!... — szepnęła wzruszona pani Wanda.
Chcieliśmy oddać panią do szpitala, gdzie opiekowano by się panią i leczono — objaśnił dziedzic.
Pani Wanda machnęła ręką i odparła:
— Nic już mi nie pomoże... Wyprawiliśmy z mężem list do naszej córki — Kazi. Prosiliśmy, aby tu przyjechała.
— Tak, ale Kazia na list nasz nie odpowiedziała. Odezwał się gajowy.
Pani Wanda jednak już coś postanowiła, bo potrząsnęła głową i cichym głosem powiedziała:
— Cieszę się za Wacka! Sprawiedliwie wszystko obmyśliliście państwo dla niego! Chłopak powinien do szkoły chodzić i żyć z ludźmi, nie w puszczy, gdzie tylko nas widzi i nikogo więcej.
W głosie chorej wyczuwało się jednak smutek.
Wacek pochwycił to, więc znowu przemówił poważnym, surowym głosem:
— Nie pozostawię pani samej, chyba że przy — jedzie do gajówki córka państwa i ja nie będę już potrzebny... Teraz, kiedy, jak umiem, pomagam pani i panu Piotrowi, nie mogę odejść dlatego tylko, że będzie mi lepiej!
Słowa chłopca padały twardo. Wszyscy zrozumieli, że on wie, czego chce.
— Ciężko ci z nami — rzucił gajowy marszcząc czoło — ani wypoczynku nie masz, ani zabawy... O, jest on bardzo obowiązkowy, proszę państwa! Nieraz się dziwiłem, skąd to wszystko u takiego chłopaczyny?!
Rozmowa się urwała.
Wszyscy patrzyli na Wacka, więc zmieszany chłopak mówić począł:
— Polubiłem panią Wandę i pana Piotra, bo nigdy nie tylko ostrego, ale nawet zimnego słowa od nich nie słyszałem, a przecież wiem, że niejedno zrobiłem nie tak, jak się należało. Nigdy nie dali oni mi poznać, że korzystałem z ich dobroci.
— Z jakiej dobroci?! — oburzył się gajowy. — Małoż to naharujesz się przez cały dzień? Czyż my tego nie widzimy?
Zosia przysunęła się bliżej Wacka i ujęła go za rękę.
Nie odzywała się jednak.
Czuła, że to, co mówią starsi, jest bardzo piękne i ważne, ale że Wacek powiedział najpiękniej.
— Hm... Hm... trudno! — mruknął w zakłopotaniu pan Karski. — Nic już na to nie poradzę... Powiem tylko jedno! Jeżeli będziecie mieli jakieś kłopoty, znajdziecie państwo przyjazną, pomoc u mnie — w Rogaczewie, a ciebie mój chłopaku, przerzucę do Wyżyn, bo tego bardzo sobie pragnie moja bratowa i Zosieńka...
Zamierzał mówić dalej, lecz w tej samej chwili drzwi, pchnięte z siłą, otwarły się i na progu stanął Mikuś.
Uważał widocznie, że goście siedzą, zbyt długo.
A może znudziło mu się patrzeć na drzemiącego stangreta i leniwie opędzające się przed bąkami konie.
Stał, przechyliwszy łeb na bok, i błyskał żółtymi ślepiami.
— Co to? — zawołał zrywając się z krzesła dziedzic. — Wilk!
— To Mikuś... mój Mikuś — uspokoił go Wacek. Pan Karski zmieszał się. Śmiejąc się cicho, powiedział:
— Tak on podobny do „Mikusia“, jak ja do kozy! Toż to najprawdziwsze wilczysko!
Mikuś tymczasem podszedł do pani Wandy i włożył jej łeb w dłonie, zezując ku gościom.
Gajowy zaczął opowiadać panu Karskiemu o zaletach Mikusia.
Twierdził, że mieszkając w puszczy z takim psem, można mieć wszystkiego wbród i nigdy głodu nie zaznać.
— Pan dziedzic wyobrazić sobie nawet nie może, co to za zmyślna psina! — zapalał się coraz bardziej pan Piotr. — Idę z nim przez puszczę. Zając, głuszce i jarząbki nieraz spod pyska mu się zrywają. Mikuś — tylko uszy podniesie i stoi bez ruchu. Ale niech no mu powiem: „poszukaj mi piesku szaraka!“ W mig wytropi i tak się koło niego zawinie, że sam, bez mojej pomocy schwyta zająca. Teraz to, proszę pana, nie strzelam... Po co Niemcy mają wiedzieć, że mam strzelbę... Odbiorą mi ją! A cóż to za gajowy bez broni? Ludziom na pośmiewisko!
Dziedzic słuchał z zaciekawieniem.
Gajowy prawił dalej:
— Mikuś może schwytać sam każde zwierzę i ptaka porwać z zasadzki... I to, panie, wszakże młody pies, a co będzie, jak urośnie zupełnie?
Mikuś dawno już nasłuchiwał i zrozumiał, że o nim toczy się rozmowa.
Wreszcie podszedł do gajowego, zajrzał mu do oczu, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Dobrze o mnie mówisz! Dziękuję! — i nagle merdając kitą i łasząc się zbliżył się do Wacka.
Jak zwykle oblizał mu ręce i podstawił łeb do pogłaskania.
To widząc mała Zosia podbiegła do niego z wyciągniętymi rączkami i objęła go za szyję.
Mikuś przysiadł, stuliwszy uszy i zmrużył ślepie.
Wacek się przeraził, ale nie zdążył powiedzieć ani słowa, kiedy Mikuś zaczął lizać dziewczynkę po rączkach i skakać dokoła niej z cienkim łagodnym skomleniem.
Chłopak odetchnął z ulgą.
Ku jego zdumieniu, pies w jednej chwili zaprzyjaźnił się z Zosią.
Niebawem jednak zmuszony był pośpieszyć jej z pomocą.
Mikuś bowiem skacząc koło dziewczynki, parę razy z taką siłą wywijał kitą, że omal nie upadła.
Nie przestraszyła się jednak bynajmniej i śmiała się wesoło uciekając od Mikusia lub goniąc rozbrykanego psa.
— Chodźmy na podwórze! — poradził Wacek obawiając się, że Mikuś przewróci stół i siedzących gości.
Gajowy stawiał właśnie na stół dużą miskę, z zsiadłym mlekiem z lodowni i krajał upieczony przez Wacka, smakowicie pachnący pszenny chleb.
Wacek tymczasem pokazywał Zosi konia, Łaciatą, kozę z krzywymi rogami i straszliwie grube, z trudem się poruszające wieprzaki.
Pies nie odstępował dziewczynki i zmuszał ją trzymać stale rączkę na swym grubym karku i łbie.
— Jeżeli chcesz, to ci coś pokażę! — powiedział Wacek do Zosi.
— Bardzo chcę — pokaż! — ucieszyła się.
Pobiegli ścieżką na polanę. Przed nimi w podskokach pędził Mikuś, oglądając się co chwila i piszcząc z wielkiej uciechy.
Wacek pokazał Zosi pastwisko, gdzie pasły się domowe zwierzęta gajowego, starą norę lisią i gniazdo czapli nad bagienkiem, opowiedziawszy o bitwie swego psa z lisem i o tym, jak czapla wyłapuje żaby, żmije, ślimaki i czarne, chyże kałużnice w ciemnej, pociągniętej zielonymi rzęsami wodzie błotka.
Zosia słuchała tego, jak najcudowniejszej bajki, oglądała ślady lisich kłów na szyi i pysku Mikusia i klasnęła w dłonie, kiedy nadleciała skądś czapla i usiadła na wysokiej gałęzi graba.
Ptak spokojnie patrzył na dzieci i psa.
Zapewne przyzwyczaił się już do ich widoku i wiedział, że żadnej krzywdy mu nie zrobią.
Czapla czekała więc cierpliwie aż odejdą, żeby opuścić się na bagno i poszukać żab i ślimaków.
Wacek doprowadził dziewczynkę na skraj boru, gdzie zwykle krzyżowały się tropy zajęcy i kuropatw.
— No, teraz będzie zabawa! — uśmiechnął się do Zosi. — Stój cichutko i patrz dobrze!
To powiedziawszy skinął na psa i razem z nim wszedł w gąszcz krzaków kaliny.
— Szukaj i napędzaj tam! — szepnął do Mikusia, klepiąc go po grzbiecie i ręką wskazując na Zosię.
Na ten rozkaz pies opuścił ogon i przysiadł na wszystkich czterech łapach. Z pyskiem przy ziemi, bez hałasu począł się prześlizgiwać przez sieć traw, badyli i cienkich pędów krzaków.
Wacek oczu nie spuszczał z Zosi i śmiał się w kułak.
W spojrzeniu i ruchach dziewczynki spostrzegł zaciekawienie, przestrach i zachwyt.
Domyślił się, co znaczą te nagłe zmiany na małej, drobnej twarzyczce Zosi.
Widziała ona teraz tyle nowych, nieznanych i porywających rzeczy. W krzakach śmignął szarak i zniknął w wysokiej trawie. Po chwili inny wynurzył się z Łaszczy i usiadł na tylnych łapach przy pniu sosny.
Zosia widziała, jak nadstawił jedno ucho, drugim zaś obracał na wszystkie strony, łapiąc najlżejszy szmer w borze.
Siedział bokiem do dziewczynki, więc widziała tylko jedno, szeroko otwarte i zezujące oko.
Posłuchawszy kilka chwil opuścił się na ziemię i spokojnie już pokicował ku krzakom.
Spłoszona czymś gromadka szczygłów z furkotem skrzydeł i piskiem przefrunęła tak blisko od Zosi, że czuła nawet powiew ich skrzydełek.
Dziewczynka znieruchomiała, zobaczywszy sporą szarą kurkę. Ostrożnie wytknąwszy łepek z trawy pobiegła naprzód, zręcznie wymijając wszystkie przeszkody. Za nią jedna po drugiej biegły inne. Dreptały drobnymi kroczkami pochylone i przygarbione, niby małe kobietki, które niosą niewidzialne a ciężkie tłumoki.
Szły jedna za drugą.
Zosi się zdawało, że to płynie wąziutki, szary potoczek, lecz nagle drgnęła.
Całe stadko z łopotem skrzydeł i krzykiem, zerwało się i odleciało.
Z krzaków wynurzył się w tejże chwili Mikuś i stanął, patrząc w ślad za odlatującymi kuropatwami.
Powrócił natychmiast do krzaków, skąd wyskoczył spłoszony zając.
Przemknął przez całą polankę i usiadł tuż przed Zosią. Z przerażeniem przycisnął uszy do głowy, wytrzeszczył ciemne ślepie i wpatrywał się w dziewczynkę.
Nagle stanął w słupek, podniósł uszy i zrobiwszy ogromny skok wpadł do gąszczu.
Zosia słyszała szelest i zgrzyt trawy i głuchy tupot łap mknącego szaraka.
Śmiała się wesoło do zbliżającego się do niej Wacka.
— Jakie śliczne kurki! Jakie zabawne zajączki! — wołała klaszcząc w dłonie i skacząc na jednej nóżce.
Podbiegł też Mikuś i łasił się do dzieci, lecz nagle nastawił uszy i przechylił głowę w bok.
— Acha — uśmiechnął się Wacek — Wołają na nas z gajówki.
— Nic nie słyszę — odparła dziewczynka.
— Ja też, ale za to Mikuś słyszy — objaśnił ją chłopak. — Niepokoją się tam o ciebie.
— I o ciebie też? — spytała.
— Nie! — potrząsnął głową Wacek. — Ja przecież ciągle jestem w puszczy...
Powracali do gajówki trzymając się za ręce.
Wacek narwał dla dziewczynki cały pęczek poziomek.
Dlaczego nie chcesz przyjechać do nas do Wyżyn? — spytała go nagle.
— Chcę, ale nie mogę... — szepnął:
Westchnął i dodał smutnym głosem:
— Pan Piotr ciągle teraz jest w rewirze. Kto będzie się opiekował jego żoną? Słyszę jak płacze nieraz i jęczy z bólu... Ona jest bardzo dobra dla mnie, dla Mikusia i dla wszystkich.
— Ty też jesteś dla niej dobry.
— Ale mi więcej dobroci potrzeba, bo jestem przecież mały, łatwo mnie skrzywdzić... Ona nigdy mnie nie skrzywdziła — powiedział, ale coś przypomniał sobie, bo znowu westchnął i szepnął:
— Siwikowie też byli dobrzy dla mnie, ale — inaczej... Tam we wsi, chłopaki nazywali mnie przybłędą... Bolało mnie to, lecz Siwikowie nie bronili mnie i Ceśka też nie, choć ona było najlepsza... Modliła się ze mną na mogile matuli... Mikusia też lubiła i broniła przed chłopcami Sołtysa...
— Kto to Siwikowie i Ceśka? — dopytywała się Zosia.
Wacek jednak nie miał już czasu na odpowiedź.
Podchodzili bowiem do bramy gajówki.
Państwo Karscy stali już na ganku.
Stangret oglądał uprząż i coś tam majstrował koło prawego orczyka.
— Wacku! — posłyszał chłopak głos pani Wandy.
Wbiegł do domu, a kiedy wyszedł na ganek, trzymał w ręku mały koszyczek pełny poziomek.
— Pani Wanda kazała oddać to Zosi — powiedział.
Dziewczynka pobiegła podziękować za miły upominek.
W kilka minut później, Wacek, oparty plecami o słupek, stał na ganku i słuchał.
Turkot kół powozu oddalał się szybko. Jeszcze chwila — i umilkło wszystko. Tylko puszcza gaworzyła cicho, poważnie i kojąco.
Wacek otrząsnął się i przetarł oczy. Przed nim stał wpatrzony w niego Mikuś.
Pan Piotr siedział na stopniu schodów i ćmił fajeczkę.
Jakiś dźwięk wdarł się raptem do słuchu chłopca. Szybko wszedł do pokoju, gdzie leżała pani Wanda.
Chora zacisnąwszy twarz w dłoniach płakała cicho.
Wacek pochylił się nad nią i szepnął:
— Nie trzeba płakać! Wszystko zostanie, jak było...
— Zawadzam teraz tobie w życiu i — wszystkim — wyjąkała z rozpaczą.
— Wacek czuł, że musi powiedzieć coś bardzo ważnego, lecz nie potrafił wyrazić tego słowami. Dotknął więc ustami zimnej dłoni chorej i surowym głosem powtórzył:
— Wszystko zostanie, jak było...
W okamgnieniu posłyszał Wacek znany mu tak dobrze radosny głos matuli. Dobiegł skądś z daleka i mówił:
— Dobrze zrobiłeś, syneczku! Jakaż jestem szczęśliwa!
Chłopak uśmiechnął się do pani Wandy, spojrzał na nią promiennymi oczyma i zawołał:
— Panie Piotrze! Proszę tu przyjść! Przeczytam na głos gazetę, którą nam pozostawił dziedzic!
Na ganku rozległy się ciężkie kroki gajowego.
Wchodził do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.