<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
SPOWIEDŹ.
Pierwsze urywki z dziennika Malclerca.
1.
Nizza, 8 grudnia 1892. r,

...Było to u nas, tam „u nas”, w naszem utajonem schronieniu, gdzie ukrywaliśmy miłość naszą przez trzynaście miesięcy, przed laty dziesięciu, o tej samej porze, na krótko przed ową śmiercią tragiczną, której rocznica przypada jutro. Wieczór zapadał, zamglony, szary wieczór ostatnich dni listopadowych, i melancholię swoją przepajał całe mieszkanko na avenne de Suxe, które urządziłem osobno dla niej i którego dotąd nie miałem odwagi się pozbyć, Do jakich tajnych głębi istoty mojej wniknęła ona, skoro po latach siedmiu myśl o zdarciu tych obić, o sprzedaniu mebli, e zburzeniu owych trzech pokojów daje mi zawsze wrażenie drugiej śmierci! A gdy tam wejdę, odczuwam ból taki, że chodzę zaledwie sześć razy do roku!... Owego wieczora nie zamknelismy okienic wychodzącego na wązki ogródek okna. Nie zapaliliśmy światła i tylko płomień kominka sam bronił pokoju od najścia zmroku. Antonina siedziała na miękkiem krześle przy rogu kominka. Widziałem tylko jej profil, na który padał cień. Oparła twarz na dłoni, a ręka jej, obnażona i biała, wychylała się z miękkiej jedwabnej szaty, koloru mauve, którą mam jeszcze wraz z innemi, należącemi niegdyś do niej, drobnemi przedmiotami. Odnajduję w tej szacie, gdy śmiem jej dotknąć, kształt postaci Antoniny, jej ruchy, jej wdzięk, to wszystko, czego już niemal... Płomień ogniska nadawał płowe blaski jej jasnym włosom, które upięła w gruby węzeł wysoko nad karkiem, i mówiła do mnie, jak zwykle pod koniec naszych schadzek, śród tej agonii dnia, głosem, który jakby pochodził z odległej dali jej duszy i uderzał w moim głosie o strunę rozkoszy i tkliwości odtąd już przez nikogo nie poruszoną. Było to wzruszenie takie słodkie, że mogło przyprawić o omdlenie i jednocześnie takie przejmujące, że mogło wyrwać jęk. Już tylko tydzień żyć miała i, jakby odgadując ten blizki swój koniec, mówiła — słyszę ją jeszcze:
— „Mojem marzeniem, widzisz, jest, ażeby odejść, i to na zawsze, o tej godzinie, w dniu, w którym byłam najbardziej przez ciebie kochana. Uroda moja już nie potrwa długo. Chciałabym zniknąć przed moją pierwszą zmarszczką, przed twojem pierwszem znużeniem... Będę wówczas pewna, zupełnie pewną, że ci pozostawiam po sobie wspomnienie jedyne w sercu twojem ślad, którego już nic zatrzeć nie zdoła... Będziesz kochał jeszcze nieraz — nie mów, nie! — ożenisz się może. Nie mogę walczyć z twojem życiem. Poznałam cię zapóźno, a gdybym cię poznała wcześniej, zawsze byłabym starsza. Nie powinnabym cię poślubić... Ale chcę kochać cię z taką mocą, tak głęboko, tak tkliwie, ażeby twoja biedna Antka miała zawsze swój kącik żalu w twojem sercu... I miałabym go, gdybyś mnie utracił teraz... Ach! pozwól mi złożyć głowę na twem sercu! Tylko przy niem zaznałam szczęścia...”
I przyciągnęła mnie do siebie. Ukląkłem, a ona oparła głowę na mojej piersi. Milczeliśmy. Wszystko dokoła nas tonęło w mrokach nocy. Przez wielkie okno dobiegał nas gwar życia, taki daleki, taki głuchy. Wdychałem zapach unoszący się z jej włosów, i prąd miłości, który szedł od niej, wnikał do dna duszy mojej... O, słodkie widmo! aż nadto prawdą jest, że kochałaś mnie za wiele, aż nadto prawdą jest, że wyryłaś w sercu mojem ślad, który się już zatrzeć nie może, aż nadto prawdą jest, że pomiędzy to serce, a kobiety, które usiłowałem pokochać po tobie, wsuwa się zawsze twój obraz i przypomina mi, że one, to nie ty, że ich nie kocham taką miłością, jaką ty kazałaś kochać siebie... Dowodem tego, że co rok, gdy zbliża się ów fatalny 4 grudnia, wspomnienia, które powinny były się uspokoić, napastują nanowo pamięć moją. Wskrzesza je drobiazg, porównanie takie błahe, jak to, które mi dzisiaj wieczór znów uprzytomniło, z taką siłą, „biedną Antkę”, siedzącą przy kominku, u schyłku dnia, i mówiącą, jak zazwyczaj mówiła. Wystarczyła wizyta o godzinie piątej u młodej hrabiny Osinine, która jednak podobała mi się bardzo — i fakt, że wstała nagle, aby zadzwonić, mówiąc: „Niema chwili, którejbym tak nie cierpiała, jak szarej godziny...” Tak, podobała mi się, podobał mi się aksamit jej cudnych czarnych oczu, na tle cery kameliowej, podobały mi się jej dąsy i jej zalotność. Myślę, że i ja jej się podobam. Jest wolna i miłe byłoby to zajęcie przez zimę, skoro pozostanę prawdopodobnie do wiosny na Rivierze... I to niewinne jej zdanie cofnęło mnie nagle całego, przez kontrast, w przeszłość — taką minioną. Powinnaby nią być. Niestety! Nie minęła, i to tak dalece, że opuściłem nagle willę Osinine, pod wpływem tego jednego wrażenia, i zamknąłem się w tym oto pokoju, i oddaję się wspomnieniom...

Nizza, 4 grudnia.

...Spędziłem ten dzień rocznicy, jak każdy 4-ty grudnia od lat dziesięciu, na odczytywaniu listów, które mi po niej zostały.
Mógłbym przytoczyć z pamięci wszystkie zdania, a zdaje mi się za każdym razem, że je dopiero odnajduję... Ach! jakże słusznie żałuję tej przeszłości, i jakże naturalnem jest, że od owego czasu nie żyłem już godziną obecną, że ulegałem zawsze okropnemu wrażeniu upadku, utraconego raju, istnienia mego „ja“ dawnego, którego „ja” obecne jest tylko nędzną próbą, parodyą. Czy spotkanie takie, jak. nasze, zdarza się dwa razy w życiu? Jeżeli te trzynaście miesięcy trwania naszego stosunku — trzynaście krótkich miesięcy! — stały się całą moją młodością, to nietylko dlatego, że Antonina obdarzona była geniuszem miłości, urokiem wieszczki, która czarowała najdrobniejsze rzeczy, związane z jej uczuciem. Ale także i dlatego, że, przynosząc tej wielkiej artystce w tkliwości moją dwudziestopięciolenią duszę, podałem jej instrument już nastrojony do wtórowania jej harmonijnem drganiem, wrażliwość gotową do dreszczów wywołanych przez nią i dla niej. Byłem istotnie tym, którego oczekiwała. Okropne małżeństwo, długie dni skupienia wewnętrznego, tyle tłumionych smutków, tyle marzeń beznadziejnych, wysubtelniło jeszcze jej serce. Istniała w niej jednocześnie obawa i potrzeba wzruszenia, niesłychana powściągliwość i rozpaczliwe niemal porywy do szczęścia; strach wobec tego szczęścia, nareszcie pozyskanego, trwoga przed jego utratą, troska, niemal religijna, o upiększenie go, pogłębienie, o zrobienie z niego tego arcydzieła we dwoje, które ja sam teraz wspominam; a całe moje wychowanie uczuciowe przeznaczyło mnie niejako dla tej mistrzyni kochania. Dostałem jej się z sercem mężczyzny, którego już pożądać nie śmiała, młody i uległy, namiętny i poddający się wpływom, i nauczyła mnie kochać tak, jak chciała być kochaną...
Oczywistość tego faktu pognębiła mnie znów dziś, podczas długich godzin, kiedy przeżywałem w duszy wszystkie epizody naszego wspólnego romansu, od najpierwszych. Nigdy, nigdy już takich nie odnajdę, bo druga Antonina nie istnieje i dlatego także, iż nie noszę już w piersi ówczesnego serca. Jakie to serce było szalone w owej epoce i jak biegło ku przyszłości, jak się w nią rzucało, z jakim nierozważnym zapałem, z jaką chciwością życia! Są istoty, które posiadają tę wrodzoną mądrość, że czekają na swoją duszę; które pozwalają uczuciom swoim kiełkować, wschodzić, rosnąć, jak ogrodnik pozwala kiełkować roślinom. Przyjmują życie swoje, jak się przyjmuje pory roku, nie wyprzedzają go. Są inne, których niecierpliwa chęć życia buntuje się przeciw wolnemu biegowi czasu, którzy chcą przejść przez wszystkie uczucia, i to odrazu, których dłonie wyciągają się ku winnym gronom, zanim to dojrzeją, ku kwiatom, zanim się ich kielichy rozchylą. Do tych ja należałem.
Od pierwszych lat dzieciństwa żądza była u mnie siłą niepohamowaną, taką gwałtowną, że wyczerpywała z góry moją zdolność czucia. Zkąd odziedziczyłem ten szał wyobraźni, tę niepowściągliwość żądzy? Nie wiem. Po kim wziąłem, ja, dziecko wzrosłe w otoczeniu starego mieszczaństwa prowincyonalnego, tę niezdolność wytrwania, tę rozpaczliwą żarliwość, która, skoro tylko świat namiętności odsłonił się przed moją duszą młodzieńczą, zwróciła się jedynie, uparcie ku wzruszeniom miłosnym? Nie wiem. Czy może atmosfera niereligijna i sprośna, jaka panowała w obu liceach, gdzie dorastałem, pozbawiając mnie wiary i wtajemniczając zbyt wcześnie w rozpustę zmysłową, pozostawiła mnie bezbronnym, wobec upojeń przedwcześnie rozbujałej wyobraźni? Czy to książki, które w owym czasie czytałem, rozwinęły we mnie namiętne upodobanie do wrażeń uczuciowych? Pożerałem wówczas tyle książek, i to najchorobliwszych, tych, w których, rzekłbyś, iż autor podarł, pokrajał całą duszę, ażeby o nią wyostrzyć życie! Byłemże — a przychodziło mi to często na myśl, gdy stwierdzałem, jak wielkie niezadowolenie pozostawiało mi zawsze życie fizyczne, jeśli nie było przepojone duszą, jakie miejsce w moich radościach i cierpieniach zajmowały nadzieje i rozczarowania, wspomnienia i żale, to jest idee — byłemże-mistykiem chybionym, i czy, skoro już nie miałem Boga, w którego mógłbym wierzyć, ten poryw miłości, co we mnie, młodzieniaszku jeszcze, wzniecał taką gorączkę, nie był nostalgią za utraconą pobożnością? Czy byłem poprostu dzieckiem końca wieku, urodzonem w chwili wielkiej nędzy ogólnej, kiedy żadne tchnienie szerszego zapału nie unosiło się w powietrzu, kiedy żadna ziemia obiecana nie ukazywała się na widnokręgu?...
Zresztą, co znaczą przyczyny? Faktem jest, że, skoro doszedłem do samowiedzy, pojmowałem tylko jedno szczęście, miałem tylko jedną ambicyę, ścigałem jeden ideał; kochać i być kochanym!... Kochać, być kochanym! Ileż razy powtarzałem sobie te trzy wyrazy pomiędzy piętnastym a dwudziestym rokiem życia! Jakiż ja w nie wkładałem bezmiar uniesienia, jaką nadmierną trwogę, że wymarzonego celu nie osiągnę! Jakże one wniknęły do głębi mojej wraźliwości i podwoiły tam ów tajemny niepokój, jaki wzbudziły! Jak ja pragnąłem czuć! Jakże byłem roznamiętniony do namiętności, rozkochany w kochaniu, widząc w tem tylko wartość życia, stawiając ponad wszelkie powodzenia w karyerze, ponad wszelkie ambicye i obowiązki to, co nazywałem wówczas, co nazywałbym teraz jeszcze: wzruszeniem świętem!
Całą żarliwość uczuciową tej młodości przynosiłem w darze Antoninie. Czy mógłbym żarliwość tę odnaleźć w sobie dzisiaj? Nie. Tak samo jak nie odnalazłbym odwagi wewnętrznej, tej stanowczości, niemal rozpaczliwej, jaką wytworzyły we mnie przedwczesne rozczarowania. Lata, które upłynęły od mego wyjścia z liceum do spotkania z nią, roztrwoniłem na takie próżne, takie bezowocne doświadczenia! Dziś rozumiem to dobrze — a od początku ostrzegał mnie niejasny instynkt — że ta namiętność namiętności, ta miłość miłości są jednym z najgorszych warunków do wytworzenia namiętności prawdziwej i prawdziwej miłości. Młodzieńcowi, rozkochanemu w miłości, pilno jest czuć, co sprawia, że przywiązuje się do pierwszej lepszej kobiety, która ma jakiekolwiek podobieństwo z wymarzonym przezeń ideałem. Usiłuje doznawać przy tej sposobności uczuć, których pożąda, jakby zamierzonych z góry. Nie kocha tej kobiety, próbuje ją kochać. Lecz przychodzi chwila, i to niebawem, kiedy to kłamstwo dobrowolne pierzcha i ów rozkochany w miłości spostrzega, że nie kochał.
Zaczyna tedy nanowo gdzieindziej i doznaje tego samego rozczarowania i często biega tak od widziadła do widziadła aż do chwili, kiedy już jest za późno!... Ach! ta nędzna pogoń za wzruszeniem, nigdy nie osiągniętem, omal nie stała się historyą moich dziejów; a nawet już nią była! I kto wie, co stałoby się ze mną, gdyby nie przypadek — jeden z tych przypadków, które, gdy je sobie przypominamy, dają nam wrażenie przeznaczenia — nie zrządził, że udałem się owego dnia majowego w r. 1884 (widzę jeszcze jego przejrzysty lazur) do starej pani Saulnier, przyjaciółki mojej rodziny. Składałem jej wizytę raz do roku; pani Duvernay, która ją znała, nie odwiedzała jej częściej. Była u niej dnia tego... Ujrzałem ją, piękną tą urodą taką jej własną, jakby przesyconą wdziękiem i goryczą; z tem spojrzeniem takiem pieszczotliwem a takiem bacznem, z temi ustami, rozchylonemi do pocałunku a takiemi powściągliwemi, z tą delikatnością nerwową rąk, nóg, całej istoty; i zrozumiałem, że, jeżeli mam nareszcie doznać tego świętego wzruszenia, o którem tyle marzyłem, za którem uganiałem się już daremnie śród tylu przygód — to doznam go za sprawą tej kobiety.
Miałem kochanki i nie kochałem żadnej. Od pierwszej chwili odgadłem ze szczególnego wyrazu oczu, że Antonina nie była szczęśliwa. Znaczyło to dla mnie, że i ona dotąd nie kochała jeszcze. I jakgdyby nasze pragnienia, prawdziwie głębokie, miały na swe usługi nieomylny i tajemniczy dar podwójnego wzroku, od owej pierwszej chwili byłem pewien, że, jeśli zdołam się z nią zapoznać, będzie mnie kochała. Zapoznać się z nią? Ale jak? Trzeba było mieć dwadzieścia pięć lat, jak ja wówczas, ażeby się zdobyć na niedorzeczny, niesłychany krok, na jaki odważyłem się nazajutrz po tem spotkaniu. Trzeba było być ogarniętym przez ten szał namiętności, który mnie przejmował trwogą coraz bardziej gorączkową za każdem nowem rozczarowaniem, gdy pomyślałem, że jestem w kwiecie młodości, że ta młodość minie i że nie będę kochał prawdziwie, że narażam się na to, iż nie pokocham wcale, jeśli kobietę, którą mam pokochać, ominę w dniu, kiedy znajdzie się na mojej drodze!
Naturalnem, prostem byłoby, gdybym, zostawszy przedstawionym pani Duvernay, spróbował pójść do niej, być przez nią przyjęty, usiłował spodobać się jej, dostać do jej towarzystwa, zalecać się do niej wreszcie. Zamiast tego, na jakiż wybieg odważyłem się? Napisałem do niej list; i jaki list!... Oczywiście, nie odpowiedziała... Ośmieliłem się napisać list drugi, trzeci, czwarty i kilka innych jeszcze. Nie była to tylko prawie pewność, że zostanę potępiony przez nią na zawsze. Było to ponowne narażenie się na zanik uczucia, jakie zaczęło budzić się we mnie pod wpływem tego spotkania. Podniecając w sobie wolne, nie kochające serce temi stronicami, pisanemi do kobiety, o której nie wiedziałem nic, narażałem się na niebezpieczeństwo nagłego ostygnięcia w razie, gdyby przypadek sprowadził nas ponownie razem i okazało się, iż pomiędzy mojem rozegzaltowanem urojeniem, a jej osobą rzeczywistą panuje rozdźwięk. Ale tą kobietą była Antonina, równie doskonała umysłem, jak była doskonała wdziękiem. Zrozumiała mężczyznę w tych listach dziecka. Usłyszała rozpaczliwe wezwanie mojej młodości i żądzy namiętnej. Przyjęła tę miłość urojoną i uczyniła z niej najgorętsze z uczuć...
Co za wspomnienia! Zatrzymałem się w ich wywoływaniu. Całe to wejście do mego raju przedstawiło mi się ze zbyt wielką siłą. — Z za wielką gorączką przeżywałem znów wszystkie epizody: i moją drugą wizytę u poczciwej pani Saulnier, gdzie dowiedziałem się, że pani Duvernay była też po raz drugi — a odgadywałem aż nadto dobrze, iż przyszła, aby dowiedzieć się czegokolwiek o mnie; — i moje wyczekiwanie na rogu ulicy, aby ją dojrzeć jak wyjdzie z domu! Nie miałem już teraz odwagi pójść do niej. Widziałem siebie znów w chwili, kiedy już straciłem nadzieję zbliżenia się do niej i kiedy otrzymałem jej pierwszą odpowiedź; i stanęła mi znów tak żywo w pamięci nasza pierwsza schadzka i następne, wszystkie prawie w odległym Jardin des Plantes, gdzieśmy się tyle nachodzili; i reszta i schronienie na avenue de Saxe i słodki ukryty romans naszych pieszczot. Słyszałem jej głos, dyktujący mi ten najzupełniejszy rozdział między naszem życiem miłosnem, a jej życiem wdowy i matki — tę wolę romantyczną i szaloną napozór, jak moje listy; jak przeczucie, które mieliśmy, nie znając się wzajemnie, ja o niej, a ona o mnie — wolę taką rozumną, która z miłości naszej uczyniła owo arcydzieło podzielanego wzruszenia, o jakiem Antonina marzyła; a to dlatego, że ona miała energię obstawania przy tej woli, ja zaś uległość słuchania jej. Antonina mówiła:
— „Gdy się ludzie kochają, to muszą żyć razem całkowicie, albo wcale nie... Przyrzeknij mi, że nigdy nie usiłujesz nic zmienić z tego co jest, że nie zechcesz przyjść do mnie, włączyć się do mego drugiego życia. Byłoby to zgubą dla naszego szczęścia. Nie zabieram nic córce mojej, kochając ciebie, nie zabieram nic tobie, kochając ją, bo skoro się nie znacie, nie możecie być zazdrośni, ani ona o ciebie, ani ty o nią... Jestem taka wolna! Wezwij mnie, przybędę zawsze. Gdy już nie zechcesz, nie wezwiesz mnie. Chcę, ażebyś przychodził i odchodził, ażeby nasza droga tajemnica szła za tobą i ażeby nie stanowiła dla ciebie obowiązku, ażeby ci nie była natrętną, tylko samą słodyczą i uniesieniem. Niechaj będzie niby pałacem czarodziejskim, który masz gdzieś w ukryciu i który wznosi się, lub znika, stosownie do twojej woli... To mój jedyny odwet na tej, która cię posiądzie na zawsze... chcę być dla ciebie czemś, czem nikt nigdy nie będzie mógł zostać...”
Mówiła w ten sens, a ja przyrzekałem, przysięgałem, że uszanuję jej wolę. Podczas tych trzynastu miesięcy nie spotkałem się z nią ani razu w towarzystwie. Nie byłem u niej ani razu. Naturalnem zupełaie byłoby, gdyby to usilne trzymanie mnie zdala od jej zwykłego otoczenia, zatruło mi życie najstraszliwszemi podejrzeniami. Ale nie. Wiedziałem, że Antonina była prawa, prawa do najtajniejszej głębi duszy. Zresztą nie mógłbym oprzeć się najdrobniejszemu jej życzeniu. Gdy była przy mnie, szedł od niej prąd magnetyczny, który mnie zniewalał do czucia tak, jak ona chciała, żebym czuł. Niekiedy, patrząc na mnie swemi błękitnemi oczyma, w których odbijało się wytężenie jej najskrytszej woli, mówiła mi: „To ja chciałam, żebyś mnie kochał... Tak mi tego było trzeba...” I to prawda, kochałem ją tak, jak sama chciała. Jej wrażliwość objęła w posiadanie moją tak głęboko, tak całkowicie, że nigdy nie otrząsnąłem się zupełnie z tego wpływu i że odczuwam go w tej chwili tak dalece, iż zapytuję siebie, czy Antonina nie stoi tuż przy mnie, niewidzialna, i nie powtarza: „Kochaj mnie!...”

Nizza, 6 grudnia.

...Czyżby ten powrót wspomnień, zawsze żywych, taki nagły, taki uporczywy, był przeczuciem? Wczoraj i onegdaj przybrał wprost siłę manji prześladowczej. Przez pierwsze lata po śmierci Antoniny bywałem często blizki uwierzenia w istnienie węzła pozagrobowego, który mnie z nią łączy w dalszym ciągu. Nadmiar żalu wywołuje podobne złudzenia, którym nie poddawałem się nigdy. Tam, gdzie nic już niema, trzeba mieć odwagę powiedzieć sobie; niema już nic. Ale czyż najwięksi materyaliści śród lekarzy nie dopuszczają istnienia niewytłómaczonego zjawiska telepatyi, wrażenia z odległości? Przypuśćmy zatem, że ostry napad wspomnień, który mnie pochwycił, gdy wychodziłem z willi Osinine, nie był jedynie spowodowany banalnym frazesem młodej hrabiny i jej wstrętem do zapadającego wieczoru, ale także i przybyciem do hotelu, gdzie mieszkam, kogoś, którego nadal niepodobna mi będzie nie łączyć z myślą o „biednej Antce...” Siedzieliśmy zatem przed chwilą z moim ulubionym towarzyszem tutejszym — mieszka na jednem piętrze ze mną — Jakóbem de Brèves, w salonie, paląc i gawędząc, gdy naraz wchodzi jeden z naszych znajomych, mały René de Montchal, przebywający z matką w Hyères.
— Przyjeżdżam ztamtąd — odpowiedział na nasze pytanie — i wracam tam w przyszłym tygodniu. Przyjechałem, żeby się trochę „rozkrochmalić;” a nadto Łucya Tardif ma kilka dni wolnych przed przyjazdem Abla Msé... Przeczytałem wasze nazwiska na liście hotelowej i przyszedłem was przywitać. Nie przeszkadzam, co?...
Ten młody Montchal byłby niebrzydkim chłopcem; ma rysy delikatne i powierzchowność rasową, ale w dwudziestym siódmym roku życia rozpusta wyniszczyła, strawiła go już fizycznie, moralnie zaś jest dzieckiem swojej epoki — epoki syndykatów. — Zależy mu zwłaszcza na tem, abyśmy, starsi od niego, wiedzieli, że ma zawsze swój udział w łaskach dziewczyn najwjżej taksowanych w Paryżu.
— Widzisz pan, że niema jak Nizza — odparł z całą powagą Jakób; — uprzedziłem cię... Cannes, Saint-Raphaël, Hyères, te wszystkie cnotliwe miasta, to nie dla takich hulaków, jak ty...
— Zapominasz pan, że jestem w mocy macierzyńskiej — przerwał René. — Zresztą, gdyby nie Łucya zabijałbym i tam czas wcale niezgorzej. Jest dobra partya pokera w klubie i kilka domów istotnie bardzo przyjemnych.
Dostrzegłem w oczach Jakóba szybki, dobrze mi znany błysk. Odgadłem, że zacznie podkpiwać z naszego młodszego towarzysza. Między nami mówiąc, zdaje mi się, że nie może mu przebaczyć Łucyi, albo, że nie może Łucyi przebaczyć jego. I on miał z nią przygodę, bardzo krótką i to już dawno, co wystarczy do zrozumienia, że, kończąc lat czterdzieści pięć, nie bardzo lubi swoich młodziutkich następców. Nie gniewałby się prawdopodobnie, gdyby zdołał wnieść rozdźwięk do tego niby-małżeństwa — a raczej do tego udziału w niby-małżeństwie — ale syndykaty nie przeszkadzają scenom. Dość, że, zwracając się do mnie, rzekł z komiczną powagą:
— Stefanie, przypatrz się dobrze temu chłopcu. Zanim upłynie sześć miesięcy popełni kapitalne głupstwo. Mówię o małżeństwie — objaśnił.
— Ja! Co za pomysł!... — zawołał Montchal, a cień rumieńca przebiegł po jego twarzy i dodał: — A, Łucya?
— Konający odblask celibatu — odezwał się Brèves; — ale gdy kto jest z wielkiego rodu Caderousse’a — nadawanie biednemu Renému przezwiska tego słynnego eleganta, było jednym z ulubionych żartów Jakóba — i mówi o niezgorszem zabijaniu czasu w domach istotnie bardzo przyjemnych, a do tego tym tonem — naśladował go — dojrzał do małżeństwa... Słuchaj pan — ciągnął dalej, biorąc ze stołu jeden z dzienników sezonowych — załóżmy się o obiad w Monte-Carlo z Malclerc’iem i Łucyą, że znajdę nazwisko przyszłej pani de Montchal?
— Owszem, spróbuj pan... — mówi René.
Jakób zabiera się do szukania w dzienniku rubryki Hyères i zaczyna czytać długą listę pań i panien, mieszkających w hotelach i willach; a mały de Montchal odpowiada za każdym razem, stosownie do danego wypadku: „nie znam,” „młoda” albo „stara” — „niebrzydka” albo „okropna, ” aż wreszcie czytający wypowiedział nazwisko, które obudziło we mnie zajęcie dla tego pociesznego egzaminu:
— Hrabina Edwardowa Muriel z rodziną. Willa „des Cystes.”
— Pięćdziesiąt lat — objaśnił Montchal.
Zdawało mi się, że odblask rumieńca ponownie zabarwił mu lica.
— Dobrze — nalegał Jakób — ale rodzina?
— Cztery córki i siostrzenica.
— A córki?
— Niczego.
— A siostrzenica?
— Bardzo ładna.
I znów odcień rumieńca, ale głos pozostał spokojny. Taki spokojny, że Jakób prowadził w dalszym ciągu swoje badanie, nic nie dostrzegłszy, aż wreszcie rzucił dziennik, mówiąc:
— Przegrałem zakład. Kiedy chcesz pan zjeść obiad?
— Wszystko mi jedno — odparł Montchal.
— Dlaczego nie dziś? — odezwałem się.
— Niech będzie dziś — rzekł René. — Łucya jest właśnie wolna.
— Zdawało mi się, że jesteś zaproszony do pani Osinine — zwrócił się do mnie Jakób, gdy zostaliśmy sami.
— Uwolnię się — odparłem. — Innego dnia Łucya nie mogłaby może pójść z nami, a przyjemnie na nią popatrzeć. Wszak wiesz coś o tem...
Jakże mógłbym powiedzieć temu towarzyszowi klubowemu, który nie zna wcale mego życia utajonego, prawdziwą przyczynę? Nieokreślone zmieszanie, jakie dostrzegłem na twarzy Montchal’a, gdy usłyszał nazwisko hr. Muriel, mogło pochodzić ztąd, iż ma niejasny jeszcze zamiar poślubienia jednej z córek tej pani. A mogło być wywołane i myślą o ożenieniu się z siostrzenicą. Mam zaś wszelkie powody przypuszczać, że ta siostrzenica jest córką Antoniny. Że pani Edwardowa Muriel jest jej bratową, wiem napewno. Wiem również, że Ewelina, dziecko mojej ukochanej, została jej powierzona po śmierci matki. Wiem, że to dziecko żyje, że powinno mieć teraz lat dwadzieścia, i nic więcej. Moja zupełna nieświadomość w tym względzie, to logika woli Antoniny. To konieczny skutek tego rozwodu, jakiego się domagała między swem życiem rodzinnem a życiem miłosnem. Ileż to razy od czasu, gdy odeszła odemnie w sposób taki tragiczny, pragnąłem widzieć jej córkę, poznać ją, mówić do niej, wiedzieć, czy do matki podobna! A przytem uczynić cośkolwiek, aby doprowadzić do tego zbliżenia, wydało mi się uchybieniem słowu niegdyś danemu, niemal świętokradztwem względem jej pamięci.
Ileż razy wyobrażałem sobie, że przypadek, bez mego przyczynienia się, postawi mnie oko w oko z tą młodą dziewczyną, i że pogodzi moje skrupuły i moje pragnienia! Ale nie spotkaliśmy się nigdy. Panna Duvernay żyje zazwyczaj, jeśli moje wiadomości są dokładne — bo mogłem ich zasięgać jedynie z wielką ostrożnością — po za Paryżem. A ja tyle podróżowałem przez te lat siedem, tak ciągle oszukiwałem ruchem tę nieudolność czucia, tę niemożność odmłodzenia się w nowych wzruszeniach — płaciłem okup za miłość zbyt doskonałą!... I przed chwilą, po tym ostrym napadzie wspomnień, nagła wieść, że owo dziecko znajduje się tak blizko mnie, przejęła mnie znów zabobonnym dreszczem, uczuciem, którego jednak nie uznaję, łączności nadprzyrodzonej między umarłą a mną. Przez jedną sekundę, wobec drobnych oznak zmieszania, którego dostrzegłem u Renégo de Montchal’a, pomyślałem, że Antonina powróciła dnia poprzedniego, aby zażądać odemnie, żebym pojechał, żebym bronił jej córki od nieszczęśliwego małżeństwa...
Co za ironia! ów poryw złudzenia mistycznego skończy się przecież na tem, że będę jadł dziś obiad z tym szydercą Jakóbem, z tym małym idyotą Reném Montchal’em i z dziewczyną — w restauracyi w Monaco! Jak się tu wziąć do tego, żeby Montehal mi powiedział, czy siostrzenica pani Muriel jest naprawdę Eweliną Duvernay i żeby nie mógł domyśleć się nawet, iż znam jej nazwisko?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2.
Hyères, 22 grudnia.

...Nie bez wyrzutów sumienia przyjechałem tu, ale jakże ich się nie pozbyć po wzruszeniu tego dnia, które jakby zgalwanizowało mi duszę. Gdyby Antonina mogła zaznać jeszcze jakiej radości w tej krainie wieczystego zapomnienia, do której weszła, czyż nie byłoby jej słodko odczuć do jakiego stopnia pozostała mi żywą? Bo to dla niej, jedynie dla niej, chciałem widzieć jej córkę, a w tej córce ją ujrzałem, z takiem przejmującem zdumieniem, że nie wiem czy mnie to więcej boli, czy raduje, czy zechcę w córce tego wskrzeszenia, czy ucieknę od niej na zawsze!...
Uporządkujmy nieco wspomnienia, skoro powróciłem znów do pisania dziennika i zacząłem ponownie opowiadać sobie dzieje własnego serca. Byłbym upadł pod ciężarem niegdyś, gdybym nie był miał tego sposobu oszukiwania przerażającej samotności, a czas ten powrócił. Czy ja wiem dlaczego? Z powodu pory roku, prawdopodobnie, i rocznicy, za sprawą tego serca zwłaszcza, które nie chce, które nie umie przyjść do rozumu i które teraz z upodobaniem przyczynia sobie cierpień dla wrażenia czucia. W dwudziestym piątym roku życia miałem przynajmniej tę wymówkę w mojej szalonej pogoni za wzruszeniem, że chciałem żyd. Żyłem. Chciałem kochać i być kochany. Jakiegoż nowego porywu zachciało mi się dla serca postarzałego?... Ale odbiegam ponownie... Spisujmy fakty.
Fakt pierwszy, który mnie zniewolił do nagłego wyjazdu z Nizzy: nieznośne rozdrażnienie, w jakie nagle wprawił mnie początek stosunku z panią Osinine o tym właśnie czasie! Rozmawiałem kilkakrotnie z Montchal’em i doprowadziłem go do tego — co mi przyszło łatwiej, niż się spodziewałem — że mi opowiadał o Ewelinie Duvernay, wymieniając jej nazwisko i to wystarczyło, żeby mi znów przypomnieć przeszłość z całą siłą; nowa przygoda zaś nużyła mnie banalnością, zanim prawie się zaczęła. — Fakt drugi: to, co Montchal mi powiedział o sobie w toku tych różnych rozmów i pewno zdanie, które wykazało, iż miał stanowczy projekt świetnego i blizkiego małżeństwa. Ten szyderca Jakób miał słuszność, nazywając historyę z Łucyą „konającym — blaskiem celibatu!...”
Ostatniego wieczora pobytu Montchal’a w Nizzy, wchodząc do klubu de la Méditerranée, spotkałem go, jak wychodził przybity, osowiały. „Wracam do Hyères jutro, „mówił,” ta podróż kosztowała mnie «a drogo.” „A Łucya Tardif,” pytałem. „Z nią, jak z grą i jak z Nizzą,” odpowiedział, „Mam jej dosyć... Gdy pomyślę,” ciągnął dalej (muszę dodać, że wypił parę cocktails’ów za dużo, chcąc zapomnieć o niepowodzeniu w bakaracie), „gdy pomyślę, że odemnie tylko zależy, a będę miał przyjemny dom i dużo, bardzo dużo gotówki z żoną o tyle wytworną, o ile Łucya jest ordynarna... Bo, ostatecznie ta panna Duvermay, siostrzenica pani Muriel, gdybym chciał... I, na honor, zdaje mi się, że zechcę...” — Tak; ta paplanina zadecydowała ostatecznie o moim wyjeździe do Hyères. Niepokonana potrzeba przekonania się, jaki jest istotnie stosunek Montchal’a do Eweliny, czy ma widoki powodzenia, sprawiła, że wsiadłem wczoraj wieczór, po długiem wahaniu do pociągu, i oto jestem.
Część nocy po przyjeżdzie spędziłem w oknie pokoju hotelowego, wpatrując się w widnokręg równiny, która odgranicza Hyères od morza, w latarnie morskie — na wyspach; w aleje palmowe, tonące w blasku księżych, w drżące, wielkie gwiazdy. Nie mogłem spać. Skrupuły, wynikające z myśli, że sprzeniewierzam się dawnemu przyrzeczeniu, walczyły znów we mnie z ogarniającym mnie mirażem mistycznym, z tem szalonem złudzeniem wpływu pozagrobowego, które mnie popycha, zniewala do uchronienia dziecka zmarłej od wstrętnego małżeństwa. Jakgdybym mógł mieć jakikolwiek wpływ na los młodej dziewczyny, dla której będę zawsze tylko znajomym z miejscowości kuracyjnej! Nie. Wiem dobrze, iż to jedynie sofizmat, pretekst. Jeśli przybyłem do tego miasta, gdzie bawi córka Antoniny, to poprostu kierowany niepokonaną ciekawością zobaczenia, co też Ewelina ma w sobie z matki. Prawdziwem, głębokiem pragnieniem mojem było otrzymanie wrażenia Antoniny za sprawą tego dziecka, które jej było takie blizkie.
Ani podejrzewałem, jakie mnie spotka wstrząśnienie. Wiedziałem, że wstrząśnienia doznam i pragnąłem go niemal z pożądliwością fizyczną. Dlatego też skrupuły dręczyły mnie jeszcze dziś rano, gdy, dowiedziawszy się, gdzie mieszka pani Muriel, skierowałem kroki ku dzielnicy Costebelle; tam, jak mi powiedziano, stała willa des Cystes. Niespełna pół godziny idzie się z Hyères do tego ładnego pagórka, zadrzewionego pinjami z Alepu, ponad którym widnieje biała dzwonnica kościoła, pod wezwaniem Najświętszej Panny Pocieszycielki. Wzdłuż drogi wznoszą się w pewnych odstępach skromne kapliczki, otoczone kratą, gdzie stoją w niszy figury tu Madonny, tam św. Rocha, owdzie św. Józefa. Zaznaczają one etapy pielgrzymki, a pobożne kobiety tej krainy kwiatów stroją je ciągło w świeże wiązanki.
W usposobieniu ducha, w jakiem byłem, ten symbol poetyczny rozrzewnił mnie, jak objaw sympatyi. Bo czyż ta moja droga nie była również pielgrzymką, podjętą wprawdzie bez wiary wiernych białemu kościołowi, lecz z jedyną religią niedowiarka: religią śmierci i wspomnienia? Przypadek zrządził, że ranek tego dnia, takiego dla mnie niezwykłego, był prawdziwie prowensalski — panowało powietrze przezroczyste i cierpkie, w atmosferze unosił się pieszczotliwy blask słońca i lekki powiew ostrego wiatru, które rozdrażniają orzeźwiając. A co za krajobraz dokoła! Tam w dole równina, z której przybywałem, na drugim planie miasto, przytulone do swojej skały, uwieńczonej ruinami zamczyska, dalej w głębi morze, zasiane okrętami, błękitne, uwięzione w szerokiem kole Giens, Porquerolles, Port-Cros i wybrzeża. Przedemną droga, okolona żywopłotami z róż, biała, wijąca się między polami fiołków, winnicami, gajami oliwkowemi i zadrzewionemi stokami wzgórz. Na lewo dzwonnica kościoła. Na prawo, w wykroju pagórka — urwista sylwetka gór Tulońskich, a ponad tem wszystkiem promieniejący lazur nieba południowego roztaczał jakby aureolę. To boskie światło dodawało uroku nawet siedzibom warzywników, rozproszonym, tu i owdzie, ożywiało i zlewało jednocześnie jasne kolory murów willi, przezierających pomiędzy drzewami.
Szedłem wolno, wpatrując się w widnokręg, wdychając zdrowy zapach pinij, czytając napisy, wyryte na bramach ogrodowych, myśląc o Antoninie i o nieznanem dziecku, które po niej zostało, aż do chwili, kiedy dwa wyrazy: Les Cystes, powtórzone na dwóch filarach kamiennych, oplątanych wijącą się geranią, sprawiły, że zatrzymałem się, zlekka wzruszony. Stałem u celu. Te filary służyły za podpory bramie kraty, przez którą dostrzegłem cały kobierzec roślinności podzwrotnikowej: jubee, o szerokich liściach pierzastych, jukki najeżone wąsatemi liśćmi, olbrzymie agawy, altanki z drzew mandarynkowych, których złociste owoce błyszczały śród ciemnej zieleni liści, trawniki z klombami anemonów i rabatami z narcyzów i fryzyj. Słodkawa nieco woń tych kwiatów dobiegała mnie z zapachem ukrytych fiołków, których zagony ciągnęły się widocznie gdzieś blizko mnie. A w głębi wtulony był dom, cały różowy, i również strojny aż do pierwszego piętra w wijące się rośliny.
Był to budynek bardzo prosty, szeroki, nizki, z włoskim tarasem na końcu każdego skrzydła. Z tyłu pagórek zbiegał się nagle w wierzchołek. Widocznem było, iż przecudny ogród ze wspaniałemi krzewami egzotycznemi, założony został śród lasu, gdyż z dwóch stron okalały go te same pinje z Alepu, śród których wiatr wzniecał ów szum kołyszący, taki podobny do odgłosu odległego morza. Nie słyszałem nigdy nic o tym ogrodzie i o tym domu; nigdy nie pokazano mi żadnego ich wizerunku, żadnej fotografii, a jednak zdawało mi się, że je poznaję, tak dalece odpowiadały schronieniu, gdzie byłbym pragnął ukryć się niegdyś z Antoniną; do tego stopnia wszystko tchnęło tam spokojem śród światła i samotności, takie to było prawdziwe zacisze, gdzie chciałoby się żyć tylko po to, by wyczuwać wzajemnie uczucia!
Mały park okolony był murem wysokości człowieka. Wpatrywałem się długo w ten dom wymarzony, poczem poszedłem wzdłuż muru, bez żadnego zamiaru, chcąc tylko nadać jakiś cel przechadzce. Będąc na wzgórku, spostrzegłem, że dla zapewnienia osobom, zamieszkującym willę, widoku na las, obniżono mur i urządzono na nim długi szpaler. Usiadłem na kamieniu przydrożnym, pod pinjami, wśród drzew pistacyowych, zarośli, czystek i rozmarynów. Czystka, ta roślina taka typowo południowa, od której nazwy ochrzczono siedzibę, obfituje na całem wzgórzu. Unosi się z niej zapach delikatny i cierpki, którego zapomnieć niepodobna. Napoleon utrzymywał, że odnajduje go w powietrzu morskiem, w pobliżu Korsyki. Ja zaś łączyć go zawsze będę ze zjawiskiem — bo było to naprawdę zjawisko — jakie nagle zaskoczyło mnie śród tego zacisza, gdzie upajałem się wspomnieniami i przyrodą, nie myśląc już o ciekawości, połączonej z wyrzutami sumienia i nadzieją, która mnie od rana zagnała do Costebelle.
Siedziałem zatem pogrążony w nieokreślonej i jakby rozproszonej śród słodyczy otoczenia zadumie, gdy głosy, dobiegające z po za muru, przywołały mnie do rzeczywistości. Kilka osób zbliżało się z przeciwnej strony w parku. Powiedziałem sobie odrazu, że możliwem jest, iż znajduje się między niemi Ewelina Duvernay. Na tę myśl zerwałem się i podążyłem szybko do końca drogi, w stronę przeciwną tej, z której dobiegały głosy. — Obliczyłem, że, wracając następnie, spotkam się z osobami, idącemi w parku. Jakoż obliczenia moje okazały się słusznemi; idąc znów wzdłuż muru, wolnym krokiem tym razem, dostrzegłem pomiędzy drewnianemi szczeblami nizkiej kraty zbliżające się ze strony przeciwnej grono, złożone z trzech kobiet: jednej wiekowej, bardzo tęgiej i bardzo rumianej; była to, jak się dowiedziałem później, pani Muriel; drugiej młodziutkiej, nic nie mówiącej, i trzeciej. Pod osłoną kapelusza ogrodowego, który miękką słomą okalał delikatną twarzyczkę, ujrzałem znów nagle Antoninę, Antoninę młodszą, roześmianą, z pełniejszemi licami, z piętnem młodości i dziecinnego wesela na całej twarzy, którego u tamtej nie znałem. Były to jej rysy, jej kształt podbródka, jej ruch głowy, jej włosy, jej sylwetka, jej chód — a nadewszystko jej spojrzenie — tylko, że tamte oczy, oczy umarłej, jaśniały zawsze, spoczywając na mnie, pieszczotą i płomieniem miłości, a błękitne oczy żyjącej nie znały mnie. Byłem dla nich obojętnym turystą, takim, jakich przewijały się dziennie dziesiątki po drodze na wzgórzu i wzdłuż muru... Trzy kobiety oddaliły się, rozmawiając ciągle, jakgdyby nie zaszło nic nadzwyczajnego na tem miejscu i pośród tych pinij, pod któremi ja ujrzałem cud, patrzyłem na wskrzeszenie mojej kochanki, na wywołanie mojej młodości z grobu; widziałem przeszłość nieodwołalną, zamienioną przez sekundę na teraźniejszość, za sprawą czarów podobieństwa takiego niesłychanego, że stawało się już prawie halucynacyą!
Gdy znalazłem się znów sam na tej drodze, niebo było równie czyste, rozmaryny i czystki równie woniejące, pinje z Alepu równie rozszemrane i tajemnicze ze swą mieszaniną ciemnej zieleni i szarawych konarów; willa „des Cystes” spała snem równie spokojnym, pośród swych agaw i kwiatów; wyspy na widnokręgu wznosiły się skałami równie dumnemi, nad morzem równie blękitnem, Hyéres, w dole, rozściełało z równym wdziękiem domy swoje u stóp starego zamczyska, ale dla mnie zmieniło się wszystko. To podobieństwo matki z córką, które nie pozwoliło mi ani przez chwilę wątpić o tożsamości Eweliny, uprzytomniło mi znów tak boleśnie moje wdowieństwo uczuciowe, moją wielką niedolę! Nie pamiętam już kto to porównał podobieństwo dwóch istot, z których jedna nas kochała, a druga nas nie kocha, do ptaka-szydercy, co fruwa przed myśliwymi z gałęzi na gałęź i śpiewa piosnkę innego, poszukiwanego przez nich ptaka. Ogarnął mnie przejmujący smutek, który powinien był, logicznie rzeczy biorąc, wpłynąć na mnie, żebym wsiadł do pociągu i wrócił do Nizzy, a tam do saloniku pani Osinine; przyjęłaby mnie niechybnie całym arsenałem, obojętnych mi najzupełniej, minek zalotnych, nie mających nic wspólnego z niepojętem szczęściem posiadanem przez kilka miesięcy, opłakiwanem przez lat siedem.
A jednak nie pojechałem! Zdawałoby się, że pewne cierpienia mają niepokonany urok dla starzejącego się serca. Największa jego niedola to nie krwawić, tylko odrętwieć. A dowodem fakt, że zaledwie powróciłem do Hyéres, zabrałem się przedewszystkiem do studyowania nie rozkładu kolejowego, lecz wykazu gości, jak wtedy Jakób, i w chwilę po śniadaniu dzwoniłem do drzwi Renégo de Montchal’a. Czego od niego chciałem? nie wiedziałem. Ale byłem pewien, wnosząc z tego, co mówił w Nizzy, że nudzi się kapitalnie w tem sam na sam ze starą matką. Niechybnie zatem powita mnie chętnie, nazbyt chętnie i zaproponuje, że mnie wprowadzi do kilku domów, w których bywa, a które, ku niesłychanej uciesze Jakóba, nazwał, tak po mieszczańsku, bardzo przyjemnemi. Nie ulega wątpliwości, że należał do nich i dom pani Muriel. Pretekst, tłómaczący mój nagły przyjazd, miałem w pogotowiu. Powiem Reému to samo, co powiedziałem Jakóbowi — że chcę spróbować klimatu mniej podniecającego od klimatu Nizzy. Stało się dokładnie, jak przewidziałem. Po pięciu minutach i po nieuniknionych okrzykach zdziwienia, Reé już proponował mi, że mnie zabierze na przejażdżkę po plaży, a z powrotem na herbatę de Vertobanne’ów.
— To ludzie tutejsi, prowadzą dom bardzo duży — nalegał. — Mają ciekawy pałacyk w dolnej części miasta i skarbiec przecudownych mebli prowensalskich. Podczas rewolucyi mieli szczęście; nie zrabowano ich. Zobaczysz pan tam całe towarzystwo tutejsze; z jakie piętnaście rodzin wszystkiego razem. Mama, która nie jest wcale nouveau jeu, utrzymuje, że to bardzo dobre towarzystwo. Co do mnie, wolę złe... Ale, kto się na gorącem sparzył... A nie zdradzisz mnie pan przed Brèves’em? Będzie tam może i mała Duvernay, o której panu mówiłem; chcą, żebym się z nią ożenił. Powiesz mi pan swoje zdanie o niej...
Ta ponowna aluzya dowiodła mi, że Jakób nie omylił się co do projektów małżeńskich przyjaciela pięknej Łucyi Tardif, ani ja co do osoby, która była celem tych projektów. Gdy usłyszałem rzucone z udaną obojętnością wyrazy: „mała Duvernay”, wstrząsnął mną znów ten sam dreszcz, który po mnie przeszedł w Nizzy, skoro otworzyła się nagle przedemną perspektywa związku między tym zubożałym pankiem a córką mojej ukochanej Antoniny. Teraz, kiedy miałem na oczach sylwetkę Eweliny, małżeństwo podobne wydało mi się wstrętniejszem jeszcze. Ale czy to możliwe? Stawiałem sobie co chwila to zapytanie, w drodze do plaży, a później do bagnisk nadmorskich i na jeden z cyplów, jakiemi się kończy półwysep Giens, naprzeciwko Porquerolles, a który się nazywa Tour-Fondue.
Spoglądałem na mego towarzysza, który palił papierosa, wciśnięty w kąt powozu. Miał rysy regularne i delikatne, na których uwydatniły się już piętna hulanek paryzkich — ale dla kogo? Dla mnie, który znałem sprawy zakulisowe jego życia. To przedwoześnie zwiędłe oblicze nie przeszkadzało mu być tem, co zwykliśmy nazywać ładnym chłopcem. Słuchałem jego mowy i przekonywałem sio, że istotnie Paryż i najpospolitsze w nim rozrywki stanowiły treść jego wszystkich myśli. — Był to łobuz i do tego łobuz nawskroś zepsuty. Powinnoby to było być mi obojętne, bo ostatecznie czem Ewelina jest dla mnie, czem była zwłaszcza w chwili owej przejażdżki? Młodą dziewczyną, której głosu nawet nie słyszałem, która przemknęła przed wzrokiem moim, jak błyskawica, po przez kraty parkowe. Gdyby ona była tylko dzieckiem swojej matki, nie doznałbym z pewnością wrażenia gwałtownego buntu na myśl o tem małżeństwie. Podobieństwo sprawiło, że podsuwałem mimowoli dawną kochankę na miejsce jej córki, że ogarniało mnie z powodu tej ostatniej potrosze to samo uczucie, jakie owładnęłoby mną z przyczyny matki. Podobieństwo? co za obłęd! podobieństwo, którego nie byłem nawet pewien. Tak często zdarza się, że w przelocie, rzutem oka, który pochwyci jedynie całość, dostrzegamy tożsamość dwóch fizyognomii, a potem poznajemy, że był to, jak się mówi pospolicie, rys familijny — rys istotnie nikły na pozór, w którym analiza rozróżnia nadewszystko sprzeczności.
Będęż miał niezwłocznie sposobność sprawdzenia, czy z córką Antoniny dzieje się tak samo? Czy zobaczę ją dziś? W miarę jak mijały godziny i po wóz nasz wracał w stronę Hyères, pragnienie ujrzenia jej pochłaniało stopniowo wszystkie moje myśli. Czy doznam znów tego wstrząśnienia, które wywołało w mem sercu takie osobliwe wzruszenie? Gdy zajechaliśmy przed pałacyk Vertobanne’ów, ten stan niepokoju dosięgnął szczytu. Kilka powozów stało przed domem. René de Montchal poznał lando hrabiny Muriel.
— Mam szczęście! — rzekł. — Ewelina Duvernay jest tutaj.
Była w istocie i narazie ją tylko widziałem w salonie, gdzie znajdowało się około piętnastu osób. Służba nie przyniosła jeszcze lamp i po pokoju, umeblowanym staroświeckiemi fotelami i szafkami z rzeźbionego orzecha, dzień zaczął rozsnuwać owe blade tony, które stanowią właściwość Południa, w porze, gdy słońce zachodzi; następuje wówczas, jakby nagle przejście od światła olśniewającego niemal do światła prawie martwego. Ta jasność bezbarwna odpowiadała aż nadto dobrze wrażeniu, za którem tu goniłem i które odnalazłem niezwłocznie, ale bardziej przejmujące, silniejsze, niż na drodze w lesie. Na szczęście, Ewelina siedziała, gdy wszedłem, w gronie dokoła kominka, utworzonem z gospodyni domu i dwóch innych pań, których nazwiska nie pamiętam, tak, że przedstawiono mnie jej od pierwszej chwili i usiadłem prawie naprzeciwko niej.
Mały de Montchal wziął krzesło i postawił je śmiało obok fotelu młodej dziewczyny. Sposób, w jaki ta gorliwość została przyjęta, dowiódł mi niezwłocznie, że ów niedorzeczny projekt małżeństwa nie ma szans powodzenia. Ewelina nie interesuje się nim wcale, to rzecz oczywista. Ale czy interesuje się kimkolwiek? Czego chce? Co czuje? Co myśli? Kim jest? W ciągu półgodzinnej wizyty nie zadawałem sobie tych pytań, które mi się nasuwają teraz. Zajęty byłem jodynie rozbieraniem szczegółów jej osoby, usiłując przytem nie tracić zbytnio wątku rozmowy. Na szczęście chuda i gadatliwa pani de Vertobanne jest pełną temperamentu Marsylianką, która chętnie sama stawia pytania i daje odpowiedzi, tak, że rozmawianie z nią ogranicza się słuchaniem lub udawaniem, że się słucha.
Mogłem tedy z całą swobodą studyować twarz młodej dziewczyny i odnajdywać w niej rysy oblicza mego widma, jak w kopii, wykonanej z pamięci odnajdujemy rysunek oryginału. Antonina, moja Antonina przynajmniej, ta, którą ja znałem, i która tyle przeżyła i przecierpiała, była bledsza. Cera jej nie miała zaróżowionego blasku, puszku młodości tej cery. Ale ta sama to krew blondynki, krew, która za lada rumieńcem rozświetla twarz całą falą głęboką i przejrzystą! Antonina miała dokoła oczu ciemne obwódki, które nie okrążają świeżych powiek Eweliny. Ale to samo to spojrzenie, te same błękitne źrenice, takie łagodne i takie nieprzeniknione zarazem, ten sam w nich wyraz pieszczoty i surowości, nadmiernej wrażliwości i silnej woli!... Antonina nie miała — nie miała już — tego śmiechu dziecięcego, szczerego. Ale te same to usta, pełne, wypukłe, ze zmarszczką w kąciku warg, zdradzającą gorycz nieświadomą, wrażliwość nieustannie powstrzymywaną i zbyt subtelną! Lica Antoniny były szczuplejsze, bardziej zapadłe, ale miała ten sam dołek, tam, na lewo, i tę samą, wyraźnie zarysowaną, linię podbródka. Ewelina ma też z matki czoło zamyślone, nos wązki, odcień włosów, kibić, ręce i nogi, i w całej postaci te nieokreślone cechy namiętności i panowania nad sobą, żądzy i powściągliwości, które stanowiły charakterystykę Antoniny.
Głos Eweliny jest nieco odmienny, donośniejszy w dźwiękach wyższych, mniej przytłumiony w niższych. Ale ten sam to sposób wydobywania go, spokojny, równy, bez żadnych niespodzianych porywów! Mieszała się do rozmowy tak mało, że nie usłyszałem od niej nic takiego, co mógłbym tutaj zanotować. Coprawda ilekroć się odezwała, słuchałem mniej jej wyrazów, niż jej głosu, takiego podobnego dźwiękiem i akcentem do tamtego, który mi mówił najsłodsze w życiu słowa. Byłbym pragnął mieć prawo pozostania sam na sam z tem dzieckiem śród owego półmroku. Uprosiłbym ją wówczas, żeby mi powtarzała bez końca pewne słowa, takie tkliwe, że na samo ich wspomnienie, omdlewa mi serce... Ona mówiłaby mi je wśród tego zmierzchu, a ja wpatrywałbym się w nią i słyszałbym, widziałbym tamtą... Słyszałem ją prawie, widziałem ją niemal w tym salonie, który zaciemniał się coraz bardziej aż do chwili, w której zapalone światło rozproszyło fantasmagoryę tej halucynacyi wstecznej. W tej samej chwili też zbliżyła się do mnie osoba pokaźnej tuszy, w której poznałem jedną z pań z parku des Cystes, i przedstawiono mnie hrabinie Muriel. Byłem taki roztropny, że rozmawiałem z nią dość długo, tak, iż, żegnając się, powiedziała mi:
— Mamy bardzo piękny ogród przy naszej willi. Możemy to przyznać, skoro nie nasza w tem zasługa... Gdyby pan zechciał go zwiedzić, zastanie nas pan zawsze prawie po śniadaniu...
— I cóż?... — zapytał mnie mały de Montchal, skoro znaleźliśmy się znów po za drzwiami pałacu Vertobanne. — Jakie wrażenie zrobiła na panu panna Duvernay? Trochę chłodna, nieprawda, ale śliczna...
— Śliczna — odparłem z jaknajbardziej udaną obojętnością. Biedny chłopak, ani się domyślał, że z powodu tego „trochę chłodna” i tej „panny”, które dowodziły, że odczuł istotnie lodowatość obejścia Eweliny, przebaczałem mu wszystko, co nagadał po południu.
Jakkolwiek spotkanie, które sprawiło, że skrzyżowały się drogi nasze nie powinno mieć jutra — bo czuję, że nie będę mógł pozostać w Hyères, to podobieństwo przyprawiłoby mnie w końcu o ból zbyt wielki — niemniej ciężko byłoby mi znieść myśl, że z tem obliczem jest dla mnie wrogo usposobiona... A jednak to tylko ptak-szyderca!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3.
Hyères, 2 lutego 1893.

...To co się mnie zdarza jest tak niesłychanie nadzwyczajnem, niespodzianką do tego stopnia nieoczekiwaną, że, chcąc w to uwierzyć, muszę zebrać wszystkie siły umysłowe i przekonywać się dowodnie, że meble pokoju hotelowego, w którym rozegrała się scena pamiętna, stoją rzeczywiście, że nie śniłem, słuchając tego, co mówił Montchal, siedzący na tym fotelu, do mnie, siedzącego na tamtym. Ale tak, wyrazy owe zostały wypowiedziane, na ten miejscu, pomiędzy temi czterema murami i przez okno moje widzę zarysowującą się w dali dzwonnicę, która się wznosi nad Costebelle. Widzę szeregi pinij, po za któremi ukrywa się willa „des Cystes.” Wszystko jest rzeczywiste, bardzo rzeczywiste, rzeczywistością, która mnie tak zbija z tropu, że jestem wprost blizki szału. Niepodobna już mieć jakiejkolwiek wątpliwości i trzeba objąć dokładnie położenie. Określają je całkowicie wyrazy, które piszę, drżąc cały: powtarzają tu wszędzie, że Ewelina mnie kocha, a sumienie mówi mi, że to jest prawdą lub że prawdą będzie, że ranie kocha lub że mnie kochać będzie.
Czyżby Ewelina mnie kochała?... Byłożby to dziełem kilku tygodni poufałości, której niebezpieczeństwa nie podejrzewałem? Co zauważyłem od pierwszego dnia, w którym ten hypnotyzm podobieństwa zaczął oddziaływać na mnie? W tem miasteczku zimowem, cieplejszem i zaciszniejszem od innych, panuje atmosfera rozleniwiająca, która odpowiada aż nadto rozkoszom duszy, jakim się poddawałem, by dojść do tego przebudzenia. Mogę sobie oddać sprawiedliwość i przyznać, że tego nie chciałem; pragnąłem tylko przeżyć nanowo w wyobraźni najbardziej opłakiwane godziny mojej młodości, a to za sprawą owego żyjącego przypomnienia urody tej, która je czarowała. Pokusa była zbyt wielka dla tego serca, które nigdy nie wyleczyło się całkowicie — zapragnęło rozjątrzyć nanowo ranę, czuć, że broczy krwią, lecz, że jednocześnie przenika do niej, wpływa balsam. Bo balsamem była ta obecność. Ukojeniem to złudzenie niewinne — ja przynajmniej byłem przekonany, że jest niewinne. — To tak, jakbym prosił żywej, żeby mi pozowała do umarłej, jakbym raczej posiadał moc magiczną ożywiania, wprawiania w ruch, wizerunku kochanki oddawna opłakiwanej. Jakże było się oprzeć temu czarowi, któremu warunki życia tutejszego, aż nadto sprzyjały? W tem towarzystwie, bardzo ograniczonem i bardzo zamkniętem, w którem niema tego kosmopolitycznego braku łączności, co w towarzystwie w Cannes i Nizzy — wszyscy się znają, odwiedzają się ciągle wzajemnie.
Od chwili, gdy przedstawiono mnie Ewelinie u Vertobanne’öw, nie minął jeden dzień, ażebym nie wpadł w ten nieokreślony stan halucynacyi połowicznej, w jaki mnie wprawiła od pierwszej chwili... Poczem powoli, nieprzeparcie, inna postać nakładała się na nią, nieuchwytna, mglista, w końcu wyraźna zupełnie. Ewelina zrobiła jaki ruch, właściwy tamtej, ruch najprostszy, naprzykład przyjmowała kwiaty w ogrodzie, a pierzchały lata, znikała miejscowość. Nie była to już Ewelina, była to Antonina, taka, do jakiej zbliżałem się na jednej z naszych schadzek po za Paryżem — miewaliśmy takie rozkoszne spotkania! — i ofiarowywałem jej fiołki, a ona wąchała je, spuszczając tak samo powieki na oczy, przyczem delikatne jej nozdrza, drgały tak samo, a białe zęby ukazywały się tak samo pod górną wargą, tak samo opuszczoną w kącikach — zupełnie tak samo!... I jakże mogłem był zdawać sobie sprawę z tego, co się — działo w chwilach takich w duszy młodej dziewczyny?
To wrażenie czegoś już widzianego, już słyszanego pochłaniało mnie, jak senne marzenia, w upojeniu morfiną, kiedy rzeczy obecne są niby rzeczy minione, rzeczy zbliżone jak rzeczy odległe. Z charakterem mniej zamkniętym, od charakteru panny Duvernay, to doszukiwanie się w niej innej osoby, byłoby prawdopodobnie niemożliwe. Ale Ewelina jest skryta, jak matka, panująca nad sobą, skupiona, czuje, „na wewnątrz“, nie zdradza się, nic nie okazuje. I dlatego to, nie umiałem w oczach jej odczytać zajęcia, jakie w niej wzbudziłem. Nie zrozumiałem tego, czego z powodu tego podobieństwa do Antoniny, powinien byłem obawiać się przynajmniej: tej samej kobiety z tą samą wrażliwością. Wielu bardzo rysami natury mojej pozostałem tym samym mężczyzną, jakim byłem, gdym znał matkę. Nieuniknionem tedy prawie było, żeby te same przyczyny wywołały te same skutki. Moje stany duszy mogły oddziałać na nią tak, jak oddziaływały na tamtą. Nie przewidziałem nawet tej możliwości, tej konieczności raczej. Drobne scenki, jak ta, którą opowiedziałem, dokądże doprowadziły mnie stopniowo?... Tak, te długie tygodnie widywania się codziennego były snem, w którym prawda zatarła się, roztopiła się dla mnie w chimerę. — Jestem zbudzony. — Co pocznę?
Gdybym to tylko ja jeden wiedział o powstaniu w niej tego uczucia! Ale wypadki wczorajsze i dzisiejsze nie pozwalają mi wątpić, że wszystkie osoby, które nas znają, Ewelinę i mnie, odgadły to, czego ja dostrzedz nie umiałem. Dla oświecenia mnie trzeba było zajścia wprost śmiesznego. I jeszcze szczęście to, doprawdy, że wpadłem na chłopca, który, pomimo wielkich wad, złego tonu, nizkich upodobań, próżności, zdolny jest do pewnych porywów i do szczerości wspaniałomyślnej. Pierwszy odgłos dzwonu dobiegł mnie wczoraj dopiero. Spotkałem właśnie hrabinę Muriel z dwiema córkami starszemi, Anną i Matyldą, i odprowadziłem je do cukierni, która jest miejscowym Rumpelmayer’em[1], w nadziei, że zastanę tam Ewelinę z młodszemi kuzynkami. Różą i Ludwiką. Ale wszystkie trzy panny poszły już do domu. Pomagam tedy hrabinie wsiadać do powozu, gdy nadchodzi pani de Montchal, matka Renégo. Zatrzymuje się z paniami Muriel, rozmawia z niemi, a mnie, na mój ukłon, odpowiada zaledwie, i to z taką jawną niechęcią, ruchem głowy takim suchym, takim wyniosłym, takim wrogim, że omal się nie zmieszałem. „Co ja jej zawiniłem?” spytałem siebie. Badałem się na punkcie tych drobnych względów, do których stare osoby, w stylu pani de Montchal, wielką przywiązują wagę. Ponieważ sumienie nic mi nie wyrzucało, przeto przestałem myśleć o tem, lecz inny drobny fakt dołączył się do powyższego i dowiódł mi, iż wrażenie moje co do zachowania się pani de Montchal, nie omyliło mnie. Nie mając nic do roboty, wszedłem do klubu. Roné de Montchal siedział, jak zwykle, przy stoliku, grając w pokera. Zbliżyłem się, aby śledzić partyę i niebawem spostrzegłem, że popełniał błąd za błędem. Znam go wszakże jako pierwszorzędnego pokerzystę, stos żetonów, spiętrzonych przed nim, świadczył o tem wymownie. René poczerwieniał silnie i całe jego zachowanie się, jego dłonie, ramiona, usta zdradzały niesłychane wzruszenie. Jakkolwiek wydało mi się to bardzo dziwnem najwidoczniej moja obecność była tego powodem. W kwadrans później nie mogłem już wątpić — usiadłem w jednym z zakątków sali i zabrałem się do czytania dzienników, a Montchal wyszedł, nie podawszy mi ręki. I on zatem miał do mnie jakąś urazę? Ale jaką?...
Poróżnienie się z Montchal’ami, matką i synem, nie mogło mieć dla mnie żadnego znaczenia, niemniej sprawa ta prześladowała mnie wczoraj wieczór i dzisiaj rano, jak rozdrażniająca zagadka. Ponieważ prowadziłem zawsze życie bardzo niezależne, przeto nie opancerzyłem się przeciw tym marnym nieporozumieniom towarzyskim, nieodłącznym od wszystkich koteryj. W tym wypadku obawiałem się zwłaszcza, ażeby pani de Montchal, która zna się bardzo dobrze z panią Muriel, nie przysłużyła mi się u niej, co utrudniłoby mi bywanie w willi, „des Cystes.“ Kto wie, czy ta nagła oziębłość nie wynikała z jakiego oszczerstwa? A zwłaszcza, czem się to działo, że René zachowywał się względem mnie zgodnie z matką?... Czy przypadkiem nie przypisywał memu wpływowi, że jego zamiary na Ewelinę tak mało miały dotąd powodzenia? Jego zamiary? Ale, czy miał je jeszcze?
Zastanawiałem się nad temi różnemi hypotezami, jadąc kłusem na niezłej wynajętej klaczy, około jedenastej rano szosą, przecinającą bagna nadmorskie. Gdy skręcałem na drogę do półwyspu Giens, ujrzałem jeźdźca wjeżdżającego w lasek pinjowy, który dzieli tę drogę od wioski Accapte. Poznałem zdaleka konia Montchal’a. Jeździliśmy od czasu mego przybycia do Hyères tylokrotnie razem, że nie mogłoby go zdziwić, gdybym się do niego przyłączył. Nie chciałem ominąć tak dobrej sposobności wyjaśnienia wrażeń z dnia poprzedniego. Dałem tedy ostrogę koniowi i wjechałem na ścieżkę między drzewami. Ponieważ moja klacz jest szybsza od jego konia, przeto dogoniłem go niebawem i przywitałem, jak zwykle, z przyjaznym wyrzutem, że nie uprzedził mnie o swej konnej przejażdżce. Odpowiedział mi tonem człowieka zakłopotanego, który nie ma żadnego słusznego powodu do zmiany postępowania względem kogoś, a który jednakże ukrywa z trudnością urazę.
Niezwłocznie prawie puścił konia krótkim galopem, chcąc widocznie uniknąć dalszej rozmowy. Moja klacz pogalopowała również i tak wjechaliśmy na polo wyścigowe. Na zakręcie, w nagłem przejściu z cienistego lasu na rozległą przestrzeń, moja klacz spostrzegła wielką, migocącą kałużę. Przelękła się, skoczyła w prawo i pchnęła zadem konia mego towarzysza. Wówczas, ze zdumieniem, które wyrwało mi dwukrotny okrzyk: „Ależ, oszalałeś pan, oszalałeś chyba!“ — ujrzałem, że Montchal podniósł szpicrutę i zaciął gwałtownie moją klacz. — Ta skoczyła znów w bok przeciwny i, zanim zdążyłem powtórzyć okrzyk raz jeszcze, Montchal spiął ostrogami swego konia, zaciął go również z całej siły i popędził w las, w kierunku plaży, galopując, jak się to mówi, na złamanie karku.
Nie usiłowałem go ścigać, przekonany, że w stanie rozdrażnienia, w jakim się znajdował i w jaki, muszę dodać, mnie wprawił, swojem niewytłómaczonem postępowaniem, mogłoby przyjść między nami do obelg czynnych. Mnie zaś, ze względu na różnicę naszego wieku, zależało na tem, aby nie dopuścić do żadnego kroku niewłaściwego, i, wjeżdżając z kolei w aleję, mówiłem sobie z gniewem, który brał górę nad doznaną przykrością; „Pojedynek z tym chłopakiem... nie, jakie to śmieszne! Ale muszę. Nie mogę przecież puścić tego płazem. Kogo tu poprosić na świadków? Jakaż głupia sprawa! Boże! jaka głupiał Czego ton nieszczęśliwy chce odemnie?...”
Po raz pierwszy uprzytomniła mi się jakaś cząstka prawdy. Napad nagłej wściekłości, w jakim widziałem Montchal’a, był najoczywiściej wybuchem namiętności, a w dwudziestym siódmym roku życia jakaż to mogła być namiętność? Kobieta stanęła między nami. Jaka kobieta, jeśli nie panna Duvernay? Przyszło mi to na myśl, lecz myliłem się co do natury urazy. Ta wściekłość nie mogła pochodzić jedynie z niepowodzenia zamiarów małżeńskich — kazała się domyślać uczucia i zazdrości, — „Ależ tak”, mówiłem sobie „zakochał się w niej, nic innego, i jest zazdrosny o mnie. Rzecz zupełnie naturalna. Nie wie nie. Ale nienaturalnem jest postępować w ten sposób i nie myśleć o skutkach. Ludzie będą szukali powodu naszej kłótni i znajdą go. Imię Eweliny zacznie obiegać z ust do ust. Trzeba przeszkodzić temu za jakąbądź cenę. Sprawa musi pozostać w zupełnej tajemnicy. Wszystko zależy od świadków. Kogo tu poprosić?...” Powtarzałem znów moją zwrotkę „Boże! jakie to głupie!...” Poczem zawnioskowałem: „Widocznie sam byłem nieostrożny. Zanadto się nią zajmowałem, nie zwracając na to uwagi, że jemu na niej zależało więcej, niż przypuszczałem, i że nas obserwował...”
Do wyrzutów sumienia, że przez nierozwagę dałem powód do awantury kompromitującej młodą pannę — i jaką pannę! — przyłączyła się wnet pewna obawa. Niech się sprawa rozniesie, niech zaczną tylko o niej mówić, a skończy się rozkoszna ścisłość stosunków, jaka zapanowała w ciągu ostatnich tygodni. Pani Muriel już na nią nie pozwoli. Powróciłem tedy głęboko zadumany, i, zamknąwszy się po śniadaniu w moim pokoju, gdzie piszę w tej chwili pamiętnik tego małego dramatu, zacząłem rozważać dokładnie szczegóły położenia, przed powzięciem postanowienia nieodwołalnego. Medytowałem właśnie nad trudną sprawą wyboru świadków, gdy odźwierny hotelowy przyniósł mi kartę, na której wyczytałem ze zdumieniem niesłychanem nazwisko Renégo de Montchal’a. Tym razem doznałem niezwykłej ulgi, W chwilę później mój napastnik wchodził, bardzo wzburzony jeszcze, bardzo zdenerwowany, ale z wyrazem męzkości na silnie zaczerwienionej twarzy, którego dotąd u niego nie widziałem.
— Nie spodziewał się pan mnie, prawda? — rzekł. — Ale zależało mi na tem, ażeby się widzieć z panem, zanim mi pan przyślesz swoich sekundantów, bo chciałbym, ażeby wszystko załatwiło się, jeśli to możliwe, między panem a mną... Nie byłem panem moich nerwów dziś rano i wyrażam żal z tego powodu, gotów jednak jestem dać panu inną satysfakcyę, jeśli tego zażądasz...
— Podaj mi pan rękę — odparłem, wyciągając dłoń do niego; — przypuśćmy, że to skok mojej klaczy był przyczyną wszystkiego. Skoroś pan przyszedł, sprawa skończona. Mówmy o czem innem...
— Nie — odpowiedział, uścisnąwszy mi dłoń, ale gorączkowo — mówmy o tem. Moje przyjście do pana daje mi do tego prawo. Krok ten kosztował mnie, nie ukrywam, i kosztuje jeszcze bardzo dużo. Moja matka, która jest uosobieniem honoru, powiedziała mi, że powinienem tak postąpić, aby z naszego powodu ludzie nie zaczęli wymieniać żadnego nazwiska... Panie Malclerc, jak pan widzisz, zachowuję się względem pana z całą szczerością; dlaczego pan nie był równie szczerym ze mną?
— Ja nie byłem szczerym z panem? — spytałem.
Jakkolwiek nie wymienił Eweliny Duvernay, aluzya była dla mnie najzupełniej jasna i niemniej jasną różnica między jego uczuciami obecnemi, a temi, jakie żywił przed mojem przybyciem. Nie omyliłem się na jednym punkcie: zrazu widział w Ewelinie tylko dobrą partyę, lecz stopniowo uległ jej urokowi, może widząc, że ja się nią zajmuję. Tem tłómaczyła się jego antypatya, jego napad złości i wizyta u mnie. Uspokoiwszy się po tej waryackiej napaści, ocenił jej skutki tak samo jak ja. Chciał im zapobiedz i jednocześnie, prawdopodobnie za radą matki, dowiedzieć się, jakie są właściwie moje zamiary. Jakkolwiek rozmowa taka była mi bardzo przykrą, niemniej nie mogłem się od niej uchylić w danych okolicznościach. Chcąc zatem przynajmniej skończyć ją jaknajprędzej, dodałem:
— Pytaj ranie pan, proszę; to sposób najprostszy, który panu wnet wykaże, iż zaszło między nami tylko nieporozumienie...
— Przypominasz pan sobie — mówił Montchal — że, gdyś tu przyjechał, wspominałem ci o projekcie małżeńskim ułożonym dla mnie przez matkę?... Wahałem się bardzo, ale projekt niemniej istniał. Zwierzyłem się panu z tych zamiarów. Powiedziałem nazwisko panny, o którą chodzi... — Urwał, poczem z goryczą mówił dalej: Czy zatem, gdy sam zacząłeś się pan nią zajmować, nie powinien byłeś mnie uprzedzić? Czy to się godzi, według pana, być przezemnie przedstawionym, i działać przeciw mnie skrycie?... Gdybyś mi pan był powiedział lojalnie, po przyjacielsku, że chcesz się także o nią starać, wiedziałbym jak postąpić i nie miałbym do pana urazy. A tak miałem do pana żal za to milczenie i, jeżeli mam być zupełnie szczery, mam go jeszcze.
— I miałbyś pan najzupełniejszą słuszność — odparłem — gdyby tak było w istocie. Ale tak nie jest. Wszystko to zaszło w pańskiej wyobraźni. Mogę panu tylko powiedzieć, że panna Duvernay jest dla mnie prześliczna; że patrzę na nią, rozmawiam z nią z wielką przyjemnością, ale nie miałem nigdy i nie mam zamiaru z nią się żenić...
— A więc dlaczego rozkochałeś ją pan w sobie? — zawołał Montchal, tonem prawdziwego bólu.
— Ja? — krzyknąłem — ja ją rozkochałem?...
— O! wiesz pan dobrze o tom — odpowiedział — i wszyscy w Hyères zauważyli to tak samo jak ja. Nie trzeba zresztą być na to wielkim obserwatorem. Od czasu puna pobytu tutaj zmieniła się zupełnie. Była wesoła i rozmowna; stała się zamyślona i milcząca... Nie była nigdy poufała w obejściu; stała się powściągliwsza jeszcze i niedostępniejsza... Gdy pan masz przyjść gdziekolwiek i spóźniasz się, widocznem jest, że czeka i cierpi... Przychodzisz pan, ona niema spokoju dopóki nie siedzi obok pana... Wypowiadasz jakąś myśl wobec niej, przyswaja ją sobie niezwłocznie... W tych dniach... dlaczegóż nie miałbym powiedzieć tego panu?... przyszła do nas z ciotką. Rozmowa skierowała się na panu, u ja zacząłem pana krytykować. Nie dziw się pan... miałem serce wezbrane takim żalem do pana. Jak ona pana broniła, jak się uniosła, ona, zazwyczaj taka łagodna! Naraz spostrzegła się samu, że się zdradza. Umilkła nagle i cala krew nabiegła jej do twarzy. Gdybyś ją pan był widział rumieniącą się w ten sposób, nie powiedziałbyś, żeś jej nie rozkochał...
I mówił dalej, wyrzucając istotnie z serca falę wezbranej goryczy, a w miarę jak wyliczał objawy, które spostrzegał, sceny, które jątrzyły jego zazdrość, każdy wyraz budził w mej duszy obrazy przekształcające się nagle na tyleż dowodów niezbitych; a ja zaledwie je zauważyłem pijany, od przybycia tutaj, hypnotyzmem wspomnień. Stanęła mi przed oczyma Ewelina roześmiana, taka, jaką widziałem pierwszego wieczora, i Ewelina inna, ta, z którą przechadzałem się, choćby onegdaj: zamyślona, z głębokiem spojrzeniem błękitnych oczu, z zadumą, osiadłą w zagięciu ust. Czy podobna, żebym ja był przyczyną tej przemiany nieświadomego dziecka na kobietę? Przypomniałem sobie, że w istocie niejednokrotnie, spóźniwszy się na niektóre z tych pół-schadzek, jakie wyznaczają sobie ciągle ludzie widujący się prawie codziennie, zastawałem Ewelinę zdenerwowaną.
W ubiegłym tygodniu naprzykład, umówiliśmy się z jej ciotką, że zwiedzimy razem ruiny rzymskie Pomponiany, u wejścia do lasów Costebelle, nad brzegiem morza. Zegarek mój spóźniał się, nie zdążyłem tedy już wstąpić po panie do willi „des Cystes”, poszedłem prosto do ruin. Ewelina, widząc mnie wychodzącego nagle z parowu, przeraziła się tak silnie, że mnie to uderzyło. Jakkolwiek nie mam najmniejszego powołania do rzemiosła cicerona, nie wiem dlaczego, zwiedzając owe ruiny, zacząłem opowiadać o Rzymie i dzielić się wspomnieniami z podróży po Włoszech. Istotnie Ewelina słuchała mnie z zajęciem niezwykłem. Narazie wszystkie te wskazówki przeszły dla mnie niepostrzeżenie. Przy Ewelinie myślałem zawsze o innej. Nie ją w niej widziałem. Po raz pierwszy uświadomiło mi się brutalnie to, o czem nie powinienem był nigdy zapominać; że istota, za której pośrednictwem dopuszczałem się tej gry wywoływania widma, była istotą żywą, mającą swoją własną indywidualność. Chciałem widzieć w niej tylko portret, przy którym mógłbym marzyć o ukochanej zmarłej, a tymczasem to był portret czujący, portret cierpiący. Ogarnęło mnie przerażenie wobec tego co się przedemną odsłaniało, a czego nie umiałem sam rozpoznać. Zapanowałem nad sobą jednak, chcąc odpowiedzieć tak, by zakończyć rozmowę, która powiedziała mi już wszystko i poruszała mnie do głębi.
— Mój kochany René, nic mogę doprawdy przyjść do siebie ze zdumienia. Na szczęście wszystko to dzieje się w twojej wyobraźni, powtarzam to panu raz jeszcze... Rzeczywistemi są tylko plotki towarzystwa tutejszego i te muszą ustać... Dla mnie wynikają z tej rozmowy dwie rzeczy: pierwsza, że pan postąpiłeś jak prawdziwy dżentelmen, nie chcąc dawać powodu nowego do plotek, za co pana bardzo szanuję... Druga, że odtąd będę ostrożniejszy w stosunkach z panną Duvernay.
Montchal niecierpliwie potrząsnął głową. Ten chłopak, taki lekkomyślny, taki gminny w obejściu i mowie, miał w tej chwili prawdziwie szlachetny wyraz twarzy, pod wpływem widocznego uczucia, jakie nim owładnęło. Bezinteresowność kroku, do którego zniewoliło go to uczucie, nadawała mu niemal powagę.
— Moja wyobraźnia nie gra tu żadnej roli — rzekł. — To rzecz poważna, bardzo poważna. Jeśli pan istotnie nie chcesz się żenić z panną Duvernay, wyjedź z Hyères, powinieneś wyjechać — i powtórzył: — Powinieneś!...

Hyères, 3 lutego.

...Powinieneś! Powinieneś! Tak jest! powinienem i to z innego jeszcze względu, niż przytoczony przez tego zacnego chłopca, takiego uczciwego, takiego naiwnego jeszcze w tem, co bierze za doświadczenie. Tak powinienem wyjechać. Bo to prawda, że Ewelina mnie kocha. Wiem. Widziałem. Nie mogę już wątpić, jak nie mogę wątpić o własnem istnieniu. I stała się rzecz szalona, rzecz straszna... ach! czy będę miał odwagę wypisać ją tutaj?... Dlaczegożby nie, skoro postanowiłem nie uledz? To potworne, ale i ja ją kocham!
Kocham ją? Jak? Jaką namiętnością, niepojętą dla mego własnego serca, w której teraźniejszość zlewa się z przeszłością? Jakiem uczuciem zawikłanem, w którem wspomnienie tego, czego doznawałem niegdyś, miesza się z niepozbawionem goryczy i gwałtownem pragnieniem doznania tych wrażeń ponownie? Jaki cud nieświadomości sprawił, że nie dostrzegłem przepaści, w jaką się staczałem? Za sprawą jakiego obłędu mniemałem, że wdałem się w grę, którą przerwę dowolnie, gdy tymczasem z każdym dniem, z każdą godziną ogarniał mnie szał głębszy? Czy ocknęło się we mnie drganie dawnych pieszczot, gdy tak hypnotyzowałem się szukaniem w jej rysach obrazu rysów innych, połączonych dla mnie z uniesieniami, jakich nigdy nie zaznałem ani przedtem, ani potem? Czy to tamte pocałunki, otrzymywane z ust takich do tych ust podobnych, palą jeszcze moje wargi swoją słodyczą? Nie wiem. Nie wiem. Ale to wiem dobrze, iż wielka fala wewnętrzna zaczęła nanowo unosić mnie i mną miotać; że to dziecko, które miało być tylko ukojeniem nostalgii, w które miałem się tylko wpatrywać jak w marzenie, wsączyło znów w żyły moje jad gryzący.
Wiem, że opuścić ją, uciec z tego miasta, gdzie oddycha, od tych dróg, gdzie mogę ją spotkać, jest mi w tej chwili bólem strasznym. To powrót już nie do melancholii samotności, ale do rozpaczy. I wiem także, iżem tak uczynić powinien. Bo byłem kochankiem jej matki... Byłem. Jestem nim jeszcze, po latach siedmiu, w myśli, w żalu, w najgłębszej istocie ciała mego. Gorączka, co mną owładnęła z niepokonanym żarem, to nie nowa choroba, która się zaczyna, to stara, która ciągnie się dalej. Ja pożądam umarłej w żywej... Nie. Nie chcę, nie powinienem trwać do końca w tym obłędzie. Kochać jednaką miłością matkę i córkę, to zbrodnia, i taka nadto, która ma nazwę: to kazirodztwo. Nie. Nie. Nie. Ja jej nie popełnię.
Dla wyleczenia się, muszę się oddalić, mieć odwagę i nie widzieć jej już więcej. Teraz, skoro wszelka dwuznaczność jest rozproszona, ze spojrzeń jej, z ruchów, z dźwięku głosu, z samej obecności, jak niegdyś od tamtej, idzie siła wszechmocna, która unicestwia moją wolę. Myśl, że mogę czuć się kochanym tak, jak się czułem kochanym przed laty dziesięciu, z tą samą tkliwością przez tę samą kobietę, przyprawia mnie o zawrót głowy, który popchnąłby mnie do najgorszych szaleństw, doprowadziłby do pochwycenia jej w ramiona, całowania jej oczu, ust, tulenia namiętnie do serca, gdyby nie była ową istotą, mimo wszystko, świętą, mocą swojej niewinności; młodą dziewczyną. Młodą dziewczyną, duszą przeczystą, która ma całe życie przed sobą, a której los cały można złamać jednem słowem; duszą bez obrony, którą podchodzić, wstydem jest i podłością! Już to, co uczyniłem dzisiaj, jest niemałem przestępstwem!...
Na skutek rozmowy onegdajszej, zastanawiałem się poważnie, długo i, z silnym zamiarem wykonania, powziąłem postanowienie, jakie nakazuje rozwaga i honor. Niepodobna mi było jednak postąpić jak zamierzyłem. Powiedziałem sobie: „Gdyby nawet Montchal powtórzył mi tylko plotki, szerzone w salonach powinienbym wyjechać przez delikatność i dla uchronienia dobrej sławy tego dziecka od wszelkiej potwarzy; a jeśli to nie są jedynie plotki, jeśli ona zaczęła mną się zajmować, obowiązek wyjazdu jest jeszcze nieodzowniejszy...” Te „jeśli” nie były szczere. Wiedziałem tak dobrze, że Montchal powiedział prawdę. Jjego odkrycie wniosło odrazu jasność do mojej duszy. A czyż nie był też odkryciem, i niemniej niezaprzeczonem, ten żar, jakim pewność, że jestem kochany, rozpalała całą krew moją, ta wskrzeszona nagle żywotność, ta radość, którą nawet w przerażeniu mojem, byłem przepełniony? Ale do tej drugiej prawdy, do prawdy o mojem własnem sercu, dzisiaj dopiero śmiem przyznać się przed sobą. Wczoraj stosowałem się do niej w tem, co dotyczyło Eweliny. Powiedziałem sobie jeszcze: „Chcąc, żeby ten wyjazd był skuteczny w obu wypadkach, żeby położyć odrazu koniec i pewnym plotkom i możliwym uczuciom, trzeba mieć odwagę i wyjechać, nie zobaczywszy jej już więcej. To tak łatwo! Wymówię się nagłem wezwaniem do Nizzy. Poślę ciotce bilecik z przeprosinami, że nie mogłem się pożegnać, Z Nizzy pisać nie będę. Za miesiąc wszyscy w Hyères zapomną o mnie, i ona także”.
Po walce wewnętrznej oczywistość obowiązku wzięła górę. Pogodziłem się z postanowieniem wyjazdu bez pożegnania. Kazałem lokajowi spakować kufry, zażądałem rachunku w hotelu, uregulowałem inne zaległości. Te drobne zaczątki przyśpieszonego wykonywania stanowią ucieczkę woli, która wie o sobie, że nie jest niezachwianą. Dziś rano odchodził pociąg błyskawiczny. Powiedziałem lokajowi, że nim wyjedziemy... Nie wyjechaliśmy i dziś o drugiej, to jest w chwili kiedy byłem zupełnie pewny, że zastanę Ewelinę, zadzwoniłem do kraty willi „des Cystes”. Pani Muriel i panny były w domu. Od pierwszych kroków w alei powróciło mi przejmujące, jak rzeczywistość, wspomnienie pierwszej schadzki z moją kochanką w „ Jardin des Plantes.” Ogarnęła mnie ta sama gorączka nerwowa, co wówczas, tak samo skupiło się całe życie moje w pragnieniu jej obecności, serce biło mi tak samo, uderzeniami krótkiemi i przyśpieszonemi, tak samo dławiło mnie w gardle, jakgdyby mi je ręka jakaś ścisnęła. Ta tożsamość wrażeń dawnych i dzisiejszych, powinna była wygnać mnie z tego miejsca. A tymczasem wprost przeciwnie, czarowała mnie, nęciła, przyciągała. Tam to, w owej chwili, zrozumiałem jaka świętokradzka robota „podsuwania“ dokonywała się w mojem sercu, i do czego właściwie zmierzałem — nie cofnąłem się jednak! W wielkim salonie, do którego wprowadził mnie lokaj, nie było nikogo. Zapukał tedy do drzwi pokoju hrabiny, poczem nie otrzymując odpowiedzi, powiedział mi, że jest pewnie w ogrodzie, i że pójdzie mnie zaanonsować. Pozostałem zatem sam w salonie, gdzie wszystko mówiło mi o Ewelinie, wpatrzony w miejsce, gdzie ona siada zazwyczaj, a myśl, że nie usiądę tam już nigdy przy niej, przejęła mnie nagle dotkliwym bólem. I bólem przejął mnie również przecudny widnokręg, roztaczający się po za oknami, i krajobraz z zielonemi pinjami, z szafirowem morzem i fiołkowemi wyspami, na którego tle nie ujrzę już odcinającej się czystej linii jej profilu! Oparłem czoło o szyby, chcąc ochłodzić palącą mnie gorączkę, i patrzyłem na wierzchołki drzew, drżące pod obłokami, na fale morskie w dali, wyrzucające pianę na płaszczyznę nadbrzeżną, na statek, sunący wzdłuż skał Mèdes; i oto nagle moje oczy spuszczone ujrzały tę, za której sprawą ten błogosławiony zakątek natury stał mi się taki drogi.
Ewelina szła zwolna jedną z alei, prowadzących do domu. Miała ten sam kapelusz ogrodowy, który nosiła, gdy mi się ukazała po raz pierwszy, a którego giętkie skrzydła, poruszały się w takt jej chodu i rzucały cień ruchomy na jej twarz; wydało mi się, że ta twarz wyrażała znużenie i że zeszczuplała nieco przez te trzy dni com jej nie widział. Ewelina trzymała w ręku koszyk pełen róż, bladoróżowych, zupełnie tego odcienia co jej cera. które, świeżo ścięte, leżały bezładnie wśród własnych liści. Jaka ona była ładna! taka smukła w sukni z serży szafirowej, która uwydatniała silniej jeszcze płowe odblaski jej przepysznych włosów! Głowę miała spuszczoną. Kierowany nagłym popędem zapukałem dwukrotnie w szybę, chcąc, aby Ewelina głowę podniosła i spojrzała na mnie. Tak się też stało; — spostrzegła mnie i uśmiech rozchylił jej usta, blask roziskrzył źrenic?. Ach! gdybym miał najlżejszą wątpliwość co do słuszności wieszczych, natchnionych przez zazdrość, twierdzeń Montchal’a, zatarłaby się w chwili, gdym się spotkał z tym uśmiechem i z tem spojrzeniem... Jakże ono jasno, bez zalotności, bez kłamstwa, bez nieufności, wyrażały radość, którą moja obecność przejmowała tę śliczną istotę! A ja, jak zupełnie zapomniałem o wszystkich rozumowaniach wczorajszych i dzisiejszych! Była dla mnie w tej chwili taka rozkoszna, to rozrzewnione powitanie takie było podobne do powitania, z jakiem spotykałem się niegdyś, za dni dawnego szczęścia, że przestałem się zastanawiać. Sposobność rozmawiania z nią sam na sam przez kilka minut była zbyt kusząca, — uległem. Zbiegłem ze schodów i stanąłem przy niej.
— Ciocia jest tu gdzieś niedaleko... — rzekła, skoro tylko zamieniliśmy pierwsze banalne frazesy. Widziałem, i to wrażenie wzmogło jeszcze ogarniający mnie rozkoszny niepokój, że była bardzo wzruszona, iż ją tak zaskoczyłem i niepewnym głosem wypowiedziała te wyrazy, jakby szukając w nich obrony.
— Służba już jej szuka — przerwałem — ale dostrzegłem panią i zeszedłem do ogrodu. Tak mało mam sposobności rozmawiania z panią bez świadków!...
Słuchałem siebie, mówiąc te słowa zupełnie przeciwne tym, które powinienem był wypowiedzieć. Honor mój potępił je w tejże samej chwili. Ale stała przedemną i, dla ukrycia zmieszania, układała wolną ręką róże w koszyku; a jej spuszczone powieki tak mi przypominały wyraz twarzy tamtej, zupełnie ten sam, że to podobieństwo musiało się zakończyć wybuchem tkliwości, jak wówczas, trzeba mi tego było poprostu, za jakąbądź cenę.
— Niech mi pani da jedną różę — prosiłem, a nigdy jeszcze nie mówiłem do niej tak wyraźnie — zachowam ją na pamiątkę tego pięknego dnia i przyjemności, jakiej doznałem na widok pani, idącej, bez towarzystwa, tą aleją...
Widziałem jak powieki jej, ciągle spuszczone, zaczęły trzepotać nerwowo, jak ręka jej drżała zlekka, wyjmując z koszyka różę, którą mi podała w milczeniu, jakgdyby nie chciała zrozumieć tego, co było zbyt wyraźne w moich słowach. Spojrzała jednak na mnie źrenicami, w których wyczytałem błaganie, żeby więcej tak nie mówić, i rzekła, zwracając odrazu rozmowę na ton zwykły:
— Dlaczego pan nie przyszedł wczoraj? Wszak ciocia prosiła pana...
— Miałem przykrość — odparłem — wielką przykrość... — Umyślny chłód jej obejścia w tych krótkich chwilach, ostatnich może, jakie spędzaliśmy razem, zachwycał mnie i gniewał zarazem. Byłem pewien, że, żaląc się, choćby trochę tylko, wyprowadzę ją z tej postawy. Jakoż twarz jej zwróciła się ku mnie z wyrazem szczerego zaniepokojenia. Ach! widziałem, czułem, że czuje! czułem, że mnie kocha! I to wrażenie odmładzało mnie o tyle lat, że, chcąc zdwoić jego siłę i przedłużyć je, powiedziałem jej jeszcze, szalony: — Tak, otrzymałem niedobry list od jednego z moich przyjaciół, który jest chory i sam w Nizzy... Jadę więc do niego... jutro.
— Pan wyjeżdża?... — zapytała głosem, którego drżenia pokonać nie mogła. Gdyby mi przysięgała, że mnie kocha, przysięga nie dorównałaby wyznaniu, zawartemu w tym stłumionym okrzyku, w którym odezwało się przyśpieszone nagle bicie jej młodego serca. Wielkie liście palmowe, tworzące sklepienie nad naszemi głowami, trącały o siebie wolno, spokojnie. Słońce, prześlizgując się po przez tę zieleń, tkało u stóp naszych ruchomą koronkę ze światła i cieni. Znajdowałem się w jednym z tych stanów oszołomienia, jakiego nie zaznałem od lat młodzieńczych, kiedy dla wrażenia chwili, która mija, której już niema, człowiek postawiłby bez wahania całe życie na jedną kartę.
— Tak, wyjeżdżam — ciągnąłem dalej — i przyszedłem panią pożegnań...
— A kiedy pan wróci? — pytała.
— Nigdy — odpowiedziałem — chyba, że...
— Chyba, że?... — powtórzyła.
Biedne dziecko czuło, aż nadto dobrze, iż będę jej znów mówił rzeczy, których słuchać nie powinno. A ja czułem, że słuchać mnie nie chciała i nie mogła. Powiedziałem jednak:
— Chyba, że pani tego zażąda, że mi pani wrócić rozkaże.
I jednocześnie moja ręka chwyciła jej dłoń i przyciągnąłem ją do siebie. Wyrwała się, drgnąwszy konwulsyjnie. Wyciągnęła rękę i oparła się o pień drzewa, bo drżała tak silnie, że koszyk upadł na ziemię. Różo rozsypały się u jej stóp, na piasku, i w tejże samej chwili usłyszeliśmy głos hrabiny Muriel, wołający z sąsiedniej alei. Ewelina oprzytomniała. Purpurowa fala oblała jej twarz. Odpowiedziała: „Jestem tutaj, ciociu...” Poczem, nie patrząc na mnie, zaczęła zbierać róże, by ukryć zmieszanie. Nie śmiałem jej pomagać. Stałem przy niej, nieprzytomny ze wzruszenia. Gdy skończyła, podniosła oczy na mnie, te kochane, błękitne oczy, w których wyczytałem tyle lojalności, wstydliwości i ani cienia wyrzutu, i rzekła:
— Dlaczego pan był taki ze mną?... To nie dobrze. Jednej osoby tylko powinien pan był tutaj prosić o prawo powrotu, mojej ciotki...
A ta ciotka w chwili, gdy słodkie dziecko mówiło do mnie w ten sposób, była na końcu alei i uśmiechała się do nas pobłażliwym uśmiechem, jaki mają starsze kobiety dla ujmującego wybiegu dwojga zakochanych w przededniu zaręczyn. Gdy powiedziałem jej, że przyszedłem się pożegnać, w oczach jej odbiło się szczere zdziwienie. Spojrzała na Ewelinę. Spojrzała na mnie. Widziałem wyraźnie na jej ustach zapytanie, zadano przez siostrzenicę: „A kiedy pan wróci?...” Nie wypowiedziała go jednak, a karygodne szaleństwo mego postępowania ukazało mi się z całą jasnością, za sprawą odzyskanego nagle zdrowego rozsądku. Wczorajsze Słowa Renégo de Montchal’a zadźwięczały mi nagle w uszach: „Jeśli pan nie chcesz żenić się z panią Duvernay, opuść Hyères, powinieneś...” Ożenić się z nią?... Nieszczęśliwy, ty tego uczynić nie możesz, ty nie możesz popełnić kazirodztwa... A więc, co znaczy twoja dzisiejsza wizyta, twoje obejście, twoja mowa?... Nieszczęśliwy! nieszczęśliwy!... Niechajże ta zbrodnicza słabość będzie przynajmniej ostatnią, Daję sobie słowo honoru, że wyjadę jutro pierwszym rannym pociągiem do Nizzy, nie powróciwszy już do willi „des Cystes..” Tym razem słowa dotrzymam. Boże! Jakże to będzie ciężko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4.
Nizza, 26 lutego.

...Jaki ja byłem szalony, wierząc, że mógłbym znieść zrzeczenie się tego, co było szczęściem mojej młodości, a co cudem odnalazłem właśnie w chwili, gdy ta młodość się kończy, gdy dobiegam wieku oschłości wewnętrznej i ostatecznych abdykacyj, że zdławię serce, gdy nanowo zaczyna drgać życiem, krwawić, wezbrane taką pełnią pragnień, tuką siłą wrażliwości, do jakiej nie sądziłem się już zdolny! I dlaczego? Dlaczego? Jakiemiż niewolnikami przesądów: pozostają ludzie najwolniejsi, ci, którzy zawsze walczyli z sobą przeciw niewolnictwu opinii! Tak, dlaczego opuściłem to spokojne miasteczko Hyères, gdzie moje biedne, starzejące się serce rozgrzało się i odmłodziło? Dlaczego porzuciłem to przecudne dziecko, które mnie kochało, które mnie kocha, które widzę ciągle opierające się jedną ręką o drzewo, gdy chciałam je przyciągnąć do siebie, i wypuszczające z drugiej koszyk, zkąd potoczyły się róże? Czeka na mnie, woła mnie cichutko i rozpacza. Dlaczego przyjechałem tutaj cierpieć i ją o cierpienie przyprawiać; męczyć się życiem fałszywych rozrywek, fałszywych sympatyj, fałszywych nienawiści, tu, gdzie spędziłem już tyle godzin niedoli?
Mogłem znosić to życie, gdy mówiłem sobie, trawiony żalem za Antoniną: „Mniejsza o to gdzie i jak żyję, skoro wiem, że jej nie odnajdę...” Ale odnalazłem ją. Jest blizko mnie. Pragnie mnie. Kocha mnie. I to boskie wzruszenie, jakiego doznaję przy niej, poświęcam dla czego? Dla najpospolitszego, najmniej usprawiedliwionego przesądu. Co się stało z odwagą mojej własnej uczuciowości, którą, mając lat dwadzieścia, obrałem sobie za religię, gdy wchodziłem w świat, postanowiwszy niezachwianie radować się swojemi radościami, cierpieć swojemi cierpieniami, chcieć moją wolą, żyć swojem życiem? Kochałem, kocham matkę, och! namiętnie, głęboko! Kocham córkę. Kocham je obie, jedną umarłą, drugą żywą. Tu jest cała prawda mego serca. Reszta to kłamstwo... Ale nie kocha córki ten, kto poprzednio kochał matkę!... A to dlaczego? Jeśli tak czuję, takiem jest moje uczucie. A logika uczucia tego wymaga, żebym szedł do końca i żebym zdeptał skrupuł, który ma jedną tylko — ach, jaką podłą! — przyczynę: myśl, co powiedzianoby o mnie, gdyby tajemnica stała się wiadomą. Tak, ale kto? To stado dusz konwencyonalnych, to kobiety i ci mężczyźni, którzy słowami potępią kochanka, ożenionego z córką kochanki, i którzy cisnąć się będą na jego przyjęcia, jeżeli jest bardzo bogaty. Kto jeszcze? To dusze zimne, które namiętność przeraża, które boją się jej żaru, jej gorączki, jej uniesień. Ależ ten żar, ta gorączka, te uniesienia są wszystkiem, czego pragnąłem, za czem tęskniłem — i ja waham się jeszcze!
Gdybym był znał i kochał Antoninę, młodziutką, mającą tyle lat, co Ewelina dziś, gdybyśmy byli rozłączeni przez lat dziesięć i gdybym ją odnalazł teraz w tym wieku, jaką była podczas upajających godzin na avenue de Saxe, czy miałbym wyrzuty sumienia, zbliżając się do niej? Czyż nie ukląkłbym z uniesieniem przed nią i nie ujął jej dłoni, jak dawniej, i nie złożył głowy na jej kolanach, mówiąc: „Dzięki, żeś powróciła?...” Jakichże pierwiastków z moich dawnych uczuć wypierałbym się wobec moich uczuć obecnych, skoro przyniósłbym w dani to samo serce tej samej kobiecie? Co byłoby występnego w tym powrocie do dawnego szczęściu? Nic — i takie jest, ściśle, dokładnie, położenie obecne.
Gdy mówię, że je kocham obie, kłamię. Kocham tylko jedną, bo one obie stanowią jedną tylko. Czyż mogę je rozróżnić w mojej myśli, w mojej tkliwości, w mojem pragnieniu? Czyż mam dla jednej jedno uczucie, a dla drugiej inne? Jedyną różnicę stanowi fakt, że między Antoniną a mną istniało to, wobec czego miłość nawet jest bezbronna: czas. Czas nas rozłączał, w przeszłości i w przyszłości, skoro ona żyła, czuła, cierpiała przedemną i obawiała się tak strasznie, żebym nie widział, jak się starzeć będzie. Ewelina, to Antonina bez przeszłości, Antonina z całą młodością przed sobą, gotowa kochać i być kochaną. Ach! gdyby „biedna Antka” żyła jeszcze, gdyby zaczęła się starzeć i widziała, że złota włosów jej, które tylokrotnie rozplątywałem, a które pobielały, szukam we włosach córki, jej oczów błękitnych, w których tonąłem cały, w świeżych źrenicach córki, jej zadumanego uśmiechu w uśmiechu córki i gdyby zazdrość szarpnęła jej sercem, do którego z taką pieszczotą tuliłem własne, wówczas podłością byłoby zadawać jej takie katusze, Ale nie. Za dobrze znałem i ją i całą wspaniałomyślność jej tkliwości, całą nieskończoność jej poświęcenia. Gdyby widziała, że zakochałem się w Ewelinie, słyszę, jak powiedziałaby mi tym głosem, którym mówiła do mnie w godzinach najwznioślejszych: „Ty mnie w niej kochasz. Nie dręcz się wyrzutami. Poddaj się temu uniesieniu. Ty mnie pozostaniesz wierny. Kochaj ją, dając ci ją, zawsze jeszcze siebie ci oddaję. Jest młoda. Będziesz dłużej kochał mnie w niej...”
Tak, Antonina mówiłaby tak do mnie. Mówi tak do mnie. I znów mam niepokonane wrażenie, że to ona chciała tego spotkania, że jest przy mnie, niewidzialna i obecna, że mnie popycha, wpływem tajemniczym i dobroczynnym, że mi szepce: „Idź...” Walka skończona. Usiłowałem uczciwie oprzeć się temu wezwaniu, mojemu widmu, które odżyło i które uśmiecha się do mnie, wyciąga do mnie ręce, niosąc mi w dani swoje życie — życie samo. Komu zrobię krzywdę, jeśli je wezmę? Komu co zabiorę w dniu, w którym ożenię się z Eweliną, jeżeli się z nią ożenię? Jestem tym, którego jej trzeba, jak ona jest mnie potrzebna. Gorąca moja miłość dla tamtej — posłuży mi do tego, że będę tę kochał lepiej, będę lepiej wiedział, jak oszczędzać jej płochliwą wrażliwość... Byleby mi tylko przebaczyła ten odjazd, byleby, gdy powrócę, nie kochała mniej, niż w tej niezapomnianej chwili, kiedy posypały się jej róże; byleby... Będę wiedział to wszystko jutro, jeśli zechcę! Jutro, w niespełna dwadzieścia cztery godziny, mogę znów iść białą drogą z Costebelle, pomiędzy kapliczkumi, strojnemi w kwiaty; mogę jutro znów ujrzeć pinje z Alepu, drzewa oliwkowe, bramę willi „des Cystes, ” pośród pnących się roślin, aleję pod palmami; widzieć znów dom, ją, ją samą, jutro, jeśli zechcę!

Nizza, 27 lutego.

...Chcę: Postanowienie powzięte. Godzina siódma rano. Piszę to, czekając na powóz, który mnie odwiezie na dworzec. Pociąg odchodzi o ósmej. O pół do dwunastej będę w Paulinie, o dwunastej w Hyeres. O pierwszej zobaczę ją. Za kilka dni mogę być jej narzeczonym... O, widmo moje, niechaj mi dozwolonem będzie wywołać cię istotnie i błagać cię, byś wypowiedziało materyalnie te słowa, których cichy odgłos słyszę w sercu: „Kochaj ją! Kochaj nas!...” Och, boję się!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





  1. Znana cukiernia w Nizzy, Mentonie, Monaco.
    (Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.