<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
SPOWIEDŹ.
Dalsze urywki z dziennika Malelerc’a.
I.
Promontogno, 24 sierpnia 1893.

...Zatrzymaliśmy się tu na dni kilka, w połowie drogi między Engadiną i Włochami — temi rozkosznemi Włochami, do których z taką radością jechałem z Eweliną, gdzie dawniej tak pragnąłem żyć, niczem nie krępowany, z Antoniną!... Jakie smutki czekają mnie tam teraz? Jakie zawody? Jakie napady tej idée fixe, która zaczęła mnie prześladować? Co napiszę w tym dzienniku, do którego wracam, szukając po takiem długiem milczeniu ulgi w rozmowie z sobą samym, jak dawniej, w innych godzinach? Wówczas byłem wolny, bez tej świadomości, że serce tkliwe, oddane śledzi każdy mój ruch. Wówczas mogłem puścić wodze cierpieniu własnemu, nie słysząc tego odbicia, co zdwaja jego siłę, bez tej męki, jaką udręcza mnie myśl, że własnem nieszczęściem unieszczęśliwiam niewinne dziecko, któremu poprzysiągłem opiekę. Dałem słowo, muszę go dotrzymać. A co znaczy wyraz opieka, jesli nie branie na siebie wszystkich doświadczeń losu, jeśli nie noszenie całego krzyża, jak powiedziałaby Ewelina, ona, która się modli, ona, która w chwilach zbyt ciężkich ma ołtarz, gdzie klęka i błaga o podporę? Ja zaś mam tylko siebie, a życie we dwoje jest w podobnem przesileniu duchowem dlątego takie niesłychanie przykre, że zaniepokojona tkliwość mojej towarzyszki nie pozwala mi skupić się w „sobie,” pokonać, ukrzepić. Jej słodkie oczy, takie okrutne nieświadomie, mają badawczość zazdrosnej miłości, która chce czytać w głębi duszy istoty ukochanej, odnależć tam ukryty smutek, dzielić go, nieść pociechę. Takiej ranie, jak moja, tak głęboko jadem zatrutej, trzebaby zupełnego spokoju, absolutnej samotności; trzebaby, żeby żadna ręka nie usiłowała zbliżyć się de niej, nawet dla opatrzenia jej, i żeby krwawiła, krwawiła, krwawiła bez końca.
Od chwili, gdy usiadłem przy biurku, by myśleć na tym oto zeszycie, zdawało mi się, że trochę krwi upływa istotnie z rany w tę spowiedź; a wahałem się tak długo, nie śmiałem pozwolić sobie na nią, powrócić do tego niebezpiecznego dziennika! Ale nieustająca komedya przyprawiała mnie o utratę zmysłów. Muszę być szczery, zupełnie, okrutnie szczery wobec kogoś, choćby wobec tego papieru, gdybym nawet dla oddania się tej, absolutnej szczerości miał tylko taką, jak obecna, zdobytą kłamstwem chwilę. Chcąc mieć prawo zamknięcia się na klucz w tym pokoju, musiałem udać zmęczenie, potrzebę wypoczynku. Wiem, że Ewelina jest tam, w pokoju sąsiednim, że dręczy się mojem cierpieniem, wyobrażając sobie, że śpię, nie śmiejąc się poruszyć. Biedactwo! A ja, tłumię wszelkie ruchy, nie wstaję, nie oddycham, w obawie, żeby, usłyszawszy, iż nie śpię, nie zapukała do drzwi i nie zapytała, czy mi lepiej, tym swoim głosem, który mnie wzrusza do łez i na którego dźwięk bierze mnie nieraz ochota paść jej do nóg i błagać o przebaczenie...
O przebaczenie, ale za co? Czy człowiek jest winowajcą, jeżeli rzucił się całą duszą ku temu, co mu się wydawało szczęściem, oszołomiony mirażem nadziei, ale z taką dobrą wiarą; oszukany, ale tak szczerze, przez tę potężną siłę magiczną żądzy, która, jak obłok pary, unosi się między nami a rzeczywistością? Serce męzkie nie jest w trzydziestym czwartym roku życia tem, czem było w dwudziestym piątym. Dziewczyna dwudziestoletnia i kobieta trzydziestoletnia nie są tą samą istotą. Miłość po za małżeństwem nie jest tem, czem w małżeństwie, Wszystkie te prawdy wydają mi się dziś jasne, zasadnicze. Nie rozumiałem ich. Nie rozumiałem również, że pewne tajemnice zbyt wielkim ciężarem przygniatają serce. Nie można być szczęśliwym mężem córki, gdy się kochało jej matkę. Można kochać tę córkę, ale w marzeniu, idealnie, zdaleka. Podczas zaręczyn naszych tak było i dlatego były one możliwe. Te dwie twarze, umarłej i żywej, takie podobne jedna do drugiej rysami, spojrzeniami, wyrazem, nakładały się jedna na drugą, mieszały z sobą, zlewały. Z tych dwóch istot jedna była tylko wspomnieniem, druga nadzieją. A ja znajdowałem się w stosunku do nich w dziedzinie myśli, którą przepaść oddziela od dziedziny posiadania i, w przejściu z jednej do drugiej, poznałem dopiero cały bezmiar mego szaleństwa, spostrzegłem się na jaką drogę wszedłemnie sam, niestety!
Z dniem, w którym Ewelina została faktycznie moją żoną, nastąpiło przebudzenie, równie nagłe, szybkie, równie nieodwołalne, jak poryw zwierzęcy, z jakiego wynikło. Przed pewną chwilą Antonina i Ewelina były jedną istotą. Od chwili owej jest ich dwie, a, bym mógł być szczęśliwy w małżeństwie podobnem, należałoby, żeby ta dwoistość nie ukazała mi się nigdy, żeby to złudzenie wskrzeszonej kochanki mojej trwało, żeby!.. Ach, trzebaby żebym był szczęśliwy! Tylko szczęście rozgrzesza z pewnych czynów. Tylko upojeni niemi, możemy znieść myśl, żeśmy je popełnili. Każdy byłby mi przepowiedział to, co się teraz ze mną dzieje. Ja tego nie przewidziałem.
Gdy myślę teraz o moich zaręczynach, zdaję sobie sprawę, że byłem przez cały czas jak w obłędzie. Nie znajdowałem się bynajmniej w stanie młodocianego, lekkiego upojenia, zwykłego temu okresowi, który jest rozkosznym etapem do świata nieznanego, oazą marzeń między życiem skończonem a życiem zupełnie nowem. Mój obłęd był, tragicznym w głębi, zapałem mężczyzny, który spodziewa się od małżeństwa tego, czego oczekujemy od namiętności zmysłowej — nadmiernego podniecenia wrażliwości, dreszczu najwyższego, zachwytu. Jakże mogłem czytać jasno w duszy własnej, skoro żyłem śród onieśmielającej poufałości połowicznej, kiedy młoda dziewczyna jest taka daleka i taka bliska, taka obca i taka swoja, taka spragniona uścisku i taka dziewiczo niedostępna? A jednakże błysk rozsądku po trzykroć przerywał to obłąkanie. Po trzykroć stwierdzałem — mógłbym stwierdzać, gdybym był chciał — że tożsamość dawnej mojej miłości z nową była złudną. Po trzykroć mogłem był przewidzieć to, co się teraz ze mną dzieje; to rozdarcie serca przez dwa uczucia, które się wyłączają, zamiast się dopełniać, które się zwalczają, zamiast się zlewać w jedno. Wyłączały się już, zwalczały w czasie zaręczyn, ale w takich głębiach duszy mojej, do których nie zstępowałem. A rozświetliły je trzy dowody. Ale ja zamknąłem oczy — i, pominąwszy ostrzeżenia, poszedłem dalej.
Pierwszy dowód przypadł za powrotem naszym z Hyéres. do Paryża, gdy przedstawiono mnie panu d’Andiguier’owi, zbieraczowi, staremu przyjacielowi Antoniny. Jakże często w ciągu ostatnich lat siedmiu pragnąłem poznać tego człowieka, pragnąłem i bałem się!... Wiedziałem od mojej biednej kochanki, że jego obrała wykonawcą swego testamentu.
Ztąd wywnioskowałem niegdyś, że nazajutrz po katastrofie wszystkie moje listy dostały się w jego ręce. Nie odesłał mi ich. Został zatem niewątpliwie upoważniony przez ten sam testament do zniszczenia listów. Wmawiałem zawsze w siebie, że je czytał, i niepokonana wstydliwość powstrzymywała mnie od zbliżenia się do tego depozytaryusza tajemnicy, którą byłbym chciał sam jeden ukrywać w głębi serca. Obawa ta z chwilą zaręczyn zamieniła się w istną trwogę. Ewelina doniosła mu o naszych zaręczynach. Spodziewałem się, że przybędzie do Hyères. Nie przyjechał. Odpowiedział w wyrazach, które mi dowiodły, że albo nigdy nie miał w ręku moich listów, albo je spalił, nie czytając. Gdyby mi pozostała jaka wątpliwość w tym względzie, sposób, w jaki pan d’Andiguier mnie przyjął, byłby ją rozproszył. Dlaczego nie mogłem mu odpłacić wzajemnością? Dlaczego ta sympatya zawstydziła mnie nagle? Dlaczego pod jasnem spojrzeniem tego starca ogarnęło mnie niepokonane zakłopotanie, jeśli nie dlatego, że przedstawiał mi tak żywo moją kochankę, matkę mojej narzeczonej? Dlaczego to zakłopotanie wzmogło się do siły cierpienia, w miarę jak przedłużało się zwiedzanie muzeum, jeśli nie dlatego, że Antonina mówiła mi o niem tylokrotnie?
Widok pewnych przedmiotów uprzytomniał mi ją z taką niesłychaną mocą — naprzykład ta Św. Klara Angelica, trzymająca swe płonące serce na dłoni: „Chciałabym tak dać się sportretować dla ciebie...” Przypomniałem sobie nagle, że Antonina powiedziała to kiedyś, opisawszy mi ów obraz; odszukałem go tedy i przyglądałem mu się z niewysłowionem rozczuleniem. Zdawało mi się, że istotnie serce mojej ukochanej płonie na dłoni Świętej. W tej chwili Ewelina podeszła ku mnie, by przyjrzeć się malowidłu, które mnie tak zajęło. Zaledwie pozwoliłem jej rzucić na nie okiem. Dlaczego jej obecność przed tym obrazem, w tej chwili, była mi fizycznie nieznośną, jeśli nie dlatego, że jest córką tamtej i że cała istota buntuje się przeciw pewnemu pomieszaniu uczuć? Jakież ostrzeżenie! I dlaczego nie stałem mu się posłuszny?...
A czyż zwiedzanie pałacyku przy ulicy de Lisbonne — gdzie zamieszkamy za powrotem — nie było ostrzeżeniem powtórnem i to bardziej jeszcze znaczącem? Jak mogłem przystać na ten projekt i jakże się obawiam jego urzeczywistnienia! Na szczęście pałacyk był przez ostatnie lata wynajęty ludziom obcym, tak, że urządzenie przynajmniej było inne, niż za życia Antoniny, ale Ewelina dopełniała te zmiany wspomnieniami. Prowadziła mnie z pokoju do pokoju, przypominając sobie głośno szczegóły ze swego życia dziecinnego i z życia matki, i uprzytomniając mi je. Słuchałem tych opowiadań z ciekawością, a potem z bolesnem wzruszeniem. Wywoływanie obrazów z życia dziecinnego Eweliny cofało mnie zbyt dokładnie w tę samą epokę, kiedy pędziłem życie kochanka. Czułem, że i we mnie odradzają się wspomnienia i że między temi dwiema kobietami dopełnia się rozdwojenie. Obraz matki odrywał się, odróżniał bardziej od obrazu córki za każdem słowem tej ostatniej. Mówiła: „Ja robiłam to i to... Mama robiła to i to...” I rozpraszała się halucynacya, w której się zlały w jedną. Odczuwałem, że są dwie — i to dwie rywalki...
W chwili, gdy wchodziliśmy do buduaru, gdzie Antonina zamykała się, ilekroć chciała pisać do mnie, ujrzałem nagle postać Eweliny, odbitą w zwierciadle nad kominkiem. To jej podobieństwo z umarłą, którem dotychczas byłem wprost oczarowany, przejęło mnie nagle zgrozą. Zdawało mi się, że ujrzałem widmo Antoniny samej, które przyszło wypędzać nas z tego pokoju, gdzie kochała mnie tak gorąco myślą. Na dźwięk głosu żywej, która nazywała mnie po imieniu i mówiła do mnie poufale a serdecznie, zadrżałem, jak wobec profanacyi. Powiedziałem: „Słabo mi, chodźmy ztąd...” I wyprowadziłem ją z tego pokoju, z tego domu, do powozu, gdzie czekała na nas jej poczciwa ciotka. Na moje szczęście pani Muriel nie chciała wchodzić na schody, a żadna z jej córek nie była z nami. Czy winienem mówić na szczęście? Czy nie stałoby się lepiej, gdyby ktokolwiek był świadkiem tej sceny, gdyby słowem jakiem zwrócił uwagę Eweliny? a tak, ona w swem tkliwem zaślepieniu jedną tylko miała troskę — o moje zdrowie. Ja zaś dopatrywałem się w tem tylko przejściowego rozstroju nerwów, gdy tymczasem owa wizya zagniewanej umarłej była zwiastunką udręczeń i niepokojów, prawdopodobnie nieuleczalnych, których jestem teraz ofiarą. Gdybym przynajmniej mógł być ofiarą, nie stając się zarazem katem!
I było jeszcze ostrzeżenie trzecie, najuroczystsze, bo dane przez człowieka żywego, żywym głosem. A wyszło od starego księdza, do którego udałem się, na życzenie narzeczonej, po kartkę ze spowiedzi. Spojrzenie księdza Fronteau, który chrzcił Ewelinę i znał Antoninę, zmieszało mnie od pierwszej chwili tak samo, jak mnie zmieszało spojrzenie p. d Andiguier’a. Wszystko dokoła tego kapłana tchnęło atmosferą rezygnacyi, życia wewnętrznego, skierowanego wyłącznie ku sprawom ducha, które zawsze szczególnie silne wywierało na mnie wrażenie. Zapytywałem siebie często, czy wielkie wzruszenie to, co nazywałem wzruszeniem świętem, nie było udziałem tych, którzy takie właśnie pędzili życie? Pokój, gdzie mnie ksiądz przyjął, miał ściany pobielone wapnem, posadzkę w tafle — była to niemal cela klasztorna, ozdobiona kilku obrazami świętych... Na dużej ascetycznej twarzy kapłana, okolonej siwemi włosami, malował się wyraz chłodnej, surowej powagi, której kłam zadawał ogień źrenice, niezwykle bystrych i przenikliwych. Gdy mu wyjaśniłem, że się nie spowiadałem, bo nie mam wiary, i powody, dla których chcę jednak wziąć ślub w kościele, rzekł:
— Nie chcę wywierać nacisku na pańskie sumienie, nie mam prawa. Żądam od pana tylko jednego przyrzeczenia; nic to nadzwyczajnego. Gdy panna Duvernay zostanie panią Malclerc, nie będziesz pan nigdy usiłował stawiać przeszkód jej religijności...
— Przyraekam księdzu — odparłem — lecz dotrzymanie słowa nie będzie z mej strony wielką zasługą.
— Apostoł napisał, że mężczyzna niewierzący będzie uświęcony przez małżonkę wierzącą — mówił znów kapłan. — Jeśli pan dotrzymasz przyrzeczenia, będzie ono podstawą nawrócenia pańskiego. Dziś widzisz pan w małżeństwie tylko umowę, układ. Później, wykonywając tę umowę, przekonasz się pan, że to sakrament i to wielki sakrament, jak powiedział ten sam Święty Paweł. Zsyła on na tych, którzy go otrzymują łaskę szczególną — możność stworzenia tego, co jeden z naszych moralistów nazwał tak trafnie zespołem serc. Proszę zwrócić uwagę na wyrażenie, którego używam: stworzenia. tworzyć! Człowiek nie mógłby tego dokonać bez łaski. Małżonkowie powinni, przytaczam ciągle Pismo Święte, urzeczywistnić cud, jaki Zbawiciel głosi w rozmowie z Nikodemem: urodzić się nanowo. Oportet nasci denuo. Trzeba, żebyście oboje urodzili się namowo... Dziecko, które panu los szczęśliwy daje za żonę, znam od czasu jak jest na Świecie. Dostajesz ją pan z duszą przeczystą. Te narodzenie się do nowego życia dokona się dla niej bez wysiłku, bez żalu. Nie będzie miała nie do ukrycia przed panem ze swej przeszłości. Nie znam przeszłości pańskiej, ale pewien jestem, że z chwilą, kiedy zdecydowałeś się na to małżeństwo, jesteś wolny. Mój stan kapłański, mój wiek, moje głębokie przywiązanie do tego dziecka, znajomość niedoli ludzkiej — spowiadałem już bardzo wiele w życiu — upoważniają mnie do powiedzenia panu, że powinieneś wymazać przeszłość nietylko w czynach ale i w duszy. Pójść do ołtarza, nie mówię z żalem, bo go pan mieć nie możesz, ale ze wspomnieniami, byłoby profanacyą sakramentu, dopuszczeniem się istnego świętokradztwa, za które zostałbyś pan kiedyś strasznie ukarany, drogami, jakie umie odnajdywać ten Bóg, z którego naigrawać się niewolno... Deus non irridetur. Absolutne, najzupełniejsze zniweczenie przeszłości, śmierć prawdziwa, pogrzebanie, unicestwienie dawnego człowieka, oto dar nadprzyrodzony, jaki narzeczona uzyska dla pana, jeśli nie będziesz stawiał przeszkód...
Te słowa, którym cytaty łacińskie, właściwe duchownym, nadawały niejako ton liturgiczny, miały dla mnie znaczenie zbyt bezpośrednie, by nie przeniknęły, jak ostrze sztyletu, do dna mego sumienia, Czyżby spojrzenie niektórych księży miało, jak spojrzenie pewnych lekarzy, zdolności jasnowidzenia chirurgicznego, które sprawia, że odnajdują odrazu miejsce chore, wrzód ukryty? Czcigodny ksiądz Fronteau nie znał mojej przeszłości, to rzecz pewna. Powiedział mi to, a jego spojrzenie potwierdziło, że mówił prawdę. Pewnem również było, że przemawiał do mnie tak, jakgdyby ją znał, z tą siłą przekonania, która się zawsze udziela, choćby kto, jak ja, był przeświadczony, iż rzeczy nadprzyrodzone nie istnieją. Wyszedłem od niego, ścigany na schodach, a potem na ulicach przez słowa jego, które wygłosił, jak przepowiednię nieszczęścia; zasmucony nowym dowodem, że Ewelina, pod pozorami takiemi podobnemi do matki, była od niej taka odmienna. Ksiądz wypowiedział mi, słowami teologii bardziej oderwanej, wyobrażenie, jakie moja narzeczona wytworzyła sobie o małżeństwie. Wierzyła w Boga katolicyzmu, surowego i tragicznego; w Boga, wymierzającego nieodwołalną i mściwą sprawiedliwość. Przez kontrast stanęła przedemną Antonina ze swemi cudnemi, tonącemi w zachwycie oczyma i mówiła:
— Ja się Boga nie boję, bo jest miłością. Nie uwierzę nigdy, iż karze nas za to, żeśmy kochali. Karze nas tylko. za nienawiść. Gdy mamy w sercu to uczucie, jakie ja mam dla ciebie, jesteśmy z Nim, a On jest z nami. Czytając w „Naśladowaniu” stronice o miłości, odnajduję w miłości to, co żywię dla ciebie...
I głębokim głosem swoim powtórzyła na pamięć zdanie z rozdziału tej książki o dowodach prawdziwej miłości: Rozprzestrzeń mię w miłości Twojej, ażebym w głębi mojego serca umiał czuć, jak to słodko jest kochać i w miłości pływać i rozpływać się. Powtarzałem sobie sam głośno te wyrazy, pełne egzaltacyi, jakgdyby dla zaprotestowania przeciw surowym wyrazom, któremi do mnie przemawiano. Przyśpieszyły one, jak dawniej, bicie mego serca, a jednak nie mogłem powstrzymać dreszczu zabobonnej trwogi. Gdyby jednak ksiądz miał słuszność? Jaką byłaby wówczas przyszłość mego małżeństwa, skoro sposobiłem się pójść do ołtarza nietylko ze wspomnieniami, ale wyłącznie ze wspomnieniami i dla szukania wspomnień?
Tak, były to trzy ostrzeżenia, z których każde miało swoje znaczenie. Pierwsze wykazywało mi w mojem własnem sercu podstawę przyszłych zatargów między wzruszeniami dawnemi a nowemi. Drugie odsłoniło mi w sercu narzeczonej również wspomnienia — mnie, takiemu udręczonemu własnemi — wspomnienia z dzieciństwa, całą indywidualność odrębną, która z konieczności, prędzej czy później, przeciwstawi się w duszy mojej wizyi jej matki. Trzecie odwoływało się do mojego poczucia moralności. Nie usłuchałem żadnego, gdy wolno mi jeszcze było cofnąć się przed zobowiązaniem nieodwołalnem. Trzeba wyznać wszystko. Te wrażenia były takie przelotne, takie szybkie! Czyż mogłem odgadnąć, że się wzmogą wraz z pożyciem zupełnem, o którem mówiono mi tak często, że jest najpotężniejszym czynnikiem złączenia, czynnikiem, któremu nie oprze się żadne nieporozumienie? A dla mnie to pożycie stało się czynnikiem rozłąki, zbudzeniem nagłem ze snu, w którym się lubowałem...
Zaczęło się to w wagonie, którym wyjechaliśmy z Paryża, wieczorem, po ślubie. Wyruszyliśmy o godzinie czwartej, ażeby stanąć w Auxonne przed północą. Tam mieliśmy zastać powóz i w ciągu czterdziestu minut zajechać nim do domku w Ouradoux, który odziedziczyłem po ojcu, a gdzie bawiłem się będąc małem dzieckiem. Gdy pociąg ruszył, Ewelina, z wyrazem wielkiego wzruszenia na twarzy, zwróciła się ku mnie. Z własnego popędu przytuliła się do mego ramienia, cicha, milcząca; ale w jej oczach, w uśmiechu, w tej całej rozedrganej, cudnej twarzyczce mogłem wyczytać najzupełniejszą, bezgraniczną ufność jednej istoty, która się oddaje drugiej, która zdaje się na łaskę i niełaskę i nie ma żadnych obaw. W tym milczącym, tkliwym porywie było coś takiego dziewiczego, unosiła się z niej taka czystość, że pocałunek, jakim zamknąłem jej ukochane błękitne oczy, był naprawdę pocałunkiem brata, pieszczotą duszy dla duszy... I nagle, gdy siedziała przy manie taka piękna i taka niewinna, taka świeża i taka naiwna, a jedwabiste jej włosy twarz mi muskały, a młodociane jej łono tuliło się do mej piersi, zaczęła się budzić we mnie pamięć zmysłów, ta pamięć tajemnicza i niezniszczalna, która w najtajniejszej głębi naszej istoty zachowuje echa pocałunków dawanych i otrzymywanych.
Wspomnienie ust moich przesuwających się przeciągle a namiętnie po rysach takich do tych podobnych, i rozkoszy, doznanych w tej pieszczocie, rozpaliło w żyłach moich gorączkę żądzy. Usta moje zaczęły się zsuwać z roztrzepotanych powiek do przecudnych ust, rozchylonych uśmiechem, czarującym niewinnością i nieświadomością. Lecz do tego wrażenia namiętności i rozkoszy przyłączyło się nagle uczucie niespodziewane, niepokonane: szacunku, onieśmielonego wobec tego zaufania i tej czystości... Zamiast przycisnąć usta do tych ust, których nie skalał jeszcze pocałunek miłosny. zaledwie ich dotknąłem. Samo zespolenie przez chwilę tego dziecka, które znać będzie z życia tylko to, czego ja je nauczę, z obrazem rozkoszy, zaznanych niegdyś przy matce, przejęło mnie wstrętem do samego siebie. Zdawało mi się, że je chcę zbezcześcić. Nie doznałem nigdy dotąd takiego wyrzutu sumienia, jaki przesunął się między córką Antoniny a moją żądzą...
Wrażenie to było takie gwałtowne w swej nagłości, że ramię moje, otaczające kibić Eweliny, opadło. Oddaliłem się od niej pod pozorem, że chcę ją usadowić wygodnie do podróży. Z tym samym uśmiechem, pełnym ufności i oddania się przyjmowała odemnie drobne usługi rycerza dla damy serca; pozwoliła, ażebym jej podsunął poduszeczkę ceratową pod plecy, taburet pod nogi, ustawił na ruchomym stoliku miniaturowy podróżny serwis do herbaty. Z uśmiechem na ustach i śmiertelną trwogą w głębi serca bawiłem się w młodego rozkochanego męża. Czyżby tożsamość oblicza tych dwóch kobiet, która mnie zaniepokoiła, pociągnęła, oczarowała do tego stopnia, że pogrążyłem się w marzeniu o rozkoszy przeczutej, wyśnionej, niezaznanej, miała się stać pierwiastkiem bólu i rozłąki w pożyciu małżeńskiem, mnie również zupełnie nieznanem? Zdawało mi się, że było ono takie samo. jak pożycie miłosne, tymczasem nie upłynęła jeszcze pierwsza godzina małżeństwa, a już wzruszenia dawniejsze, zamiast złączyć się z dzisiejszemi, aby je spotęgować i roztkliwić, zmroziły mi je i zatruły.
Czy widmo Antoniny wciskać się będzie między Ewelinę i mnie, jak się wciskało przez lat siedem między moje kochanki a mój uścisk, i nie pozwoli mi być szczęśliwym innem szczęściem, niż niegdyś zaznanem? Tylko, że te kochanki, to były miłostki jednodniowe, a jeżeli małżeństwo moje będzie nieszczęśliwe, to już na całe życie. A więc urojeniem jest owo głęboko upragnione zespolenie się przeszłości z teraźniejszością, owo spodziewane wskrzeszenie dawnych uniesień za sprawą posiadania tej kobiety, tej samej, ale zmartwychwstałej i młodej? A jakgdyby dla uwydatnienia mi sprzeczności między tem co dawałem a tem, co otrzymywałem, Ewelina, ze wzruszającą prostotą szczęśliwego i czującego głośno dziecka, opowiadała mi, jak cieszy się tem, że uciekamy z Paryża, sami we dwoje, i to na długo:
— Gdybyś wiedział — mówiła — jak byłam pewna, że bać się będę pojechać sama z tobą, że mnie zdejmie strach, iż ci się nie spodobam, nie wystarczę ci... A teraz zdaje mi się, że nigdy nie byłam spokojniejsza. Przy tobie czuję się taka pewna, taka zadowolona, nie pragnę niczego, niczego się obawiam, taka się sobie wydaję zabezpieczona od wszystkiego, z wyjątkiem od tego, co jest nieuniknione. Ale tyś młody i ja także. Pan Bóg, który dozwolił, żeśmy się spotkali, da nam też długie lata...
Pełna poświęcenia uczciwa miłość uśmiechała się do mnie w jej czystych oczach. A gdy tak mówiła do mnie, z jej ruchów, postawy, tonu unosił się cały wdzięk uczucia, tchnącego prostotą. Iten wdzięk zwyciężył — na kilka chwil. Zaczęliśmy rozmawiać o projektach dotyczących bezpośredniej przyszłości. Opisywałem jej stary dom, gdzie mieliśmy spędzić pierwszy tydzień, potem dom na wsi w Dôle, gdzie zamierzaliśmy odwiedzić moją matkę i siostrę, Engadinę, dokąd postanowiliśmy jechać w sierpniu, Włochy, gdzie chcieliśmy spędzić wrzesień. Śród jej pytań i moich odpowiedzi zapadał wieczór... Zaimprowizowana, dziecinna zabawa „w obiad” uspokoiła mnie ostatecznie. Niepokój miał powrócić z chwilą, kiedy zacząłem ją traktować już nie jako towarzyszkę, jako młodą dziewczynę, siostrę niemal, lecz jako kobietę, jako moją żonę... I znów, gdy noc zapadła zupełnie, a ostatni purpurowy odblask zgasł na skraju nieba, znaleźliśmy się tuż przy sobie, z dłonią w dłoni, ona przytulona do mnie; oddechy nasze łączyły się, piękność jej była taka blizka mego pożądania, a wraz z tem pożądaniem powstał we mnie obraz wrażeń doznawanych wespół z jej matką i, jak przed chwilą, cała moja dusza cofnęła się nagłym rzutem. Zdjęła mnie znów skrucha wobec tej czystości, którą myśli podobne w takiej chwili kalały bez jej wiedzy. Powróciła mi niemożność połączenia w jednym pocałunku tamtej dawnej i tej obecnej, niemożność objęcia uściskiem tej, bez przypomnienia sobie tamtej i, że powtórzę straszne wyrazy, które miałem odwagę powiedzieć sobie pierwszego dnia, choć mi się to na nic nie przydało, przejęło mnie z całą siłą, z całą zgrozą wrażenie kazirodztwa..
Wrażenie kazirodztwa! Czyż tego chciałem? Czyż ku temu okrutnemu i potwornemu szałowi, zamąconemu zmysłowością i wyrzutami sumienia, wyrwałem się z toni mojego żalu tak chciwie, z taką namiętną tkliwością? Co jest wspólnego między tem, o czem marzyłem, czego pragnąłem, co przeczuwałem a alternatywami żądzy i buntu, żądzy, znieprawionej występnemi wspomnieniami, buntu spóźnionego, który sprawia, że jestem jeszcze występniejszy, skoro nie odczułem go wcześniej? Zapóźno na te skrupuły, zapóźno na to, żeby być uczciwym człowiekiem! Jaka niewytłómaczona sprzeczność sprawia, że to podobienistwo, które mnie tak pociągało, przyczynia mi nagle takich udręczeń?.. Dzisiaj, kiedy to pierwsze wrażenie pogłębiło się i odnowiło w ciągu ostatnich trzech miesięcy, rozumiem zarówno dlaczego nie istniało przed tym naszym wyjazdem, jak i dlaczego zrodziło się tak nagle i gwałtownie z chwilą, gdy zamieniliśmy pierwszy, prawdziwie namiętny pocałunek. Rozumiem dlaczego stary dom rodzinny, który wybrałem, ażeby w nim spędzić, w samotności i skupieniu, ów tydzień ostatecznego zespolenia się i w którym zostałem jej mężem — śród jakich wzruszeń! — pozostanie mi na zawsze w pamięci, jako jedno z miejsc na świecie, gdzie najwięcej cierpiałem. Bo być kochanym przez dziewicę, z całą wstydliwą tkliwością, z całą świętą powściągliwością takie; miłości, to rzecz taka wzniosła, taka piękna, taka cenna! a chcąc zasłużyć na ten dar święty — ksiądz miał słuszność — mężczyzna musi się oczyścić w skrusze, w zapomnieniu o tem, czem był. Trzeba się stać człowiekiem nowym, człowiekiem narodzonym po raz wtóry, o jakim mówił ksiądz. Nie należy przedstawiać się sobie w myśli w innych godzinach, porównywać mimowoli spojrzenia ze spojrzeniem innem, słodycz pocałunku z pocałunkiem innym, a gdy wszystkie owe spojrzenia, gdy owe pocałunki są spojrzeniami i pocałunkami matki tej dziewicy, wówczas porównywanie jest ohydne! Ach! gdy człowiek odważył się na to co ja, musi i dalej mieć nieubłaganą odwagę w ubieganiu się za wrażeniem, które dreszczem rozkoszy zaprawia te świętokradztwa serca. Mojeż to dzieje? Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Marzyłem. Pragnąłem całą siłą duszy nie wrażenia, lecz wzruszenia; nie przyjemności tylko szczęścia; chciałem być kochany i kochać śród uniesienia, słodyczy, zupełnego oddania się; — i piszę te słowa, płacząc i ukrywając łzy, ażeby nie wyciskać łez innych... Słyszę głos wzywający mnie przezedrzwi, cichutko; Ewelina usłyszała, że się poruszyłem i chce wiedzieć, czy już nie śpię... Zamykam ten zeszyt i chowam go pod klucz. A to znów ujawnia mi niedolę małżeństwa, w którem wszystko musi być kłamstwem i milczeniem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2.
Medyolan, 4 września.

...Minęło kilka dni słodkich, spokojnych, a potem ten, który się właśnie zakończył, okrutny w ostatnich godzinach swoich, dodając uczucie nowe do warunków nieuniknionego cierpienia, jakie wynika z położenia, które sobie wytworzyłem; i że ja też tego nie przewidziałem! Po napadzie rozdrażnienia w dniu przybycia do Promontogno, zdołałem opanować nerwy. Zawstydziłem się, że ja okazuję tak dalece swoją rozterkę wewnętrzną, gdy Ewelina usiłuje ciągle ukrywać swoje zaniepokojenie mnie. Od chwili wyjazdu z Engadiny nie pyta mnie już o nic, gdy zamilknę przy niej, ogarnięty smutkiem. Żyjemy z sobą dwa miesiące, a dusza jej nie jest już taką otwartą, jak podczas zaręczyn. Ewelina już nie jest szczerem dzieckiem z dnia wyjazdu. Ufność jej z pierwszych dni małżeństwa zamieniła się w obawę. Jest rozważniejsza, lecz za jaką cenę! Gdy stwierdzam, że już w niej coś zniweczyłem, że przez samo zetknięcie z moim ukrytym obłędem zabrałem jej cząstkę porywu młodocianego, wówczas opadają mnie wyrzuty sumienia, które przywracają mi energię. W Promontogno odzyskałem nieco równowagi. Powiedziałem sobie: „Nie znalazłem w tem małżeństwie tego, czego się spodziewałem, bo znaleźć nie mogłem. To, czego chciałem, nie było ludzkie. Zwiodły mnie ułudne wspomnienia. Nie kocham, nie mogłem kochać Eweliny tak, jak kochałem Antoninę, a raczej kochałem Antoninę i mniemałem, że odżyła dla mnie w Ewelinie, wprowadzony w błąd złudzeniem uczuciowem, które rozproszyła rzeczywistość wspólnego pożycia. To ich uderzające podobieństwo, które stało mi się takie bolesne w pożyciu fizycznem, było mi przecież miłe w pożyciu duchowem. Gdybym spróbował do niego powrócić? Marzyłem o tem, ażeby być dla Eweliny mężem-kochankiem, gdybym spróbował zostać mężem-przyjacielem? Na tej drodze nie spotkam owego wrażenia kazirodztwa, które przyłączyło się nagle do moich pożądań, aby je znieprawić, i którego dowodów materyalnych znosić nie mogę. Niechaj dojdę do zespolenia duchowego z tem dzieckiem, a jeżeli nie będzie to urzeczywistnieniem wszystkich moich pragnień, to i tak jeszcze los nienajgorszy przypadnie mi w udziale. W każdym razie moje pożycie małżeńskie będzie możliwe i powinienem próbować wszystkiego, ażeby je takiem uczynić...”
Okoliczności sprzyjały temu zamiarowi zrównoważenia naszych stosunków. Wybieraliśmy się do Włoch. Ewelina okazywała zawsze żywe zaciekawienie tą podróżą. Liczyłem, że potężne rozrywki, jakie przedstawia na każdym kroku ta kraina piękna, dopomogą mi do zaniechania myśli o ukrytej nędzy mego życia i odwrócą jej uwagę od chmury, zasępiającej mi tak często czoło i oczy. Pozyskamy zewnętrzny punkt oparcia dla naszych myśli i rozmów, który jest takiem wielkiem dobrodziejstwem w pewnych przesileniach duchowych. To jedyne lekarstwo na trawiącą gorączkę każdej idée fixe. Moja przyjaciółka — z upodobaniem nazywam ją w sercu imieniem tego, czem pragnę, ażeby dla mnie została istotnie — moja przyjaciółka zatem jest inteligentna. Ma więcej wykształcenia od matki, i to wykształcenia w dobrym stylu, które zawdzięcza przeważnie radom d’Andiguier’a. Książki z dziedziny historyi i estetyki, których jej dostarczał, wspólne przechadzki po Luwrze, Cluny, kościołach, rozmowy wzbogaciły ją dokładnemi wiadomościami artystycznemi, których tak często brak jest Francuzkom. Ja zaś, podczas kilkoletniej włóczęgi, zwiedziłem większość muzeów europejskich. Nietrudno zatem było o punkt porozumienia między nami. Powinniśmy więc studyować wspólnie sztukę włoską, zajmować się czem innem, nie wyłącznie sobą, leczyć się wspólnem kształceniem naszych umysłów. I faktycznie, cztery dni spędzone w drodze do Medyolanu przez Chiavennę, na jeziorach Como, Lugano i w samem Como, były może najlepszemi od chwili naszego wyjazdu.
Te nizkie doliny alpejskie, pełne rozłożystych kasztanów, z kolczastemi owocami, odcinającemi się jaśniejszym tonem śród ciemnej zieleni, poprzecinane rwącemi rzekami, o modrych, zaczerpniętych z lodowców, falach, zakończone na skraju widnokręgu szafirowemi jeziorami w fjordowych wyłomach, wprawiały przyjaciółkę moją w zachwyt, który jej przywrócił wszystkie porywy. Młoda i zapalna jej natura odzyskała siłę uniesień, elastyczność przez czas krótki stłumione. A zapał ten dosięgnął szczytu w Lugano. Przybyliśmy tam wieczorem i podążyliśmy niezwłocznie, korzystając z ostatnich blasków dnia, do kościoła Najświętszej Panny Maryi Anie!skiej, gdzie Luini wymalował sławne Ukrzyżowanie. Wobec wspaniałości tej sztuki, takiej szlachetnej i takiej subtelnej, takiej silnej, siłą wytworną w szerokim sposobie wykonania, Ewelina doznała wstrząśnienia, jakiem przejęłoby ją cudowne zjawisko. Po raz pierwszy widziała wielki fresk na miejscu właściwem, w odpowiedniej atmosferze, w otoczeniu pierwotne. Instynktownie pochwyciła moją rękę, jakgdyby chcące mi udzielić swego zachwytu, wobec zjawiska takiej piękności. Słyszałem jej szept: „Ach! nie wyobrażałam sobie nic podobnego!...” I w porywie zachwycającej pobożności, niby pragnąc ze wszystkich kwiatów duszy, jakie się w niej rozchylały, zebrać snop i ofiarować go tam, w górze, uklękła znów instynktownie. Modliła się przez kilka minut, dziękując temu Bogu, w którego wierzyła, że dał jej taką chwilę. Jakże i dla mnie słodkiemi były te krótkie minuty! Jak dobroczynnie oddziałała i na mnie ta modlitwa! Wzruszeniem, jakiego doznałem, patrząc na Ewelinę, klęczącą na stopniu kamiennym tego kościoła, o dwa kroki od arcydzieła starego mistrza — tem wzruszeniem takiem wzniosłem, takiem tkliwem i czystem, mogłem przynajmniej rozkoszować się w całej pełni. Tym razem czułem nie pod wpływem podobieństwa, lecz za sprawą Eweliny, Eweliny samej!
Z nią samą też przechadzałem się w tych dniach po Medyolanie, po tem mieście wolnem i bogatem, które zawsze tak lubiłem, za unoszącą się w niem atmosferę szczęścia, za ulice, brukowane płytami kamiennemi, za katedrę z marmuru, za niespodzianki malownicze kanałów wewnętrznych i widnokręgu, za tę zębatą białą linię wysokich Alp w dali. A przytem co za skarby sztuki, która, nie będąc sztuką wenecką, ani toskańską, jest ich jednak warta! Medyolan był dla mnie miastem, w którem „odkryłem” Włochy, i takiem stał się też dla mojej przyjaciółki. Ach! jak dalece była mi nią Ewelina, gdy chodziliśmy z muzeum do kościoła, z kaplicy do pałacu, gdym ją prowadził z tkliwym despotyzmem wiedzącego względem nieświadomej, kierując jej krokami, — kierując jej oczyma, kierując jej kochanym umysłem. dostarczając jej radości, które przynajmniej mogłem z nią dzielić bez wspomnienia, bez jednego wyrzutu, nawet tego, że staję się niewierny memu widmu!
Był to bowiem świat pięknych widzeń nieosobistych, świat taki różny od tego, w którym Antonina i ja złączyliśmy i spalali serca nasze! Bądźcie błogosławione szlachetne twory szlachetnych artystów, za których sprawą czuliśmy się — Ewelina i ja — tacy blizcy siebie, tacy zespoleni w jednakiem uniesieniu! Niechaj błogosławione będą z pomiędzy wszystkich te arcydzieła, które sobie najbardziej upodobałem; — błogosławiony ten Święty Jan w galeryi Brera, taki wzruszający dumnym wdziękiem twarzy, okolonej pierścieniami kędzierzawych włosów, który podaje Zbawicielowi kielich, opasany wężem; — błogosławiona ta Święta Katarzyna z San Maurizio, gdzie ten sam Luini przedstawił tragiczną postać męczennicy na klęczkach, z rękoma założonemi, z szyją obnażoną pod upiętemi wysoko złocistemi włosami, czekającą na koło, które kat podnosi ruchem wściekłym, pogodną nawet wobec śmierci; — błogosławiona ta kaplica Portinari, gdzie wirują w kopule dokoła amorki modelowane przez Michelozza, dzwoniąc zawieszonemi na giętkim sznurku złotym owocami, kwiatami i liśćmi! Błogosławione te wązkie sale galeryi Poldi, które miały dla nas taki ponętny urok ustronia, gdzie spędziliśmy tyle chwil długich, szczęśliwych w towarzystwie mistrzów medyolańskich! Są oni tam tak dobrze przedstawieni w obrazach tak trafnie dobranych, niezbyt wielkich, jakby dostępniejszych na tych murach siedziby prywatnej! Dostrzegłem w źrenicach Eweliny rozbudzenie się inteligencyi pod wpływem tych wrażeń subtelnych lub wzniosłych. Widziałem jak te przepyszne obrazy wnikały w nią, utrwalały się w jej myśli, jak urabiały się jej wspomnienia, jak pszczoła wewnętrzna miód zbierała... Na ten widok wchodził we mnie spokój. Wystarczyła wszakże jedna rozmowa poufniejsza, abym go utracił nanowo.
Stało się to dziś, nad wieczorem. Nieco zmęczeni zwiedzaniem kościołów, między któremi znajdował się jeden, noszący na frontonie dewizę — moją dewizę: Amori et Dolori sacrum... Poświęcony Miłości i Cierpieniu... — przechadzaliśmy się pod drzewami ogrodu Publicznego, prawie pustego w danej chwili. Wchłanialiśmy w siebie — ja przynajmniej ciszę pięknego wieczoru, przezroczystego i ciepłego. Mówiliśmy o wrażeniach z dni ostatnich i, przy tej sposobności, o wdzięku właściwym boskim artystom lombardzkim, o tym ideale poważnym i rozczulającym, zmysłowym i skupionym, który przebija się w tajemniczym wdzięku ich Madon i Herodyad, w szlachetności typu, jaką nadają obliczom swoich starców. Przypomniałem sobie jedną myśl da Vinci’ego, czytaną niegdyś, i przytoczyłem ją Ewelinie, tłómacząc za razem.
Siccome una giornata bene spesa dà lieto dormire, cosi una vita bene usata dà lieto morire... Podobnie jak dzień, dobrze zużytkowany, daje sen wesoły, tak samo życie, użytecznie spędzone, dodaje wesela śmierci... Ten piękny frazes, to niby wieczór włoski — mówiłem, — To wieczór dzisiejszy. I to również obraz starości tych starców... Przypominam sobie, że słowa te obudziły we mnie odrazu niesłychany podziw, gdy je wyczytałem, nie pamiętam gdzie, podczas mego pierwszego pobytu we Włoszech przed laty sześciu... Nauczyłem ich się na pamięć i, jak widzisz, nie zapomniałem.
— Przed sześciu laty — powtórzyła Ewelina — miałam wówczas czternaście... — Zadumała się i mówiła dalej: — Nie mogę się oprzeć smutkowi na myśl, żeś ty przeżył tyle uczuć, że znasz już tyle rzeczy dla mnie takich nowych... Gdy opowiesz mi jaki szczegół, choćby najdrobniejszy, taki jak ten właśnie, dotyczący twojej przeszłości, jestem uszczęśliwiona. A zdarza ci się to tak rzadko!... Tak, tak — ciągnęła dalej — rozmawiając że mną, jak przez te dni ostatnie, z tkliwością, za którą jestem ci taka wdzięczna, mówisz mi o wszystkiem, tylko nie o sobie... Czy myślisz, że ja tego nie dostrzegam?... Ach! gdybym mogła się odważyć!...
— Odważ się — rzekłem.
Ton, jakim mówiła, dotknął punktu bolesnego w sercu mojem. Jednakże nie byłbym mógł jej powstrzymać, jak wskazywał rozsądek. Przestała już od pewnego czasu wypytywać mnie o przyczynę mego smutku i milczenia. Dlaczego? miałem się dowiedzieć pobudek tej dyskrecyi i przekonać ile ukrywała namiętnej obawy.
— A więc odważę się — odparła. — Byłeś taki dobry przez ten cały tydzień! może będziesz lepszy jeszcze. Im więcej przebywam z tobą, tembardziej cię kocham i tembardziej rozumiem, że nie dajesz mi się cały... Nie przerywaj mi. Pozwól mi wypowiedzieć chociaż raz jeden co myślę, szczerze, otwarcie. Tak, rozumiem i pojmuję też przyczynę. Jeżeli, zanim manie poznałeś, przeżyłeś te wszystkie wrażenia umysłowe, przeżyłeś też również i różne uczucia. Są chwile, kiedy mówię sobie, że pozostał ci po nich nie żal, bo nie byłbyś się ze mną ożenił, jesteś zanadto prawy, ale wspomnienia... Niekiedy zdaje mi się, że miałeś w swem życiu wielki smutek; że cóś, czy ktoś sprawił ci ból, wielki ból... Czy nie sądzisz, że w godzinach takich, jak obecna, kiedy jesteśmy tacy złączeni, tacy bliscy siebie sercem, mógłbyś mi opowiedzieć coś ze swego życia? A potem innym razem, coś więcej?... Naprzykład... widzisz, jaka się staję odważna... chciałabym tak bardzo wiedzieć, czy podczas tego pobytu w Medyolanie, przed sześciu laty, miałeś, nie przy sobie, nie zrobiłbyś mi tego, żeby mnie zawieźć do tej samej miejscowości, ale gdziekolwiek, kogoś, kogo kochałeś...
— Nie — odpowiedziałem — nie kochałem nikogo...
— Ale przed laty siedmiu, ośmiu, przed dziewięciu?... Albo potem? — nalegała. — Miewam nie kiedy takie nieprzeparte wrażenie jakiejś tajemnicy w tobie!... To tak, jakgdyby w naszym domu był pokój, do którego nie pozwoliłbyś mi nigdy wchodzić... — I nagle, cała drżąca wobec mego milczenia, zawołała: — Ach! zraziłam cię, dotknęłam, widzę, czuję... Wybacz mi i nie odpowiadaj. Jestem taka niezręczna, taka nietaktowna! Nie umiem się z tobą obchodzić. Ale, bo widzisz, ja cię tak kocham!... — dodała przejmującym do głębi głosem.
Uspokoiłem ją jak mogłem czułemi słowami, którym uwierzyła, a może udawała, że im wierzy. Odgadywałem przez cały wieczór z jej oczu, że i ona czuła to, co ja odczuwam, iż harmonia między nami może istnieć tylko wtedy, jeśli milczeć będziemy o rzeczach najtajniejszych. Czy marzenie zostania mężem-przyjacielem tego kochanego dziecka jest także złudzeniem, podobnie jak tamto marzenie zostania. mężem-kochankiem? Ale, cóżem uczynił z doświadczeniem życiowem? Czyż nie wiem, że nie może nigdy być przyjacielem kobiety ten, w którym ona się kocha? W sercu namiętnem istnieje zawsze potrzeba spotkania takiego samego żaru, jaki je trawi, lub udzielenia komuś własnego. Jakim trafnym instynktem wiedziona ta naiwna Ewelina, która nie zna zupełnie życia, odgadła układ, jaki zawarłem z samym sobą, mój wysiłek, żeby w rozmowach naszych dotykać tylko przedmiotów obojgu obcych! Z jaką przebiegłością pochwyciła pomyślną sposobność, by mnie wprowadzić nanowo do tej dziedziny uczuciowej, gdzie nie mogę z nią pozostać! Zbyt wiele narażę, gdybym obudził to, co spać powinno.
Z jaką pewnością określiła prawdziwą przyczynę zatargów moralnych, które mnie dręczą od naszego ślubu! Jak ona przeczuła moją tajemnieę i jej naturę! Jak słusznemi były jej słowa: „Ktoś czy coś sprawił ci wielki ból!...” Jakże zadrżałem, w duchu, gdy powiedziała owo: „przed laty ośmiul...” Tak, osiem lat temu, o tym czasie byłem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy. Ale z kim?... W czasie owym, w ciepłe popołudnia wrześniowe, jeździliśmy, Antonina i ja, aż do lasów Chaville i Viroflay. Pęk róż, przygotowany dla niej, przepełniał wonią miłości karetę, która nas unosiła przez ludne przedmieścia, a potem przez lasy. Niebieskie firanki jedwabne spuszczone były do wysokości jej twarzy. Z rozkoszą wdychała powietrze, które wpadało, gdy kareta zaczęła się toczyć pod zielonemi jeszcze gałęziami. Wysiadaliśmy i, po krótkiej przechadzce, sadowiliśmy się pod pinją, zawsze tą samą, na polance, ja kładłem się u jej stóp, ona głaskała pieszczotliwie moje włosy. Ptaki śpiewały. Liście drżały. Niebo było błękitne, a ja patrzyłem w jej oczy, które spoglądały w głąb mego serca. Bo wówczas nie miałem co ukrywać. Gdy rozmawialiśmy, Antonina nie spotykała się nigdy we mnie z milczeniem, z zakątkiem zamkniętym, z pokojem, do którego się nie wchodzi, jak powiedziała Ewelina. Boże! Gdyby ona domyślała się, co ukrywam w owym zamkniętym pokoju i jakie ujrzałaby tam widmo!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3.
Neapol, 7 października.

...Moje godziny wielkich wzruszeń przypadają zawsze nocą, kiedy, leżąc w łóżku puszczam wodze myśli i pozwalam jej rozwijać się swobodnie, bez końca. Rośnie też, wzmaga się i ogarnia aż po krańce całą moją istotę. Czuję, że mnie pożera, że idee nabierają wypukłości przedmiotów dotykalnych, że wspomnienia piętrzą się na wspomnieniach i powstaje cały gmach żalów i pragnień, nadziei i woli, który wzrasta, wzrasta i wzrasta. Nie kieruję już moją duszą. Żyje ona życiem własnem, nieokreślonem, bezmiernem, którego jestem świadkiem i ofiarą. Napróżno w okresach głębokich rozterek, jak obecne, usiłowałem pokonywać się, poskramiać te napady gorączki wyobraźni. Były zawsze silniejsze, ale nigdy nie owładnęły mną z taką siłą, do jakiej wzmogły się w ciągu ostatnich tygodni. Nigdy też nie doświadczałem z ich powodu tego, co doświadczam teraz, leżąc nieruchomie śród ciemności, czując, jak rozpoczyna się ta praca wewnętrzna w moim umyśle; a o kilka kroków, w pokoju sąsiednim, do którego drzwi nie są zamknięte, śpi Ewelina.
Wstaję niekiedy i na palcach podchodzę do tych drzwi, by się upewnić, że śpi istotnie. Słyszę jej równy oddech, słyszę niemal bicie jej serca. Tego serca takiego młodego, takiego czystego, którego bicie przyśpieszały jedynie uczucia proste i prawdziwe! I powracam do łóżka i gdy ona. śpi, myślę o tem, że jej los rozegrywa się we mnie, w tym dramacie wzruszeń sprzecznych i niezwyciężonych, których jestem widownią. Ach! wolę, że ona śpi, że zazna przynajmniej zapomnienia i że ja sam tylko odczuwam z podwojoną nagle siłą wszystkie rany naszego małżeństwa. Ona domyśla się aż nadto, nie wiedząc nic. Gorzej mi znacznie, gdy śród tych ciemności odgaduję, że i ona się obudziła, że wie, iż nie śpię i powstrzymuje się od mówienia, nie rusza się, nie oddycha, w obawie, aby ton mego głosu, gdybym do niej przemówił z drugiego pokoju, nie zdradził jej, że napadła na mnie jedna z moich złych chwil. Ewelina ma chyba dar podwójnego wzroku, tak umie je przeczuwać. Gdy przyjdą na mnie, wie o tem dobrze, pomimo wszelkich wysiłków, jakiemi chcę ją w błąd wprowadzić. Gdy je przebyłem, wie również: ale po jakim znaku poznaje, po jakiej niewidzialnej dla każdego innego zmianie twarzy, którą usiłuję przecież wyrazić całe przywiązanie, jakie mam dla niej? po jakim błysku moich oczów, które posyłają jej same tkliwe spojrzenia? Niema spojrzenia, niema zachowania się, które wzięłoby górę nad oczywistością, jaką Ewelina sformułowała mi w tych dniach, gdy mnie znów pytała, a ja przysięgałem jej, że mi nie nie jest:
— Jest ci to, żeś moim mężem — odparła — żem ja twoją żoną, że cię kocham całem sercem, i że nie jesteś szczęśliwy...
Bezsenność nocy ostatniej była straszniejsza niż innych. Powrócę do myśli, jakie mnie dręczyły, żeby nabrać niezachwianego przekonania, iż postanowienie, jakiem się zakończyła, jest jedyne rozsądne, żeby w niem zaczerpnąć odwagę do dotrzymania go... Ewelina zasnęła, gdy się tylko położyła. Ja zdrzemnąłem się. Wiatr, który powstał już wieczorem, a który teraz pędził jęczące fale morskie, obudził mnie i stanęły mi odrazu w pamięci słowa: „i nie jesteś szczęśliwy!...” Powtarzałem je sobie po cichu i odczułem nagle bardziej niż w chwili, gdy były wypowiedziane, głębokie zniechęcenie i wielką tkliwość, jaką tchnęły. Chwyciły mnie za serce, jak dłonią, Przejmowały mnie tą niemocą wzruszenia, pod której wpływem łzy cisną się do oczu, a zwierzenia na usta. Niestety! Jakie zwierzenia? Przypomniało mi się że raz już w ubiegłym tygodniu powiedziałem sobie, „A gdybym jednak z nią pomówił? Gdybym jej wyznał prawdę, całą prawdę, że znałem kiedyś jej matkę, że ją kochałem, i że to właśnie jest tajemnica, która ciąży nad naszem malżeństwem?...” Tak, a potem powiedziałem sobie jeszcze: „Zamiar wyznania podobnego jest niedorzeczny. Jednakże istnieje coś stokroć niedorzeczniejszego od tego wyznania, a mianowicie: poślubienie tego dziecka i udręczanie się wspomnieniem innej; popełnienie takiego czynu i powiększanie winy smutkiem, jakiego przyczynia niewinnej moje postępowanie; kochanie jej do tego stopnia, że nie mógłbym jej porzucić, a nie dosyć jednak, żeby zapomnieć o tem, co było. Kto wie, czy spowiedź zupełna, nie uleczyłaby mnie?... Jeśli ona kocha mnie tak, że przebaczyłaby mi jednak?...” I, leżąc bezsennie, uprzytomniłem sobie znów chwilę, w której usiłowałem urzeczywistnić ten zamiar.
„Bawiliśmy wówczas we Florencyi. Pogoda była rozkoszna, upajająca, przechadzaliśmy się z Eweliną po alejach ogrodów Boboli. Tarasy ozdobione urnami i posągami, piękność widoków: Campanila, Stary Pałac, katedra, bulwarki nad Arno, ukazujące się na każdym zakręcie, wytworność nieba ponad naszemi głowami, szlachetny kształt gór w dali i odzywające się od czasu do czasu, śród tej atmosfery, odgłosy dzwonu, o brzmieniu przeciągłem, srebrzystem, wszystko składało się, by owiać tę godzinę urokiem niezwykłej poezyi. Ja jednakże nigdy nie czułem się bardziej pognębiony, bardziej zdręczony, niezdolniejszy do odbierania wrażeń szczęścia. Śród tego idealnego otoczenia ogarnęła mnie rozpacz, na widok, że i Ewelina napawa się temi pięknościami ze smutkiem, z tą melancholijną zadumą, która jej już nie opuszcza, bez owych porywów młodości szczęśliwej, jakie widziałem u niej jeszcze w Medyolanie. O, nielogiczności położeń fałszywych, z których fałsz tylko wyniknąć może! Czy powiedzenie jej prawdziwych przyczyn napadów smutku, które ją we mnie tak niepokoją, byłoby sposobem przywrócenia jej tych porywów? Niewątpliwie nie. Ale byłby to sposób zastąpienia przesileniem ostrem i ostatecznem powolnej malaryi, która nas oboje trawi. Lekarze określają chorobę, jako działanie natury, zmierzające do wytępienia szkodliwego zarodka. Zdawałoby się, że istnieje w duszy instynkt, który ją zniewala stosować tę metodę względem samej siebie i szukać zakończenia niedoli w wybuchach, choćby te miały doprowadzać do katastrof. Pod drzewami czarodziejskiego ogrodu Boboli zacząłem tedy mówić jej o matce, ja, który zazwyczaj rozwijam całą dyplomacyę, do jakiej jestem zdolny, by odwrócić nasze rozmowy od tego tematu! Korzystając z poprzedniej wzmianki o muzeum pana d’Andiguier’a, które z natury rzeczy przywodził na myśl ten krajobraz florencki, powiedziałem jej:
— Czem się to stało, że twoja matka, żyjąc z nim w takiej zażyłości, nie pomyślała nigdy o podróży do Włoch?...
— Ależ mama tu była — odparła Ewelina — z ojcem, na jesieni przed ślubem...
— I nigdy nie chciała tu powrócić?
— Owszem. Ileż razy słyszałam, jak wypytywała pana d’Andiguiera za każdym jego powrotem!... A potem nie jechała przezemnie. Nie chciała mnie opuszczać, a obawiała się zabrać mnie z sobą. Byłam wątła, bała się dla mnie zmęczenia, jedzenia hotelowego, zmiany klimatu. Czy ja wiem? Na rok przed śmiercią mówiła jednak o podróży. Miałyśmy jechać z naszym starym przyjacielem. Potem puściła go samego... Byłam całą treścią jej życia. Poświęciła dla mnie wszystko.. Przezemnie nie chciała wyjść powtórnie zamąż. A była taka piękna!... Co jabym za to dała, żebyś ją był znał!... Taka piękna i taka czarująca!... Miała w sobie nieprzeparty urok, któremu nie oparł się nikt, kto się do niej zbliżył; taki łagodny, równy sposób obejścia, że każdy czuł się przy niej bezpieczny. Miała dar okazywania przywiązania, a nikt z tych, dla których była dobra, nie zapomniał jej. Dzisiaj jeszcze, gdy mówię o niej z panem d’Andiguier’em, czuję, że ma ją tak żywo przed sobą, jakgdyby wczoraj odeszła od nas; i mnie jest tak samo. Niech tylko zamknę oczy, a widzę ją taką, jaką ją całowałam, zanim wyszła, w dzień tego okropnego wypadku... Widzę jej spojrzenie, jej włosy, jej usta, widzę ją całą, z palcami na tych ustach, przesyłającą m1 w progu ostatni pocałunek... ostatni...
Mówiąc to, przymknęła powieki. Widziała widmo i ja widziałem je również... Antonina była tuż, w tym ogrodzie, patrzyła na nas swemi głębokiemi źrenicami, ale nie jednakowem spojrzeniem. Podwójne życie, o którem marzyła, przedłużało się po jej śmierci, skoro, wywołując ją, Ewelina głośno a ja w duchu, w tej chwili, wywoływaliśmy, ona matkę najbardziej oddaną, najtroskliwszą z matek, a ja kochankę, najnamiętniejszą. najbardziej czarującą z kochanek. A jednakże ta matka i ta kochanka były jedną i tą samą osobą. To, co mówiła Ewelina o nieprzepartym uroku, o sztuce kochania i wzbudzania miłości zgadzało się aż nadto z mojem wspomnieniem. I ja przypomniałem sobie ostatni pocałunek, w progu innych drzwi, na kilka dni przed katastrofą. A kontrast naszych dwóch wizyj wykazał mi z miażdżącą oczywistością zupełną niemożliwość powiedzenia Ewelinie prawdy, mojej prawdy... Uprzytomniłem sobie tę niemożliwość ponownie nocy dzisiejszej, przeżywając w myśli całą tę scenę.
Nie, nie będę mógł nigdy, bez popełnienia zbrodni, przyłączyć do czystego obrazu, jaki zachowała o swojej drogiej umarłej, obrazu drugiego, kochanki z moich schadzek! Byłaby to zbrodnia względem Antoniny, która z taką nieubłaganą stanowczością chciała tego rozwodu między matką a kochanką, właśnie dlatego, by żaden cień nie zaćmił nigdy jej wspomnienia w sercu córki. Byłaby to zbrodnia wzęględem tej ostatniej, której odebrać tego nie mam prawa; nie mam prawa burzyć tej kaplicy duchowej, do której wchodzi, gdy chce widzieć matkę. I podobnie jak nasza przechadzka po ogrodach Boboli skończyła się bez wyjaśnienia, bez wyznania mojej tajemnicy, tak samo trwać będzie dalej nasze życie, bądź jak bądź, i ja jej nie powiem. Ale chwilami, jakże mi cięży, jak mi ciężyła tej nocy, na początku mego samotnego czuwania, przy odgłosie wichru, coraz przeraźliwszego! Bałem się, żeby burza i Eweliny nie wyrwała ze snu... Zdawało mi się, że słyszę, jak się porusza i pocichu, bez światła, poszedłem do jej pokoju, aż do łóżka. Spała.
Spała, a nawet w tym śnie kochała mnie jeszcze, bo gdy usiadłem na chwilę przy łóżku, ręka moja zetknęła się z jej dłonią i, choć nie odzyskała przytomności, odgadywała widocznie przez sen, że to ja, bo palce jej zacisnęły się zlekka dokoła moich. Ten ruch taki tkliwy, taki pełen ufności przypomniał mi inną naszą rozmowę i to, co mi powiedziała nie dalej, jak onegdaj wieczorem. Jechaliśmy drogą wiodącą do Pausilippo, a chwila była znów czarowna: księżyc wschodził na niebie szafirowem, bardzo ciemnem i bardzo łagodnem, aksamitnem, piękne zarysy zatoki zlewały się, zacierały w tym blasku elizejskim. Miasto za nami rozściełało się na wybrzeżu, hałaśliwe, oświetlone, a w dali, na stokach wulkanu, rozlewała się lawa czerwonemi plamami. Morze rozedrgane, rozpościerało się miejscami czarne, miejscami lśniące. Gromady chłopców i dziewcząt biegły nieustannie za naszym powozem, dzieci żebrały, jedne fikając koziołki, jak akrobaci, inne rzucając z niesłychaną zręcznością kwiaty do powozu. Patrząc na nie zaczęliśmy mówić o dzieciach opuszczonych i nagle Ewelina, zwróciła się ku mnie i spytała:
— Czy między kolegami znałeś dużo takich, którzy mieli dzieci nieprawe i porzucili je?...
— Kilku — odparłem; — dlaczego?...
— Dlatego, że to jest czyn, który mi się wydaje najpotworniejszym ze wszystkich, jakie mężczyzna może popełnić i chciałabym wiedzieć, jakiemi powodami tłómaczy go przed własnem sumieniem.
— O, niejednym — odparłem — choćby niepewnością ojcostwa...
— A jak niema niepewności?...
— To ją się wytwarza... — odpowiedziałem, śmiejąc się.
— A czem się taki pan usprawiedliwia we własnych oczach?...
— Mówi sobie, że błąd młodości nie powinien ciążyć nad całem życiem. Uważa, że zrobił swoje, jeśli dał matce pewną sumkę.
— I żeni się i nie mówi o tem żonie?... Jestem pewna — mówiła nawpół żartem, z półuśmiechem, jak wtedy, gdy chcemy wybadać kogo, nie badając jestem pewna, że tybyś tak nie postąpił...
— Nie miałem na szczęście potrzeby załatwiania podobnej sprawy — odpowiedziałem i, przybierając również ton żartobliwy, dodałem: — Mam nadzieję, że nie będziesz się trapiła podobnemi przywidzeniami?...
— Nie — rzekła, biorąc mnie za rękę; a ja po tym uścisku zrozumiałem, że wesoły ton mojej odpowiedzi oswobodził ją od wielkiego niepokoju.
Pytanie jej było dowodem, że w dalszym ciągu — wiem o tem aż nadto dobrze — nawet, gdy do mnie nie mówi, błąka się myślą dokoła tej męki, której tajemnicę czuje we mnie. Wpadło jej do głowy przypuszczenie o dziecku nieprawem, które może przed nią ukryłem. Cierpiała nad tem, nie wierząc: jednak w możliwość takiego faktu, a uwolniona teraz od tej obawy, powtarzała:
— O! nie! — a potem z niesłychaną tkliwością mówiła: — Widzisz, ja cię zanadto szanuję, żeby uwierzyć w coś naprawdę złego o tobie, żeby cię o coś takiego choćby podejrzewać... Zresztą, jaki mógłbyś mieć powód kłamania przed taką, jak ja istotą, którą ci jest oddana taka cała, że nie mogłaby mieć nigdy żalu do ciebie, nigdy o nic?.. Gdybyś przyszedł i powiedział mi: „Mam dziecko”; odpowiedziałabym ci: „Przyprowadź mi je, żebym je mogła kochać”. I kochałabym je, przez wzgląd na ciebie... Bolałoby mnie to trochę wprawdzie — dodała, pochylając uroczą główkę; — ale cierpieć przez kogoś, to znaczy odczuwać jeszcze lepiej jak go się kocha... — Poczem dodała poważnie, prawie uroczyście: — Ty nie wiesz jeszcze do jakiego stopnia i jak ja cię kocham. Dowiesz się może kiedyś, jeśli nie w tem życiu, to w tamtem z pewnością... Gdybyś wierzył, tobyś mnie rozumiał. Widzisz, będzie Sąd Ostateczny, a wówczas najtajniejsze uczynki, najbłahsze myśli staną się widocznemi. Jestem pewna, że w owej chwili nie ujrzysz nic w mojem życiu, coby nie powiększyło twojej miłości dla mnie, tak samo jak pewną jestem, że nie ukryłeś nic z twego życia, nic takiego, co mogłoby zmniejszyć moją miłość dla ciebie... Ja ci tak wierzę!...
„Ja ci tak wierzę!” Instynktowny uścisk dłoni podczas snu powtórzył mi zapewnienie najzupełniejszej ufności. Oddałem ten uścisk, zlekka, ostrożnie, aby nie przerywać jej spokoju. Odszedłem i gdy znalazłem się znów sam w swoim pokoju, myśli zaczęły pożerać mnie nanowo. Zapytywałem siebie, dlaczego każdy objaw szacunku, czci niemal, jaką ma dla mnie, sprawia mi taką szczególną przykrość, najnieznośniejszą może ze wszystkich. Ach! w tem tkwi pierwiastek najgłębszy cierpienia, w tem właśnie. Zrozumiałem przyczynę podczas tych bezsennych nocy, zrozumiałem i to, jaka praca dokonała się we mnie w ciągu tego krótkiego okresu czasu, jaki mnie dzieli od zaręczyn.
Zanim żyłem z Eweliną w tem nieustającem zetknięciu, nie przypuszczałem, żeby mogły istnieć takie, jak jej dusze, w których wszystko jest prawością, uczciwością i wraźliwością jednocześnie. Istniały dla mnie dwa światy: życia duchowego i życia zmysłowego i uważałem je za niemożliwe do pogodzenia w zasadzie. Trzeba było wybrać, i wybrałem. Nie przypuszczałem nigdy, żeby cała czystość jednego mogła się złączyć z całym żarem drugiego, żeby można tyle czuć i zachować taką prostotę serca, tyle cnoty przy takiej płomienności. Ta zasadnicza sprzeczność między jej jaźnią i moją, zdania takie, jak o Sądzie Ostatecznym, ujawniają mi ją całkowicie. I wobec dowodu, że w naiwności tego zaufania Ewelina uważa mnie za zupełnie podobnego sobie, buntuje się we mnie... co?... Honor poprostu. Zbyt silnem jest wrażenie różnicy między człowiekiem, którego ona widzi a tym, jakim jestem, zbyt jaskrawą oczywistość złego czynu, jaki popełniłem, zabierając całe życie stworzenia takiego niepokalanego, takiego obcego wszelkim rozterkom, wówczas kiedy dla mnie są one właśnie istotą sposobu czucia, kiedy to małżeństwo było dla mnie rozterką najwyższą.
Wina to zawsze tego podobieństwa, które nie pozwoliło mi dostrzedz jej odrębnej indywidualności. Zdawało mi się, że odnajduję w jej sercu te same struny, co w sercu matki. Prawdą jest rzeczywiście, że ma po matce zdolność zatapiania się w uczuciu, i sztukę okazywania uczucia tego z taką subtelnością, piętnowania niem wszystkich ruchów, wszystkich myśli. Ale u Antoniny nieszczęśliwe małżeństwo, długie lata przymusu, nawyknienie do skupiania się w sobie zniweczyły prostotę, wytworzyły pierwiastki złożone w charakterze, dzięki którym mogła mi być prawdziwą towarzyszką. Była moją duszą-samicą, jak sama mówiła niekiedy. Moja chora uczuciowość, która już nie była prosta, dostrajała się tak ściśle, tak nierozerwalnie do jej uczuciowości. Gdybym był ożenił się z nią a nie z Eweliną, mógłbym, jestem pewien, nawet w takiem szczególnem małżeństwie, pokazać się jej takim, jakim jestem, wyznać jej całą prawdę, wszystkie występki; odnalazłaby własne serce w mojem. Ona i ja byliśmy z tej samej rasy, z tych dusz chciwych uczucia, nienasyconych wzruszeniami, z tych umysłów niecierpliwych i śmiałych, które dążą do szczęścia, nie bacząc na prawa, wbrew ich wymaganiom.
Ewelina należy do rasy innej — do rasy dusz uległych, harmonijnych, które nie rozumieją wzruszenia po za granicami obowiązku, które nie chciałyby szczęścia okupionego ceną błędu, które nie mogłyby go chcieć, bo takie szczęście nie byłoby już dla nich szczęściem. Gdyby to pobożne dziecko ujrzało mnie takim, jakim jestem, śród tej jasności, która według jego wyobrażenia, rozświetli najgłębsze tajniki duszy w dniu Sądu Ostatecznego, — nie kochałaby mnie mniej, jestem pewien, — kto się raz oddaje tak całkowicie, nic już nie odbiera; ale jestem też pewien, że cała jej miłość stałaby się jakby wielką raną. Wiem to, i ta świadomość jest dla mnie jakby sądem istotnym, jakby potępieniem. To dziecko, samą obecnością swoją każe mi powątpiewać o pojęciach, które rządziły całem mojem życiem. Mniemałem zawsze, że, rzucony na tę ziemię, w świat, którego nigdy nie zrozumie, z przyczyny, której nie zna, dla końca, o którym nic nie wie, człowiek, przez kilka lat, jakie mu są dane między dwiema nicościami, ma tylko jedną racyę bytu: mnożyć, podsycać, podniecać w sobie wrażenia gwałtowne i głębokie, a ponieważ miłość zawiera je wszystkie w stopniu najwyższym, kochać i być kochanym. Przy Ewelinie zaś, suggestya, której opieram się daremnie, nasuwa mi pytanie czy, myśląc w ten sposób, nie omyliłem się. Powstaje we mnie pojęcie, którego nienawidziłem zawsze, jako najbardziej zabójczego dla życia uczuciowego, pojęcie odpowiedzialności, i wzmaga się coraz bardziej. Czuję się odpowiedzialnym wobec niej. Mam wyrzuty sumienia.
Jakież były dotkliwe tej nocy i jakże mnie dręczyły! Jak silnie odczuwałem to, co stanowi nieodwołalną nędzę naszego małżeństwa! Gdybym nawet odnalazł w objęciach Eweliny całe upojenie, jakiego zaznawałem już niegdyś, gdybym urzeczywistnił w pożyciu z nią ów program męża-przyjaciela, o którym marzyłem przez chwilę, to i wówczas jeszcze pozostałoby faktem, że jestem skazany żyć przy niej, kłamiąc nieustannie! Cokolwiekbądź zajdzie, między nami stać zawsze będzie ów fakt nieodwołalny, a ja nie mogę się zdobyć na to, żeby go przemilczeć zupełnie, ani żeby jej powiedzieć. Pozostanie zawsze to, że, obudziwszy w niej miłość, biorące jej serce i życie, pozbawiłem ją nazawsze możności spotkania człowieka, który byłby prawdziwie godny tej wiary, na jaką ja nie zasługuję. Jak ja znów tej nocy odczułem, że na nią nie zasługuję! Jak żywo przypomniałem sobie rozmowę z księdzem Fronteau i jego dziwne, prorocze słowa: „za które zostałbyś pan kiedyś strasznie ukarany!...”
Wicher wył ciągle, jęk morza nie ustawał. Ja ciągle nasłuchywałem. Ewelina spała spokojnie. Nie wiedziała nic o burzy, szalejącej na dworze, ani o tej, która rozszalała się we mnie. Zestrój zamętu żywiołów z zamętem w mojej duszy był taki zupełny, w śnie nieświadomym Eweliny obok mego dręcząceg czuwania tkwił taki symbol naszego całego życia, wspomnienie słów starego księdza poruszyło znów tak silnie ukrytą we mnie strunę mistycyzmu, że zacząłem myśleć, jak dawniej, o łączności umarłych z żywymi... Jeśli jednak wszystko nie kończy się za grobem. Jeśli z tamtej strony nieprzeniknionego mroku ci, którzy znikli, mogą nas widzieć? Jeśli zachowują dla nas uczucia?... Chciałem wierzyć, gdy odgadłem miłość Eweliny, że Antonina byłaby, że jest przychylna tej miłości. A jeśli dzieje się inaczej? Jeśli ta niemożność zaznawania szczęścia jest zemstą umarłej, owładnięciem mego umysłu przez jej umysł? Albo poprostu, jeśli moje małżeństwo jest dla niej, w tych ciemnościach, w jakie zapadła tak tragicznie, bez spowiedzi, bez skruchy, postacią męki wiecznej? Jeśli to jest jej piekło, to piekło, w które wierzy Ewelina, — choć jest nieświadoma, — w które wierzy ów ksiądz — choć jest takim mędrcem!...
Nad ranem, gdy blade światło dzienne zaczęło się wciskać przez szparę w firankach, podniecenie moje znikło. Zarzuciłem szlafrok i powróciłem do pokoju Eweliny, usiadłem przy jej łóżku, nie budząc jej i, oparty o krawędź, patrzyłem wśród zmierzchu porannego, na delikatne jej rysy, pogrążone w śnie spokojnym, na szczupłą szyję, dokoła której owijał się ciężki warkocz jasnych włosów; na rękę taką drobną w kostce, na te wszystkie oznaki wdzięku subtelnego, niemal kruchego. I, wobec tego słodkiego śpiącego dziecka, owładnęło mną z potężną siłą inne uczucie. Powiedziałem sobie, że śród tego zamętu w mojem życiu uczuciowem i umysłowem, pozostaje mi jeszcze obowiązek i że, spełniając go, mogę czynić, jeśli nie zupełnie dobrze, to przynajmniej nie tak źle. Obowiązek ten polega na odzyskaniu panowania nad sobą i oszczędzaniu żony — bo ostatecznie jakiekolwiek są moje winy względem niej w przeszłości, winy te należą do przeszłości, teraz zaś Ewelina jest moją żoną, to jest istotą, która mnie wzięła za podporę i której poprzysiągłem opiekę; winienem zatem oszczędzać jej wszelkiego oddziaływania podobnych napadów szału, jaki mnie nawiedził w ciągu tej strasznej nocy. Muszę się uspokoić, wypełnić przynajmniej tę rolę, do której jestem zdolny, a która streszcza się w skromnem, lecz dobitnem określeniu: głowy rodziny. Poślubiając ją postąpiłem źle, bardzo źle, gorzej niż źle, występnie. Jestem za to ukarany strasznemi katuszami moralnemi, i to jest sprawiedliwe. Niesprawiedliwością jednak jest, żeby Ewelina, będąc bez żadnej winy, cierpiała za moje błędy, albo — waham się zawsze wypisać te wyrazy, gdy chodzi o „biedną Antkę“ — za winy matki.
Nie będzie cierpiała. Postanowiłem oczyścić swoje serce, przezwyciężyć się nareszcie, jak żądał ksiądz: „Powinieneś pan wymazać przeszłość nietylko w czynach, ale i w duszy... Trzeba się rozstać, nietylko z żalem, ale prawie i że wspomnieniami...” Te to wspomnienia właśnie, które mnie prześladują, powinienem zabić. Muszę pożegnać się nazawsze z pamięcią o Antoninie, wyrwać tę przeszłość z serca, żeby zapanowała w niem tylko Ewelina... A do tego potrzeba mi uspokojenia się wśród samotności. W tem życiu, jakie prowadzimy, odgrywając wzajemnie przed soba nieustającą komedyę, staję się ofiarą takich różnorodnych wrażeń, że niepodobna mi skupić się, zrównoważyć, odrodzić w woli nareszcie odzyskanej. Postanowiłem zatem, dla dobra tego dzieła naszego wspólnego zbawienia, uczynić to, co robią osoby religijne w przededniu decyzyj stanowczych — zamknąć się istotnie w samotności. Dzisiaj jeszcze pomówię z Eweliną. Podam jej za powód dziwactwa usposobienia, w jakie znów wpadam, a wytłómaczenie to nie będzie zupełnie fałszywe i ona w nie uwierzy. Wymówię się zdenerwowaniem, wymagającem, abym spędził kilka dni samotnie, blizko niej, lecz bez niej, naprzykład w Sorrento. Ta rozłąka, pozwalając mi rozejrzeć się we własnej duszy i wytknąć ostateczną, dokładną drogę postępowania, zaznaczy też zwrot w naszych stosunkach. Obawiam się tylko, że Ewelina nie zechce uznać tej konieczności naszego rozstania, choćby na bardzo krótko. Ach! niechaj wstąpi w nią dusza matki, aby zdołała odczuć to, czego ja jej wytłómaczyć nie mogę...

Sorrento, noc z 7 na 8 października.

...Ewelina nie stawiała mi żadnej z tych trudności, jakich się obawiałem. Była istotnie córką Antoniny, tej, która mi mówiła: „Wezwij mnie, przybędę zawsze; skoro już nie zechcesz, nie będziesz mnie wzywał.” Gdy ja tłómaczyłem jej w coraz bardziej wikłających się słowach powody, dla których chcę ją opuścić na dni kilka, ona miała w oczach swoich tylko miłość. I pojechałem. Jestem tu, a ona tam, sama w obcem mieście, którego światła rzucają białawy odblask na niebo, z tamtej strony zatoki. Zostawiłem ją z pokojówką, która pielęgnowałaby ją, gdyby zasłabła, bo przecież bywają choroby nagłe. Są też nagłe śmierci, Tak przecież znikła jej matka... Zostawiłem ją... Co robi w tej chwili? Co myśli? Odgaduję ja, siedzącą na balkonie, usiłującą przeniknąć przestrzeń, podobnie jak ja; szuka mnie w dali, niepokój ją pożera. Jak ja miałem siłę wsiąść do powozu, który mnie uniósł zdala od niej, potem do pociągu, a potem do drugiego powozu, skoro każdy obrót koła powiększał dzielącą nas przestrzeń? Jak zwłaszcza, znając siebie, nie zrozumiałem, że nie zniosę tej samotności tak blizko niej, z myślą o tem, że ona cierpi, niepokoi się, płacze? Jeśli wierzyła w te powody, które jej podałem, w jakimże musi być niepokoju! Jeśli nie uwierzyła — w jakiej rozpaczy! A ja, czyż nie wiedziałem z góry, że samotność w takich warunkach zamiast uspokoić napady idée fixe, wzmoże je tylko?
Ta noc, którą spędzę zdala od niej, po raz pierwszy od naszego ślubu, zaledwie się zaczęła, a już wydaje mi się nieskończona. Wiatr uspokoił się. Niebo wyiskrzone gwiazdami. Morze, wzburzone jeszcze, ale łagodniejsze, uderza ze stłumionem westchnieniem o skały, na które wychodzą moje okna, a ja w tem westchnieniu dosłuchuję się innego, jakgdyby fale przynosiły memu sercu wołanie serca Eweliny. Rzecz szczególna! Wrażenie, że pozostawiłem ją na pastwę smutkowi, zagłuszyło na razie we nuie wszystkie inne uczucia. Cofnęło się nawet widmo Antoniny. Litość, jaką mam dla żywej, byłażby jedyną moją bronią przeciw biednej umarłej, która już nie czuć nie może? Czyżby w tem, w tem jedynie tkwiła siła zapomnienia, jaką pragnę wykrzesać z mej woli? Z mej woli? Jakgdybym miał wolę! Jakgdyby wolą u mnie nie było jedynie silniejsze uczucie!... Ale oto 1 ono, owo silniejsze uczucie, które mi dopomoże do Życia. Jest niem litość. Ach! ulegnijmy jej. Poddajmy się tej fali niewysłowionego wzruszenia, która tryska z mej duszy pod wpływem cierpienia Eweliny, i zaciera, zalewa wprost wszystko... Reszta, wspomnienia, żale, porównania, wyrzuty sumienia to pojęcia, czczy i niepotrzebny wir pojęć. Rzeczywistością istotną i bolesną jest tylko jej cierpienie. Rzeczywistością jest też i fakt, że litość dla niej każe mi ją kochać, Trzeba, ażeby wiedziała o tem, ażeby to widziała. Nie, nie pozostanę tu, nie będę już usiłował się przezwyciężać. Przezwyciężać się? Dlaczego pragnąłem tego? Żeby módz dać jej trochę szczęścia. Czyż nie zazna go, gdy jutro zobaczy, że wracam, nie mogąc znieść dłużej nawet tego krótkiego rozłączenia?... Ale jeśli złe godziny powrócą? Niech powracają! Przeżyjemy, bądź co bądź, tę, w której czytać będę w jej oczach radość bezmierną z mego powrotu, a ona w moich ża bezgraniczny, żem wyjeżdżał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4.
Paryż, 2 grudnia.

...Powróciliśmy do Paryża, Ewelina jest w poważnym stanie. Jaka ona była śliczna, jaka wzruszająca, pełną wdzięku lękliwością, gdy oznajmiła mi tę ważną nowinę!
— Tak się cieszę — mówiła — a jednak powinnabym się bać... Tak — dodała — zbrzydnę i przestaniesz już zupełnie mnie kochać.
Usiłowałem uspokoić ją tkliwemi słowami. Tuliłem do siebie z taką szczerą czułością! Ta obawa, ażeby święta praca, jaka dokonywać się będzie w jej ciele, nie oderwała mnie od niej, wykazywała tyle miłości i tak małą ufność w przyszłość naszego małżeństwa! Ale czy zasłużyłem na to, ażeby myślała inaczéj? Czy na razie zachowałem się: odpowiednio, aby ją przekonać, że się myli? Czy przyjąłem wieść o przybyciu pierwszego dziecka, które stanowi dumę ogniska domowego, jak założyciel rodziny, z radością poważną, pełną nadziei, jakiej młoda ma: tka ma prawo wymagać od ojca?
Ognisko domowe? Czy my mamy ognisko domowe? Czy mają je ci, dla których życie wspólne nie jest zespoleniem, mieszkanie pod jednym dachem nie stanowi złączenia, gdy mąż nosi w sobie cały świat myśli, zabronionych dla żony, a ona wie o tem; gdy wie również, że dziecko, które zadrgało w jej łonie, nie zrodziło się z miłości, lecz z litości? Śród uniesienia, spowodowanego moim powrotem z Sorrento, poczęta została ta istotka, w godzinach roztkliwionego żalu i namiętnego współczucia. Nie jest owocem radości. Stanowi owoc wyrzutów sumienia. Nie jest potomkiem wesela i nadziei. To dziecko śmiertelnego szału, w jaki wprowadziła mnie świadomość cierpienia, którego byłem sprawcą. Ileż łez moich mieszało się z pocałunkami, śród których ten zaczątek duszy został powołany do życia! Owej nocy widziałem, jak Ewelina, uszczęśliwiona zrazu tem, co brała za szał miłosny, ocknęła się nagle z uniesienia w moich objęciach, sposępniała, w oczach jej zagasł płomień szczęścia, usta jej odwróciły się od moich, a gdy, zaniepokojony tym nagłym smutkiem, spytałem:
— Więc nigdy nie zechcesz uwierzyć, że cię kocham?...
— Nie — odpowiedziała — ty mnie nie kochasz, ty litujesz się nademną...
Śród takich wrażeń ojca i matki stworzone zostało to dziecko. Z chwilą, gdy Ewelina wymówiła słowa: „Jestem w ciąży...”, wspomnienie opanowało moją duszę i powstrzymało w niej instynktowną dumę rasy, która ogarnęłaby mnie niewątpliwie, podobnie jak tylu moich przyjaciół, nawet najobojętniejszych, najcyniczniejszych. Wyobrażam sobie, że suchotnik, znający swój stan, doświadcza, na wieść, że żona jego jest w ciąży, tego samego szczególnego uczucia, które przejęło mnie w owej chwili i już mnie nie opuszcza. Pyta siebie, jak ja nie przestaję od tygodnia się pytać, jaka dziedziczność ciążyć będzie nad tem dzieckiem? Pytanie to zadałem sobie odrazu i zadaję nieustannie, — jakie zarodki choroby fizycznej i moralnej złożyła w niem chwila, w której zostało poczęte, śród uścisków dwojga istot takich wzburzonych? Jeśli to będzie syn, i do mnie podobny, czy przekazałem mu moją nędzną dzisiejszą duszę, chwiejną, rozwichrzoną, udręczoną i dręczącą? A jeśli córka, jaki ciężar niepokoju wzięła od Eweliny, od tej Eweliny, która wypowiedziała słowa takie rozdzierające a takie tkliwe:
— Ty mnie nie kochasz, ty litujesz się nademną!...
Jest w Biblii ustęp, który mi wpadł w oczy, przypadkiem, gdy byłem bardzo młody, w epoce pierwszych porywów do życia, i nie zapomniałem go dotąd, z taką uderzającą dokładnością bowiem odpowiadał odrazu stosunkom między mną a tymi, od których pochodzę. Ustęp to dotyczący proroka Eliasza i jego zniechęcenia, gdy, leżąc na piasku pustyni, pod cieniem jałowca, zawodzi: „Syt jestem życia, o Panie, zabierz duszę moją, skorom nie lepszy jest od ojców moich...” Okrzyk to taki smutny, a jednak mniej smutny od tego, jaki się wzniesie z mojego serca, jeśli będę zmuszony patrzeć na dziecko, które, podrastając, okaże się mniej wartem odemnie, który jestem mniej wart od mego ojca, mniej wartego od swoich przodków, skoro oni zrodzili go zdrowym jeszcze i zrównoważonym, a On zrodził mnie takim chorym! Jakim będzie ten syn mój ze mnie zrodzony? Byleby to tylko był syn!... Boję się strasznie, żeby to nie była córka, żebym w jej rysach, w jej oczach, ruchach, gdy wyrośnie, nie odnalazł tożsamości typu, który mnie kolejno tak pociągał i o takie przyprawiał cierpienia. Byłoby to nieustanne wznawianie tragedyi mego małżeństwa, uosobionej w tej postaci, która wzięłaby jakąś cząstkę z każdego z nas, z Eweliny, ze mnie i z Antoniny. Byłoby to owo wrażenie kazirodztwa, które mnie dręczy, ale już niezniszczalne, chodzące, żywe... I boję się, boję się uczuć, które mogłyby powstać w mem sercu. Można nienawidzieć własne dziecko, to okropne, ale się zdarza. Bodajby los oszczędził mi tego ciosu!...
Nasze pożycie małżeńskie jest tak mało zespolone, pomimo, iż istniejemy przy sobie, że Ewelina pragnie właśnie namiętnie córki, gdy mnie myśl o jej narodzinach przejmuje zgrozą. Nie domyśla się do jakiego stopnia mnie dręczy, gdy, siedząc ze mną przy kominku, prawi mi o swoich ambicyach macierzyńskich. Podaje mi wówczas takie czyste i proste powody, dla których wolałaby córkę; powody, wynikające z jej prawego, uczciwego sposobu pojmowania 1 odczuwania życia.
— Córka, widzisz — mówiła mi nie dalej jak wczoraj — stanie się jakby przedłużeniem mojego dzieciństwa. Będzie dla mnie tem, czem ja byłam dla matki. Ja zaś będę dla niej tem, czem matka była dla mnie. Zacznie się dla mnie nanowo, z rolami zamienionemi, z różnicą wieku, ten sam tryb życia w tym samym domu. Taka rada jestem, że ten nasz pałacyk nie został sprzedany! Tak miłą mi jest myśl, że śpię w pokoju, gdzie mama spała! Tak słodko mi będzie pomyśleć, że moja córka śpi w pokoju, w którym ja spałam dzieckiem! Chciałabym mieć pewność, że będzie tu mieszkała po mnie. Syna kochałabym także bardzo, ale nie dałby tego całkowitego wrażenia przedłużonego dzieciństwa, które mi jest takie drogie. Nie miałam brata a ojca znałam zaledwie. Dla mnie rodzina to matka i córka... Przepraszam, — dodała ujmując moją rękę — i ty także...
Dostrzegła znów na mojej twarzy odbicie wzburzenia wewnętrznego i przypisała je słowom swoim. Nie myliła się, tylko, że przyczyny tego wzburzenia różniły się bardzo od tych, które jej poddawała tkliwość. Moje pojęcia o rodzinie są zupełnie takie same, jak-jej. Instynkt ciągłości, potrzeba odczuwania drogich umarłych dokoła siebie, poruszania się w ich atmosferze; pragnienie życia tym samym trybem co oni, odnajdywania ich przeszłości we własnej teraźniejszości i przedłużania, uwieczniania tej przeszłości w przyszłości dzieci swoich, wszystkie te uczucia takie szlachetne, takie prawdziwe, są cementem spajającym podwaliny ogniska domowego, wiem to, czuję równie dobrze, jak ona.
Ognisko domowe? Zawsze te same wyrazy, które mnie prześladują jak zwrotka, streszczająca tęsknotę za tem, co dostrzegam dziś słodkiego, głębokiego, wzmacniającego serce w małżeństwie i w ojcostwie, a czego mi los odmówił. Jakże mogę przyłączyć się do marzeń Eweliny o przyszłości tej córeczki, którą widzi już, roześmianą, rozbawioną, z błękitnemi oczyma i płowemi kędziorami w pokoju, niegdyś pokoju Antoniny? Pod wpływem czci, jaką ma dla niej, matka staje się w jej wyobraźni babką, Dla mnie zaś ta matka jest kochanką i bałbym się odnaleźć w mojej córce jej namiętną czułość, która mnie upajała w dwudziestym piątym roku życia. Jakże mógłbym w tem mieszkaniu oddychać atmosferą prawdy, którą oddycha w niem Ewelina? Dla niej ten pałacyk, gdzie wzrosła, stanowi też miejsce, w którem jest najbardziej sobą. To dom, jej dom, siedziba, gdzie może najswobodniej poddawać się swoim najszczerszym radościom i smutkom. Dla mnie mieszkać tu, to kłamać, kłamać każdem spojrzeniem, kłamać każdym ruchem, każdą postawą, skoro nie mogę wypowiedzieć ani jednej z tych myśli, jakie budzi we mnie widok pokojów, w których przebywała moja kochanka... Jakąż przepowiednią była owa pierwsza wizyta, kiedy zdawało mi się, że ujrzałem ją w głębi buduaru, w zwierciadle, w którem niewątpliwie przeglądała się chciwie w dniu naszych schadzek, chcąc się upewnić, czy jest ładna, czy będzie mi się podobała! Jak ona powraca do tych pokojów, którym Ewelina usiłuje koniecznie nadać ten sam wygląd, jaki miały dawniej! Pomnaża w niech liczbę wizerunków matki. Chce, mówi, podczas ciąży mieć zawsze jej obraz przed oczyma, ażeby dziecko ukształtowało się według urody matki, Odnajduję tedy Antoninę nieustannie, Antoninę w różnych porach życia: tu małą dziewczynką, a już taką subtelną, przedwcześnie wrażliwą i delikatną; tam już starszą, gdzieindziej w przededniu ślubu, to znów po ślubie, a potem z czasów, kiedy mnie kochała; i patrzy na mnie z głębi przeszłości, wzywa mnie, kusi...
Kusi? Do czego?... Do połączenia się z nią nareszcie, do wejścia w te wielkie ciemności, gdzie ona spoczywa od tak dawna — za dwa dni będzie już osiem lat. Przewracając kartki jednego z zeszytów mego pamiętnika znajdę tam dowód, że o tej samej porze, rok temu, ogarniało mnie już bezgraniczne zmęczenie, jakby wyczerpanie ostateczne całej mojej istoty duchowej, doznawałem uczucia, że moje życie skończyło się. Nadzieja zgalwanizowania serca, znużonego bez granic, kazała mi zbliżyć się do Eweliny, a potem ją poślubić. Spełnił-że się cud wskrzeszenia, którego oczekiwałem? Niestety! To małżeństwo z widmem oddalonej kochanki przywróciło życie tylko cierpiącym cząstkom tego serca. Cząstki szczęśliwe pozostały umarłe, umarłe jak kochanka mojej młodości i jak ta młodość sama. Oto, co mówi mi widmo oczyma i uśmiechem wszystkich swoich portretów, zwłaszcza wielkiego pastelu owalnego, który wisi w sypialni Eweliny. Nie chcę nigdy patrzeć na niego, gdy wchodzę do tego pokoju, a jednak patrzę, a raczej on patrzy na mnie zawsze... Jest to obraz już zupełnie wypłowiały, źrenice i usta jedynie zachowały siłę kolorytu, dla mnie wprost halucynacyjną. Wyobraża on tylko popiersie Antoniny, ramiona i ręce obnażone w staniku wyciętym, z ponsowego mousseline de soie, którego zwoje drgają dokoła tych kształtów wątłych, delikatnych, eterycznych, już jakby bezcielesnych. Zdawaćby się mogło, że cała krew z ciała nabiegła do ust purpurowych, cała jego energia do źrenic błękitnych. Łoże małżeńskie stoi o kilka kroków od ram złoconych, z których uśmiechają się do mnie te rozkwitłe usta, a jest to świętokradztwo mnie tylko wiadome i nie mogłem mu przeszkodzić, chyba popełniając zbrodnię gorszą jeszcze. Te cudne wargi poruszają się, mówią do mnie, powtarzają dawne wyrazy: „Chciałabym tak odejść, przed moją pierwszą zmarszczką, przed twojem pierwszem znużeniem...” I odeszła, jak pragnęła. Pomimo, że była matką, i to matką czułą, instynkt mówił jej, że nie powinna się starzeć.
Poezya życia rodzinnego, która jest bardzo głęboka, prawdziwa, nie godzi się z poezyą inną, niemniej prawdziwą i głęboką, a która była jej poezyą i moją. Są serca całe z porywów i uniesień, jak inne całe z przywiązania i przyzwyczajenia. Dla tych ostatnich ognisko domowe, dom, rodzina. Dla nich trwałość, przedłużanie życia uczuciowego, pomimo upadku starości, która nastręcza im tylko sposobność do pogody ducha i poświęcenia. Ale dzieje innych, tych, których marzeniem było nagromadzić całą potęgę wzruszenia w jednej chwili uniesienia najwyższego, choćby miały w niem zginąć, — dzieje tych serc przeczulonych i namiętnych, gdy raz dosięgną kresu, jakiego już nie przekroczą, — kończą się i to na zawsze. Oto, co chciała powiedzieć Antonina, taką radę daje mi z głębi grobu. Kto mnie powstrzymuje od pójścia za nią?... Nabój wsunięty do jednego z otworów rewolweru, który mam tu pod ręką... przyłożenie palca do cyngla, lekkie naciśnięcie... i wyjdę na zawsze po za obręb tego świata, gdzie przekroczyłem wiek pewnych radości i nie mam już mocy do zaznania innych, a gdybym ją miał, okoliczności byłyby zbyt wrogie. Nie mógłbym ich pokonać. Człowiek nie buduje sobie ogniska domowego w siedzibie kobiety, której był kochankiem i której córkę zaślubił. Sądziłem, że to można. Łudziłem się nadzieją. Chciałem. Nieprawda, nieprawda, nieprawda!...
Z jaką gotowością uległem urokowi śmierci dobrowolnej, który ogarniał mnie z gwałtownością zawrotu głowy! I znów oderwała mnie ta sama litość, która przed dwoma miesiącami, we Włoszech, napadła mnie z taką siłą. Zdawało mi się na razie, że będę mógł przemienić życie własne, a wraz z niem i życie Eweliny. Przekonałem się aż nadto dowodnie, że i to jest złudzeniem. Litość, to odruch, poruszenie duszy. Może wytworzyć czyn stanowczy, jak mój powrót z Sorrento, zniewolić do słów, jak te, które wypowiedziałem wówczas. Ale to nie jest stan duszy. To nie podstawa, na której możnaby oprzeć cokolwiekbądź trwałego. Litość wyczerpuje się wraz z bólem, który ją wywołał i odnajdujemy ją w sobie dopiero wtedy, gdy znów przyczyniamy komuś cierpienia. Gdy wyobrażam sobie Ewelinę, wchodzącą do tego pokoju i spostrzegającą mnie umarłego na ziemi, obraz jej bólu serce mi rozdziera. Mówię sobie: „Muszę żyć...” Czy mam słuszność? Czy napad rozpaczy, jaki spowodowałoby moje samobójstwo, nie byłby dla niej mniej bolesny, mniej okrutny, niż to życie nasze, ciągnące się długie dni, a może lata, bez zespołu serc, z oczywistością dręczącej mnie idée fixe, której napadów ukryć przed nią nie mogę?... „Przed pierwszem znużeniem...” mówiła Antonina, a ja mówię: „Ach! odejść przed ostatniem!”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5.
Paryż, 8 lutego.

...Krok stanowczy staje się nieunikniony: albo trzeba powiedzieć żonie prawdę, całą prawdę, albo trzeba ją opuścić, odejść. Odejść? Dokąd, jeśli nie tam, do krainy, z której się już nie wraca? Wszystko jest lepsze od tego strasznego życia, które z każdym dniem bardziej zaognia ranę ukrytą, zamiast ją zabliźniać. Zasadnicza sprzeczność, na jakiej opiera się nasze małżeństwo, zanadto mnie dręczy. Moje nerwy wyczerpują się w tej walce i dochodzę do tego stanu rozdrażnienia ukrytego, w jakiem człowiek jest ciągle blizki popełnienia czynów, niezgodnych z jego charakterem. Niech się powtórzy scena dzisiejsza, a co się stanie z szacunkiem, jaki dotąd zachowałem dla siebie, pomimo wszystko, gdyż mogłem przynajmniej oddać sobie tę sprawiedliwość, że robiłem co mogłem, aby oszczędzić Ewelinie skutków mojej zgryzoty. Jeśli cierpi, to dlatego, że patrzy na moje cierpienie. Nigdy nie pozwoliłem sobie na haniebną nikczemność, w jakiej szukają ulgi udręczone sumienia, szerząc umyślnie dokoła siebie cierpienie dlatego, że same cierpią, a w danym wypadku nikczemność jest, doprawdy, niesłychana...
Miarą stopnia mego rozprzężenia umysłowego i prawie fizycznego jest błahość faktu, który posłużył za pierwszy powód do rozdrażnienia. Jadłem drugie śniadanie na mieście, sam, jak mi się to często zdarza, bez tłómaczenia się Ewelinie, która zresztą nigdy mnie o nie nie pyta. To najpewniejszy sposób, gdy czuję zbliżające się mary, które mnie prześladują i chcę je pokonać. Uciekam z domu i chodzę, chodzę bez końca. Niekiedy to wejście w tłum, którego nie znam zupełnie, usypia przywidzenia. Około godziny czwartej, uspokojony nieco, lub mniemając, że jestem uspokojony, powróciłem. Mały de Montchal był z wizytą u Eweliny. Drugi już raz od naszego powrotu odwiedza nas. Chciał prawdopodobnie tylko złożyć karty. Powiedziano mu, że pani przyjmuje i nie śmiał odejść. Czy powinienem był tłómaczyć sobie w ten sposób obecność dawnego konkurenta do ręki Eweliny, aby zachować najzupełniejszą obojętność? Być zazdrosnym o takiego Renégo de Montchal’a, to wprost śmieszne, a być zazdrosnym o kogokolwiekbądź w stosunku do Eweliny, to już niegodziwość, po tylu dowodach całkowitego oddania, jakie od niej otrzymałem.
Niemniej, stanąwszy oko w oko z tym młodzieńcem, doznałem wielkiej przykrości i nie ukrywałem jej. Od pierwszego wejrzenia widocznem było, że się zmienił. Nie można powiedzieć, żeby przez ten jeden rok postarzał. Dojrzał. Przyczyna tej zmiany była mi aż nadto dobrze znana. Dość było przypomnieć sobie gwałtowną scenę między nami na torze wyścigowym w Hyères, jego szpicrutę wzniesioną nad moim koniem, potem wizytę u mnie i naszą rozmowę. Kochał Ewelinę i był zrozpaczony jej małżeństwem. Kocha ją jeszcze. Zachowanie się jego w tej chwili, jego zakłopotanie i widoczny przymus dowodziły tego aż nadto. Najelementarniejsze zasady taktu wymagałyby, żebym udawał, iż tego nie widzę. Ale nagle opanowała mnie myśl, która sprawiła, że stwierdzenie tych wskazówek stało się dla mnie niesłychanie przykrem, okrutnem niemal. Pomimo wad natury i otoczenia, pomimo miernego umysłu i przeszłości, spędzonej na pospolitych uciechach, ten młodzieniec byłby dla Eweliny lepszym mężem odemnie. Uczucie, jakie zachował dla niej w sercu, bez nadziei, bez wyrachowania, jest uczuciem prawdziwem, szczerem, prostem, a ztąd silnem, na którem można zbudować ognisko domowe. Ten skromny, odrzucony konkurent był żyjącem potępieniem anomalii, którą chciałem wziąć za podstawę mego małżeństwa a dokonałem tylko tyle, że z najsłodszego, najbardziej oddanego dziecka zrobiłem męczennicę — czy mam powiedzieć mego samolubstwa? czy jest samolubem ten, kto tak mało kocha siebie? — w każdym razie męczennicę, doprowadziłem do tego, że lepszem dla niej byłoby wszystko, niż to, co ją spotkało. Wrażenie to było takie głębokie, że obecność biednego chłopca stała mi się wprost wstrętną. Zaledwie odpowiadałem na uprzejme słowa, które czuł się w obowiązku mówić. Postępowanie moje zmieszało go ostatecznie. Poszedł nareszcie, a gdy zostaliśmy sami, Ewelina nie mogła się powstrzymać od zrobienia mi łagodnie, nieśmiało następującej uwagi:
— Dlaczego byłeś taki niegrzeczny dla pana de Montchal’a? Zmieszałam się twojem postępowaniem jeszcze więcej, niż on...
— Nie mam obowiązku być grzecznym dla kogoś, który przychodzi załecać się do ciebie — odparłem sucho.
— Pan de Montchal przychodzi się zalecać do mnie? — powtórzyła, bardziej zdziwiona niż wzruszona tą nadzwyczajną obserwacyą.
— Jeśli teraz nie stara się o twoje względy, to starał się dawniej — ciągnąłem, dalej — skoro chejał się z tobą żenić.
— Jakim tonem ty mi to mówisz? nie jesteś chyba zazdrosny o pana de Montchal’a? — Wiesz co, byłoby to nieco upokarzające — dodała z pół-uśmiechem.
— Dowodzi to, że jesteś jak wszystkie kobiety — odparłem — wstydzisz się za dawną kokieteryę.
— Ja, za kokieteryę? — zawołała i powtórzyła: — Za kokieteryę?...
W szkaradnych słowach moich było tyle złośliwości niezasłużonej, taką nikczemnością było zadawać ciosy temu tkliwemu sercu bez obrony! W chwili, kiedy po raz pierwszy mściłem się na Ewelinie za własne rozdrażnienie, doznałem wyrzutów sumienia, które, zamiast mnie ułagodzić, zirytowały mnie bardziej jeszcze. Na szczęście wejście poczciwej pani Muriel, która bawi przejazdem w Paryżu, przerwało tę niedorzeczną i ohydną scenę. Skorzystałem ze sposobności i wyszedłem z pokoju. Byłem okropnie niezadowolony z siebie i wstydziłem się, a ten wstyd zamienił się na nowy napad gwałtownego rozdrażnienia, gdy w pół godziny później pani Muriel zażądała odemnie chwili rozmowy.
— Co zaszło między Eweliną a tobą?... — zapytała, wytłómaczywszy mieszanie się do spraw naszych słowami, pełnemi przywiązania do siostrzenicy i do mnie. — Tak — nalegała — już oddawna widzę, że jest zamyślona, niespokojna, smutna. Moje córki zauważyły to samo. Dziś spostrzegłam odrazu, że mieliście sprzeczkę. Nie chciała mi się przyznać w żaden sposób. Ale ty, Stefanie, powiesz mi. Kocham ją, jak własną córkę, wiesz o tem. Ciebie kocham, jak syna... Między młodem małżeństwem zachodzą niekiedy nieporozumienia, a trochę zaufania do rodziców, rozproszyłoby je z pewnością. Miejcie to zaufanie...
— Ależ nie nie zaszło, moja ciociu, zapewniam — odparłem.
Od naszego powrotu z Włoch obawiałem się podobnej rozmowy. Nieskończoną ilość razy dostrzegałem w oczach ciotki-matki, jak ją nazywa Ewelina, ten wzrok, który zapowiada pytanie. Mieszałem się zawsze wobec tego spojrzenia. Czyż i wobec niej nie byłem nielojalnym? Czy byłaby mi dała siostrzenicę, którą istotnie kocha jak własną córkę, gdyby wiedziała wszystko?...
— Nie — powtórzyłem — nic nie zaszło. To stan Eweliny dokucza jej bardzo, skutkiem czego jest zdenerwowana...
— Jak wy źle kłamiecie, moje dzieci! — rzekła pani Muriel i dodała: — A więc i ty, Stefanie, nie chcesz mi nic powiedzieć; nie masz racyi. Ale jeśli nie zwierzysz się mnie, to bądź przynajmniej z nią szczery...
— Co ciocia ehce przez to powiedzieć? — zapytałem, zdumiony dowodem przenikliwości tej zacnej kobiety. Była to znów, jak przed chwilą z powodu małego de Montchal’a, nauka dana nieświadomie przez duszę bardzo prostą, bardzo prawą, ale tem samem taką blizką głębokich prawd życiowych.
— Chcę powiedzieć odparła — że znam was tak dobrze oboje! Ewelina, małem dzieckiem będąc, miała już to samo, skoro tylko odczuwała coś żywiej, zamykała się w sobie, milczała. A ty, zauważyłam to dawno, widzę i teraz, jesteś taki sam... Słuchaj, wierz starej kobiecie, która kocha was bardzo oboje: unikaj milczenia. Nie dopuszczaj do trwałych nieporozumień. Rozmówcie się. Wyjaśnijcie sprawę. Zacznij ty, Stefanie! Jesteś mężczyzną i tyś powinien sterować łodzią. Jeżeli Ewelina jest zdenerwowana, stan jej usprawiedliwia to aż nadto... Nie zamilczaj nie przed nią i nie pozwól, żeby ona cokolwiek przed tobą zamilczała, zanadto ją to wyczerpuje...
Rozmówić się? Wyjaśnić? Jakiemi słowami? W jakiej chwili? Ta rada matki rodziny jest właśnie wyrazem tego, co dostrzegam przy każdym nowym epizodzie dramatu mego życia, że, chcąc tworzyć rodzinę, nie można mieć w głębi serca nie takiego, do czego nie możnaby się przyznać, co nieodwołalnie ukryćby trzeba — takie jest jej prawo, to jej pierwszy warunek. Ale gdy przytłacza nam serce ciężar nieodwołalnej tajemnicy; gdy czujemy jednocześnie i z jednaką siłą, konieczność wyznania i obowiązek milczenia; gdy znajdziemy się w takiem położeniu bez wyjścia, że tyleż cierpienia spowodujemy mówiąc co i milcząc — gdzież się wówczas zwrócić? Którą drogę obrać? I oto stanąłem na rozdrożu. Złośliwość postępku dzisiejszego wykazała mi to aż nadto. Jeśli będę w dalszym ciągu żył z temi żalami i kłamstwami w duszy, śród tych mar dręczących i tego milczenia, oszaleję. Już teraz napadają mnie niekiedy uczucia, do których sądziłem się zupełnie niezdolnym; ogarnia mnie odraza, chwilami wstręt niemal do ciąży Eweliny, do jej bezkształtnej postaci, do zmienionego oblicza, do tego skalanego ciała. Co za nikczemność! I co za pełna nieznośnej goryczy sprzeczność z tem, czego ona spodziewa się od tego przejścia, które błogosławi! Gdy po wizycie ciotki wróciłem do Eweliny, zastałem ją drżącą, wzburzoną, ale bez żalu do mnie za ten niesprawiedliwy wybuch gniewu; przepraszałem ją; padłem jej do nóg, obsypywałem ją słowami pieszczoty, a ona mówiła:
— Tyś taki dobry! Jeśli jesteś względem mnie taki, jak byłeś przed chwilą, to dlatego, że cierpisz. Widzisz, ja ci się już o nie nigdy nie pytam. Wierzę w to, coś mi mówił w Neapolu. Chcę wierzyć, że przyczyna twego cierpienia jest czysto fizyczna... W przeciwnym rązie bardzo karygodnem byłoby nie starać się wszelkiemi siłami doprowadzić do porozumienia między nami... Pomyśl, że jest nas teraz troje, że będziemy mieli naszą własną małą duszyczkę, którą trzeba będzie pielęgnować, ochraniać, jak wątłą roślinkę. A powiedzie nam się to tylko wtedy, gdy nie nie będzie stało między nami, gdy będziemy złączeni... ściślej jeszcze złączeni...
Ułożyłem głowę na jej kolanach, gdy to mówiła. Ruchem instynktownej tkliwości biała jej dłoń przesuwała się po moich włosach. Tak samo robiła niegdyś Antonina. Miałem duszę taką pognębioną, że to wspomnienie słodkiej umarłej przy słodkiej żywej już mnie nie bolało. Mówiłem sobie, słuchając wylewu serca mej biednej żony w tej skardze i jej nieśmiałego błagania o szczerość, której łaknęła, jak się łaknie powietrza i światła w lochu zamkniętym — mówiłem sobie, że ma słuszność, że praca wychowawcza, do której będziemy powołani, wymaga porozumienia zupełnego, że porozumienie to jest niemożliwe bez współudziału prawdy, że kłamię przed nią w tej chwili nawet, trzymając głowę na jej kolanach, i wywołując w tej postawie wspomnienie dawniejszych podobnych omdlewań duszy przy tamtej... A potem, gdy podniósłszy wzrok na Ewelinę, dostrzegłem jej bezkształtną kibić, przesunęła mi się nagle w pamięci smukła i rozkoszna postać mojego widma i ogarnął mnie bezbrzeżny smutek... Och! odejść, odejść z tego domu, odejść od Eweliny — odejść od własnego serca!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
6.
Paryż, 12 kwietnia.

...Coraz bliżej, coraz bliżej z każdym dniem... To do śmierci tak się zbliżam, do wyzwolenia, którego pragnę i obawiam się zarazem. Ja tak kochałem życie samo i wszystko w życiu — nawet jego bóle: — tak lubiłem wrażenia, że jeszcze dziś, chwilami, ten instynkt budzi się we mnie. Myśl, że roztopię się w nicości, przejmuje mnie dreszczem. Mróz przenika do najtajniejszych głębi mojej istoty, do dna mojej jaźni. A potem to wrażenie lodowatego zimna przechodzi w pewien stan błogości i dusza moja odpoczywa po znużeniu, jakiem ją wyczerpuje nieustający powrót tych samych niepokojów. Borykać się ciągle z jednakiemi trudnościami, bez możliwości pokonania ich, ulegać ciągle tym samym napadom wyrzutów sumienia i wrażliwości, bez wyjścia, co za nędza! Odrywam się od niej na kilka minut, przyzwyczajając myśl do uspokojenia ostatecznego. Jedynych chwil ulgi wewnętrznej doznaję tylko wtedy, gdy powoli z największą drobiazgowością, dokonywam przygotowań do samobójstwa, które uważam za nieuniknione, jakkolwiek nie jestem na nie jeszcze ostatecznie zdecydowany.
Wszelako, jakże niewiele dzieli mnie od tego kroku! Pomiędzy wystrzałem z pistoletu, który zakończy nareszcie tragedyę tego zbrodniczego małżeństwa, a chwilą, w której piszę te wyrazy, istnieje już tylko do zniszczenia bardzo niewielka ilość wątłej woli. Inaczej, czyż dopełniłbym ofiary, jakiej dokonałem dzisiaj? Czyż zdobyłbym się na zniszczenie nareszcie owego mieszkania, które pozostało nietknięte od śmierci Antoniny, a które odtąd będzie tylko wspomnieniem, ale wspomnieniem, z jakiem Ewelina przynajmniej się nie spotka, gdy mnie już nie będzie. Z chwilą, kiedy miałem siłę chcieć tego zniszczenia, będę miał siłę i do tamtego. Nie powstrzymuje mnie już upodobanie do życia, lecz tylko myśl o cierpieniu, jakiego przyczynię. Ale i do tej myśli przywykam. Siła tego wrażenia stępiała. Mam chorą duszę, taką chorą, że wszystko zaciera się w mojem sumieniu, nawet i to.
Mniemałem, że będę mógł kochać Antoninę i Ewelinę jednakową miłością, kochałem je obie, i teraz wydaje mi się niekiedy, że te dwie kobiety zniweczyły się wzajemnie w mojem sercu, i że nie mogę już nic odczuwać ani dla jednej, ani dla drugiej. Wiem już teraz aż nadto dobrze, iż nie zdolny jestem myśleć o jednej, nie cierpiąc z przyczyny drugiej. Gdy zaczynam rozrzewniać się nad Eweliną, powstaje obraz Antoniny i chwytają mnie znów wyrzuty sumienia. Gdy usiłuję wywołać urok lat dawnych i czar tej miłości, która mi była taka droga, wypływa obraz Eweliny i on znów sprawia mi ból nieznośny. Jest mi, jak gdybym je utracił obie, i utraciłem je. Utraciłem Ewelinę, bo mogę jej dać tylko cierpienie i przez nią tylko cierpienia doznawać. Utraciłem Antoninę — och! bardziej jeszcze, niż w dniu tragicznego wypadku — bo nie mogę już, jak wówczas, pogrążać się, trwać we wspomnieniach o niej! Przeszłość moja zatruła mi moją teraźniejszość, a moja teraźniejszość zatruwa mi moją przeszłość. Miłość dla matki przeszkadza mi kochać córkę radośnie, szczerze, lojalnie. Poślubienie córki nie pozwala mi bez rozpaczy myśleć o tem, że byłem kochankiem matki,
Podczas dokonanej w ostatnich dniach sprzedaży urządzenia mieszkanka na avenue de Saxe stwierdziłem z niezwykłym smutkiem martwotę mojej wrażliwości, wywołaną nadmiarem sprzecznych uczuć. Nawet przed ślubem odepchnąłem myśl zburzenia tych trzech pokojów, gdzie wszystko pozostało nietknięte. Miały one dla mnie oblicze istot żyjących. Prawda, że w owej chwili, w stanie obłędu uczuciowego, w jakim byłem, zdawało mi się, że nie robię krzywdy żonie, zachowując ten przytułek dawnego szczęścia. Ewelina i Antonina stapiały się tak ściśle w czci mojej, że relikwie dawnej miłości nie wydawały mi się wrogiemi dla nowej. Warunki zresztą były ułożone w taki sposób, że nie miałem potrzeby obawiać się żadnych komplikacyj faktycznych. Mieszkanie nie było wynajęte na moje nazwisko. Gdyby więc Ewelina dowiedziała się o jego istnieniu, mogłem powiedzieć, że wynająłem je dla jednego z przyjaciół, Jakóba de Brèves naprzykład, który chętnie wziąłby to na siebie. Skłamałbym. Ale kłamałem tyle razy! Odźwierny, którego pieczy powierzone są te pokoje, służy w owym domu dopiero od śmierci Antoniny. Nie znał jej tedy wcale, a gdyby go ktokolwiek pytał, mógłby powiedzieć tylko, że przychodziłem tam niekiedy i przebywałem po kilka godzin, ale sam.
Od czasu jednakże, gdy myślę poważnie o odebraniu sobie życia, nie chcę, żeby Ewelina, szukając przyczyn mojej śmierci, jeżeli umrę z własnej ręki, znalazła wskazówkę podobną. Postanowiłem więc zniweczyć na zawsze ostatni ślad tego, co było najlepszą częścią radości moich na tej ziemi. Wykonanie podobnego projektu streszcza się, faktycznie, do czynów bardzo prostych, ale jakże okrutną jest ich brutalność! Zwijać mieszkanie w takich warunkach, to znaczy mieć stosunki z mnóstwem ludzi i z ciężkiem sercem łączyć obcych z pracą, którą pragnęłoby się spełnić ze czcią, śród ciszy, jak obrządek nabożny. Dobijać targu z tapicerem, żeby zabrał wszystkie przedmioty w uniesieniu romantycznem ustawione niegdyś w pokojach, które skalają jego robotnicy, co za śmiertelna ironia, gdy człowiek ma duszę rozedrganą pożegnaniem najpiękniejszych snów swoich!... Rok temu jeszcze nie byłbym się czuł zdolny do tej profanacyi, inaczej jak z rozpaczą. Dziś dokonałem jej ze spokojem automatycznym, z jakim pozostali zabierają się do przygotowań pogrzebowych. Zadanie było straszne — bezwątpienia, Wypełniłem je bez zawahania się, a w chwili obecnej nie powiem, żeby to rozproszenie ukochanych sprzętów nie było mi bardzo bolesne, ale nie mam cienia żalu i dokonałbym tego samego jutro, gdyby było trzeba, z tym samym spokojem, z równą obojętnością.
Cała sprawa trwała dwa dni. Najciężej było mi wczoraj, gdy musiałem pójść do mieszkania i zobaczyć je znów, po tylu tygodniach. Kazałem się zawieżć do kościoła Ś-go, Franciszka Ksawerego. Tu wysiadłem z karetki i poszedłem, jak dawniej, przez ulicę i plac do Breteuil. Dzielnica mało się zmieniła od czasu, kiedy dążyłem temi samemi chodoikami, pod temi samemi wątłemi platanami, śpiesząc do słodkiego zacisza. Ten sam to zawsze zakątek, nieco bezładny, na krańcu przedmieścia, z nierównemi budowlami, ubogiemi sklepami, z odcinającą się na widnokręgu złoconą kopułą Inwalidów, która przybiera o zachodzie różowawe odblaski. Wielki nowy gmach, na rogu placu, wznosi się sześciu niezajętemi jeszcze piętrami, a po przez szyby widnieją na szerokich skrawkach papieru wyrazy: „Do wynajęcia.” Pomyślałem sobie, że kiedyś z temi mieszkaniami, takiemi bezimiennemi jeszcze, takiemi obojętnemi, związane będą strzępy życia ludzkiego, nadzieje, żale, radości, smutki; że może kochanek jaki przyjdzie kiedy później wywoływać i przed temi murami wspomnienia czułości, utraconych na zawsze, a przygnębienie, jakie mnie ogarnęło pod wrażeniem tej powszechnej niedoli, wzmogło się jeszcze na widok domu, do którego dążyłem. Ma tylko trzy piętra i cztery okna frontu. Mieszkanie nasze znajdowało się na pierwszem. Okiennice były zamknięte. Gdy wszedłem, a odźwierny otworzył okna, blask niewyraźny, zamglony, taki, jaki rzeczywiście powinien był towarzyszyć tym odwiedzinom — oświetlił znane mi dobrze przedmioty, rozjaśnił siedzibę, która była ongi naszem królestwem miłości. A dziś!...
Przystroiłem był ściany kilku dużemi fotografiami z ulubionych obrazów Antoniny — między innemi z zabawy sielankowej Watteau. Barwy fotografij były spłowiałe, podobnie jak materya portyer i obić, Atmosfera, unosząca się zazwyczaj w pokojach, które stoją pustką, pokładła wszędzie swoje szarawe cienie. Skronie biły mi przyśpieszonem tętnem, byłem jak spętany. Myśl, że mogę ztamtąd wyjść dopiero wtedy, gdy dokonam tego, co zrobić miałem, trzymała wszystkie moje nerwy w naprężeniu i nie pozwoliła mi oddać się rozpaczliwej zadumie, w jakiej się w tych pokojach pogrążałem, gdy przychodziłem w pierwszych czasach, kładłem się na otomanie, gdzie Antonina spoczywała zazwyczaj i tonąłem we łzach. Z suchemi oczyma zacząłem, czekając na kupca, którego odźwierny podjął się sprowadzić — niszczyć własnoręcznie te przedmioty, które stanowiły jej własność osobistą, których zabrać nie mogłem, a sprzedać nie chciałem. Kazałem rozpalić ogień na kominkach we wszystkich trzech pokojach. Wyjąłem z szafy szlafroczek jedwabny, koloru mauce, na którym dopatrywałem się jeszcze zarysów przecudnych kształtów jej postaci — darłem materyę w długie pasy i wrzucałem je w płomienie, Była tam też para lekkich sandałków, które również podarłem i spaliłem, szal koronkowy — i ten podarłem — grzebienie z jasnego szyldkretu — połamałem je w drobne kawałki. Straszny swąd spalenizny rozszedł się po pokojach i dusił mnie — nie zapłakałem do końca. Sprowadzony kupiec zastał mnie śród tego szczególnego zajęcia. Sądzę, że zdawał sobie sprawę z ukrytych powodów, dla których pragnąłem pozbyć się natychmiast tych mebli, gdyż ofiarował mi cenię śmiesznie nizką, ja zaś przystałem bez słowa protestu. Ułożyliśmy się, że wyprowadzka dokonano będzie tego samego dnia i że ja przyjdę nazajutrz, to jest dziś, obejrzeć raz jeszcze mieszkanie, odebrać kwit z opłaty komornego i zwrócić klucze.
I poszedłem. Dążyłem temi samemi ulicami, śród cudnej pogody tym razem i nie odczuwałem nawet jaką to promienne powietrze jest obelgą dla mego bólu. Coprawda nie doznawałem nawet bólu, bo niemoc śmierci była we mnie. Gdy stanąłem przed domem, spostrzegłem, że okiennice już nie były zamknięte. Szyby bez firanek wykazywały, że wyprowadzka jest faktem dokonanym. Kupiec czekał na mnie u odźwiernego i wręczył mi umówioną sumę, Podał mi kwit i podpisałem go mojem własnem nazwiskiem z obojętnością człowieka, który nie usiłuje zmylić niczyjej ciekawości, Może postąpiłem niesłusznie, ale co mogło mi to już szkodzić? Niechby nawet Ewelina dowiedziała się, że miałem do ostatnich czasów ukryte mieszkanie, co mnie to obchodziło? Obchodzi mnie to jedynie, żeby nie dowiedziała się nigdy, kogo tam przyjmowałem, a tego ani ten kupiec, ani nikt inny podejrzewać nawet nie może teraz, skoro ofiara spełniona, skoro zniweczyłem te wszystkie drobiazgi osobiste, podobnie jak pragnę, zanim skończę z życiem, spalić jej listy. Bodajbym miał do tej ostatniej ofiary tę samą energię, która pozwoliła mi wejść jeszcze raz do pustego mieszkania i obejrzeć pokoje, gdzie zabłocone buty tragarzy pozostawiły ślady na posadzce, ogołoconej z kobierca, gdzie strzępy obić wisiały na gwoździach, a szczątki spopielone przedmiotów, spalonych dnia poprzedniego, czerniły się w ogniskach kominków.
Zanim opuściłem to mieszkanie, którego progu nigdy już nie przestąpię, wszedłem jeszcze do sypialni, wychodzącej na ogródek. Długo wpatrywałem się w puste ściany, jak oszołomiony nagłem zniknięciem otoczenia moich uniesień i tęsknoty tyloletniej. Poczem, jak człowiek, który ucieka z miejsca, gdzie rozegrała się straszna scena, wybiegłem z tego domu śpiesznie, gorączkowo, nie odwracając się. Z tym samym pośpiechem szedłem przez ulicę Duroc i Masseran, te ulice, któremi tylokrotnie odprowadzałem Antoninę do kościoła Ś-go Franciszka Ksawerego. Wszedłem do kościoła. Odszukałem skarbonki dla ubogich, wrzuciłem do niej pieniądze, otrzymane od kupca, a gdym tego dokonał, czułem, że między mną a śmiercią nie stoi już nie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4.
Paryż, 8 maja.

...Jestem u ostatniej stacyi mojej Golgoty. Zabiję się. Ostatnie noce spędziłem na niszczeniu wszystkich papierów, które nie powinny zostać po mnie. Spaliłem to, co powinienem był spalić. Napisałem do pana d Andiguier’a list, jaki powinienem był napisać i ułożyłem dla niego wydarte kartki niniejszego dziennika, które mogą kiedyś, gdyby Ewelina dowiedziała się prawdy, przemawiać nie za mną, lecz za mojem cierpieniem. Miałem tylko jednę chwilę słabości, ostatnią, gdy poszedłem pocałować ją w łóżku i ujrzałem jej oczy i jej uśmiech. A potem, spojrzałem na portret Antoniny, wiszący obok tego łóżka. Cała oczywistość najwyższych, nieodwołalnych przyczyń, które mi każą umierać, ukazała mi się tu, w tych dwóch twarzach, obok siebie, w twarzy żywej i w twarzy umarłej. W tej ostatniej chwili pożegnałem je obie, błagając przyczynę nieznaną, jeżeli ta przyczyna może być litościwą, żeby śmierć moja stała się zmazaniem winy i żeby nigdy, nigdy córka nie dowiedziała się, czem matka była dla mnie. Jeszcze kilka chwil i przestanę czuć... Och! co za wypoczynek!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.