Widmo (Bourget, 1901)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Widmo |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | Le Fantôme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mało jest ciosów okrutniejszych dla człowieka z sercem, nad niezaprzeczoną wieść, po utracie osoby, która mu była droga, że osoba ta popełniła czyn, najzupełniej niezgodny z wyobrażeniem, jakie o niej zachował. Niema jej już, żeby się mogła obronić, wyjaśnić czem stało się, że zdolna była popełnić to, o coby jej nigdy nie posądził. Potępienie jej bez wysłuchania, zwłaszcza, gdy przyoblekła się już uroczystą powagą śmierci, przejmuje tego, który ją przeżył, uczuciem, że popełnia niecne świętokradztwo. Ale prawda jest silniejsza i zwycięża te pobożne skrupuły. Zawiedziony zaczyna przypominać sobie przeszłość, czas kiedy został popełniony czyn, o którym go zawiadomiono, Przypomina sobie jakieś zdanie, wypowiedziane przez zmarłego lub zmarłą, jakiś ruch lub spojrzenie. A więc ta istota, w którą tak wierzył, oszukiwała go? Grała przed nim komedyę?...
Ból to głęboki, przepojony niewysłowioną goryczą, gdy takie odkrycie doprowadza do zerwania z bardzo drogiem wspomnieniem. Są umarli, z którymi zrywamy w ten sposób, umarli, których nie chcielibyśmy już widzieć po za grobem, a wydzieranie z serca przy: wiązania pośmiertnego ma wszystkie smutki powtórnego pożegnania, rozpaczliwszego niż pierwsze.
Bywa jednakże, że błąd, którego nie podejrzewaliśmy bynajmniej, uderza w strunę utajonej, łagodniejszej tkliwości naszej duszy. Zaczynamy litować się nad tym lub tą, którego już niema, że okazał się słaby. Do siebie tylko mamy żal za to, że owa serce nie otworzyło się przed nami. Wyrzucamy sobie, żeśmy go do wyznania nie zniewolili, żeśmy go nie odgadli Mówimy sobie: „Nie okazałem mu do statecznie, jak bardzo go kochałem”, i kochamy go więcej jeszcze. I następuje zbliżenie, zamiast rozłąki odrodzenie, nowy rozkwit wzruszeń żywych, tam gdzie wegetowały tylko zimne kwiaty żalu i wspomnienia. Jeśli taka potworna śmierć, za sprawą pogardy, lub takie odrodzenie, za sprawą litości, dokonywa się, gdy chodzi o uczucia czysto duchowej natury, naprzykład brata dla brata lub przyjaciela dla przyjaciela, tragiczność faktu jest niewątpliwie silna; mniej wszakże niż wtedy, gdy chodzi o ukochaną kobietę, i gdy dowiadujemy się, że ona też kochała po za nami, bez naszej wiedzy, że oddała się komuś, zupełnie nami nieznanemu, w warunkach, które były jednem kłamstwem względem nas. Ażeby mieszanina zazdrości fizycznej i zawodu moralnego nagle w nas wytworzona, nie zamieniła się w falę gorzkiej urazy, winniśmy być bardzo wspaniałomyślnego i wzniosłego sposobu myślenia. Wszystkie zdrady służą za kamień probierczy dla wspaniałomyślności, żadna jednak w tym stopniu co powyższa.
Filip d’Andiguier był niewątpliwie wspaniałomyslnym, w pełnem znaczeniu tego wielkiego słowa. Posiadał istotnie wrodzone szlachectwo porywów duszy, nie dopuszczające nawet cienia myśli nizkiej lub pospolitej. Był najzupełniej, instynktownie obcy owemu ubóstwu serca, które, w fakcie kochania bez wzajemności, dopatruje się oszustwa. Głęboka poezya jego uczucia dla pani Duvernay polegała właśnie na zrzeczeniu się zgóry wszelkiej nadziei i wszelkiego pożądania. Nie szemrał, że poślubiła innego mężczyznę i brał udział w jej pożyciu domowem, nie bez zazdrości, ale bez buntu. Największą jego zgryzotę stanowiło to, że nie była szczęśliwa. Gdy odzyskała wolność, żył dalej w jej otoczeniu, nie ośmielając się pomyśleć nawet, że coś mogłoby się zmienić w ich stosunkach. Gdy umarła, posunął cześć swoją aż do bohaterstwa w posłuszeństwie, którem zniewolony spalił bez czytania listy, jakie mu zostawiła. Najlżejszy cień samolubstwa nie zaćmił czystości tego uczucia, równie bezinteresownego jak promienność światła na niebie, jak rozwój liści na gałęziach, jak wszystkie dobroczynne siły przyrody. Nigdy nie postało mu nawet w myśli, że ta hojność w rozdawaniu skarbów uczucia mogłaby mu dać prawo do wząjemności.
A jednak, gdy skończył czytać urywki z dziennika Malclerc’a, stronice, na których spólnik Antoniny opowiedział utajony romans tej przyjaciółki, ubóstwianej przez lat dwadzieścia z takiem zaparciem się siebie, ale i z takiem zaślepieniem, idealny ten kochanek nie mógł się oprzeć porywowi najgwałtowniejszej, najbardziej zwierzęcej nienawiści. Cała moc dawnego ubóstwienia zamieniła się nagle na dziki wstręt do człowieka, który był bohaterem tego romansu, do mężczyzny, którego kochała umarła. W tych zwierzeniach, zawierających dramat małżeński taki przejmujący, taki pełen groźby dla przyszłości jednej z najbardziej rozrzewniających ofiar, starzec, zamknąwszy rękopis, widział tylko ten jeden bolesny fakt, „Antonina kochała!...” Usta, których zarysy idealnie subtelne i drżące, widział znów w myśli, szeptały słowa miłosne, darzyły miłosnemi pocałunkami! Oczy, których spojrzenie zagadkowe i jasne prześladowało go z głębi grobu, tonęły we łzach miłosnych, roziskrzały się gorejącym płomieniem miłosnym! Ręka kochanka głaskała i rozplątywała te bogate zwoje cudnych płowych włosów! Kochanek tulił do siebie i posiadał to rozkoszne ciało! Kochanek otrzymywał od niej i dawał jej niezrównane szczęście podzielonego uniesienia, takiego boskiego w objęciach tej istoty, że ów kochanek nie mógł go zapomnieć, że pozostała mu po niem rana nieuleczalnej tęsknoty!... Na tę myśl dreszcz odrazy wstrząsnął całą postacią d’Andiguier’a. Niepojęte uczucie życzliwości i antypatyi jednocześnie, jakiego doznał przy pierwszem spotkaniu z Malclerc’iem, wyjaśniało się teraz. Jasnowidzący wzrok serca ostrzegł go. Pociągnął go wpływ Antoniny, odgadniętej, wyczutej w tym nieznajomym. Odepchnęło przeczucie ohydnej prawdy. Jakże dlań była istotnie ohydną! do tego stopnia, że troska o los Eweliny związanej potwornem małżeństwem z kochankiem matki, zacierała się w duszy starca, znikała zupełnie.
I stało się, że ów pełen miłości i poświęcenia Filip d’Andiguier, tego ranka jeszcze wzburzony do głębi samą myślą o nieszczęściu, które zawisło nad głową pani Malclerc, przez kilka godzin dręczył się niepotrzebną a trawiącą męką; pogrążał się myślą w przeszłości, szukając w niej oznak, których wówczas nie dostrzegał... Przypomniał sobie, że był czas kiedy Antonina przestała go przyjmowąć o zwykłych godzinach. Tłómaczyła się przepisem lekarza, który zalecił jej przechadzki. I on, d’Andiguier, uwierzył!... Widział siebie znów, gdy miał jechać do Włoch, ostatni raz przed śmiercią Antoniny; nalegał, żeby jechała z nim razem, jak poprzednio zamierzała, ale ona odmówiła, „przez wzgląd na córkę”. powiedziała, i on znów uwierzył w ten powód! I jaki jej był wdzięczny za to, że jest taką dobrą matką!... Dwadzieścia podobnych epizodów nasuwało mu się na pamięć, a wszystkie jednakowo upokarzające dla jego przenikliwości, aż do ostatniego, do tych listów, które mu zapisała z poleceniem spalenia...
Pamięć jego wskrzesiła ową scenę z wyrazistością rzeczywistości. Stał tutaj, w tym samym pokoju, w rogu kominka, trzymając w ręku białą, miękką kopertę skórzaną, do której tylko wstążki broniły dostępu. Wygląd otaczających go przedmiotów nie zmienił się w niczem: dwa wielkie gobeliny florenckie według Filippina Lippiego, pełne różnych postaci, wisiały w głębi zacisznej sali wówczas jak i dzisiaj. Wówczas jak i dzisiaj wizerunki kart tarokowych mieniły się barwami na ciemnej materyi pulpitu; księżniczka, malowana przez Pisanella, odcinała się medalowym profilem na tle krajobrazu gór błękitnych i wód jasnych; złote posążki wznosiły się na ramionach i cokóle srebrnym wysokiego krucyfiksu Verocchia. Wszystkie okazy muzeum, wówczas jak i dzisiaj, otaczały swego pana, wzywały go do zapomnienia o życiu i jego niedolach, śród kontemplacyjnej pogody, jaką tchną arcydzieła sztuki. Wówczas, w owej chwili ostatnich wahań wobec koperty z listami Antoniny, nie miał dla nich ani jednej myśli. Dzisiaj, pragnąc wygnać widmo umarłej, którą nad nie przeniósł, zaczął, przeciwnie, przyglądać się tym kartom malowanym, tym mozaikom, klejnotom, boazeryom, wszystkim tym przedmiotom martwym i milczącym; one go nie oszukiwały, im zawdzięczał tylko uciechy!... I, odtrącając ręką rozproszone kartki okrutnego dziennika, który mu rozdarł serce, rzucił głośno okrzyk buntu przeciw swojej tyloletniej wierze:
— Więc wszystko kłamało, prócz tego...
W tejże chwili oczy jego, pośród tych cudów rozrzuconych na pulpitach i w witrynach, dostrzegły wązki panneau, o którym wspominał Malclerc w swojej spowiedzi, ową Ś-tą Klarę, w habicie Franciszkanki, boso, trzymającą serce w ręku. Słowa Antoniny do młodzieńca: „Chciałabym, dać się tak sportretować dla ciebie...” przypomniały się nagle starcowi, a także i te, które napisał Malclerc: „Istotnie, to serce mojej biednej kochanki płonęło w dłoni Świętej...” Myśl, że to malowidło posłużyło im obojgu za dowód miłości, że spoglądali na nie oboje z jednakowem wzruszeniem, sprawiła, że stało się nagle Filipowi fizycznie nieznośnem. Podszedł do obrazu, jak podszedłby do rywala, i ręką, drżącą z gniewu, zerwał go raczej niż zdjął ze ściany. Poczem otworzył wieko skrzyni, stojącej w pobliżu i wrzucił do niej cenny panneau, takim ruchem, że zbieracze z całego świata uważaliby go za szaleńca, gdyby mogli byli widzieć z jaką brutalnością ikonoklasty pochwycił subtelne arcydzieło, wykonane na popękanej już, kruchej glinie, delikatnemi, płowiejącemi barwami!...
Śmieszność tego, dokonanego za pierwszym popędem niedorzecznego, czynu, przywróciła równowagę, temu człowiekowi, takiemu zawsze panującemu nad sobą, takiemu pełnemu godności, którego przez całe życie cechowały powściągliwe ruchy miłośników sztuki. Przesunął dłonie po oczach i potrząsnął kilkakrotnie starą, pobielałą głową, jakgdyby chciał zaprotestować przeciw temu wybuchowi gniewu, którym się poniżył we własnych oczach. Powrócił do stołu, gdzie cisnął kartki dziennika Malclerc’a. Zebrał je. Poczem, oparłszy czoło na dłoni, zaczął je czytać ponownie i wpadł w zadumę, która nie miała już nic wspólnego z poprzedniem uniesieniem. Kartki te bowiem uprzytomniły mu tak żywo urok Antoniny, że uległ nanowo temu czarowi. Stała znów przed nim i uśmiechała się do niego, tym swoim uśmiechem dziecka, zaprawionym zawsze lekkim odcieniem smutku, żłobiącym dołek, na lewo, nieco ponad drżącym kącikiem ust. Jak Malclerc trafnie odczuł gorzki wdzięk tego uśmiechu! Z jaką siłą odnajdywał starzec w tych zwierzeniach kochanka zachowany w pamięci obraz błękitnych źrenice umarłej! Otwierały się, spoglądały na niego, „takie słodkie i takie nieprzeniknione zarazem”. I do niego też przemawiała owym głosem, „który jakby pochodził z najdalszej głębi jej duszy...”
Jakkolwiek różnymi byli ci dwaj mężczyźni, wrażenie, jakie im pozostawiła wspólna przyjaciółka, miało pewne głębokie analogie, za których sprawą niepokonana sympatya przyłącza się do nienawiści współzawodnictwa w miłości; i stało się, że obraz Antoniny, wywołany przez uczucie innego, ożywiał się coraz bardziej w duszy d’Andiguiera. Gorące źródło tkliwości wytrysło nanowo w tem sercu sześćdziesięcioletniem, jakgdyby wiarołomna weszła istotnie do pokoju. Wiarołomna? Czy miał prawo tak ją nazywać? Jakie mu dała przyrzeczenie, któregoby nie dotrzymała? Jakie przyznała prawo, któreby odebrała? Jakim zobowiązaniom względem niego nie uczyniła zadość? Jeżeli zamilczała o miłości dla Malclerc’a, to czyż nie dlatego, iż wiedziała, że jest kochaną przez starego przyjaciela uczuciem namiętniejszem od przyjaźni, i chciała mu oszczędzić niepotrzebnego cierpienia? Postępowała z nim tak samo jak z córką. Rozważna i subtelna pragnęła, aby uniknęli wszelkich niebezpiecznych zatargów. Marzyła o tem, żeby im nie nie zabrać i nic też im nie zabrała. Jej milczenie nie było ani obłudą, ani nieufnością, lecz tylko poszanowaniem praw, jakie zdobyli, a względem niego oszczędzaniem zbyt draźliwej tkliwości.
Czyż d’Audiguier nie miał dowodu na to w misyi, jaką mu poruczyła po śmierci? Owe listy, z taką prawością powierzone jego wierności, bez próby tłómaczenia, pod jedyną ochroną życzenia, czyż nie były wyznaniem, że miała nieznane mu tajemnice i jednocześnie błaganiem, żeby nie usiłował ich poznać? Jak mógł robić jej wyrzuty za to podwójne życie, skoro z prostotą, stwierdzającą taki szacunek i tyle przyjaźni, złożyła w jego ręce tajemnicę tego życia? Udział, jaki mu przyznała w swem sercu, nie był oczywiście największy, ale jednak była mu szczerze oddana. Gdy ją spotkał nad brzegiem jeziora Como, w bolesnym okresie przedślubnym, czegóż pragnął, czego się spodziewał? Wszak tylko, żeby mu pozwoliła poświęcić się opiekować, kochać.
Czyż nie przyjęła tej opieki do końca? Czyż nie do tego poświęcenia uciekała się w godzinie śmierci? Czyż nie dała mu najwyższego dowodu, że wierzy w nieskończoną delikatność jego uczucia? I wobec ponownej oczywistości, że, jeśli nie był wszystkiem w życiu tej kobiety, to był przynajmniej czemś bardzo prawdziwem, bardzo bliskiem, bardzo niezwykłem, ogarnęły go wyrzuty sumienia za poprzedni napad gniewu, i łzy zaczęły się staczać w zmarszczkach jego twarzy, i ukrył tę biedną, steraną twarz w dłonie, i mówił znów głośno, tym razem do widma umarłej: „Przebacz! przebacz! przebacz!”
Pod wpływem tego gwałtownego wybuchu wyrzutów sumienia i rozrzewnienia, świadomość rzeczywistości powróciła szlachetnemu człowiekowi. O czem i o kim myślał od chwili, w której Ewelina opuściła ten pokój, a on zaczął czytać dziennik Malclerc’a? O swoich własnych dziejach, o sobie, wyłącznie o sobie. O co zapytywał siebie? Czy był oszukany przez Antoninę. A przez ten czas istota żyjąca i czująca, ta tkliwa, ta niewinna Ewelina, która, zrozpaczona, zwróciła się do niego, w imieniu tej samej Antoniny, znajdowała się w niebezpieczeństwie i on zapominał o tem. Zapominał w jakich okolicznościach wręczył mu owe kartki, które mu przyniosły świadomość, mąż tego nieszczęśliwego dziecka, nazajutrz po pierwszem usiłowaniu samobójstwa, w przededniu może drugiego, w jednej z tych przerw, które się zdarzają w zabójczym biegu głębokich chorób moralnych, a z których trzeba korzystać, bo mogą się już nie powtórzyć. Rozpacz młodej kobiety, taka niebezpieczna w obecnych warunkach jej zdrowia, ukojona została na razie danem jej przyrzeczeniem pójścia do męża. Rozpacz ta wróci i stanie się, niewątpliwie, zgubną. Malclerc, wyczerpany, złamany sceną wczorajszą, wyrzekł się narazie dumy swojej i milczenia. Oddał się cały w ręce najstarszego przyjaciela swej żony. Czy wytrwa w tych uczuciach? W chorobie tego małżeństwa, jak powiedziała tak dziwnie i tak słusznie pani Malclerc, nastąpiło przesilenie, od którego zależała cała przyszłość. Przypadek chciał, że odpowiedzialność za przebieg tego przesilenia spadła na d’Andiguier’a. Miałbyż ją z siebie zrzucić?..,
Z chwilą, gdy myśli starca przybrały ten odmienny kierunek, odzyskał równowagę. Łzy wyschły w jego oczach. Cała jego wola wytężyła się na poryw energii i, jakgdyby chciał zamanifestować postawą przemianę, która się w nim dokonywała, zaczął układać systematycznie luźne kartki dziennika Malclerc’a, a palce jego już teraz nie drżały. Z taką samą starannością trwożliwą porządkował niewątpliwie niegdyś w pałacu przy quai d’Orsay akta, dotyczące jego czynności radcy referendarza. Uporządkowawszy zeszyty, zamknął je w szafce renesansowej z rzeźbionego orzecha, w której przechowywał dokumenty, tyczące się jego muzeum, a od której klucz nosił zawsze przy dewizce od zegarka. Poczem zaczął chodzić po pokoju, wszerz i wzdłuż, jak przed kilku godzinami, gdy czekał na Ewelinę. Skazówka zegara w kształcie monstrancyi przebyła połowę swego biegu dokoła, zmierzch zaczynał już rozpościerać cienie na drzewach ogrodu pod wysokiemi oknami, a d’Andiguier chodził jeszcze. Nie jadł nic przez dzień cały, odprawiwszy lokaja, gdy ten przyszedł mu oznajmić, że śniadanie podane. Nie zauważył głodu, podobnie jak biegu minut. Umysł jego znajdował się w tym stanie oderwania, jaki. poprzedza pewne postanowienia, których charakter nieodwołalny i tragiczny przeczuwamy,
Prócz naglącego niebezpieczeństwa, jakie groziło jego protegowanej, inna jeszcze przyczyna podniecała d’Andiguier’a do działania. Mimowoli, bezwiednie, stawiał wobec siebie do współzawodnictwa z sercem Malclerc’a serce własne. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale, jeśli pragnienie przysłużenia się Ewelinie wzmagało się w nim w tej chwili do tej potęgi, to za sprawą zazdrości. Ta groźna namiętność, zrodzona z żądz krwi i ciała, u większości ludzi poruszająca najgorsze męty duszy, przybiera wszakże w niektórych sercach wybranych postać równie wzniosłą jak rzadką: współzawodnictwa w poświęceniu. — Wobec kochanka umiłowanego, który posiadł wszystko i wszystko otrzymał, d’Andiguier przedstawiał miłość rycerską i bezinteresowną, tę, którą człowiek o umyśle pospolitym uważa za oszukaną, a która byłaby nią, gdyby nie dawała wyznawcom swoim nieporównanych radości dokonanej ofiary. Co może uczynić ta miłość bez rozkoszy, ta miłość nie podzielona, wobec tamtej, jeśli nie dowieść jej i sobie, że kocha więcej, jeśli nie przewyższyć miłość szczęśliwą, zmiażdżyć ją ogromem swojej rezygnacyi, hojnością swojej tkliwości? Walka to bolesna i wzniosła, której całą szlachetną dumę streścił jeden z rozkochanych tej rasy, romantyczny i tajemniczy La Bruyère, w tem westchnieniu: „Słodką zemstą dla tego, który silnie kocha, jest, gdy może całem postępowaniem swojem uczynić z osoby niewdzięcznej bardzo niewdzięczną...“ Obronić Ewelinę, po tem wszystkiem czego się dowiedział, z równą, z większą jeszcze wiernością, niż gdyby tajemnica Antoniny nigdy mu nie była znana, czyż nie znaczyło to dla d’Andiguiera to samo, co gdyby jej krzyknął po za grób: „Ty kochałaś więcej innego, ale ja ciebie więcej kochałem. Ja zasłużyłem na szczęście, które dałaś jemu. Ja naprawię krzywdę, jaką wyrządził człowiek, którego przeniosłaś nademnie, ja obronię twoją córkę od niego, który ją zabijał...”
Obronić Ewelinę? Ale jak? D’Andiguier stawiał sobie to pytanie niezliczone razy podczas długich godzin tego rozmyślania i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. Napróżno rozważał je na wszystkie strony z trzeźwością umysłu i doświadczeniem lat sześćdziesięciu czterech, ożywiony gorącą chęcią wyświadczenia przysługi dziecku umarłej. Zdarzają się w życiu położenia bez wyjścia, które nie dopuszcza ją innego środka prócz oczekiwania. Najgorsze nędze, i te które wydają się najbardziej nieuleczalne, kończą się z czasem, albo raczej nie kończą się, lecz moc ich tępieje. Zanim to jednak nastąpi, zachodzą istotnie niemożliwe do rozwiązania zagadki losu. Małżeństwo Eweliny było taką zagadką. Poślubiając córkę kochanki, pod wpływem uczucia, jakie zachował dla pamięci umarłej, i halucynacyi, wywołanej uderzającem podobieństwem obu kobiet, Malclerc zawikłał się, a wraz z sobą zawikłał i tę niewinną istotę w jeden z tych labiryntów moralnych, w którym dwoje ludzi nie może pozostać, ani wyjść z niego nie może. Jakkolwiek wypadek taki nie jest przewidziany przez żaden kodeks, a Malclerc miał zresztą prawo postąpić jak postąpił, niemniej przekroczył jedno z tych praw niepisanych, które sumienie uznaje jako absolutnie, nieodwołalnie obowiązujące.
To uczuciowe i fizyczne podstawienie żony zamiast kochanki, córki zamiast matki stanowiło prawdziwą potworność. Była to anomalia i tembardziej niemożliwa do usunięcia, że urok żywej nie mógł pokonać wspomnienia umarłej. Nieszczęśliwy winowajca — a że był nieszczęśliwy, wykazywał aż nadto dowodnie jego dziennik — doszedł tylko do tego, że zatruł sobie teraźniejszość przez swoją przeszłość, a przeszłość przez teraźniejszość — to jego własne słowa. Co mu radzić? Żeby porzucił młodą żonę, w chwili kiedy ma zostać matką?... Takie porzuczenie byłoby nową zbrodnią. — Żeby z nią żył dalej?... Czy to możliwe w warunkach podobnych? — Czy, uciekając się do samobójstwa, jako do jedynego środka ratunku, postąpił tak bardzo niesłusznie?... A jednak, nie. Zabiciem siebie nic nie naprawi. Mąż, którego żona jest w ciąży, ma jeszcze mniej prawa umrzeć, niż ją opuścić... Więc co począć? Czy podobna zastosować do tej bolesnej choroby, zamiast metody wyczekującej, system chirurgiczny? Jest jeden, a Malclerc sam zastanawiał się nad nim niejednokrotnie, nie mające nigdy odwagi zastosować go: wyznać wszystko Ewelinie, D’Andiguier zadużo przeżył, żeby niewiedzieć, że prawda nosi w sobie zdumiewające własności lecznicze. Dowodem, że pewność nieszczęścia znośniejsza jest od oczekiwania ciosu, odkrycie niebezpieczeństwa mniej przerażające, niż podejrzewanie go. Dlaczego jednak Malclerc, wiedząc o tem również, cofał się zawsze przed wyznaniem? Dlaczego? Dłatego, że odczuł to, co odczuwał i d’Andiguier z niezwykłą siłą, że nie wolno nigdy mężczyźnie, bez względu na okoliczności, dotykać obrazu matki w sercu córki. Gdzie znaleźć wyrazy, aby wypowiedzieć głośno tę rzecz okropną? A czy można dać Ewelinie do przeczytania tę spowiedź męża, której każde zdanie przeszyłoby jej serce, jak ostrze zatrute? Choćby istniała jedna jedyna tylko szansa ukrycia nazawsze przed młodą kobietą kogo poślubiła, wychodząc za Malclerc’a, obowiązek tych wszystkich, którzy wiedzieli prawdę, nie ulegał wątpliwości. Powinni wszelkiemi siłami dopomagać do utrzymania jej w tej nieświadomości. Cios byłby zbyt okrutny... Co robić zatem?... Co robić?
Odwołać się do sumienia Malclerc’a, do tego sumienia zaćmionego wprawdzie, ale żyjącego, odczuwającego, pomimo swych błędów, odzywającego się w kartkach, na których Malclerc opowiedział swoje winy. — „Podnosi się we mnie” — pisał — „bunt. Czego?... Honoru...” A dalej: „Czuję się odpowiedzialnym wobec niej. Mam wyrzuty sumienia...” Tej struny może człowiek zawsze dotknąć w bliźnim. I jest to struna, której może zawsze dotknąć skutecznie. Z honorem jak z odwagą — świadek pobudza go i potęguje. Czyż Malclerc, składając w ręce d Andiguier’a swój dziennik, nie błagał tem samem o zasuggestyonowanie własnej, omdlewającej woli, przez wolę silną? „Uczynię to, co mi pan uczynić każe...” powiedział, a czyż całe zmieszanie, spowodowane wstydem, bardzo zbliżone do skruchy, nie objawiło się w skardze: „Pozwól mi pan dłoń swoją uścisnąć. Może to raz ostatni...” A do jakiego stopnia ulegał wpływom, z jaką łatwością ta chorobliwa wraźliwość przybierała ton wraźliwości zdrowszej, wykazał aż nadto w wyznaniu: „Mogę jej być użytecznym. Dopomoże mi do tego świadomość, że nie sam. Już noszę ten ciężar na sercu!...” Tak, im bardziej zastanawiał się d’Andiguier, tembardziej rozumiał, że jedyną drogą zbawienia dla tego małżeństwa jest skrucha Malclerc’a. Trzeba, ażeby ten człowiek w odważnem i ukrytem znoszeniu swych cierpień duchowych widział możliwe odkupienie popełnionego błędu. Przykuł do swego cudze życie i to w jakich warunkach! — jedynie dla zadowolenia chorobliwej pożądliwości czucia. Odzyska szacunek dla siebie, a ztąd i nieco siły, jeżeli zacznie od panowania nad sobą o tyle przynajmniej, żeby za jego własne wzruszenia, nie pokutowało już serce, które oszukał. Wysiłek stanie się tem trudniejszy, że Ewelina ma uwagę obudzoną i że śledzić będzie na twarzy męża najdrobniejsze ślady utajonej zgryzoty, której siłę już poznała. Ale z drugiej strony zostanie wkrótce matką. Narodziny dziecka są takiem potężnem ujściem dla władz kochających duszy kobiecej! Cztery, czy pięć tygodni oddziela ją od rozwiązania. Niechże Malclerc ma tyle siły, żeby do tego czasu utrzymać się w roli człowieka, który wrócił do równowagi, przeszedłszy przez przesilenie natury czysto fizycznej, jak sam utrzymywał. — Może macierzyństwo raz jeszcze dopełni cudu ukojenia.
— Widziałem przecież jak wyrwało matkę z rozpaczy — mówił sobie d’Andigiuer. — Tak, macierzyństwo uratuje wszystko, pod warunkiem, ażeby Ewelina nic nie podejrzewała, nic absolutnie... A to zależy od niego, od niego samego tylko... O! potrafię go zmusić do tego... Byleby nie zaszło tej nocy nic nowego... Nie darowałbym sobie... Powinienem był wezwać go dzisiaj jeszcze, rozmówić się z nim. Ale za ciężko mi było widzieć go tak zaraz... A jak ciężko będzie nawet jutro!...
Na tej przemowie do siebie i na tem postanowieniu, zakończył się dla starca ów dzień straszny. Obawa pierwszej rozmowy teraz, kiedy już żadna wątpliwość nie była możliwa, wzburzała go tak głęboko, że nie mógł spać przez całą noc. Napróżno w szlachetnem uniesieniu wznosił się do bohaterskiego niemal czynu przyjaciela, który przebacza kochankowi, fanatyka miłości, który, składając w ofierze najsłuszniejsze urazy swoje, doznaje upojenia męczennika — był człowiekiem, i myśl, że tu, przed nim stanie tem, któremu Antonina się oddała, że usłyszy jak on oddycha, zobaczy jak się porusza, odczuje fizycznie jego istnienie, sprawiała d Andiguier’owi ból taki, że niejednokrotnie brała go pokusa uniknięcia, odroczenia przynajmniej tej rozmowy. Gdyby, zamiast mówić z Malclerci’em napisał do niego, szczegółowo, obszernie? Ale, czyż list ma tę samą skuteczność, co obecność i żywe słowo? Do zasuggestyonowania kogoś, bo chodzi tu o suggestyę, — potrzebne jest spojrzenie, głos, fizyczny i bezpośredni wpływ woli... A nadto list może zaginąć, mogą go skraść, może się dostać do rąk, dla których nie był przeznaczony. Niechby napisał do Malclerc’a a Ewelina list przejęła!... Nie. Rozmowa jest nieunikniona i to bez zwłoki. Stwierdzając jaki jest słaby wobec czynu, którego naglącą konieczność wykazywał mu rozum, d’Andiguier oburzał się na samego siebie. Jakiem prawem potępia nikczemność Malclerc’a i jego poddawanie się własnym wzruszeniom, skoro £potyka to samo u siebie? O co właściwie chodzi, co ma pokonać? Cierpienie urojone, nerwowe wstrząśnienie, doznane pod wpływem wizyi rzeczy odległych, dawnych — nie więcej, i on waha się jeszcze? Szczęście, a może i życie, córki Antoniny jest narażone, a on nie znajduje w tkliwości dla pamięci matki, w litości dla dziecka niesłusznie dręczonego, energii do tego wysiłku? Jakże przywróci moc postanowienia duszy wzburzonej, której rozterkę chce uspokoić, skoro i jego dusza się chwieje? Niepodobna dodać innemu odwagi, gdy się sami boimy, siły, gdy jesteśmy słabi, woli, gdy się wahamy.
— Nie — powiedział sobie starzec — nie stanę się podobny do niego.
Porównanie z Malelerc’iem wpłynęło ostatecznie na decyzyę tego: człowieka, który, dzięki czystości życia i długiej wierności duchowej dla jednego uczucia, zachował serce takie, mimo lat, młode, takie gorące, mimo białych włosów. Gdy obudził się nazajutrz rano, po krótkim gorączkowym śnie, w który zapadł o świcie, postanowienie powzięte nie uległo zmianie. Skoro tylko wstał, wysłał przedewszystkiem bilecik do Malclerc’a, wzywając go, aby przyszedł jaknajwcześniej na ulicę de la Chaise. Napisał tych kilka wierszy umyślnie w słowach najprostszych. Ewelina mogłaby w danym razie je przeczytać i nie domyśliłaby się niczego. Oprócz tej ostrożności przedsięwziął jeszcze inną: kazał służącemu, ażeby wręczył bilecik do rąk własnych adresata i zaczekał na odpowiedź. Nie śmiał dodać żadnego innego zlecenia. To też doznał prawdziwej ulgi, gdy wysłaniec, za powrotem, oznajmił, iż wręczył list osobiście panu Malclerc’owi.
— Był sam? zapytał jeszcze d’Andiguier.
— Tak jest, sam — odparł lokaj.
— I co odpowiedział? — spytał pan.
— Że przyjdzie natychmiast — — odpowiedział sługa.
Tak więc pierwsza rozmowa między obu mężczyznami miała się odbyć bez wiedzy Eweliny. Ten fakt wydawał się d’Andiguier’owi taki ważny, że był przedmiotem pierwszego pytania, jakie zadał Malclerc’owi, gdy ten przybył. Przez kilka chwil dwaj mężczyźni stali wobec siebie w milczeniu. Zakłopotanie ich minęło dopiero wtedy, gdy starzec wyciągnął rękę do gościa ruchem, który był niewątpliwie zapisany, tam w górze, do dziejów martyrologii miłości. To proste zetknięcie cielesne wskrzesiło wszystkie męki, jakiemi zazdrość dręczyła starca, od chwili, gdy się dowiedział prawdy. Lecz tamta zazdrość, zazdrość serca, nakazywała mu, aby nie pozwolił domyślać się nawet, jakie uczucia budzi w nim samą obecnością swoją kochanek Antoniny. W każdej innej chwili Malclerc byłby uderzony zmianą, zaszłą w obliczu swego powiernika. Cios, otrzymany dnia poprzedniego, wyryty był w widoczniejszych zmarszczkach, w bladości cery, w zapadnięciu policzków, w oczach, których blask był, jakby przyćmiony łzami, Pan d’Andiguier postarzał o lata całe w ciągu tych kilku godzin. Gdyby gość jego znał go lepiej, byłby również zdumiony tem, że zbieracz przyjął go w pokoju odległym i widocznie niezamieszkanym, po za sypialnią, zamiast w galeryi, gdzie przebywał zawsze, będąc z tych dyletantów, którzy muszą żyć ciągle, nieustannie w otoczeniu własnych przedmiotów sztuki. Nie mógł znieść myśli, że Malclerc będzie znów spoglądał na panneau Angelici, zawieszony już na swem miejscu na ścianie, że przypomni sobie Antoninę wobec Świętej z płonącem sercem. Potrzebował całej zimnej krwi do tej poważnej rozmowy i, istotnie, głos tego bohaterskiego sługi ubóstwianej pamięci nie zdradził cienia głębokich jego wzruszeń, gdy zapytał:
— W jakiem usposobieniu zostawiłeś pan Ewelinę? Spodziewam się, że nie wie, iż pisałem do pana?...
— Nie wie nic — odparł Malclerc. — Nie widziałem jej jeszcze dzisiaj, Ale dzień wczorajszy był cichy. Wróciła od pana spokojniejsza, chociaż spojrzenie jej aż nadto wykazuje, że ona ciągle jeszcze szuka. I ja również byłem spokojniejszy. Nie domyśla się pan wcale, ile siły dodał mi pan samem przyjęciem mego zwierzenia... Powtarzam, com już powiedział: dusiłem się... A nadto, ja znam pana tak dobrze. Gdy rozmawialiśmy dawniej o panu, ona mówiła mi zawsze: „Jest to najszlachetniejsze serce, jakie w życiu spotkałam...” Wiedziałem, że pan mnie zrozumiesz, że będziesz miał dla mnie współczucie. Tak mi go bardzo trzeba... Gdy wyciągnąłeś pan do mnie rękę przed chwilą, czułem, że ona jest między nami, ona, której pan byłeś najlepszym przyjacielem... Ale, co panu jest, panie d’Andiguier, co panu jest?...
Starzec zbladł przerażająco, gdy interlokutor jego wymawiał ostatnie słowa. Wzmianka o Antoninie, której towarzyszyło spojrzenie przepojone tylu wspomnieniami, to „ona” wyszeptane głosem wzruszonym; okrutna w ironii swojej aluzya do szacunku, jaki miała dla niego tu kobieta namiętnie rozkochana w innym, wszystko to było dlań zbyt ciężką próbą. Rana duszy, otwarta od wczoraj, rozjątrzona teraz w taki sposób i temi rękoma, rozkrwawiła się tak strasznie, że starzec omal nie krzyknął. Ale pokonał wnet tę słabość i odpowiedział:
— Nic mi nie jest. Trochę zmęczenia z powodu wstrząśnienia wczorajszego, nic więcej. Ciężkie chwile przechodziłem, wierzaj mi pan, słuchając tego, co Ewelina mówiła. Ale już mi lepiej... Zresztą — na twarzy mówiącego odbiła się znów energia, głos odzyskał siłę — nie o mnie tu chodzi, lecz o pana. A zwłaszcza o Ewelinę... Zażądałeś pan odemnie — zaczął znów po chwili milczenia — ażebym ci był podporą, ze względu na to biedne dziecko. To pańskie własne słowa. Znam tylko jeden sposób niesienia pomocy w tym wypadku: bezwzględną szczerość w rozmowie...
— Jestem gotów usłyszeć „szystko — rzekł Malclerc — nie osądzisz mnie pan surowiej, niż ja siebie sądzą...
— Osądzę pana może inaczej — odparł d’Andiguier. — Będę brutalny — dodał. — Dopatrzyłeś się pan w położeniu swojem faktów, których w niem niema. Dziennik pański dowiódł mi, że usiłowałeś obudzić w sobie wyrzuty sumienia z powodu zbrodni urojonej i wyrafinowanej, której nie popełniłeś. Napisałeś „wyrazy: wrażenie kazirodztwa i, nie zaprzeczaj mi pan, lubowałeś się nie w tem wrażeniu, lecz w tych wyrzutach... Prawda jest prostszą i trzeba jej spojrzeć oko w oko. Zbrodni, o której wspominasz, nie popełniłeś. Gdyby istniało kazirodztwo w małżeństwie pańskiem, pozostałoby ci tylko odebrać sobie życie. Ale kazirodztwa niema. Jest w niem przestępstwo inne, możliwe wszakże do naprawienia; a mianowicie: nadużycie zaufania...
Malclerc poruszył się żywo, co widząc d’Andiguier dodał:
— Uprzedziłem pana, że będę brutalny... Czy mogę mówić dalej?...
Malclerc skinął głową na znak przyzwolenia.
— Ksiądz, u którego pan byłeś w przededniu poślubienia Eweliny — zaczął znów starzec — powiedział ci, że małżeństwo jest sakramentem. Miał słuszność. Ja jednak jestem starym urzędnikiem i trzymać się będę określenia cywilnego. Według mnie zatem małżeństwo jest umową. Jeżeli zaś, zawierając umowę, jedna ze stron ukrywa przed drugą tajemnicę takiej natury, że, gdyby była wiadoma, przeszkodziłaby porozumieniu, zachodzi podstęp. Oto prawdziwy charakter winy pańskiej względem Eweliny. Gdyby to dziecko, lub ktokolwiek jej blizki, ciotka naprzykład, znała przeszłość pańską, małżeństwo wasze nie doszłoby do skutku. Pan wiedziałeś o tem i milczałeś. Dopuściłeś się podstępu. W tem jest pańska wina. Tylko w tem, w nieczem innem. Czy pan to przyznaje?
— Przyznaję — odparł Malclerc.
Twarz jego sposępniała, gdy d’Andiguier wymawiał ubliżające wyrazy: nadużycie zaufania, podstęp. Błysk zamigotał w jego oczach. Nie spodziewał się, widocznie, że starzec będzie do niego mówił głosem takim ostrym, takiemi nielitościwemi słowami, w których dostrzegał, nie bez zdziwienia, niechęć blizką nienawiści. Ale on sam wywołał tę rozmowę wynurzeniem wczorajszem i wręczeniem dziennika, Zapanował tedy nad sobą.
— Skoro tak jest — ciągnął dalej d’Andiguier — i pan to przyznajesz, natura winy pańskiej wskazuje ci, co jest twoim obowiązkiem. Przyjęcie skutków winy popełnionej, to jedyne jej odkupienie, do jakiego człowiek jest zdolny. Więcej od niego wymagać nie można. Jestto to, co w mowie pospolitej nazywa się tak słusznie wzięciem odpowiedzialności za swoje czyny. Ożeniłeś się pan z panną Duvernay, mając tajemnicę, którą powinieneś był jej wyjawić przed ślubem. Żeniąc się z nią, zobowiązałeś się pan tem samem do zabicia tej tajemnicy w swem sercu, choćbyś miał sam skutkiem tego skonać. Wszystkie słowa, wszystkie ruchy, wszystkie wyrazy twarzy, które mogły w ciągu ostatnich miesięcy wzbudzić w żonie pańskiej podejrzenie, że ukrywasz przed nią cośkolwiek, były tyluż dalszemi złemi uczynkami, dodanemi do pierwszego. Czas jeszcze złe naprawić. Niechajże, począwszy od dnia dzisiejszego, pożycie pana z Eweliną stanie się proste, naturalne, a będzie przypisywała napady smutku, które ją tak zaniepokoiły, nawet scenę ostatnią, owym zaburzeniom nerwowym, o których jej pan mówiłeś. Niechaj pan cierpi w duszy, ale niech ona już tego nie widzi. Na tem polega pański obowiązek. Przyznaję, że to bardzo ciężka próba. Ale sam chciałeś tego. Znieśże ją pan jak mężczyzna. Odzyskasz szacunek dla samego siebie, a wraz z nim jedyną sposobność do uratowania własnego szczęścia małżeńskiego. Musisz pan żyć, a celem twego życia powinno być uleczenie rany, jaką zadałeś temu młodemu sereu, które ci się oddało całe, bez zastrzeżeń. Ja stać będę przy panu, ażeby cię podtrzymać, skoro milczenie było ci za ciężkiem. Będziesz mi pan mówił wszystko, a ja zrobię co tylko będzie w mojej mocy, aby uśpić podejrzenia Eweliny. Ale strzeż się pan! Nie za tydzień, nie za dwadzieścia cztery godziny masz się zabrać do dzieła, lecz dziś, zaraz... Czy czujesz się na siłach?...
— Tak odparł Malclerc stanowczo.
Męzka energia słów d’Andiguiera w drugiej części jego przemowy, odpowiadała pewnym potrzebom tej duszy szarpanej rozterką i znużonej taką długą samotnością. Ale Malclerc cierpiał już tyle, że trzeba mu też było większej serdeczności w radzie, większej pobłażliwości w poparciu; powtórzył więc:
— Tak, czuję się na siłach i daję panu słowo, że nie poddam się ponownie tym napadom rozdrażnienia; — poczem dodał: — Byłeś pan dla mnie przed chwilą bardzo surowy, ale pan jesteś człowiekiem rożważnym, umiarkowanym, panie d’Andiguier. Pan nie wiesz co to jest kochać tak, jak ja kochałem, być kochanym, jak ja byłem kochany i w dodatku przez taką kobietęl.. Pan nie masz pojęcia ile tęsknoty pozostaje później w sercu, jaki człowiek jest bezsilny, wobec fali powrotnej takiej przeszłości, jak wspomnienie pokonywa wolę, jak dalece można być godnym pożałowania. nawet będąc bardzo winnym...
— Panu się zdaje, żeś pan kochał... — odparł d’Andiguier, tonem głębokiej goryczy. W wyrazistych rysach jego odbiło się ponownie wzburzenie, na wyrażuą aluzę dawnego kochanka Antoniny do umarłej: Wypowiedział te słowa wątpliwości, obelżywej niemał dla uczuć swego interlokutora, głosem takim zmienionionym nagle, że ten spojrzał na niego ze zdumieniem. Po raz pierwszy ogarnęło go przeczucie prawdy, na widok płomienia, który roziskrzył oczy starca, słuchając słów, jakie mówił. — Pan lubowałeś się w kochaniu — ciągnął dalej — jak powiedziałeś w dzienniku swoim, lubiłeś czuć, lubiłeś cierpieć. Ale pan nie kochałeś. Ani przez jeden dzień, ani przez jedną godzinę nie było w panu zaparcia się siebie. Nie miłość swoją opłakiwałeś pan z ową tęsknotą, o której mówisz. Człowiek nie opłakuje swojej miłości, dla tej prostej przyczyny, że miłość nas nie opuszcza. Znika z nami dopiero jeżeli jest miłością prawdziwą. Pan opłakiwałeś wzruszenia. Te dwie kobiety były dla pana tylko środkiem do ogrzania, do spalania własnego serca. Ognisko nie istniało w panu, lecz w nich. W moim wieku człowiek czyta jasno w duszach, wierzaj mi pan. Nawet dziś pan nie wiesz, nie podejrzewasz co to jest kochać... Kochać to nie otrzymywać, lecz dawać. To nie szukać wzruszenia, lecz je stwarzać. To oddać się na zawsze istocie ukochanej. Żyje, kochamy ją. Umiera, kochamy ją. Nie opuszcza nas nigdy, podobnie jak Bóg nie opuszcza gwoich wiernych. Jeśli ta istota nas kocha otwiera się nam raj na ziemi. A nawet jeśli nas nie kocha, jeśli kocha innego, i wówczas jeszcze raju tego nie tracimy, bo on istnieje w nas samych, nosimy go w sobie; to jest miłość. Taką miłość wzbudziłeś pan niegdyś, wzbudzasz jeszcze. Tak kocha pana Ewelina, tak kochała pana łamła. Pan zaś nie odczuwałeś takiej miłości ani dla tamtej — inaczej nie ożeniłbyć się pan z jej córką — ani dla tej córki — w przeciwnym razie nie zadręczałbyś jej i dręczyłbyś pan samego siebie opłakiwaniem tamtej... Nie. Nie mów pan, żeś kochał, nie masz do tego prawa... Zwłaszcza nie mów mnie...
W miarę, jak d Andiguier mówił, przeobrażony wzmagającem się uniesieniem, rozjasniało się ostatecznie w umyśle tego, do którego stosował ten protest, zbyt gorący, ażeby nie miał być osobisty. Z błyskawiczną szybkością wspomnienia, która wytwarza się w nas, gdy nagła świadomość porządkuje i oświetla szereg drobnych obserwacyj, dotąd prawie bezwiednych, dwadzieścia obrazów stanęło w pamięci Malclerc’a i teraz zrozumiał ich znaczenie. Rzewna powściągliwość, z jaką Antonina mówiła mu o troskliwości d’Andiguier’a, ton szczególnego szacunku, z jakim wymawiała zawsze jego nazwisko, niechęć widoczna, z jaką opowiadała o tem, co go dotyczyło, jednoczesne pragnienie i obawa spotkania się obu mężczyzn, wszystko to były wskazówki, na które zaledwie zwracał uwagę. Nagle zrozumiał ich znaczenie: d’Andiguier kochał panią Duvernay, a ona wiedziała o tem. Miłość ta trwała dotąd — cierpienie wyryte w tej chwili na twarzy starca było aż nadto wymownym tego dowodem, jak również przerażająca zmiana zaszła od wczoraj w tem obliczu i to namiętne upominanie się o wyższość swego uczucia. O kim mówił, jeśli nie o sobie? O jakiej miłości, jeśli nie o swojej? Ową istotą ukochaną, nawet po śmierci, nawet pomimo, że umiłowała innego, któż był, jeśli nie Antonina? Przeciw czemu buntował się ten przeszło sześćdziesięcioletni człowiek z taką zaciekłością bólu, jeśli nie przeciw odkryciu uczucia Antoniny, i to dla kogo?
Jakkolwiek przejęty był Malclerc dramatem własnego życia, doznał głębokiego wstrząśnienia wobec tego nagle ujawnionego zawikłania. Jakim strasznym ciosem musiały być jego zwierzenia dla tego wiernego serca! A jaki dowód wspaniałomyślności złożył ten starzec, przyjmując go potem tak, jak go przyjął, ofiarowując mu swoją pomoc, stając się jego podporą!.. Wszystkie te uczucia streściły się u Malclerc’a w porywie litości i wyrzutu, który sprawił, że, po chwili wahania, gdy d’Andiguier zamilkł, zbliżył się do niego i wyciągnął rękę mówiąc:
— Panie d’Andiguier, niech mi pan przebaczy.
— Przebaczyć panu? — spytał starzec, nie biorąc wyciągniętej dłoni, — Co ja mam panu przebaczyć?... — dodał, tonem już znów wyniosłym i niemal — Że dałem panu ten dziennik — wyjąkał Malclerc. — Ach! gdybym był wiedział!...
— Wiedziałeś pan o mojem przywiązania do Eweliny — odparł d’Andiguier — i postąpiłeś słusznie, wyznając mi wszystko.
Szlachetna twarz starca przyoblekła się znów w maskę smutnego i chłodnego zamyślenia. Nie chciał sympatyi rywala dla swego zranionego uczucia. Jasne oczy jego, wpatrując się w oczy Malclerca, miały wyraz dumy człowieka, który nie dopuszcza, ażeby mu mówiono, iż cierpi. Zdawało się, że mówią mężowi Eweliny, wyzywając go i potępiając: „Masz przykład.” Ale ten błysk dumy zagasł szybko, ustępując miejsca wyrazowi niepokoju i przerażenia, gdy lokaj, który zrana zanosił list na ulicę de Lisbonne, wszedł i oznajmił, nie bez zakłopotania, świadczącego, że już służba domyślała się jakiejś tajemnicy w postępowaniu państwa:
— Pani Malclerc chce się widzieć z panem... Co powiedzieć?...
— Prosić, naturalnie — odparł d’Andiguier. — Widzisz pan, jak ma podejrzliwość pobudzoną?... — dodał, zwracając się do Malclerc’a, przez tę krótką chwilę, przez którą byli sami. — Pamiętaj pan o przyrzeczeniu..,
— Pamiętam i dotrzymam go — odparł Malclerc. — Pan mi przywróci swój szacunek, chcę tego zasłużę na to...
I stało się, że, gdy Ewelina weszła do pokoju, z dwóch wspólników tego tragicznego kłamstwa, on był spokojniejszy, jego twarz miała ów wyraz naturalny, taki trudny do przybrania znienacka. Natomiast w sztucznej dobroduszności, z jaką d’Andiguier powitał młodą kobietę, był jakby ślad przymusu, który nie mógł ujść niepostrzeżenie przed jej zaostrzoną uwagą. Uprzedzając pytania Eweliny, starzec mówił:
— Ty u mnie o tej godzinie?... Co się znów roi w tej brzydkiej główce?.. Byłaś niespokojna o niego?... A więc masz go! Jest tutaj...
— Nie wątpiłam o tem — odarła Ewelina — ale chciałam być pewna.
— Jak ty to mówisz!... — rzekł d’Andiguier. — Dlaczego?...
— Dla niczego — odpowiedziała Eewelina, rumieniąc się.
Jak wszystkimi ludźmi bardzo delikatnymi, którzy, pod wpływem podejrzliwości, dopuścili się prawie szpiegostwa, Eweliną miotało gorączkowe pragnienie dowiedzenia się odczuwanej tajemnicy i wstyd, że umyślnie tak zaskoczyła męża. Teraz przyszła na niego kolej wysunięcia się na widownię i zasłużenia na szacunek swego sędziego, jak powiedział, energią w dotrzymaniu danego słowa. Zwracając się tedy do pana d’Andiguier’a, zaczął tonem zniechęcenia:
— Czy nie miałem słuszności w tem, co mówiłem panu przed chwilą?... To właśnie niweczy cały mój spokój. Wyczerpuję się w walce z temi jej urojeniami, których się pozbyć nie może. Ale postanowiłem usłuchać pańskiej rady, nie zamilczę już nie przed nią... — Poczem zwrócił się do żony: — Ewelino, jesteśmy twoimi najlepszymi przyjaciółmi, masz nas obu przed sobą. Jeśli coś nowego cię dręczy, pytaj nas. Odpowiemy ci...
— Nie — odpowiedziała — nic mi nie jest... — I powtórzyła: — Nic mi nie jest... Ale to prawda, byłam szalona... Ale bo... — ciągnęła dalej, ulegając mimo buntu swej godności, owej potrzebie badania, pod której wpływem, dowiedziawszy się, że mąż wyszedł wczesnym rankiem, przybiegła prosto do d’Andiguier’a, pewna, iż on tylko u niego być może — ale, bo dlaczego spotykam zawsze zagadkę, zawsze dowód, że się coś ukrywa przedemną?
— Ależ jaką zagadkę? Jaki dowód?... — spytał Malclerc.
— Onegdaj.. — mówiła urywanym głosem, który jakby wahał się, błagał. Wspomnienie okropnych wzruszeń, doznanych owej nocy i tego usiłowania samobójstwa, któremu mąż napróżno zaprzeczał, opanowało ją ponownie, choć się go wstydziła. — Tak, onegdaj... leżała na biurku, widziałam, koperta, zaadresowana do pana d’Andiguier’a...
— I podobnemi rzeczami rozdrażniasz się do tego stopnia? — przerwał mąż. — Przygotowałem poprostu dla pana d’Andiguiera trzy broszury, które mi pożyczył... Gdzie je pan położył? Proszę, niechże je pan jej pokaże...
— Nie — zawołała żywo Ewelina — nie chcę ich widzieć... Poco?... — ciągnęła dalej, jakby do siebie. Poczem, mimowoli, zdradziła zamęt wrażeń, z jakiemi się borykała, przecząc samej sobie zapytaniem: — A więc dlaczego przyszedłeś tu dzisiaj tak rano?
— Dlaczego? — powtórzył Malclerc i, wyjmując z kieszeni list d’Andiguier’a, dodał: — Przeczytaj ten bilecik. Przyjaciel nasz był niespokojny o ciebie, o nas, jeżeli chcesz wiedzieć całą prawdę. Chciał pomówić ze mną o naszem pożyciu, pokrzepić mnie na duchu, dać mi pewne rady... Ale przeczytaj... przeczytaj...
— Nie — odparła znów młoda kobieta i ręką odsunęła kopertę. Na obliczu jej odbiła się znów walka wzruszeń sprzecznych i nagle, z niezwykłą uroczystością, odezwała się do starca: — Jeśli tak jest wistocie, to niech pan, mój przyjaciel, przysięgnie mi na pamięć mamy, że razem ze Stefanem nie nie ukrywacie przedemną, a wtedy panu uwierzę...
— Moje dziecko — rzekł d’Andiguier, a całe jego biedne serce drżało w jego głosie — niedobrze jest mieszać umarłych do naszych drobnych spraw. Niedobrze jest dramatyzować trudności bardzo zwykłe wezwaniami tego rodzaju, wywoływaniem pamięci i przysięgami. Nie mam co ci przysięgać i nic ci nie przysięgnę. Ale ci powiem, kierowany całą przyjaźnią, jaką mam dla ciebie, całem przywiązaniem, jakie miałem dla twojej matki: wróć do rozsądku i do rzeczywistości, Mąż daje ci przykład postępowania słusznego i rozumnego. Cierpiał na zaburzenia nerwowe. Spróbuje leczyć się, odzyskać równowagę, wyzdrowieć. Nie uniemożliwiaj mu tych usiłowań, a ty sama pomyśl o wielkiem przejściu, które cię czeka. Między wami stoją jedynie urojenia, twoje urojenia. Odpędź je... Jesteś taka blada. Osłabiło cię znów wczesne wstanie, przyjście tu, dręczenie się, a to takie niepotrzebne, takie karygodne!... Panie Stefanie — po raz pierwszy nazwał Malclerc’a po imieniu, udając wspaniałomyślnie zażyłość — zabierz ją do domu i uspokój. Przyjdę popołudniu dowiedzieć się co robisz, teraz zaś spojrzyj na nas, a przekonasz się, że nie kłamię, jeśli ci mówię, że on i ja pragniemy tylko twojego szczęścia...
— Powinienem był przysięgnąć... — mówił do siebie ten wielki w swej uczciwości człowiek, w kwadrans później, gdy został sam w swej galeryi, po odejściu młodego małżeństwa. — Powinienem był przysięgnąć... Co znaczy fałszywa przysięga, gdy chodzi o oszczędzenie kobiecie podobnego odkrycia, dotyczącego jej męża i matki?... Ale nie. Uwierzyłaby mi dziś, a jutro zaczęłaby na nowo wątpić, szukać. Jest zanadto uprzedzona... Czasu, czasu... trzeba zyskać na czasie, byle się doczekać narodzin dziecka... Jeżeli ten nieszczęśliwy — myślał o Malcelerc’u — będzie miał tyle siły, ażeby zachowywać się jak dziś przez całe pięć tygodni, wszystko może jeszcze się ułożyć... Ach! — zakończył — powinienem był przysięgnąć jednak!... Na jej pamięć, nie mogłem.