Wspólny pokój/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Wspólny pokój
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Nastało lato. Wpadło w miasto i zgubiło swą urodę. Podkreślało swem słońcem szarzyznę domów, a ten sam wietrzyk, co kojąco poruszał zboże i wszelką zieloność poza granicami miasta, tutaj obsypywał kurzem spotniałych przechodniów, czynił harce ze śmieciami i lekceważąco ocierał się o rachityczne drzewka.
W mieszkaniu na Nowiniarskiej panowało teraz przykre gorąco, a zapach skór z dołu wpadał przez otwarte okna. Studenci chodzili półnago i uczyli się z tępym uporem. Edward chodził ramo do kostnicy, krajał nieboszczyków, wracał zdenerwowany, pisał wypracowania i przez resztę dnia przeszkadzał kolegom, wykłócając się z nimi. Dziadzia wcale nie wyjechał, co zresztą wszyscy przewidywali. Tłumaczył to niechęcią do „szargania się po świecie“. Lucjan jednak widział po jego minie, że poprostu nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ciągnęły się więc dni posępne, zrzadka przetykane pijaństwami, ubogie i beznadziejne. Dziadzia zmarniał i żył więcej niż skromnie, całemi dniami leżał na łóżku, w absolutnem lenistwie i abnegacji. Trafiały mu się czasem zamówienia na artykuł lub nowelę, lecz nigdy ich nie wypełniał i żył groszami wyłudzanemi od rodziny. Lucjan przeróżnemi sposobami starał się nakłonić go do pracy. Podsuwał mu wieczorami papier i ołówek, ze słowami: jeśli nie napiszesz trzech stron przynajmniej, powiem twojej ciotce, że wcale nie masz dziecka, na którego utrzymanie daje ci pieniądze. Szantaż ten nie robił jednak na Dziadzi wrażenia, ponieważ był często powtarzany, a groźba nigdy nie wypełniona. Tak więc żył z dnia na dzień i powiadał, że „obmyśla plany na przyszłość“. Lucjan pisał powieść. Był to jednak wysiłek zbyt wielki na nikłe możliwości młodzieńca. Zabrał się do sprawy, którą znał tylko z obserwacji. Zabrnął mimowoli w jakieś komplikacje psychologiczne swych bohaterów, nie mógł, czy nie umiał wyciągnąć z tego logicznych konsekwencyj i coraz bardziej tracił wiarę w swą pracę. Dla zarobku pisać „nie miał głowy“, wobec czego jadał rzadko i palił podłe papierosy. Upał uciskał mu płuca, miewał ataki wyczerpującego kaszlu, a źle odżywiany organizm coraz mniej był odporny na drącą go chorobę. Zygmunt, o, temu powodziło się wprost świetnie. Przedewszystkiem nie pisał wierszy. Był wysokim urzędnikiem, miał bezpłatny bilet kolejowy i co tydzień, w niedzielę, odwiedzał rodzinę i przyjaciół. Wpadał do domu z humorem, opowiadał szczegóły swej pracy, drobne wydarzenia związane z powagą stanowiska, zabierał Dziadzię i Lucjana do knajpy i tam gawędzili do wieczora. Potem Zygmunt wyjeżdżał, żegnając się do następnej niedzieli. Mówił, że żyje jak normalny człowiek, nie zatruwa sobie umysłu jadem poezji, i czytuje dzieła filozoficzne.
Lucjan miał zły dzień. Wstał późno, z uczuciem bezcelowości swego istnienia. Bolała go głowa, a na oczach osiadł jakiś ciężar. Ciągle myślał o pannie Leopard, a wspomnienia owej marcowej niedzieli nie zatarły się jeszcze. Bo i jakże sobie z nim poczynała? Zadrwiła sobie z niego wobec kilku uznanych matołów, ośmieszyła bezwstydnie jego intymne uczucie, które jej zwierzył w przystępie młodzieńczej szczerości. Nie widział jej od tej pory, ani nie słyszał o niej. Natomiast myślał wiele. Dziadzia cofnął zeznanie pijackiej nocy. W istocie, sprawa tak się przedstawiała, jak to opowiedział poprzednio. Wreszcie Lucjan kochał podwójnie. Bo przecież czuł coś do rudej dziewczyny, do owej Teodozji. Ostatnio często przebywali sami, posiadał ją na zawołanie, zawsze gotową do zaspokojenia jego zmysłów. Ale ileż to razy, kiedy ją nakrywał sobą, rozjaśnioną od rozkoszy, rudemi zwojami otoczoną twarz, zamieniał w wyobraźni na pewną kształtną główkę o lśniącej, czarnej czuprynie i wielkich, gorejących oczach. Te urojenia kończyły się bezlitośnie, kiedy Teodozja mówiła gardłowym, ciepłym od zadowolenia głosem: No, złaź-że już, karaluchu. Złaził w istocie, zwlekał się z obfitości tego zdrowego ciała i kładł się z bólem w sercu i niesmakiem na swojem łóżku.
Tego ranka wszystko potęgowało rozstrój. Ów żyd z dołu śpiewał z jakąś wściekłą radością życia. Słońce tłoczyło się w pokoju, a na ulicach wszystko dźwięczało metalicznie w rozpalonem powietrzu. Student robił wykresy, śpiewając bezwstydną, wojskową piosenkę. Był w koszuli i zwisające u spodni szelki obijały się o bose pięty. Dziadzia W kontemplacji swej rannej neurastenji, leżał odkryty i palił fajkę. W drugim pokoju Teodozja wytrwale szorowała podłogę. Klęczała i jej podkasana sukienka ukazywała twarde, białe uda.
— Tylko nie wliź na mnie jak na klacz, — zawołała rubasznie do wchodzącego Lucjana.
Nic nie odpowiedział i stąpając na palcach, by ominąć kałuże na podłodze, podszedł do kredensu. Na łóżku wyciągnął się mały, rudy kotek, ulubieniec Teodozji, i wygrzewał się w słońcu. Było to dziwaczne stworzenie, wychudzone i piekielnie nerwowe. Nigdy nie można było się spodziewać, co uczyni za chwilę. Jako punkt obserwacyjny, wybierał sobie zazwyczaj szafę, i z tej wysokości, wiecznie zainteresowany, wodząc ślepkami za ruchami obecnych, potrafił nagle skoczyć na głowę studenta, lub na zgięty kark uczącego się Bednarczyka. Teraz właśnie skoczył na ramię Lucjana i ostrym języczkiem począł gwałtownie lizać go w ucho. Czynił to z energją, jakby od tygodni czekał na tę okazję. Raptem wrócił na swoje miejsce i przewróciwszy się na grzbiet, z wyciągniętemi łapkami, przyglądał się Lucjanowi. Otóż to właśnie. Komiczne stworzenie momentalnie rozproszyło zgorzkniałość Lucjana. Pogłaskał kotka, wyjął z kredensu koszyczek ze śniadaniem, powiedział kilka miłych słów Teodozji, napełnił szklankę kawą i wrócił do pokoju. Jedząc, rozmawiał z Bednarczykiem.
— Jakże panu idzie, panie Władysławie?
— Bardzo dobrze. Doganiam zaległości wojskowe. Aby skończyć, aby skończyć!
— Nie nudzi się panu tak cały dzień ślęczyć nad książką?
— Nie, jestem zbyt zajęty. Mam wielkie zobowiązania wobec swojej rodziny, myślę o przyszłości. Trzeba pracować, aby nie skończyć tak, jak to prorokuje Edward.
Dziadzia wstał i zabrał się do golenia. Pielęgnował swą bródkę i czynił to codziennie. Odezwał się do Lucjana:
— Jest upalny dzień. Miły, może pójdziemy na plażę?
— Świetna myśl, jeszcze w tym roku nie byłem na plaży. Drogo taka historja kosztuje?
— Nie, niedrogo. Zresztą zafunduję ci.
Pomysł spędzenia dnia w wodzie i na piasku, spodobał się Lucjanowi. Z radością przyjął propozycję Dziadzi. Ubrali się, zabrali pakieciki z kostjumami i wyszli.
Tramwaj sunął, hucząc, przez rozgrzany most. Niebo było bez chmurki i wysoko warczały motory ćwiczących samolotów. Wysiedli na drugim brzegu Wisły i po kamiennych schodach zeszli w dół, na piaszczyste wybrzeże. Dziadzia kupił bilety, w kabinach przebrali się w kostjumy i wyszli na plażę. Lucjana rozśmieszył wygląd Dziadzi: owłosiony i przeraźliwie chudy, w czarnym kostjumie i poważnym wyrazie twarzy, Dziadzia ponuro się przedstawiał na rozsłonecznionej równinie. Pasował tu bardzo Lucjan, był gładki, gibki i świetnie zbudowany. Stąpali po gorącym piasku, mijając rozwalone, pocące się ciała. Było tu dużo ludzi, przeważnie młodych i ładnych. Grano w piłkę, podnoszono ciężary i biegano. Z wody dolatywały okrzyki kąpiących się. Gdzieniegdzie leżały pary, gładząc się po ciele i patrząc sobie w oczy, lub poprostu całując się. Lucjan pociągnął za sobą Dziadzię w kierunku wody, lecz ten wzbraniał się, mówił, że jest za wcześnie, że są zgrzani i tak dalej. Lucjan jednak nie ustępował. Weszli do wody, ale Dziadzia zaraz usiadł w płytkiem miejscu i ostrożnie począł się opryskiwać wodą.
— Chodź dalej, na głębszą wodę. Popływamy trochę.
— Ach, nonsens! co za pływanie może być w rzece. Zostanę tutaj.
— Dziadzia, zaczynam cię podejrzewać, że poprostu nie umiesz pływać.
— Ja, marynarz, hahaha, dobre.
— No więc chodź, przecież to wstyd, żebyś tu siedział jak dziecko.
— Nie zno-szę... rzek. Źle się czuję w słodkiej wodzie. Zostaw mnie.
Wobec tego argumentu, Lucjan sam poszedł na głębsze miejsce. Nurkował trochę, pływał, i powrócił do Dziadzi. Siedział już na brzegu, na piasku i rozmawiał z panną Leopard.
Lucjan był już dość blisko, kiedy ją poznał i w porę zdążył zawrócić. Radość, cała beztroska, wszystko to rozwiało się. Powlókł się na sam koniec plaży, gdzie nikogo nie było, i położył się na piasku ukrywszy twarz w ramionach.
...Biedny Dziadzia, wpadł tak niespodzianie. Mówiłem mu, żeby szedł na głębszą wodę. Co to jest, że ona mi zawsze psuje humor. Pobudza we mnie jakieś tęsknoty. Mam takie uczucie z powieści Mniszkówny, albo z tej piosenki: Ja kocham cię i nienawidzę. Ta moja miłość do niej jest tak ordynarna i banalna, tak tuzinkowa. Dziadzia miał rację, mówiąc, że imponują mi jej stosunki towarzyskie. Sam jestem niczem, i spodobało mi się zakochać w drugiem, tylko trochę ustosunkowanem niczem. Pocóż ja żyję właściwie, jakie mam prawo kochać się i wogóle korzystać z przywilejów życia. Nietylko, że nie mam praw do życia jako bezużyteczna jednostka, ale nie mam również danych, żeby żyć jako nawet pasożyt. Jestem biedny, głupi, bez inwencji, chory, młody i tak dalej. Ubzdurałem sobie, że jestem poetą, człowiekiem wolnym, bez przyziemnych uczuć, a tymczasem nie mam nawet na tyle ambicji, żeby napisać coś, zamydlić ludziom oczy, zbujać ich czemś. Jestem więc w dodatku wstrętnie leniwy. A jak się już zakochałem, to właśnie w jakiejś dziwce bez czci, bez żadnej wartości, prócz urody, która mnie w dodatku lekceważy...
— Proszę się odwrócić, przybrał pan tak nieprzyzwoitą dla nieba pozycję.
Usiadła obok uśmiechnięta, piękna, cudowna.
— Cóż z pana za dziwadło, moje dziecko. Wybaczam panu tę obelgę tam w restauracji, ale nie mogę panu wybaczyć dzisiejszego zachowania, zamiast podejść i przeprosić mnie, polazł pan gdzieś. Staś opowiadał mi właśnie o panu bardzo wiele. Został tam, a ja poszłam szukać pana. Djablo ponurą ma pan minę.
Panna Leopard była istotnie piękną kobietą. Doskonale zbudowana, miała twarz o niezwykle szlachetnych rysach i cudnych oczach o granatowym blasku. Jej czarne włosy odcinały się od białości cery. Kostjum opinał smukłą figurę. Patrzała rozumnie i prawie tkliwie na Lucjana.
— Dobrze, że mogę pani to powiedzieć. Otóż zaszło u mnie pewne nieporozumienie. Ta miłość do pani, to utwór mojej fantazji. Widzi pani jestem bardzo młody i impulsywny. Nie powinienem był pani tego wszystkiego mówić tak otwarcie, tam, na ulicy. Jest mi teraz bardzo smutno. Bo w gruncie rzeczy żywię dla pani jak największą obojętność. Proszę zapomnieć o mojem kłamliwem zwierzeniu. Słusznie pani wtedy zakpiła ze mnie, była to podświadoma zemsta za moje oszustwo. Pozwoli pani, że się położę, jest mi tak gorąco.
Pauza.
— Ach, mój biedny chłopcze, mówisz nie to, co myślisz. Pragnę wszystko naprawić. Już teraz będzie wszystko dobrze.
Przysunęła się do niego i pocałowała go mocno w usta. Leżał odrętwiały, nie mogąc zebrać myśli. Pocałowała go raz jeszcze i patrząc mu czule w oczy, mówiła:
— Dla mnie to wielkie szczęście, ogromny zaszczyt od losu, że mnie ktoś naprawdę kocha. Jestem pewna, że masz dla mnie tę miłość. Tak pięknie zwierzyłeś mi się wtedy z tego, tak prosto. Postaramy się powetować sobie straty spowodowane nieporozumieniem. No, już, nie patrz tak źle.
Ale Lucjan od niczego chyba nie był tak oddalony, jak właśnie od tej czułości i sentymentalizmu. Zaczął się śmiać głośno i tarzać po piasku. Mówił przez śmiech:
— Haha! jak pani zabawnie wygląda... proszę mi wybaczyć, ale to takie komiczne i niespodziewane... Heloiza... romantyzm. Co? Kocha mnie pani, szaleje pani za mną? Co pani powie? Haha... proszę dać spokój, mnie nawet trochę żenuje to wyznanie, to jest takie komiczne, tak, jak coś z podłego romansiku. Hahaha! Wie pani co? Zatańczmy może! Komedja.
Panna Leopard patrzała na niego ze smutkiem.
— Dziecko, ty jesteś okropnie nerwowy. Kłębek nerwów. Ja doprawdy mówiłam teraz szczerze i poważnie. Proszę się uspokoić, to jest bardzo przykre.
— Proszę pani, wiem wszystko, wiem całą historję ze Stasiem. No?
— Wie pan? To trudno, między przyjaciółmi. Drobiazg, jakieś tam pieniądze!
— Jakie pieniądze?
— No, te pieniądze, które jest mi winien. Głupstwo, będzie miał, to odda.
— Pieniądze?! Odda?! A Pecl, narzeczeństwo?
— Co pan wygaduje, co panu jest właściwie, panie Lucjanie?
Pauza.
— Co między wami właściwie było, między panią a Stasiem?
— Nic nie było. Wie pan przecież. Pożyczył ode mnie dwa lata temu pięćset złotych na coś, na czem miał zarobić. Znaliśmy się, mieliśmy wspólnych przyjaciół, pożyczyłam mu. Nie oddał. Widocznie ciężko mu jest. Przestańmy o tem mówić.
— Tak. Przepraszam bardzo za moje wybryki. Teraz muszę już iść. Czy chciałaby pani zobaczyć się ze mną dzisiaj po południu?
— Naturalnie, koniecznie. Bardzo się cieszę. W gruncie rzeczy, ten Staś to poczciwiec. Powiedział mi, jakżeś przeze mnie cierpiał. Ja tak żałowałam mego zachowania się wtedy, wieczorem. Pijana byłam nieco. Pomówimy jeszcze o tem wszystkiem. Przyjdziesz jeszcze do mnie dzisiaj, prawda?
— Staś wszystko powiedział? Tak, przyjdę, tylko, gdzie pani mieszka?
— Chodź ze mną w stronę kabiny, to ci dam adres.
Lucjan był tak oszołomiony tem wszystkiem, co usłyszał, że wogóle nie zdawał sobie sprawy ze swego szczęścia. Powlókł się do tej kabiny, wziął jakiś papierek, potem ucałował kobiecą rękę, usta nawet. Poszedł do swojej kabiny, kazał ją sobie otworzyć, usiadł na ławeczce i siedział tak, z kołowacizną w głowie.
Dziadzia przybiegł, parskając i otrząsając się z wody. A, jesteś już! Pływałem, ale swoją drogą morska woda to coś zupełnie innego. Coś, zgłupiał?
Lucjan patrzał na niego błędnie i uśmiechał się jak upiór.
— Warjat, słońce ci na mózg uderzyło. Warjat, słowo daję. Może przekąsisz coś, to ci lepiej zrobi. No, chodź do bufetu.
— Dlaczegoś mnie... tam... tego... okłamał?
— Acha, Leopard. Niema o czem gadać, wyjaśniło się, prawda?
— Dlaczegoś kłamał?
— Warjat, warjat, nie wrzeszcz. Improwizowałem trochę, nie kłamałem. Musiałeś zaraz wierzyć. Doszliście do porozumienia. Będziesz miał teraz używanie. Bardzo się jej podobasz. No, chodź do bufetu.
Lucjan zrozumiał teraz, że pozostało mu tylko radować się. Dziadzia. Co mu zrobić? Postawił tak sytuację, że stała się śmieszna. Skłamał potwornie i teraz, gdy to się wydało, stał sobie z najniewinniejszą w świecie miną i wyżymał bródkę z wody. Nawet nie myślał się tłumaczyć. Poszli do bufetu, zjedli coś, potem wrócili do kabin i ubrali się.
W domu zastali dwóch obcych panów, kręcących się po mieszkaniu bez marynarek i narzekających na upał. Panował straszny rejwach. Całe biurko było rozebrane, łóżka porozwalane i sienniki poprute. Na podłodze walały się garnki, książki, stosy gazet i słoma. Stukonisowa wytłumaczyła, że spustoszenia tego dokonali dwaj panowie, ponieważ robili rewizję. „Wszystko przez tego łajdaka Miećka“.
„Mieciek“ siedział na wałku od otomany i melancholijnie gryzł pestki dyni. Poruszał lewą nogą, interesując nią rudego kotka, który skakał jak opętany. Od czasu do czasu dawał odpowiedzi na takie pytania:
— Broń jest?
— Broń Boże.
— Rewolweru, sztyletu, żadnych materjałów wybuchowych, niema nic?
— Rewolwer był, ale go niema, sztylety znajdziesz pan w kredensie, a co do materjałów wybuchowych, to przyjdź pan tu w nocy, posłyszysz pan wybuchy.
— Kawaler sobie dowcipasy sypie. Ja panu też sypnę w defensywie, znajdźmy tylko coś. Gadaj pan, papiery gdzie są, bibuła?
— W ubikacji, na drucie.
Indagujący pan miał niezwykle przykrą twarz i pocił się pod prawą pachą. W dodatku zdenerwował się widać, bo poczerwieniał na twarzy i jął szybko i bezcelowo kręcić się koło porozwalanych przedmiotów. Poszeptał coś ze swoim towarzyszem, a tamten wskazał na portret Piłsudskiego.
„Mieciek“ zrobił minę niemowlęcia.
Dwaj panowie popatrzyli na marsową twarz marszałka, potem jeden z nich wyciągnął z kieszeni jakiś druk i umoczywszy pióro w atramencie, począł ów papier wypełniać. Drugi zwrócił się podejrzliwie do Dziadzi:
— Kto pan?
— Wybaczy pan, mnie nie obchodzi, kto pan jesteś.
— Jestem agentem policji politycznej, co pan tu robi?
— Zdejmuję marynarkę, za chwilę będę leżał na łóżku, i wtedy niech-że mi pan nie przerywa odpoczynku. Opaliłem się — wie pan — i boli mnie skóra na plecach, pan bywa na plaży?
Ale jegomość się rozgniewał, zagroził aresztowaniem, i zarówno Lucjan jak i Dziadzia musieli się wylegitymować. Potem Bednarczyk musiał coś podpisać, jako świadek, dwaj panowie zostawili poświadczenie, że nic nie znaleziono, poczem ubrali marynarki i zabierali się do wyjścia.
— A kto to teraz będzie sprzątał, coście tu naśmiecili?
Jegomość o przykrej twarzy podszedł do „Miećka“, nachylił się i powiedział mu w sam nos:
— Poczekaj, ty szczwana kanaljo, my cię uchwycimy, jeszcze podowcipkujesz sobie, ty bandyto! I wyszli.
Teraz dopiero zabrała głos Stukonisowa:
Ach, ty cholerna gadzino! ty wyrodku, bodajeś zgnił w więzieniu! Żeby cię wszy zeżarły, ty zbóju, byku! Ty łotrze z pod ciemnej gwiazdy. Przez ciebie człowiek się tak męczy. Wynoś mi się, draniu jeden, z domu, wont, natychmiast! Zdechnij jak pies pod płotem. Jeszcze mi tego brakowało, żeby mi tu nachodzili mieszkanie i graty niszczyli. Zabieraj swoje manatki, niech cię tu nie widzę!!
— Niech matka lepiej milczy, bo już mi wszystko jedno, jeszcze jaką krzywdę zrobię. Cicho! Sam jestem zdenerwowany! Milczeć! Psiakrew!
Złorzecząc, klnąc straszliwie, zabrali się oboje do sprzątania. „Mieciek“ poukładał książki i papiery, poczem wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Stukonisowa płacząc, zaszywała sienniki. Dziadzia śmiał się szatańsko. Lucjan stroił się na wizytę. Po godzinie mieszkanie przybrało swój normalny wygląd. Dwaj studenci sprzeczali się na temat zarobków agentów policyjnych. Przyszedł Edward i powiedział do Lucjana:
— Chciałbym zapomnieć o naszem zajściu z przed paru miesięcy. Tutaj była rewizja, prawda? — No, czy to nie skandal?
— Nie tyle skandal, ile przykrość.
— Czy pan pojmuje, że człowiek, któremu obcy ludzie mają prawo legalnie grzebać w jego rzeczach, tem samem pozbawiony jest wszelkich praw człowieczych. Że powinna być w państwie doraźna instytucja, któraby wieszała takich „Miećków“. Przypuśćmy, że jako współlokatorzy jesteśmy narażeni na rewidowanie naszych rzeczy. Cóż się wtedy dzieje z naszymi listami, naszą korespondencją? Intymne słowa, czułości, obietnice, zwierzenia, wspomnienia drastycznych sytuacyj wszystko to staje się łupem najbardziej niepowołanych rąk. Ja sam posiadam listy od kobiet, które mnie kochają, których miłość do mnie jest tak wielka, że w zaślepieniu odsłaniają one drobiazgi, szczególiki spędzonych nocy. Przypominają mi tak rzekę — wymyślne sytuacyjki, słowa, ruchy i tak dalej. Pieczętują to swojem nazwiskiem, często panieńskiem, nazwiskiem swego ogólnie szanowanego ojca, poważnej osobistości. Bowiem, mimo, że nie jestem zbyt wybredny, chętniej jednak obcuję z pannami z wyższych sfer. A więc. Dostają się te — łzami rozkosznych wspomnień zlane — liściki do łap takiego draba. Ma przecież prawo je czytać. Czyta je. Podnieca się ich treścią. A ja stoję obok i nic nie mogę poradzić, nie mogę mu wyrwać tych dokumentów mej sprawności fizycznej. Proszę się postawić w takiej sytuacji. Czyż to nie jest okropne?
Lucjan westchnął głęboko. Należało coś odpowiedzieć.
— Ma pan wiele słuszności. Niechże pan spali te listy.
— Co? jabym miał je spalić, zniszczyć! Postąpić wedle słów poetki:

Do pieca, miłosny zeszycie!
Do pieca, listy — stos cały!
a żeście z ognia powstały,
więc w ogień się obrócicie!

...Takbym miał zrobić? Nie! to się po mnie nie okaże. Kiedyś, na stare lata, będę je czytał, będę żył wspomnieniami. Ach, panie, wspominać rozkosz, jeśli się ją miało, jakież to szczęście! Panie Lucjanie, pan jest jeszcze młody, ale może pan zazna kiedyś szczęścia miłości. Ale z tą rewizją to skandal, prawda? Trzeba będzie coś przedsiębrać...
— Wybaczy pan, ale ja muszę już wyjść. Czego się śmiejesz, ty czarny charakterze.
Dziadzia istotnie podskakiwał na swem łóżku w paroksyzmie śmiechu. Edward poszedł do swego pokoju. Lucjan mimowolnie zaczął się też śmiać.
— Ale jego trzeba wsadzić w gablotkę i podstawić pod mikrofon. Przecież to jest okaz nadzwyczajny. „Dowodów mej sprawności fizycznej“, ha, kreatura. I Dziadzia weselił się w dalszym ciągu.
Lucjan wystrojony, uczesany i świeży, wyszedł z domu. W gardle go coś ściskało z wrażenia. Był jakby lekko naelektryzowany. Jechał długo tramwajem. Wysiadł na przystanku, w dzielnicy nieco oddalonej od miasta, w pięknej kolonji o wspaniałych, nowowybudowanych domach z ogródkami. Wszedł do wnętrza białego domu, zatrzymał się przed drzwiami na pierwszem piętrze i drżącym palcem nacisnął guziczek dzwonka. Sama je otworzyła. Powiedziała: pójdziemy do mego pokoju, i wpuściła go przez matowo oszklone drzwi.
Znalazł się w jakiejś rupieciarni. Był tu straszliwy nieład, to znaczy nie było brudno, broń Boże, poprostu nic nie leżało na swojem miejscu. Szafa była otwarta i obok niej, na podłodze, leżały suknie, palta, jakieś książki i wieszaki. Na małem biurku piętrzyły się najróżniejsze przedmioty: puderniczki, pióra, otwarte kasetki, zapisane arkusze papieru. Stała tam niedopita filiżanka herbaty i wazonik z kwiatami. Etażerka uginała się pod ciężarem napół otwartych książek i pism. Na łóżku leżał jeden pantofel, pończochy i podwiązki. Na poduszce siedział pajacyk z jedwabiu, a obok niego leżała szczotka do ubrania. Pokój był dość duży, ale ciemny i ponury.
— Niechże pan gdziekolwiek usiądzie. Ale lepiej będziemy sobie mówili ty. Zgoda? No, pewnie. Usiądź, niech popatrzę na ciebie.
Lucjan usiadł na krześle przy biurku. Było mu jakoś dziwacznie. Czuł, że panna odebrała mu jego prawa, że była w stosunku do niego aktywna, pytała go ciągle, sama sobie dawała odpowiedzi i potwierdzenia. Czuł, że przechodzi normalny proces. Wszelkie zamierzenia tracą z chwilą, gdy się mają spełnić, nawet jeśli chodzi o miłość.
A więc panna Leopard usiadła naprzeciw niego i mówiła, patrząc mu w oczy:
— Jesteś taki młodziutki i potrafiłeś pokochać. W twoim wieku to tak trudno. Widzę tę miłość w twoich oczach. Jesteś teraz trochę oszołomiony, zażenowany, zdaje ci się, że to ty powinieneś mówić do mnie czule, pozatem wszystko stało się tak niespodziewanie, że trudno jest ci się radować. Radość ta jest tak skoncentrowana, że trudno ci ją odczuć narazie. Ale poczekaj, niech się to wszystko rozpuści. Te kilka słów, tam na ulicy, wypowiedziały wszystko. Teraz możesz trochę milczeć. Powiedziałeś wtedy: Kocham panią, a ponieważ pozostanę pani obojętny, więc dlatego pani to mówię. I jeszcze: że jest to twoja sprawa. To było bardzo piękne, tak jakby lekceważenie mego uczucia. Jego sprawa. Byłam pewna wtedy, że mówisz prawdę. Zmroziłam cię potem. Sama nie wiem, dlaczego, taki widać miałam stan psychiczny. Tak.
— Czy ty mnie kochasz?
— Tak, naprawdę tak. Od czasu tej nieszczęsnej knajpy, ciągle myślałam o tobie. Ubliżyłeś mi a mimo to myślałam. Pragnęłam cię spotkać. Wreszcie Staś powiedział mi jak bardzo cierpisz przeze mnie. Ach, moje dziecko, to bardzo dobrze, że wreszcie jesteśmy tu razem. A teraz powiedz mi coś o sobie.
Lucjan ujął jej rękę. Opowiedział jej swoje życie. Zakończył:
— Miałem gorzkie dzieciństwo, a młodość to już mam zupełnie ponurą. Obracałem się ciągle wśród ludzi złych, i przez to jest mi trudno teraz żyć. Jestem do wszystkich źle usposobiony, kiedy poznaję kogoś, jestem do niego zgóry uprzedzony. Nie znałem ciepła rodzinnego, z rodzicami żyłem krótko, odumarli mnie wcześnie. Poznałem przykry i nudny niedostatek, nędzę prawie. Musiałem od najmłodszych lat, ciężko i upokarzająco pracować. Uczyłem się wiele, dorywczo i bez systemu. Sam nie wiem kim właściwie teraz jestem, co mnie czeka. Mam chyba trochę tego talentu, ale brak mi cierpliwości, i zdaje się, że nigdy nic nie zrobię. Tak więc, miłość moja do ciebie jest w swoim rodzaju bezczelnością. Jestem człowiekiem bez praw i nadziei. Zresztą, wszystko od ciebie zależy.
Słuchała go. Potem całowali się, spleceni ramionami. Szeptali czule i wymyślnemi słowami. Okna były otwarte, ściemniło się. Z dołu, z ogródka, dochodziły wieczorne zapachy kwiatów. Było ciepło. Daleko, matki nawoływały dzieci do domu. Gdzieś, ktoś, grał melodyjnego walca na harmonji.
— Ten walc nazywa się „Na moście“. — powiedziała panna Leopard między jednym a drugim pocałunkiem.
— Pięknie się nazywa, najdroższa.
A po chwili:
— Będziesz moją?
— Jak?
— Czy oddasz mi się?
— Tak fizycznie? Nie, nigdy. Nie mogłabym, nie potrafię. Mam przyjaciela, z którym to robię, wiesz, takiego specjalnego. Kochany mój, jesteś dla mnie za młody, ja lubię tylko starszych mężczyzn. Z tobą mogę tylko mówić o naszej miłości, pławić się w niej wewnętrznie. Rozkoszować się tkliwemi słowami, które będziesz dla mnie wymyślał. Te sprawy płciowe są tak wstrętne, my jesteśmy za czyści na to, niechaj każde z nas załatwia to na uboczu. Tak, mój jedyny.
— Jakto!!
— O, widzisz! Znowuż poddajesz się bezrozumnej złości. Uspokój się, wyglądasz jak furjat. Nie krzycz przynajmniej. Miałam cię za subtelniejszego.
Przez długą chwilę złość i rozpacz nie pozwoliły słowa wymówić Lucjanowi. Potem jednak wybuchnął:
— Pani jest... tak, świnia pani jest! Czy zdajesz sobie sprawę ze swej podłości?! Masz takiego specjalnego... więc ja mam... och, co za ohyda! Przecież to jest potworne... nie jesteś chyba przy zdrowych zmysłach. W takiej chwili, teraz... to jest cynizm, wstrętny, bezduszny. Och, żebym cię już nigdy nie spotkał w swem życiu. Jesteś naczyniem pełnem nieczystości... ty... ka-nal-jo!
Panna Leopard wstała i powiedziała zimno lecz energiczne:
— Stop. Nudzisz mnie. Już mam cię dość. Jesteś nudny i bardzo źle wychowany smarkacz. Proszę wyjść. Dość tej komedji. Nie potrafisz nawet grać zakochanego. Oddać mu się. Do dziwki przyszedł. Tak prosto z mostu. Na oknie leży pański kapelusz. Proszę. Radabym zostać sama.
Lucjan wyszedł na ulicę. Raptem wszystko wydało mu się jasne i proste. Szedł w stronę miasta i powtarzał sobie: dziwne, dziwne. Podświadomie uczuwał lekkość, jakby pozbycie się ciężaru. Wybrnął wreszcie z tej sytuacji, uwolnił umysł od zajmowania się pewną, dziwaczną bardzo, osobą. Koniec wreszcie. Zabawne. Wydało mu się, jakby to wszystko odbyło się dawno, zapomniał nawet pewnych szczegółów. Uczuł nawet pewną wesołość. Zbliżał się do centrum miasta, było coraz bardziej ruchliwie. Stanął przed wystawą ze słodyczami. Patrząc na czekoladę, wspomniał dzieciństwo. Wzbraniano mu słodyczy i mawiał zwykle: gdy będę dorosłym adwokatem, wówczas będę przy sobie zawsze nosił blok czekolady i jadł. Zadziwiające jak wszystko pamiętał: słowa, jakie wtedy wyrzekł, minę, jaką starał się przybrać. Wspomnienia zajęły jego umysł i szedł przed siebie w zadumie. Gdy będę adwokatem. Komiczne. Zatrzymał się przed fotosami, wystawionemi w bramie jakiegoś kina. Walczący nad brzegiem przepaści mężczyźni, unieruchomieni zostali martwym uściskiem objektywu. Piękna kobieta siedziała przy tualecie i widać było jej twarz w lustrze. Mężczyzna trwał w obłąkanej minie. Lucjan przypomniał sobie maleńki fakcik, drobne oszustwo, jedno z wielu oszustw towarzyszących dzieciństwu. Oto znajduje się w wielkim, dziwnie oświetlonym pokoju, stoi przed jakimś potworem o trzech cienkich nóżkach, i wielkiem, czarnem oku. Właśnie to oko. Ciemne, wielkie oko, z jakiemiś kolorkami wewnątrz sprawiało wrażenie, jakby otchłań się tam kryła. Słowem rzecz nieprzyjemnie tajemnicza. I gdyby mu poprostu powiedziano, że ma stać spokojnie, i czekać, aż go dama w czarnej sukni i sweterku sfotografuje. Ale nie, matka go uspakaja, pani w sweterku jest niemile uprzejma. Chłopcu się zdaje, że czeka go jakaś zasadzka i wogóle nieszczęście. Zaczyna więc płakać. Uspakajają go powoli i obiecują rzecz ważną, mianowicie, że gdy popatrzy przez chwilę prosto w owe oko, zobaczy tam kotka i wiele innych rzeczy. Cóż, ma cztery lata, jest to ponętna propozycja. Patrzy więc w oko, nie chwilę a całą minutę, coś brzęczy, ale nic się nie pokazuje. Pani w sweterku mówi słodko: już. I chłopiec schodzi ze swego miejsca, smutny i zawstydzony, pojął bowiem, że znowuż go okpiono. Mój Boże, gdzież jest ta fotografja? Ach, tak, u ciotki. Muszę ją zabrać. A oto nowy obraz nasuwa wspomnienie. W pokoju jest duszno, w kącie pali się mała lampka, jest noc, obok łóżka Lucjana siedzi z przymkniętemi oczami, kiwająca się kobieta. Za oknami piekło: śnieżyca, wicher. Pościel piecze ciało i pachnie gorączką. Właściwie już wszystka minęło, całe to przesilenie, tyfus, ale niemniej noce są bezsenne i koszmarne. Raptem za drzwiami hałas, bieganina, powitania, odgłosy pocałunków, dźwięk dzwonków odjeżdżających sań. Potem cisza, jakieś szepty i drzwi się cichutko otwierają. Wchodzą dwie postaci, jedna z nich pochyla się nad chłopcem. I Lucjan teraz, idąc tą ulicą, smutny, napół wykolejony człowiek, zadrżał ze szczęścia, bowiem za gardło chwycił go taki spazm radości jak wówczas. Ujrzał pochyloną nad sobą twarz matki, świeżą, zarumienioną od mrozu i pachnącą powietrzem, piękną twarz kobiecą. Przyjechała z dalekiej Rosji na wiadomość o chorobie syna i stała teraz w futrze, od którego rozchodziła się woń perfum w dusznym pokoju. Pocałunki szepty i nieco dalej inkwizytorska twarz babki. Potem wnoszą podarunki, koń na biegunach, z rozdętemi chrapami. Kiedyż będzie mógł go dosiąść, pewnie niedługo, bowiem choroba już minęła, poszła sobie precz. Wiele, wiele innych rzeczy. Cymbałki. Drewniane kawałeczki do ustawiania różnych rzeczy. O, szczęście.
Lucjan przeszedł Świętokrzyską, skręcił w Mazowiecką i wszedł do „Ziemiańskiej“. Przeszedł salę, i znalazł się w wypełnionym ogródku. Stąpał po żwirze, szukając wzrokiem znajomych twarzy. W kącie, pod drzewkiem, siedział komplet. Olafowie, Dziadzia, Wermel, Brocki, Turkowski i Paczyński. Powitano Lucjana wesoło. Usiadł między Olafową a Wermelem. Omawiano ostatni wypadek z Wolicą.
Wermel mówił patetycznie:
— Nie był nawet pijany, siedział zaś w towarzystwie ludzi spokojnych. To prawda, był podniecony, bowiem jeśli się mówi o Norwidzie, trudno nie być podnieconym. Otóż Wolica rozprawiał o tym genjuszu, mówił o nie pojmowaniu go przez naród, jeszcze wiele innych spraw poruszał i skończył temi słowami: „Wszystko przez tę z...ą — wybaczy pani, ale o to właśnie chodzi — polską rzeczywistość“. Natenczas od sąsiedniego stolika powstał jakiś pan, powiedział, że jest przodownikiem policji i że nie może słuchać podobnych określeń na ojczyznę. No, i zamknęli Wolicę. Jak tylko się dowiedziałem, poszedłem do niego, do komisarjatu. Pozwolono mi się zobaczyć. Powiedział mi pocichu: Pyta mnie dyżurny przodownik, o czem ja mówiłem. Odpowiadam mu, że o Norwidzie. Co to za facet, pyta mnie przodownik. Poeta odpowiadam. Gdzie on mieszka? W grobie, odpowiadam. No to ja przeprowadzę śledztwo i porozumiem się z jego rodziną, powiada przodownik. I kazał mnie zpowrotem zamknąć. Pożegnałem Wolicę i prosto przyszedłem do was.
— Bardzo się cieszę, że go przymknęli — powiedział Dziadzia.
— Przyjdzie kryska na Matyska, — powiedział żartobliwie Wermel.
Olafowa zwróciła się do Lucjana:
— Muszę panu powiedzieć, że pan bardzo źle wygląda. Dziwacznie pan teraz żyje, nic się o panu nie wie. Komu pan swoją werwę odprzedał? Dziadzia opowiadał o waszem mieszkaniu. Powinien pan być szczęśliwy, bo pan przecież lubi takich ludzi, co nie zachowują form zewnętrznych.
— Tak, oni są dość interesujący. Mam trochę pracy, nie chce mi się przesiadywać w kawiarni, więc rzadko was wszystkich widuję. Klimek, masz minę bogatego poety!
Paczyński milczy ponuro. Olaf wtrąca:
— Przedwczoraj został przez nas dotkliwie pobity. I Olaf zaczyna opowiadać, jak to dwa dni temu byli z wizytą u panny Szpicer, gdzie Klimek urżnął się do nieprzytomności. Trzeba było wkońcu wyjść, a jemu ani się śni. Leży na tapczanie i skrzeczy, powiada, że obok niego jest duch Edgara Poe. Nakoniec wyciągnięto go jakoś, ale na podwórzu znika nam z oczu. Szukamy, ani śladu. Idę zpowrotem na górę. Zdaleka już słyszę wycie Klimka. Oczywiście, jest zpowrotem w mieszkaniu. Wyciągamy go siłą, a na schodach krzyczy nieprzyzwoicie, wobec czego dostaje lanie, przyjemnie było, Klimek?
Paczyński mruga pogardliwie.
— Miałem z nim kiedyś podobną historję, — powiada Dziadzia. — Jakieś cztery lata temu pojechaliśmy do takiego sanatorjum dla alkoholików w Miłowodach. Urzynaliśmy się tam razem z lekarzem, którego później przez nas wyleli. Jednego wieczoru, czy w nocy nawet, słyszę ze swego pokoju piekielny hałas na kurytarzu. Otwieram drzwi i wyglądam. Był to bardzo długi kurytarz, kończący się z jednej strony marmurowemi schodami, prowadzącemi wdół. Klimek w pełnym biegu jeździ na rowerze po tym kurytarzu. Kiedy dojeżdża do schodów, zwala się razem z rowerem na posadzkę. I tak wkółko. Widzę, że jest pijany jak bela. Mówię do niego cicho: Co ty wyprawiasz, pobudzisz wszystkich. Milcz, brodaczu, odpowiada, i nie psuj mi rozkoszy pędu. Znowuż wsiada na rower i pędzi prosto na schody. W ostatniej chwili go złapałem, bo byłby poleciał na zbity łeb. Wówczas zaprowadziłem go do pokoju, wściekły zupełnie i tak nim wyrżnąłem o ścianę, że się wszystko zatrzęsło. Myślałem, że go zabiłem, bo leżał nieprzytomny i blady. Ale zaraz wstał i powiedział: z tyranami nie mieszkam, jutro się wyprowadzam. Byliśmy tam jeszcze kilka dni, wyrzucili nas wkońcu.
— I dumny jesteś z tego, żeś poturbował kolegę, który był w stanie alkoholicznym? — I Klimek gorzko się uśmiechnął, co jeszcze bardziej spotęgowało ogólną wesołość.
W ogródku było chłodno i zacisznie. Na murze kołysały się fantastyczne cienie gałęzi, poruszanych przez wiatr. Na górze grano jakieś rzewne tango. Tak więc, siedziano sobie tutaj, trochę plotkowano, opowiadano rzeczy wesołe i nudne. Lucjan uprzytomnił sobie dzisiejszą scenę z panną Leopard i teraz dopiero nastąpiła reakcja. Opanowała go bezbrzeżna udręka. Przyszłość widział jak najczarniejszą, myśl o powrocie do domu była mu nieznośną. Wermel zaczął rytmicznie recytować mu Villona. Wielki testament. Opowiedział mu o swojej biedzie. Nie mieszkam już na Rybakach, korzystam chwilowo z gościny mego kuzyna, stroiciela fortepianów. Jakoś tam się żyje, teraz chętnie bym coś zjadł, nie mam jednak nadziei. Robię przemiłe spacery, chodzę do parku Skaryszewskiego, patrzę na staw, ogromnie lubię wodę wieczorem, patrzeć na nią. Tak, zabrałem się do tłumaczenia dziełka Luciane Samosate, pod tytułem „Miłośnik Kłamstwa“. Okazało się, że mam pewne braki w greckim, które staram się uzupełnić. Na twarzy twojej, Lucjanie, widzę „cierpienie—bakalarstwo wraże“. Odrzuć to wszystko, jesteśmy przed, a nie za. Sądzę, że ze zdrowiem twojem jest dobrze.
— Tak sobie, nie bardzo. Może wyjdziemy razem, przekąsić coś, mam parę złotych. Dobrze? Dziadzia, zostajesz?
— Co idziesz do domu? Ja posiedzę jeszcze trochę, siedź.
Ale Lucjan pożegnał się. Wyszedł razem z Wermelem. Wysoko warczał motor samolotu i widać było czerwone światełko na niebie. Ciszę wieczoru zakłócało radjo na ulicy. Na Nowym Świecie wstąpili do baru. Wermel jedząc bigos, ciągle mówił coś do zadumanego nad talerzem Lucjana.
— Ten stroiciel fortepianów, u którego mieszkam, to jest stryjeczny brat mojego ojca, stary kawaler. Mieszkamy w takiej pracowni malarskiej, co to prócz okna ma jeszcze szklany dach. No i nigdy nie mogę się wyspać. W parku Skaryszewskim jestem do zamknięcia bramy, potem idę pieszo do domu i mniej więcej około pierwszej zasypiam. Ale już o trzeciej budzi mnie kuzyn na mleko. Ma on taki zwyczaj, że w nocy pije mleko i je polewane lukrem sucharki, potem znów się kładzie. Jestem czasem wprost wściekły, półprzytomny ze snu, nie, on mnie dotąd szarpie, dopóki nie wstanę i nie zjem tego przeklętego śniadania. Nie wyobrażasz sobie, co to za tortury. Ten sen do trzeciej jest tak nerwowy, niezdrowy, że spowodował u mnie rozstrój psychiczny. Ciągle tylko czekam: Kazik, chodź pić mliczko z sucharką, nie marudź, tylko chodź, bo ci stryjuńcio wszystko zeźre... Kazik, Kazik, no chodźże, dokąd będę wołał! Kazik Kazik, no, już, wstawaj na mliczko, na sucharkę, Kazik! — I woła, i potrząsa mnie, i szarpie, dotąd, dopóki nie wstanę, a jak już wstanę, to wtedy daje mi pół szklanki mleka i kawałek sucharka ze słowami: jakbyś się objad na noc, tobyś sie spać nie mógł dalej, kociaczku. Oczywiście, chodzi mu o moje towarzystwo. Rano, o siódmej, naprzeciw naszego okna, tylko o piętro niżej, myje się jakaś urzędniczka, młoda niewiasta, rozbiera się do pasa, i najzwyczajniej w świecie myje się przed pójściem do biura. To on mnie poto budzi, żeby powiedzieć: patrz, patrz, ona znów. To: ona znów, powiada szeptem i kiwa głową. Powiadam ci, że ja tego faceta kiedy zabiję.
— Haha, to rzeczywiście ponure... Jakże on wygląda?
— Wygląda, — proszę ciebie — jak solidny, niegłupi, dajmy na to kupiec. Jest dość wysoki, ma czerstwą twarz, blond włosy zaczesane do góry. Wcale nie sprawia wrażenia dziwaka. Kiedyś rano, kiedy usnąłem po tej urzędniczce, budzi mnie po raz trzeci i mówi: Słuchaj, Kazik! ti wstań i napisz mi wierszyczek na ładną kobietę, bo dzisaj jej imieniny i ja muszę jej to dać obok prezenta. Czy dasz wiarę, że męczył mnie dotąd, dopóki nie napisałem mu tego wiersza? Kryminał...
— Dlaczego on tak źle mówi?
— To jest taki francuski żyd, wogóle mam dość kosmopolityczną rodzinę.
Wermel z rozkoszą popijał piwo. Po chwilowem milczeniu Lucjan zapytał:
— Wermel, co ty chcesz zrobić w życiu?
— Prosta sprawa. Napisać szereg tęgich wierszy. Nic innego przecież nie potrafię.
— Jakich wierszy? Jaka idea w nich tkwić będzie?
— Mój drogi, jestem poetą burżuazyjnym, nie mam żadnych idej. Piszę dla ludzi, którzy potrafią czasem mieć wolną chwilę na przejęcie się moją wizją. Nigdy właściwie nie zastanawiałem się nad ideą w poezji. Przecież to takie proste. Chodzi o dobry wiersz, muzykę słowa, no i piękno. Nie, nie mam żadnych idej, co mi się tam w mózgu urodzi, to hajda na papier.
— To bardzo źle.
— Bardzo źle, tak. A co ty chcesz pisać?
— Ja... ja prozę, realistyczną prozę. Powieść. Nowela.
— Wobec tego, mój drogi: poezja może się obyć bez idej, ale proza nigdy. Prócz talentu, trzeba mieć rozum, który u ciebie jest, Lucjanie, ale prócz rozumu, trzeba wiedzieć, co pisać. Chcesz więc być polskim pisarzem?
— Nie, europejskim.
— Jakto? — Pozwolisz jeszcze jedno piwo?
— Nie chciałbym być czytanym przez samych rodaków, którzyby mówili, że mam serce płonące miłością do ojczyzny, że pragnę jak najlepiej i tak dalej. Serce Tomasza Manna też silnie bije dla Niemiec, co mu nie przeszkadza być czytanym przez całą Europę. Te grzecznościowe nagrody Nobla dla Sienkiewicza i Reymonta, niczego nie dowodzą. Djabli biorą, kiedy się weźmie do ręki współczesną książkę miernego nawet pisarza Niemiec czy Francji; odrazu się czuje tę rasę, poziom, kulturę, i te rzeczy tłumaczy się u nas, czyta się je, oni nie potrzebują robić tak jak my, żeby nasz Penclub musiał płacić za wydanie w obcym języku jakiegoś Kadena, czy cholera wie już kogo. Czy zastanawiałeś się, że poza kilkoma poetami i jednym Prusem, nie mamy właściwie literatury. A ostatnio to już się zupełnie nie pisze, a jak się wyda coś, to sami to czytamy w chwilach wolnych od cudzoziemskich książek. My nie zdajemy sobie sprawy z tego, że artysta jest przedewszystkiem dla świata, a potem dla narodu. Najwyższy czas, abyśmy dogonili jeszcze ten — ogon chociaż — kultury europejskiej.
— Mój Lucjanie, najsmutniejsze z całej tej rozmowy jest to, że obaj nie mamy idej. Nie wiemy, czego się trzymać. Bo widzisz, Żeromski zmarnował swój genjusz dla wielkiej sprawy, niby rozumiemy, że ta publicystyka pozbawiła go wielu możliwości artystycznych, przedewszystkiem artystycznych. Każde młode pokolenie literackie dotychczas dawało coś nowego. My, niby ci najmłodsi, nie mamy nic, nie przedstawiamy sobą nic. Jest między nami kilku tych zdolnych i na tem kończy się cała sprawa. Zapłać i chodźmy.
Wermel odprowadził Lucjana do Królewskiej i pożegnał go słowami:
— Ale to może lepiej, że nasz kraj pozostał wtyle, kto wie, czy nie staniemy się nową Grecją w zmurszałej Europie. Bądź zdrów!
Było już po jedenastej, kiedy Lucjan znalazł się w domu. Mimo otwartych okien, w pokoju panował zaduch okropny. Zwłaszcza rzadko prane skarpetki i niemyte nogi studentów dotkliwie dawały się we znaki nozdrzom. Światło paliło się jeszcze i studenci oraz „Mieciek“ rozprawiali gorąco. Edward siedział w bieliźnie ma biurku i od czasu do czasu wtrącał jakąś ohydną anegdotkę. „Mieciek“ mówił o piatiletce. Jego przykry głos denerwował Lucjana narówni z upałem i zaduchem. Siedział więc na łóżku i ćmił papierosa w tępej rozpaczy. Dziadzia, który wkrótce też się przywlókł, począł kląć ze względu na powietrze i zaraz zapalił fajkę. Potem rozebrał się powoli i niechętnie. Odezwał się do Lucjana:
— No, i jakże tam wizyta, powiodła się?
— Daj mi spokój, pomówimy o tem kiedyindziej.
Potem uciszyło się. Tylko w mroku zabrzmiał zdławiony od zachwytu głos Józefa:
— Jak zdam egzamin, to pójdę do burdelu, ale do takiego porządnego, za dziesięć złotych.
Nikt mu nie odpowiedział, więc usnął, ziewnąwszy przedtem kilkakrotnie i głośno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.