<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza,
Kazimierz Laskowski
Tytuł Wyścig dystansowy
Podtytuł Obraz sceniczny w 3 aktach
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT III.
Scena przedstawia część dziedzińca i ogrodu z majątku Pawła — z lewej strony sztachety, w głębi altanka.


SCENA I.
Paweł — Atanazy.
Atanazy.

Już też mi sąsiad dobrodziej najazd dzisiejszy racz wybaczyć.

Paweł.

Ależ, panie Atanazy, jest też o czem mówić! Zawsze u mnie goście są mile mi widziani, a tem bardziej taki, jak pan. Znamy się przecie od tak dawna...

Atanazy.

Wiem ja, od czasu do czasu, o łaskawym dla mnie sentymencie kochanego sąsiada, ale nie ośmieliłbym się go najeżdżać o tak wczesnej godzinie, gdyby nie wyścig. Rozumie sąsiad, że, od czasu do czasu, rzecz ta interesuje mnie podwójnie: primo, że jedzie mój synowiec Karol, a secundo, że jedzie na moim Wielkim Szlemie, od Konwersyi po Bezatu. Dzielny to biegun i, od czasu do czasu, ma wszelkie szanse wygrania.

Paweł.

W rzeczy samej, tu jest doskonały punkt obserwacyjny — szosa przechodzi tuż koło ogrodu.

Atanazy.

Idealny punkt, od czasu do czasu; a chociaż nie dowiemy się zaraz o rezultacie ostatecznym, ale w każdym razie zobaczymy, jak któremu się wiedzie... Kto się wysforował na przód, kto oszczędza konia... no i kto, od czasu do czasu, spadł.

Paweł.

Zawsze można będzie stawiać horoskopy, przewidywać.

Atanazy.

A, bez wątpienia. Ja przynajmniej mam takie oko, że rezultat wyścigu od pierwszego wejrzenia przewiduję. Spojrzę tylko na konia i, od czasu do czasu, wiem, co mam o nim trzymać. W Warszawie, na przykład, zabawiałem się trochę w totalizatora.

Paweł.

I wygrał sąsiad?

Atanazy.

Sporo, od czasu do czasu... przegrałem, ale bierz go licho! — dziś nie to mi w głowie. Karol jedzie, „ Wielki Szlem“ idzie — pojmuje więc kochany sąsiad, że jestem, od czasu do czasu, zemocyonowany. No, nie tylko ja. Ciotki Karola, panna Ewa i panna Sabina, przyjadą lada chwila; one także dom państwa obrały za punkt obserwacyjny i postanowiły skorzystać z uprzejmości zacnego i kochanego gospodarza. Od czasu do czasu... jest to formalny najazd.

Paweł.

Panna Sabina i panna Ewa są tu już od godziny.

Atanazy.

Od godziny? Niepodobna!

Paweł.

Przyjechały punktualnie o godzinie szóstej.

Atanazy.

No, proszę! Ja powiadam, że ani wróbel, ani skowronek, ani pliszka nie zerwie się tak rano, jak kobieca ciekawość. Przyjechały o szóstej — to znaczy, że wyjechały z domu o czwartej... to znaczy, że zaczęły się fiokować o drugiej... to znaczy, że naradzały się nad tem od dwunastej... to znaczy, że prowadziły sprzeczkę przynajmniej od dziesiątej — to znaczy, że, od czasu do czasu, nie kładły się spać wcale. Widzi sąsiad, co może ciekawość!

Paweł.

Jakże pan chcesz?... idzie im o pana Karola — pragnęłyby, żeby zdobył nagrodę.

Atanazy.

Nie znają one Wielkiego Szlema. Jest to koń, mający, od czasu do czasu, nadzwyczajne cnoty. Jak się rozejdzie, to idzie bestya, że niech się pociąg schowa. Szczególniej w kłusie jest nieporównany. Uważam jednak, że sąsiad kochany nie zachwyca się, od czasu do czasu, sportem i wyścigami...

Paweł.

Byle w miarę — i owszem. Wyrabia to muskuły, daje zdrowie. Lecz jeżeli kto dla sportu zaniedbuje...

Atanazy.

Ależ nie, nie!... Przecież wyścig nie co tydzień, a trening nie codzień. Trudno żądać, żeby młodzieniec był, od czasu do czasu, babą i siedział za piecem... We krwi, panie dobrodzieju, jest, żeby, od czasu do czasu, przetrząść się, żeby, panie dobrodzieju, iść z wichrem w zawody. Ja za młodu, gdym zobaczył płot, to, od czasu do czasu, musiałem przez niego przeskoczyć... Pamiętam, że miałem konia — Rinaldo się nazywał, Rinaldo Rinaldini... ścigły taki, że można było na nim zająca dogonić. Kosztował ten Rinaldo, na owe czasy, z górą pięćset rubli. Na owe czasy, powtarzam, gdyż dziś, żebym go miał, tobym o tysiącach śpiewał. Otóż ten Rinaldo... to bardzo ciekawa historya... Ale co, u licha, robi tu Plajterman?

SCENA II.
Ciż — Plajterman.
(Plajterman wchodzi).
Atanazy.

Plajterman!

Plajterman.

Bardzo nizko kłaniam wielmożnym panom.

Paweł.

Cóż pana Plajtermana tu sprowadziło?

Plajterman.

Wielmożny panie, my jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy taki interes, więc chcemy zobaczyć. Myśmy jeszcze nie słyszeli, że można na koniu zarobić bardzo prędkim sposobem ładne pieniądze, więc nas wzięła wielka ciekawość, jak się to robi? Całe nasze miasteczko jest poruszone. Wszyscy ciągną do szosy... Kto ma wasąg — pojechał na wasągu, kto biedkę — na biedce, kto nie ma biedki — poleciał piechotą... precz żydki stoją przy drodze... Nawet jak rabin ma przyjechać, to nie zbierze się tyle narodu, co dziś na ten dystans. My wyprzedziliśmy wszystkich i zajechali aż tutaj.

Paweł.

Jakto my?

Plajterman.

Nu, jakie my? My — kilka żydków, co zawsze trzymają z sobą kompanię. Panowie ich znają: jest Lejbuś, jest Berek... jest Uszer, z Kozich-dołków pachciarz, ja jestem.

Atanazy.

I ten szelma Uszer, od czasu do czasu?

Plajterman.

Co za dziwota? Czy pan dobrodziej nie rozumie, że kiedy dziedzic się ściga, to w pachciarzu dusza się trzęsie? Panowie nie chcecie poznać naszej delikatności i dobrego, miękkiego serca. Żaden człowiek na świecie nie jest tak szczęśliwy, jak panowie ze wsi szczęśliwi jesteście!

Paweł.

A to jakim sposobem?

Atanazy.

My szczęśliwi!... No, kochany Plajtermanie, to są, od czasu do czasu, żarty.

Plajterman.

Wcale nie żarty. Kto człowieka najwięcej i najlepiej kocha? Ojciec i matka. Każdy człowiek ma tylko jednego ojca i jedną matkę, a panowie ze wsi mają aż trzy wielkie kochania: ojca, matkę i pachciarza!

Paweł.

Proszę!

Atanazy.

Od czasu do czasu, niech dyabli porwą takie kochanie!

Plajterman (z westchnieniem).

Na każdym interesie trzeba się znać. Nie moja wina, że panowie nie jesteście znawcy na pachciarskie serca. Niema o czem gadać — my zawsze jesteśmy stratni. Uszer nie mógł wytrzymać, żeby nie zobaczyć wyścigu. Onby, broń Boże, przechorował. On wczoraj mówił do mnie: Plajterman, jedźmy, (bo on z nami z miasteczka jedzie); on mówił do Lejbusia: Lejbuś, jedźmy; on mówił do Berka: Berek, jedźmy; a myśmy wszyscy mówili do Uszera: Uszer, jedźmy — i myśmy pojechali. Niech wielmożny pan pozwoli nam tu być trochę — my mamy swoich żydków na szosie. Jak się tylko zacznie, oni dadzą znać.

Paweł.

A któż wam broni, skoro chcecie patrzeć...

Plajterman.

Kto nie chce patrzeć? Parobki, dziewki — wszystko śpieszy na szosę... a od pana Karola służąca też tu jest. Myśmy ją dogonili pod lasem.

Atanazy.

I ta, od czasu do czasu!

SCENA III.
Ciż — Ewa — Sabina — Anna (wchodzą z prawej strony).
Paweł.

W sam czas panie przychodzą (spogląda na zegarek). Według mego obliczenia, pierwsi jeźdźcy powinni się ukazać za chwilę. Stąd widać ich będzie doskonale. W tej chwili każę podać krzesła, przyniosę lunetę polową i lornetki teatralne.

Sabina.

Ach, jaki pan dobry!... Zachwycone jesteśmy jego uprzejmością. Ja umarłabym chyba z niepokoju — a tak dowiem się czegoś przynajmniej.

(Paweł i Atanazy wychodzą, a po chwili wracają z krzesłami. Plajterman ciągnie ławkę na przód sceny).
Plajterman.

Niech ja też usłużę. Będą panie miały doskonałe siedzenie do siedzenia... Dlaczego to dawniej nie bywało nigdy taki wyścigowy dystans?

Sabina.

Bo to najświeższa zdobycz cywilizacyi.

Plajterman.

Ten cywilizacya to musi być zagraniczny interes?

Atanazy.

Od czasu do czasu, tak.

Paweł.

Bardzo proszę, niech panie siadają. Oto luneta i lornetki.

Sabina.

Ja proszę o lunetę. Andziu! ty, kochaneczko, pojęcia nie masz, jak jestem niespokojna, jak mi serce bije gwałtownie. Doprawdy, wierzę w to, że można w ciągu godziny przeżyć kilka lat.

Atanazy.

Niech-no kuzynka nie będzie taka rozrzutna, bo, od czasu do czasu, z latami można przeatutować...

Ewa.

Niech pan Atanazy uważa lepiej na drogę.

Atanazy.

Owszem, proszę o ten teleskop.

(Atanazy patrzy przez lunetę, Paweł przez lornetkę, Plajterman trzyma dłoń nad oczami).
Sabina (do Anny n. s.).

Szczerze, duszko, kochaneczko, prawdę mi powiedz: czy ty go kochasz?

Anna.

Mówiłam pani, że dla pana Karola mam prawdziwą sympatyę i życzliwość... Wiem, że to człowiek z sercem, i zdaje mi się, że mogłabym go pokochać, ale... teraz zdecydować się jeszcze nie mogę.

Sabina.

Zabijasz człowieka, Andziu!... ach, posłuchaj: i ja niegdyś zabiłam jednego.

Anna (z przerażeniem).

Jakto? Umarł!?

Sabina.

Nie, kochaneczko... ożenił się z wdową po dzierżawcy, ale był zabity, zabity... i zawsze mam go przed oczami, jak żyjący wyrzut sumienia... O, Andziu! niech cię niebo strzeże od takiego zdarzenia. Nie będziesz mogła ani spać, ani jeść, ani pić. Zeszczuplejesz, zmizerniejesz, staniesz się jako kwiatek podcięty kosą. Ach! kwiatek o tyle jest szczęśliwszy, że go podcięła ręka kmiotka... a ja, ach! ja się sama podcięłam własną ręką... Andziu, Andziu! nie igraj z miłością, nie stań się przyczyną takiego samobójstwa.

SCENA IV.
Ciż — Uszer.
Uszer (wbiega zadyszany).
Uszer.

Oj, waj! Już! już!

Wszyscy.

Jedzie? jedzie?

Uszer.

Już, już!...

Plajterman (do Uszera).

Welcher?

Uszer.

Einer.

Atanazy.

Pierwszy jedzie! Zakład trzymam, że to od czasu do czasu Wielki Szlem. Co, u dyabła! nic nie widzę. Uszer, cóż znowu? Mówisz, że jedzie... Gdzie jedzie? kto jedzie?

Sabina (patrząc przez lornetkę).

Ja też nie widzę nic — ale to niezawodnie Wielki Szlem.

Uszer.

Na moje sumienie, ja widziałem.

Paweł.

Cóż Uszer widział nareszcie?

Uszer.

Wielki kurz.

Wszyscy (rozczarowani).

Kurz! Cóż tam kurz?

Uszer.

Jakto co? Kurz to jest kurz, a we środku w kurzu jest koń, a na koniu jest pan.

Sabina.

Jeździec... O Boże! czy też to on!

Paweł.

Naprawdę jeździec.

Atanazy.

Widzę Wielkiego Szlema. Ten sam, od czasu do czasu, ten sam. Sadzi, słowo daję, sadzi jak sarna! Niech go nie znam!

Ewa.

Naprawdę Karol?

Atanazy.

Od czasu do czasu, naturalnie! Dzielny chłopak! — Posłuchał rady stryja, bo ja mówiłem od czasu do czasu: Karolku, nie słuchaj żadnych teoryi. Ostrogi z miejsca, i, od czasu do czasu, jak wicher... zmęczysz konia szalenie, ale coś zyskał od razu, tego ci już sam dyabeł nieodbierze.

SCENA V.
Ciż — Lejbuś.
Lejbuś (wbiega zdyszany).

Proszę państwa, czy ten pan, co będzie drugi, dostanie jaką nagrodę?

Paweł.

Dostanie... albo co?

Lejbuś.

Ja się tak pytam, bo pan Karol pierwszej nagrody nie dostanie... Ona już ferfał!

Atanazy.

Co ty pleciesz?... więc to nie mój Wielki Szlem pierwszy?

Lejbuś.

Owszem, pański koń jest wielki szelma, i pierwszy szelma też jest, dlatego, że zostaje w tyle...

Sabina.

Jaką szarfę miał pierwszy jeździec?

Lejbuś.

Miał kawałek żółtej szmaty.

Ewa.

Żółtej?

Lejbuś.

Cytryna nie jest tak żółta, jak ta szmata.

Sabina.

Ach, nigdy nie mogłam cierpieć tego koloru zazdrości i nieszczęścia! (Do Anny n. s.): Andziu, ty mu wybaczysz przegraną.

Anna.

Już wybaczyłam.

Sabina.

O, szlachetna duszo!

(Plajterman, Uszer i Lejbuś odchodzą na przód sceny).
Lejbuś.

No, co? co? Wielkie kupcy, dzikie ryzykanty, co teraz macie?

Uszer.

Czekaj.

Lejbuś.

Pokażcie, co macie? no, co macie? Jaką spekulacyę? Jakie zyski?

Plajterman.

On może jeszcze wygrać — jeszcze do przejechania jest wielki kawał drogi.

Lejbuś.

Trzeba było od razu łapać konia.

Uszer.

Lejbuś, ty siedź cicho, ty nie bądź waryat!

Lejbuś.

A co będzie?

Plajterman.

Zgodziłeś się, trzymaj się zgody; nie rób dziesięciu układów w jednym interesie i siedź cicho. (Rozmawiają cicho dalej).

Anna (patrząc przez lunetę).

Widzę teraz dwóch panów — jadą tuż obok siebie... jeden koń jest biały, drugi gniady.

Atanazy.

Wielki Szlem!

Sabina.

Barwy! barwy!... jakie barwy?!

Anna.

Z daleka trudno rozróżnić.

Paweł (patrząc przez lornetkę).

Jedna niebieska, druga zielona.

Sabina.

Ach! zemdleję!

Lejbuś.

Einer blau, ander grün... ferfał di klaczke mit wajse kopytkies!

Atanazy.

Od czasu do czasu, to nic. Nadzieja nie stracona... Chłopak sprytny, słucha rady stryja. Mówiłem, od czasu do czasu... z miejsca w cuglach, wolno; niech tamci od czasu do czasu rwą, ty trzymaj. Oni, panie dobrodzieju, zaczną ustawać, ty puszczaj; oni ustaną zupełnie, ty wtenczas Szlema w ostrogi i wydobądź wszystkie atuty. Zdystansujesz ich, od czasu do czasu. Chłopak mądry — niema co mówić; zrozumiał, oszczędza. Dobrze, pysznie, niech oszczędza.

SCENA VI.
Ciż — Berek.
Berek (wchodzi wolno i kłania się).

Dzień dobry państwu! Ja widziałem, ja wszystkich widziałem. Naprzód jechał jeden pan — ale to nie był pan Karol. Bardzo ślicznie jechał... Potem jechali dwa panowie... Jeden nie był pan Karol, drugi na pewno był nie pan Karol; teraz przeleciał czwarty pan, taki podobny do pana Karola, jak ja (wskazuje Annę) do panienki.

Atanazy.

To nic, to nic... jeszcze wygrać może.

Berek.

Panie Plajterman, panie Lejbuś! ja myślę, co my możemy sobie pojechać dalej za interesami.

Paweł.

Jeszcze jadą, jeszcze jadą! jeden, za nim drugi, trzeci.

Sabina.

O Boże! to już na pewno on.

Ewa.

Może.

Anna (patrząc przez lornetkę).

Nie, nie.

Sabina.

Będzie to dla niego cala pociecha w nieszczęściu, że twoje śliczne oczy, Andziu, upatrywały go na drodze.

Paweł.

Ilu miało być wszystkich jeźdźców w wyścigu?

Atanazy.

Od czasu do czasu, ośmiu.

Paweł.

A ponieważ przejechało siedmiu, więc...

Plajterman.

Żeby ta komisya, co jest od nagrody, chciała zrobić swoje posiedzenie na wywrót, to pan Karol dostałby największą nagrodę.

(Za sceną słychać szamotanie i krzyki: „Puszczaj! nie tarmoś! ja sam pójdę!“).


SCENA VII.
Ciż — Polowy — Jacek, później Katarzyna.
(Polowy wprowadza Jacka, który się wyrywa i szamocze).
Atanazy.

Jacek!... A, ty bestyo! od czasu do czasu.

Sabina.

Jacek?

Ewa.

Jacek! Gdzie pan? Co się z panem stało?

Anna.

A, to człowiek z Kozich-dołków... Gdzież pan Karol?

Paweł (do polowego).

Dlaczego zatrzymujesz tego człowieka?

Polowy.

Wielmożny panie, to tak było: Idę ja sobie po służbie, patrzeć, czy szkody niema... tymczasem, ni stąd ni zowąd, pędzi koń rozhukany, spieniony, tratuje jęczmień — het, może z pół morgi wytłukł... za nim ten waryat, cudak jakiś, prze na drugim koniu, co jeno może wyrwać — i jak się poczną gonić, wytłukli jęczmienia sporo, że teraz wygląda jak po gradzie. Dobrze, że fornale nasi z wozami byli blizko — posiadali żywo na konie, złapali onego szkodnika i przyprowadziliśmy go tutaj.

Atanazy.

Ależ gdzie pan Karol?

Sabina.

Na Boga! Z konia spadł!... Może się zabił? Mówże...

Ewa.

No, czemuż stoisz jak słup?... Słyszysz, że cię pytają...

Anna.

Mój człowieku, nie trzymaj nas w niepewności... jesteśmy tak niespokojni.

Jacek.

Oj, zaraz... Tak mnie te psie dusze fornale zmordowały, że tchnąć nie mogę. Ich pięciu, a ja jeden, — alem ich też zeprał godnie.

SCENA VIII.
Ciż — Katarzyna.
Katarzyna (wbiega zadyszana).

Ola Boga! ola Boga! toż rozbój! Goniłam... krzyczałam: „stójcie, zbóje!... to nasz Jacek... Jacek... nasz Jacek z Kozich-dołków...“ — a te zbereźniki, te obwiesie, te zbóje nic, jeno go kudłały i miętosiły, że mało duch z chłopa nie wyszedł. Złapałam kamienia, chciałam (wskazuje na polowego) temu dziadowi łeb rozbić, ale nie doleciał.

Plajterman (do Lejbusia).

To jest niedobra awantura. My się lepiej schowajmy, żebyśmy nie byli za świadków.

Lejbuś.

Czekaj-no, czekaj. Na ucieknięcie zawsze jest czas.

Paweł (do Jacka).

Mówże-no, człowieku, jak to było. (Do polowego): Możesz odejść. Konie rozsiodłać i do stajni.

Jacek.

Wielmożny panie... stanęliśmy do wyścigu — ja miałem jechać za panem. Z miejsca dobrze poszło. Wielki Szloma zaraz wysforował się naprzód.

Plajterman.

Hörst du, Lejbuś... er zugt Wielki Szloma.

Lejbuś.

Wart ir — czekaj.

Jacek.

Wysforował się i parł a parł, okrutnie nogami przebierał. Inne panowie pozostawali. Przejechaliśmy ze trzy mile — pan woła: „stój!“ Stanęliśmy. Oglądam się — tamtych nie widać. Wielki Szloma tęgo był zgrzany, mój Cygan — bo ja na Cyganie gnałem — jeszcze bardziej. Staliśmy ze dwa pacierze. Pan powiada: „stępa!“ Przejechaliśmy wiorstę stępa. Pan wypalił sobie papierosa i mnie też dał — to było koło Obleśnej, blizko mostu, — wypalił, rzucił resztę na ziemię i woła: „kłus!“ Zaczęliśmy znowu przeć zdrowo — tamtych nie widać... A ja sobie myślę: zagonki pewne, co pan obiecał, jak weźmiemy nagrodę.

Katarzyna (n. s.).

A juści, pewne! Byłyby, żebyś tego drandrygę Wielkiego Śledzia pilnował; teraz zagonki przepadły, i krowa przepadła i kochanie przepadło.

Jacek.

Przejechaliśmy przez most, przez las — jedna wieś nic, druga nic, w trzeciej nieszczęście... ogień — chałupa się pali... I byłoby wszystko bajki, ale dyabli nadali babę. Wytknęła łeb z dymnika i drze się: „kto w Boga wierzy, ratuj!“ A tu ogień obejmuje, a ludzie pogłupieli — stoją jak barany i patrzą... Pan, niewiele myśląc, hyc z Wielkiego Szlomy — cisnął mi cugle i mówi: „trzymaj!“ Wdrapał się po słupie na dach. Jezu, ratuj! — prawie że w ogień wlazł.

Anna.

O, mój Boże!

Sabina.

Jezus, Marya!

Atanazy.

A to, od czasu do czasu...

Lejbuś (do Plajtermana).

Ładny wyścig!... Tak stracić 2,000 rubli i medal — to głupstwo jest!

Plajterman.

Oszukaństwo jest, szwindel.

Paweł.

No, kończ-że, kończ!

Jacek.

Ano kończę. Ludzie zbaranieli, jam zgłupiał... Wiatr się obrócił, buchnęło mi czarnym dymem prosto w ślepie — nie widziałem nic, może przez pacierz, może przez dwa. Dopiero jak trochę się rozeszło, patrzę: pan się zsuwa po dachu, czarny cały, babę trzyma pod pachy... spuścił ją na dół... ludzie pochwycili... a sam skiknął na ziemię. I zaraz, ledwie że zdążył skoczyć, jak ci płomień buchnie; pułap przepalony się zapadł, rzygnęło iskrami jak z piekła... że zaś ich sporo padło na łeb Wielgiemu Szlomie, jak się szarpnie, jak wierzgnie, wyrwał się — tylem go i widział! Dżgnąłem Cygana ostrogami i pognałem za Szlomą. Byłbym go tu schwytał, żeby nie te zbójce, psie portrety, co mnie złapali... Teraz wszystko przepadło: i zagonki, i krowa i Kaśka... bez jedną babę zatraconą!

Katarzyna (wybucha płaczem).

Wszystko, wszystko przepadło: i Jacuś i krowa... chyba ja się utopię sierota.

Plajterman.

Słyszysz, Berek?... ta dziewka potrzebuje sobie utopić.

Berek.

Co nam do tego? To jest amatorski interes...

Anna.

Proszę ojczulka, trzebaby posłać po pana Karola bryczkę. Może się poparzył, może skaleczony.

Sabina.

Złote serce, anielska dusza. O, Andziu! ty jesteś największym skarbem na świecie!

Paweł.

Nie tylko poszlę, Andziu, ale sam pojadę po niego.

Atanazy.

Od czasu do czasu i ja z sąsiadem.

Sabina.

I moje miejsce jest przy najdroższym moim Puciu!

Atanazy.

Nie nazywajże go pani tak szkaradnie... Chłopak może się pokaleczył, może cierpi, a pani mu od jakichś tam Puciów wymyślasz.

Ewa.

Jabym też chciała jechać z panami. Bardzo być może, że mu pomoc potrzebna.

Paweł.

Nie... zostaniecie panie tutaj, przy Andzi. (Do Katarzyny): A ty, dziewczyno, biegaj żywo do stajni i powiedz Wawrzyńcowi, żeby natychmiast zaprzęgał.

(Katarzyna wychodzi).


SCENA IX.
Ciż — Uszer, później Karol.
Uszer.

Aj waj! aj waj! To była awantura, to ładny fajer był.

Sabina.

Uszer stamtąd wraca?

Uszer.

Ja wcale nie wracam, ja tu jestem, ale wszystko wiem... pan dziedzic każe posyłać po naszego pana. Nie potrzeba zaprzęgać — pan przyjechał chłopskim wózkiem i zaraz tu przyjdzie, tylko musi się trochę oczyścić, bo wygląda jak kominiarz.

Wszyscy.

Jest? jest?...

Plajterman.

Ładny wyścig!

Lejbuś.

Ta baba mu chyba da nagrodę.

Uszer (do Lejbusia).

On nie ma dobry gang w głowie.

Karol (wchodzi, kłania się wszystkim i mówi wprost do Atanazego).

Wszystko przepadło, stryjaszku... jestem zdystansowany! Wszystkie nadzieje, jakie pokładałem na wyścigu i wygranej, rozwiały się jak dym.

Plajterman (n. s.).

On gada jak uczciwy bankrut. Ciekawość, co zaproponuje wierzycielom.

Karol.

Stryjaszku, starałem się, ale zaszła nieprzewidziana przeszkoda, o której niema co wspominać. Wracajmy do domu... wszystko, wszystko stracone!

Anna.

Przepraszam pana, nie wszystko... Wiemy, co się stało, i dlatego, że się tak stało, dlatego, żeś pan tak postąpił, ja daję odpowiedź na zapytanie...

Karol.

Pani!

Anna.

Oto moja ręka... Ojczulku, wszak zgadzasz się?

Paweł.

Zgadzam, Andziu. Gdy młody człowiek ma serce szlachetne i odwagę, już ma bardzo wiele. Resztę wyrobi. Panie Karolu, bądź moim synem.

Sabina.

O, nieba! Puciu, jesteś najszczęśliwszy z ludzi!

Uszer (do Plajtermana).

Hörst du... Bałd es wird a Hasene. Azaj szejne Kałe, azaj bogate Mechuten... Plajterman, Lejbuś, Berek, wy się jemu nizko kłaniajcie.

Paweł.

Ale, panie Karolu, warunek.

Karol.

Choćby sto!

Paweł.

Rozpoczniemy nowy trening — tym razem gospodarski. Jacka pozbawimy ostróg i zapędzimy do sochy... panów Plajtermana, Lejbusia, Berka i Uszera spłacimy.

Plajterman.

Po co?

Lejbuś.

My nie rozbójniki... Chętnie będziemy prolongować.

Berek.

Oj, oj! dla takiego pana, dla takiej osoby!

Paweł.

Dziękuję panom, ale nie trzeba. Wielkiego Szlema zaprzęgniemy do brony.

Uszer.

Aj waj! Wielki Szelma bronowłoka!

Atanazy.

Od czasu do czasu, protestuję! Wielki Szlem po Bezatu... a, kochany sąsiedzie, przepraszam, jego matka była Konwersya, jego babka Debora... jego prababka...

SCENA X.
Ciż — Katarzyna.
Katarzyna (zbliżając się do Jacka, n. s., trącając go w bok).

Adyć się pokłoń, Jacuś, o te zagonki... kiej są teraz tacy kontentni, to może ci i dadzą.

Jacek (kłaniając się Karolowi do kolan).

Wielmożny dziedzicu... Wielgi Szloma zdradził i nie wygrał, ale moja obietnica...

Karol.

Twoje zagonki, twoja krowa, twoja Kaśka... Bądź szczęśliwy, Jacku, jedz choćby ćwiercią kartofle i kluski... trening, skończony na zawsze.

Jacek (obejmując Katarzynę).

Moja krowa! moja Kaśka!

Katarzyna.

O, niechże panu setnie Pan Jezus wynagrodzi w majątku, we zdrowiu, w dobytku!

Sabina (n. s.).

Szczęśliwa Andzia! Ona nie zabiła człowieka, jak ja wówczas...

Paweł.

Zostańcie już państwo u nas do wieczora.

Atanazy.

Szelma imię moje, jeżeli Wielki Szlem, od czasu do czasu, nie wygrał.

Plajterman (wraz z Uszerem, Berkiem i Lejbusiem zbliżają się do Karola i Anny).

Winszujemy państwu, bardzo winszujemy, żeby państwo mieli zdrowie, szczęście, duży kredyt...

Atanazy.

Od czasu do czasu, lepiej nie.

Uszer.

Winszujemy, bardzo winszujemy i krzyczymy wielkim głosem: wiwat! (Do Lejbusia): Lejbełe, ruf a wiwat!

Plajterman, Lejbuś, Berek i Uszer.

Wiwat! z wielkim gwałtem... wiwat!

Lejbuś.

Wszystko ładnie jest: chłopu się chałupa spaliła, pan się ożeni, a my odbierzemy nasze pieniądze — a git geszeft!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Klemens Szaniawski, Kazimierz Laskowski.