Wychowanka/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wychowanka |
Rozdział | Akt I |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom VIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom VIII |
Indeks stron |
Panuńcia woła?
Nie.
Nie?
Nie, nie mój Szymonie.
Hm! — Ja przecie słyszałem wyraźnie w téj stronie.
Nikt ciebie tu nie wołał, tak ci się zdawało.
Tak! zdawało! Szymona zawsze wszędzie mało;
Szymon tu i Szymon tam każdy woła sobie,
Bo cóż kto kiedy zrobi, czego ja nie zrobię?
Do kawy, wina, jak w dym — do roboty hola!
A do tego baraszki, pustota, swawola...
(zbliżając się)
Najgorsze w garderobie te młode dziewczęta;
Na ludzkie udręczenie dał im Bóg pyszczęta.
Jeno wstaną, już krzyczą — pędzę — kto mnie woła?
(przedrzeźniając)
Nie ja, nie ja i hi hi, hi hi hi do koła.
Ależ mój ty Szymonie, niesłuszne twe żale,
Ty słyszysz zawsze, chociaż nie woła nikt wcale.
Tobie tak w uszach szumi.
Co? krzyk, że aż głuszy:
Szymon! Szymon! miałyby robić moje uszy?
O! O! Proszę Panuńci, to ktoś plotkę zrobił,
Żebym wiedział, kto taki, dalibóg bym obił.
No nie gniewaj się stary.
Jakież tam nowiny?
Pan Piotr zatem przyjeżdża, dziś bal, zrękowiny.
A tak, tak, zrękowiny.
Cieszę się niezmiernie.
Panuńcia tu zostanie, ja dosłużę wiernie.
Ale gdyby broń Boże, zaszła zmiana jaka,
Pójdę z Panią w kraj świata, bodaj za kozaka.
Dziękuję ci Szymonie, wierzę twej przyjaźni...
O! słyszysz Pani? Szymon, Szymon najwyrażniéj.
(Odchodzi.)
Z nędznéj chaty leśnego w pański dom wniesiona,
Wychowana po pańsku, strojona, bawiona,
Mam zaślubić przyszłego dziedzica tych włości,
Co tu szczęścia! co szczęścia! któż go nie zazdrości!
Zawiść za te koronki, atłasy, kobierce,
Córce Hryńka Bajduły wydarłaby serce;
A jednak ten los świetny, to szczęście szalone,
Ma w głębi mojéj duszy swą odwrotną stronę
I gdyby zawiść mogła, chciała i zgłębiła,
Kto wie, możeby jeszcze w litość się zmieniła.
(Zakrywa oczy chustką.)
Co? Hero płacze, kiedy Leander przypływa?
My cieszym się Twém szczęściem, a ty niegodziwa
Smutna, jak gdybyś chciała podroczyć się z nami.
I prześliczne koronki skrapiasz twemi łzami.
Mnieby to, mnie przystało, płakać gorzko, rzewnie,
Bo nigdy takich strojów nie będę mieć pewnie.
Szczęśliwa ty! Pułkownik stroi w drogie dary
Jak własną córkę.
Polciu!
Ach prawda, bez miary
Jest łaska wasza. Będęż wywdzięczyć się zdolną
Wam, których rodzicami nazywać mi wolno.
Śliczny goździk — patrz Ciociu jak Zosi do twarzy...
(do Zosi)
A twój ojciec prawdziwy, gdzież dziś gospodarzy?
Nie wiem.
Cudna rezeda... jakto on się zowie?
Hryńko.
Hryńko! doprawdy? (do ciotki) Na jéj pięknéj głowie
Wszystko piękne. (do Zosi) A jakie przezwisko?
Bajduła.
Bajduła! ach czyjaż myśl tę nazwę wysnuła?
Dlaczegóż tak się dziwisz, wszak dawnoś wiedziała?
Zapomniałam. — Bajduła! (do ciotki) A ta róża biała
Jakby dla niéj stworzona. (do Zosi) Zawsze pijak taki?
Paulino!
Patrz, patrz ciociu, te jaskrawe maki
Jak piękne przy jéj włosach. Ona kwiaty zdobi...
(do Zosi)
Ale twój tatko pono coś gorszego robi,
Pułkownik już na niego bardzo rozgniewany
Grozi, że jak go złapie, zakuje w kajdany.
Ach! tego już za wiele!
Nie dręczże mi Zosi
(do Zosi)
A ty nie zważaj, Polcia w żartach się unosi.
(całując ją)
Chodź, pokaż mi twą suknię na ucztę dzisiejszą,
Chcę, abyś była piękną, od wszystkich piękniejszą.
(Odchodzi z Zosią.)
I czegóż Pan się śmiejesz? — Wiesz Panie Wacławie,
Ja, którą za złośliwą świat okrzyczał prawie... (*)
I dajmy na to, słusznie, ja się Pana boję.
O! pochlebiasz mi Pani.
Próżne śledztwa moje:
Żaden zmarszek na twarzy, żadna iskra w oku,
Nie zdradzi nigdy czucia wewnętrznego toku;
A jednak się przeczuwa wśród ciągłéj obawy,
Że ta zimna powłoka jest powłoką lawy.
Jakiś niby bohater w sposobie Byrona.
Pewnie, pewnie, przynajmniéj ta sama osłona.
Ten śmiech martwy... jeżeli śmiechem nazwać muszę,
Zawsze niejakim dreszczem przejmuje mi duszę.
Bardzo mi przykro, jeźli mym brzydkim nałogiem
Psuję zdanie o sobie, które jest mi drogiém.
Ale wolnoż się spytać — bez żadnéj złéj myśli —
W jakim téż celu Pani ten mój obraz kreśli?
W celu, bom jest złośliwą, lecz otwartość lubię,
Niechętnie wniosków szukam w niepewnéj rachubie —
Z kim żyję pragnę wiedzieć, niech tam co chce będzie,
W przyjaciół, nieprzyjaciół mam go liczyć rzędzie.
Między dwoma rzędami jest pośrednie pole,
I na tém względem Pani pozostać ja wolę,
Jest to pole szacunku, czci i poważania,
Do których piękność, dobroć i cnota nas skłania.
Czemuż się Pan nie śmiejesz?
Raz źle, że się śmieję
A raz, że się nie śmieję. W zbyt ostre koleje
Wtrącać mnie Pani raczysz.
Och! co za pokora!
Lecz ja wierzyć wszystkiemu nie tak bardzo skora.
Przytém wolę ucinki jak szumne pochwały.
To jest, kazać wyraźnie by usta milczały.
No, no! ot lepiéj, szczerze, zabawmy się razem
Przed składu domu tego uciesznym obrazem. (*)
(na stronie) Istny marmur.
Jaszczurka, kokietuje jadem.
Powiedz mi Pan, co jesteś najbliższym sąsiadem —
Bo ja obca — czy prawdą choć część tych powieści,
Z których każda z osobna skarb śmieszności mieści.
Czy prawda, powiedz z łaski, że mąż mojéj cioci,
Co się w rangi wojskowe coraz nowe złoci,
Nigdy w wojsku nie służył? — Ma być znane światu,
Że on kiedyś przed laty wysłany z powiatu,
By dostarczył sztabowi owsa, słomy, siana,
Przybrał sobie nawiasem tytuł kapitana;
Później przebywszy Wisłę parę razy łódką,
Został w domu majorem ze szpiczastą bródką;
Nareszcie tryumfalnym witany okrzykiem,
Z Rzeszowskiego jarmarku wrócił pułkownikiem;
I za każdym awansem wyższe jego progi,
Szerszy galon u czapki i dłuższe ostrogi,
A co najlepsze, że tak wkłamał się sam w siebie,
Że na prawdę wszystkiego przysiągłby w potrzebie.
No, ale dobry człowiek, zawsze panem w domu...
Co? Panem w domu? Komuż Pan to mówisz, komu?
On nie ma innéj woli jak wolę méj ciotki
I jéj miluchnej Zosi, téj układnéj kotki,
Co niby bez pazurków wydrapać się umie,
Co na przekor stosunkom i rodzinnéj dumie,
Depce po naszych głowach i w górze zostanie.
Prawda, że Pułkownika do niéj przywiązanie
Różnie różni tłomaczą i nie bez przyczyny,
Bo mimo ciągłych uwag ze strony rodziny,
Mimo wahań synowca, oporu bratowéj,
Coby chciała posagu, a nie chce synowéj,
Mimo licznych scen w domu przy swojém obstaje
I z nią tylko majątek synowcowi daje.
Szaleństwo niepojęte! - Ma tak dobrą żonę,
A żona siostrzenicę, czemuż w inną stronę
Narzucać swój majątek?!
Ja tego nie mówię.
Tak, ale ja powiadam.
A złość w każdém słowie.
Bynajmniéj.
Szczerze.
Szczerze. Ja mu to wyjaśnię.
I na tém Pan nie stracisz.
Otóż i on właśnie.
(Paulina odchodzi.)
Sędziego nie ma w domu, a Wać Pan jak zero.
(Narcyz się kłania.)
Piramidalny kłopot! wrócili?
Dopiero
Wrócili.
Wszyscy?
Wszyscy.
I żadnéj poślaki,
Żadnéj wieści o Hryńku?
To jego majaki
Proszę ja Jaśnie Pana; pewnie umarł może.
Jakiżeś Wać Pan... Słuchaj, jeszcze raz powtórzę:
Pięć reńskich za wieść o nim, dziesięć za wskazanie,
A kto złapie i zwiąże, dwadzieścia dostanie.
Czy rozumiesz?
Ta czemu.
Miéj wartę przy sobie,
Abyś mógł na wezwanie ruszyć w każdéj dobie.
Ale sekret zalecam — sekret — ani słowa —
Mille tonnerres! ani słowa, ręczy twoja głowa.
Moja?
Tak, twoja. Reńskich dwadzieścia dostanie,
Kto złapie — kto wypaple... znasz mnie?
Jaśnie Panie.
Mille tonnerres! żeby kości jak marmur miał twarde,
Jakem stary weteran zetrę go w musztardę.
(Narcyz aż przysiadł.)
I Wać Pan bądź dziś wszędzie, ręką i oczyma,
Bo u mnie wiesz pardonu dla winnego nie ma.
Marsz! (Narcyz odchodzi.) Panie Narcyz!
Słucham.
Cóż? niema kapeli?
Jeszcze niema.
Bodaj ich wszyscy djabli wzięli!
Zapewne dudy swoje stroją gdzie przy flaszy,
Potém ich harmonija gości mi wystraszy.
Wyprawić z kozakami czém prędzéj kuryera,
Niech trzeźwych czy pijanych po drodze pozbiera.
Marsz! (Narcyz odchodzi.)
Jak zawsze po żołniersku! Marsz, raport, rozkazy.
Posiwiały w obozie przejąłem wyrazy.
Kiedy komenderuję, niech się nikt nie pyta,
W prawo, w lewo, naprzód marsz! Mille tonnerres i kwita.
Marsz! A jak nie usłucha?
To go piorun trzaśnie.
Trzaśnie! — A jak nie trzaśnie?
Otóż tu sęk właśnie.
Nie słucha jeden, drugi, a żona na czele,
Buntują mi szeregi.
Pobłażasz za wiele.
Knuje spiski z Pauliną. Znam wszystkie powody,
No, ale milczeć muszę dla domowéj zgody.
Przytém, wiesz: Pan Piotr człowiek, z którym trudna rada,
Chce, nie chce, siak tak.
Słowem, jakto Pan powiada:
Piramidalny głupiec.
No, piramidalny,
Nie mówię, ale prawda, że nie zbyt jenjalny.
Arcy prawda.
W tém kłopot. Nie ma swego zdania,
Na babskie szepty matki chętne ucho skłania.
Dobry więc syn.
Głupi syn, głupi jak cholewa,
Bo nie żeniąc się z Zosią czegoż się spodziewa?
Matka mało dać może, bo sama nic nie ma,
A odemnie bez Zosi grosza nie otrzyma.
Zosia go kocha?
Nie wiem.
Lecz chce iść za niego?
To moja wychowanka, nic nie ma swojego.
Tak przez tyle lat, tyle sukienek dostała,
Przez tyle czasu jadła, pod dachem mieszkała,
Tak, prawda, Wychowanka woli mieć nie może,
Musi słodkie czy gorzkie przyjmować w pokorze.
Ależ i Pana Piotra nie widzę, przewiny,
Wszakże dzisiaj przyjeżdża i dziś zrękowiny.
Już to trzecie, — Mille tonnerres! — Matka zawsze skręci,
Bo urodzenia Zosi nie spuszcza z pamięci.
A tu ten hultaj Hryńko bruździ w swoję stronę,
Bo gdy raz zapowiedzi były ogłoszone:
Zofija wychowanka Jaśnie Wielmożnego
Pułkownika Hektora Kaspra Morderskiego,
Niewiadomych rodziców... — lękałem się bowiem
Spłoszyć matkę i syna jak nazwisko powiem...
Ten hultaj, łotr wierutny, ma na tyle czoła,
Przesłać skąd, djabli wiedzą, protest do kościoła,
Że małżonków Bajdułów Zosia córka prawa,
Że bez ojca ją za mąż wydać nie mam prawa...
No, a on ojcem musi pozostać przed światem...
A nim nie jest?
No, to... ten... ale rzecz nie na tém.
Piramidalny kłopot!
Łatwe do pojęcia,
Chce córce wrócić godność prawego dziecięcia.
Bajka! — Ale co gorzéj wpadł jak kamień w wodę,
A ja chciałbym go skłonić, zrobić pewną zgodę,
Aby mi raz na zawsze praw swoich odstąpił.
Lubo to wór dziurawy, nie będę dziś skąpił,
Czego tylko zażąda, dać mu jestem skory,
Bylem się raz mógł pozbyć tej nieznośnéj zmory.
Powinienby on wprawdzie siedzieć już za kratą,
Bo z dawien dawna pilnie zasługiwał na to,
Lecz ze względu na Zosię patrzałem przez szpary,
On to wiedział, dlatego teraz nie zna miary
I w jawną wojnę zmienił podstępne wykręty.
Kazałem go więc szukać... jak będzie zamknięty,
Jak się dobrze wytrzeźwi, a lepiéj wygłodzi,
Na dobrowolny układ może się i zgodzi;
Może, jak pomiarkuje, że idzie o skórę,
Zrzeknie się córki, pójdzie za dziesiątą górę.
Jest i Pan Piotr.
Rzecz dziwna, podziwienia godna.
Na przykład?
Wpadłem w błoto — w błoto, głową do dna.
Głową? — Pan? — hm!
Koń wierzgnął raz jeden i drugi...
Koczyk.... rym! — padam do nóg.[1] — A ja hep!.. jak długi...
A kto winien wszystkiemu? — Wojsko i dobosze.
Wojsko?
Trrram, trrram i trrram, trrram, mijajże ich proszę!
Wojsko idzie?
A idzie — z bębnami.
Którędy?
Kiedy tu idzie, a więc pewnie pójdzie tędy.
Chodźmy zobaczyć.
Chodźmy.
Chodź, chodź Panie Pietrze.
Panie Wacławie.
Służę.
Wilgotne powietrze,
Że w rowie...
A Pułkownik?
Nie mam wprawdzie czasu..
Lecz wilka ciągnie zawsze natura do lasu.
A potém, jak zobaczą czapeczkę, ostrogi,
Może nam za broń wezmą i uderzą w rogi.
(Odchodzą.)
Jak wymiótł... żywéj duszy... każdego coś bawi,
Mnie tylko smutek ściga, mnie tęsknota trawi;
Chciałabym się gdzie ukryć, wypłakać się głośno,
A oni bez litości, każą być radosną.
Nie bójcie się córeczko, ja was nie ukąszę,
Chociaż to wasze dźwierki coraz dla mnie wąższe.
Ach jeżeli się boję, to się o was boję,
Bo już dziś nie zasłonią żadne prośby moje.
Wiem, wiem, stary się gniewa, stary na mnie czycha,
Ale wszyscy u bramy, a ja szedłem z cicha...
Ot, grosza mi potrzeba.
Nigdy nie mam wiele,
Ale, co tylko mogę, chętnie wam udzielę.
(dając)
Oto jest wszystko — weźcie — i idźcie czémprędzéj.
To mało... A mnie dużo... dużo trza pieniędzy.
Ależ nie mam, dla Boga.
Może fantów nieco?
Jakichże?
Ot pierścienie na palcach się świecą.
Słucham... Czy Panuńcia wo... A tyś wlazł którędy?
A tobie co do tego, tędy czy owędy?
Nie lękaj się Panuńciu, drwij z tego włóczęgi...
(zasłaniając ją sobą)
Nie bój się... Ja tu jestem.
Patrzcie, jaki tęgi.
Idź stary capie, krzywdy panience nie zrobię,
Jako rodzic z córeczką rozmawiamy sobie.
A ty łotrze!..
Szymonie, to mój ojciec przecie.
(do Hryńka)
Za te moje pierścionki nie wiele weźmiecie,
A ja się z żalem drogich pamiątek pozbawię.
Ja te drogie pamiątki u Moszka zastawię;
Możesz Panno córeczko ztamtąd je wykupić,
Mnie o to idzie, abym miał...
Za co się upić...
Ciszej! (do Zosi) Abym miał dzisiaj czém prędzéj na drogę,
Bo tu coraz mi duszniéj, pozostać nie mogę...
O hultajów nie trudno... gotów jeszcze który
Schwycić mnie i na lata wsadzić gdzie do dziury.
Na, masz, idź... a nie wracaj. (Hryńko chowa talara.)
Na to nie zezwolę.
Oddaj mu jego pracę... pierścionki dać wolę.
(Hryńko chowa pierścionki.)
Dajcie pieniędzy, a dziś pójdę w obce kraje
I raz na zawsze, słowo honoru wam daję.
Tfy!
To panno córeczko usługa nie mała.
Przynajmniéj aż do jutra... będę się starała...
Dobrze, dwadzieścia bitych, w lasku, jutro rano...
A kto wié, może za to dam wam jakieś wiano.
Mogłem wprawdzie tu nie przyjść, bo szpekulacyja
Z wielkiemi osobami dziś mi się nawija;
Mogłem łatwo zarobić pięknego grosiwa,
Ale jakoś mi nie w smak... bo rzecz nieuczciwa.
Słucham. Przecie ktoś woła.
Niech Panna pamięta.
Nie puszczaj tu nikogo.
Tak, mam strzedz natręta.
Boże, Boże! to wiele, nadto na me siły
(stając we drzwiach ogrodowych)
I staje... (kiwając chustką)
Prędzéj... prędzéj... tam... drzewa by skryły...
Nie ma nikogo, nie ma... wierz mi Pan, że nie ma.
Nic nie szkodzi.
Przepraszam. (Odchodzi.)
On słowa dotrzyma...
Prawda?.. On nie zły człowiek... prawda?.. Tylko głowa
Szalona.... lecz ja ręczę, on dotrzyma słowa...
Tylko pieniędzy...
A skąd?
Zegarek zastawisz...
A im spieszniéj, tém prędzéj mnie i jego zbawisz.