Dzieła Aleksandra Fredry tom VIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła Aleksandra Fredry
Podtytuł Tom ósmy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM ÓSMY.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kraków. Z drukarni Wł. Anczyca i Spółki.







WYCHOWANKA.
KOMEDYA SERYO
W PIĘCIU AKTACH, WIERSZEM.

Piękniéj udadzą złą sprawę drudzy, niż kto swoję cnotę. Przecież fortel i obłuda obłudą, a cnota cnotą... Ale u tych, co umieją uważać, obłudą świat stoi. Złość łagodną cerą przyodziana, rzecz jest najzdradliwsza.

And. Max. Fredro.

OSOBY:
PAN MORDERSKI.
REGINA, jego żona.
PAN PIOTR, jego synowiec.
ZOSIA, wychowanka PP. Morderskich.
PAULINA, siostrzenica Reginy.
PAN WACŁAW, sąsiad  PP. Morderskich.
PANI SZCZEKALSKA, sąsiadka
PAN HILARY, domownik
PAN ZEFIRYN, domownik
SZYMON, stary sługa
MICHAŁ, lokaj
JAN, lokaj
NARCYZ, aktuaryusz dominikalny.
MAREK, pachołek.
HRYŃKO BAJDUŁA, leśny.
Goście, 1szy Tanecznik, 2gi Tanecznik etc.
Rzecz dzieje się w Złotogórach, majętności Pana Morderskiego.

WYCHOWANKA.


AKT I.
(Salon — drzwi w głębi; po prawéj stronie od aktorów dwoje drzwi: pierwsze do pokoju Zosi, drugie do P. Morderskiego. — Na lewo podobnież dwoje drzwi, z których pierwsze szklanne do ogrodu, drugie do pokoju Reginy — na przodzie sceny na prawo kanapa, przed tą stolik założony wstążkami, koronkami i kwiatami — krzesła.)


SCENA I.
Zosia, Szymon.
(Zosia siedzi na kanapie zajęta robótką — Szymon z trzepaczką w ręku przechodzi przez scenę w głębi; nagle wstrzymuje się i zwraca do Zosi.)
Szymon.

Panuńcia woła?

Zosia.

Nie.

Szymon.

Nie?

Zosia.

Nie, nie mój Szymonie.

Szymon.

Hm! — Ja przecie słyszałem wyraźnie w téj stronie.

Zosia.

Nikt ciebie tu nie wołał, tak ci się zdawało.

Szymon.

Tak! zdawało! Szymona zawsze wszędzie mało;
Szymon tu i Szymon tam każdy woła sobie,
Bo cóż kto kiedy zrobi, czego ja nie zrobię?
Do kawy, wina, jak w dym — do roboty hola!
A do tego baraszki, pustota, swawola...
(zbliżając się)
Najgorsze w garderobie te młode dziewczęta;
Na ludzkie udręczenie dał im Bóg pyszczęta.
Jeno wstaną, już krzyczą — pędzę — kto mnie woła?
(przedrzeźniając)
Nie ja, nie ja i hi hi, hi hi hi do koła.

Zosia.

Ależ mój ty Szymonie, niesłuszne twe żale,
Ty słyszysz zawsze, chociaż nie woła nikt wcale.
Tobie tak w uszach szumi.

Szymon.

Co? krzyk, że aż głuszy:
Szymon! Szymon! miałyby robić moje uszy?
O! O! Proszę Panuńci, to ktoś plotkę zrobił,
Żebym wiedział, kto taki, dalibóg bym obił.

Zosia.

No nie gniewaj się stary.

Szymon (p. k. m.).

Jakież tam nowiny?
Pan Piotr zatem przyjeżdża, dziś bal, zrękowiny.

Zosia.

A tak, tak, zrękowiny.

Szymon.

Cieszę się niezmiernie.
Panuńcia tu zostanie, ja dosłużę wiernie.

Ale gdyby broń Boże, zaszła zmiana jaka,
Pójdę z Panią w kraj świata, bodaj za kozaka.

Zosia.

Dziękuję ci Szymonie, wierzę twej przyjaźni...

Szymon.

O! słyszysz Pani? Szymon, Szymon najwyrażniéj.
(Odchodzi.)





SCENA II.
Zosia (sama, oparta na łokciu jakby głośno myślała).

Z nędznéj chaty leśnego w pański dom wniesiona,
Wychowana po pańsku, strojona, bawiona,
Mam zaślubić przyszłego dziedzica tych włości,
Co tu szczęścia! co szczęścia! któż go nie zazdrości!
Zawiść za te koronki, atłasy, kobierce,
Córce Hryńka Bajduły wydarłaby serce;
A jednak ten los świetny, to szczęście szalone,
Ma w głębi mojéj duszy swą odwrotną stronę
I gdyby zawiść mogła, chciała i zgłębiła,
Kto wie, możeby jeszcze w litość się zmieniła.
(Zakrywa oczy chustką.)





SCENA III.
Zosia, Regina, Paulina.
Paulina.

Co? Hero płacze, kiedy Leander przypływa?

Regina (siadając po lewéj stronie Zosi).

My cieszym się Twém szczęściem, a ty niegodziwa
Smutna, jak gdybyś chciała podroczyć się z nami.

Paulina (stając po prawéj stronie Zosi).

I prześliczne koronki skrapiasz twemi łzami.
Mnieby to, mnie przystało, płakać gorzko, rzewnie,
Bo nigdy takich strojów nie będę mieć pewnie.
Szczęśliwa ty! Pułkownik stroi w drogie dary
Jak własną córkę.

Regina (z udaną surowością).

Polciu!

Zosia (całując w rękę Reginę).

Ach prawda, bez miary
Jest łaska wasza. Będęż wywdzięczyć się zdolną
Wam, których rodzicami nazywać mi wolno.

Paulina (przykładając kwiatek do włosów Zosi).

Śliczny goździk — patrz Ciociu jak Zosi do twarzy...
(do Zosi)
A twój ojciec prawdziwy, gdzież dziś gospodarzy?

Zosia.

Nie wiem.

Paulina.

Cudna rezeda... jakto on się zowie?

Zosia (ciszéj).

Hryńko.

Paulina (parschając śmiechem).

Hryńko! doprawdy? (do ciotki) Na jéj pięknéj głowie
Wszystko piękne. (do Zosi) A jakie przezwisko?

Zosia (cicho).

Bajduła.

Paulina (śmiejąc się).

Bajduła! ach czyjaż myśl tę nazwę wysnuła?

Zosia.

Dlaczegóż tak się dziwisz, wszak dawnoś wiedziała?

Paulina (śmiejąc się).

Zapomniałam. — Bajduła! (do ciotki) A ta róża biała
Jakby dla niéj stworzona. (do Zosi) Zawsze pijak taki?

Zosia (boleśnie).

Paulino!

Paulina (strojąc Zosię).

Patrz, patrz ciociu, te jaskrawe maki
Jak piękne przy jéj włosach. Ona kwiaty zdobi...
(do Zosi)
Ale twój tatko pono coś gorszego robi,
Pułkownik już na niego bardzo rozgniewany
Grozi, że jak go złapie, zakuje w kajdany.

Zosia (wstając).

Ach! tego już za wiele!

Regina (do Pauliny).

Nie dręczże mi Zosi
(do Zosi)
A ty nie zważaj, Polcia w żartach się unosi.
(całując ją)
Chodź, pokaż mi twą suknię na ucztę dzisiejszą,
Chcę, abyś była piękną, od wszystkich piękniejszą.
(Odchodzi z Zosią.)





SCENA IV.
Paulina, P. Wacław.
(Wacław wstrzymał się był w głębi, a widząc uściśnienie Reginy roześmiał się śmiechem sobie właściwym, krótkim, cichym, więcej wzgardę jak wesołość znamionującym.)
(Aby instrukcyi nie powtarzać, gwiazdką (*) znaczyć się będzie miejsca, gdzie ten śmiech przypada.)
Paulina.

I czegóż Pan się śmiejesz? — Wiesz Panie Wacławie,
Ja, którą za złośliwą świat okrzyczał prawie... (*)
I dajmy na to, słusznie, ja się Pana boję.

P. Wacław.

O! pochlebiasz mi Pani.

Paulina.

Próżne śledztwa moje:
Żaden zmarszek na twarzy, żadna iskra w oku,
Nie zdradzi nigdy czucia wewnętrznego toku;
A jednak się przeczuwa wśród ciągłéj obawy,
Że ta zimna powłoka jest powłoką lawy.

P. Wacław. (*)

Jakiś niby bohater w sposobie Byrona.

Paulina.

Pewnie, pewnie, przynajmniéj ta sama osłona.
Ten śmiech martwy... jeżeli śmiechem nazwać muszę,
Zawsze niejakim dreszczem przejmuje mi duszę.

P. Wacław.

Bardzo mi przykro, jeźli mym brzydkim nałogiem
Psuję zdanie o sobie, które jest mi drogiém.
Ale wolnoż się spytać — bez żadnéj złéj myśli —
W jakim téż celu Pani ten mój obraz kreśli?

Paulina.

W celu, bom jest złośliwą, lecz otwartość lubię,
Niechętnie wniosków szukam w niepewnéj rachubie —
Z kim żyję pragnę wiedzieć, niech tam co chce będzie,
W przyjaciół, nieprzyjaciół mam go liczyć rzędzie.

P. Wacław.

Między dwoma rzędami jest pośrednie pole,
I na tém względem Pani pozostać ja wolę,
Jest to pole szacunku, czci i poważania,
Do których piękność, dobroć i cnota nas skłania.

Paulina.

Czemuż się Pan nie śmiejesz?

P. Wacław.

Raz źle, że się śmieję
A raz, że się nie śmieję. W zbyt ostre koleje
Wtrącać mnie Pani raczysz.

Paulina.

Och! co za pokora!
Lecz ja wierzyć wszystkiemu nie tak bardzo skora.
Przytém wolę ucinki jak szumne pochwały.

P. Wacław.

To jest, kazać wyraźnie by usta milczały.

Paulina.

No, no! ot lepiéj, szczerze, zabawmy się razem
Przed składu domu tego uciesznym obrazem. (*)
(na stronie) Istny marmur.

P. Wacław (na stronie).

Jaszczurka, kokietuje jadem.

Paulina.

Powiedz mi Pan, co jesteś najbliższym sąsiadem —
Bo ja obca — czy prawdą choć część tych powieści,
Z których każda z osobna skarb śmieszności mieści.
Czy prawda, powiedz z łaski, że mąż mojéj cioci,
Co się w rangi wojskowe coraz nowe złoci,
Nigdy w wojsku nie służył? — Ma być znane światu,
Że on kiedyś przed laty wysłany z powiatu,
By dostarczył sztabowi owsa, słomy, siana,
Przybrał sobie nawiasem tytuł kapitana;
Później przebywszy Wisłę parę razy łódką,
Został w domu majorem ze szpiczastą bródką;
Nareszcie tryumfalnym witany okrzykiem,
Z Rzeszowskiego jarmarku wrócił pułkownikiem;
I za każdym awansem wyższe jego progi,
Szerszy galon u czapki i dłuższe ostrogi,
A co najlepsze, że tak wkłamał się sam w siebie,
Że na prawdę wszystkiego przysiągłby w potrzebie.

P. Wacław. (*)

No, ale dobry człowiek, zawsze panem w domu...

Paulina.

Co? Panem w domu? Komuż Pan to mówisz, komu?
On nie ma innéj woli jak wolę méj ciotki
I jéj miluchnej Zosi, téj układnéj kotki,
Co niby bez pazurków wydrapać się umie,
Co na przekor stosunkom i rodzinnéj dumie,
Depce po naszych głowach i w górze zostanie.
Prawda, że Pułkownika do niéj przywiązanie
Różnie różni tłomaczą i nie bez przyczyny,
Bo mimo ciągłych uwag ze strony rodziny,

Mimo wahań synowca, oporu bratowéj,
Coby chciała posagu, a nie chce synowéj,
Mimo licznych scen w domu przy swojém obstaje
I z nią tylko majątek synowcowi daje.

P. Wacław.

Szaleństwo niepojęte! - Ma tak dobrą żonę,
A żona siostrzenicę, czemuż w inną stronę
Narzucać swój majątek?!

Paulina.

Ja tego nie mówię.

P. Wacław.

Tak, ale ja powiadam.

Paulina.

A złość w każdém słowie.

P. Wacław.

Bynajmniéj.

Paulina.

Szczerze.

P. Wacław.

Szczerze. Ja mu to wyjaśnię.

Paulina.

I na tém Pan nie stracisz.

P. Wacław.

Otóż i on właśnie.
(Paulina odchodzi.)





SCENA V.
Morderski, P. Wacław, Narcyz.
(Morderski: siwa głowa, wąs wyczerniony łączy się z faworytami. Czapeczka z galonem bez daszka na bakier, ostrogi, postawa niewojskowa. Narcyz: czub wytrefiony i wąsik zakręcony, oznaczające zamiłowanie w sobie — ubiór wytarty. Morderski wyszedłszy z Narcyzem ze swego pokoju, rozmawia z tymże trochę w głębi — Wacław na kanapie książkę czyta.)
Morderski.

Sędziego nie ma w domu, a Wać Pan jak zero.
(Narcyz się kłania.)
Piramidalny kłopot! wrócili?

Narcyz (lękliwie i drgając za każdém wykrzyknięciem Morderskiego).

Dopiero
Wrócili.

Morderski.

Wszyscy?

Narcyz.

Wszyscy.

Morderski.

I żadnéj poślaki,
Żadnéj wieści o Hryńku?

Narcyz.

To jego majaki
Proszę ja Jaśnie Pana; pewnie umarł może.

Morderski.

Jakiżeś Wać Pan... Słuchaj, jeszcze raz powtórzę:
Pięć reńskich za wieść o nim, dziesięć za wskazanie,
A kto złapie i zwiąże, dwadzieścia dostanie.
Czy rozumiesz?

Narcyz.

Ta czemu.

Morderski.

Miéj wartę przy sobie,
Abyś mógł na wezwanie ruszyć w każdéj dobie.
Ale sekret zalecam — sekret — ani słowa —
Mille tonnerres! ani słowa, ręczy twoja głowa.

Narcyz.

Moja?

Morderski.

Tak, twoja. Reńskich dwadzieścia dostanie,
Kto złapie — kto wypaple... znasz mnie?

Narcyz (kłaniając się).

Jaśnie Panie.

Morderski.

Mille tonnerres! żeby kości jak marmur miał twarde,
Jakem stary weteran zetrę go w musztardę.
(Narcyz aż przysiadł.)
I Wać Pan bądź dziś wszędzie, ręką i oczyma,
Bo u mnie wiesz pardonu dla winnego nie ma.
Marsz! (Narcyz odchodzi.) Panie Narcyz!

Narcyz.

Słucham.

Morderski.

Cóż? niema kapeli?

Narcyz.

Jeszcze niema.

Morderski.

Bodaj ich wszyscy djabli wzięli!
Zapewne dudy swoje stroją gdzie przy flaszy,
Potém ich harmonija gości mi wystraszy.

Wyprawić z kozakami czém prędzéj kuryera,
Niech trzeźwych czy pijanych po drodze pozbiera.
Marsz! (Narcyz odchodzi.)





SCENA VI.
Morderski, P. Wacław.
P. Wacław.

Jak zawsze po żołniersku! Marsz, raport, rozkazy.

Morderski.

Posiwiały w obozie przejąłem wyrazy.
Kiedy komenderuję, niech się nikt nie pyta,
W prawo, w lewo, naprzód marsz! Mille tonnerres i kwita.

P. Wacław. (*)

Marsz! A jak nie usłucha?

Morderski.

To go piorun trzaśnie.

P. Wacław.

Trzaśnie! — A jak nie trzaśnie?

Morderski.

Otóż tu sęk właśnie.
Nie słucha jeden, drugi, a żona na czele,
Buntują mi szeregi.

P. Wacław.

Pobłażasz za wiele.

Morderski.

Knuje spiski z Pauliną. Znam wszystkie powody,
No, ale milczeć muszę dla domowéj zgody.

Przytém, wiesz: Pan Piotr człowiek, z którym trudna rada,
Chce, nie chce, siak tak.

P. Wacław. (*)

Słowem, jakto Pan powiada:
Piramidalny głupiec.

Morderski.

No, piramidalny,
Nie mówię, ale prawda, że nie zbyt jenjalny.

P. Wacław.

Arcy prawda.

Morderski.

W tém kłopot. Nie ma swego zdania,
Na babskie szepty matki chętne ucho skłania.

P. Wacław.

Dobry więc syn.

Morderski.

Głupi syn, głupi jak cholewa,
Bo nie żeniąc się z Zosią czegoż się spodziewa?
Matka mało dać może, bo sama nic nie ma,
A odemnie bez Zosi grosza nie otrzyma.

P. Wacław.

Zosia go kocha?

Morderski.

Nie wiem.

P. Wacław.

Lecz chce iść za niego?

Morderski.

To moja wychowanka, nic nie ma swojego.

P. Wacław. (*)

Tak przez tyle lat, tyle sukienek dostała,
Przez tyle czasu jadła, pod dachem mieszkała,
Tak, prawda, Wychowanka woli mieć nie może,
Musi słodkie czy gorzkie przyjmować w pokorze.
Ależ i Pana Piotra nie widzę, przewiny,
Wszakże dzisiaj przyjeżdża i dziś zrękowiny.

Morderski.

Już to trzecie, — Mille tonnerres! — Matka zawsze skręci,
Bo urodzenia Zosi nie spuszcza z pamięci.
A tu ten hultaj Hryńko bruździ w swoję stronę,
Bo gdy raz zapowiedzi były ogłoszone:
Zofija wychowanka Jaśnie Wielmożnego
Pułkownika Hektora Kaspra Morderskiego,
Niewiadomych rodziców... — lękałem się bowiem
Spłoszyć matkę i syna jak nazwisko powiem...
Ten hultaj, łotr wierutny, ma na tyle czoła,
Przesłać skąd, djabli wiedzą, protest do kościoła,
Że małżonków Bajdułów Zosia córka prawa,
Że bez ojca ją za mąż wydać nie mam prawa...
No, a on ojcem musi pozostać przed światem...

P. Wacław.

A nim nie jest?

Morderski.

No, to... ten... ale rzecz nie na tém.
Piramidalny kłopot!

P. Wacław.

Łatwe do pojęcia,
Chce córce wrócić godność prawego dziecięcia.

Morderski.

Bajka! — Ale co gorzéj wpadł jak kamień w wodę,
A ja chciałbym go skłonić, zrobić pewną zgodę,
Aby mi raz na zawsze praw swoich odstąpił.
Lubo to wór dziurawy, nie będę dziś skąpił,
Czego tylko zażąda, dać mu jestem skory,
Bylem się raz mógł pozbyć tej nieznośnéj zmory.
Powinienby on wprawdzie siedzieć już za kratą,
Bo z dawien dawna pilnie zasługiwał na to,
Lecz ze względu na Zosię patrzałem przez szpary,
On to wiedział, dlatego teraz nie zna miary
I w jawną wojnę zmienił podstępne wykręty.
Kazałem go więc szukać... jak będzie zamknięty,
Jak się dobrze wytrzeźwi, a lepiéj wygłodzi,
Na dobrowolny układ może się i zgodzi;
Może, jak pomiarkuje, że idzie o skórę,
Zrzeknie się córki, pójdzie za dziesiątą górę.





SCENA VII.
Ciż sami, Regina, Paulina, Pan Piotr.
Regina (wchodząc).

Jest i Pan Piotr.

P. Piotr.

Rzecz dziwna, podziwienia godna.

Morderski.

Na przykład?

P. Piotr.

Wpadłem w błoto — w błoto, głową do dna.

P. Wacław.

Głową? — Pan? — hm!

P. Piotr.

Koń wierzgnął raz jeden i drugi...
Koczyk.... rym! — padam do nóg.[1] — A ja hep!.. jak długi...
A kto winien wszystkiemu? — Wojsko i dobosze.

Regina.

Wojsko?

P. Piotr.

Trrram, trrram i trrram, trrram, mijajże ich proszę!

Regina.

Wojsko idzie?

P. Piotr.

A idzie — z bębnami.

Regina.

Którędy?

P. Piotr.

Kiedy tu idzie, a więc pewnie pójdzie tędy.

Regina.

Chodźmy zobaczyć.

Paulina.

Chodźmy.

Regina (biorąc pod rękę).

Chodź, chodź Panie Pietrze.

Paulina.

Panie Wacławie.

P. Wacław (podając rękę).

Służę.

P. Piotr.

Wilgotne powietrze,
Że w rowie...

Paulina.

A Pułkownik?

Morderski.

Nie mam wprawdzie czasu..
Lecz wilka ciągnie zawsze natura do lasu.

Paulina.

A potém, jak zobaczą czapeczkę, ostrogi,
Może nam za broń wezmą i uderzą w rogi.
(Odchodzą.)





SCENA VIII.
Zosia, potém Hryńko, późniéj Szymon.
(Zosia wychodzi ze swego pokoju, wygląda przez drzwi środkowe, potém wraca i siada na kanapie.)
Zosia.

Jak wymiótł... żywéj duszy... każdego coś bawi,
Mnie tylko smutek ściga, mnie tęsknota trawi;
Chciałabym się gdzie ukryć, wypłakać się głośno,
A oni bez litości, każą być radosną.

(Hryńko pokazuje głowę, potém zwolna wchodzi drzwiami od ogrodu. Ubiór wpół chłopski, zaniedbany bez przesady — Zosia postrzegłszy go krzyknęła i zerwała się z kanapy.)
Hryńko.

Nie bójcie się córeczko, ja was nie ukąszę,
Chociaż to wasze dźwierki coraz dla mnie wąższe.

Zosia.

Ach jeżeli się boję, to się o was boję,
Bo już dziś nie zasłonią żadne prośby moje.

Hryńko.

Wiem, wiem, stary się gniewa, stary na mnie czycha,
Ale wszyscy u bramy, a ja szedłem z cicha...
Ot, grosza mi potrzeba.

Zosia.

Nigdy nie mam wiele,
Ale, co tylko mogę, chętnie wam udzielę.
(dając)
Oto jest wszystko — weźcie — i idźcie czémprędzéj.

Hryńko (chowając pieniądze).

To mało... A mnie dużo... dużo trza pieniędzy.

Zosia.

Ależ nie mam, dla Boga.

Hryńko.

Może fantów nieco?

Zosia.

Jakichże?

Hryńko.

Ot pierścienie na palcach się świecą.

Szymon (wchodząc).

Słucham... Czy Panuńcia wo... A tyś wlazł którędy?

(Hryńko na pierwsze słowo Szymona skoczył ku drzwiom ogrodowym, ale postrzegłszy Szymona wraca.)
Hryńko.

A tobie co do tego, tędy czy owędy?

Szymon.

Nie lękaj się Panuńciu, drwij z tego włóczęgi...
(zasłaniając ją sobą)
Nie bój się... Ja tu jestem.

Hryńko (parskając śmiechem).

Patrzcie, jaki tęgi.
Idź stary capie, krzywdy panience nie zrobię,
Jako rodzic z córeczką rozmawiamy sobie.

Szymon.

A ty łotrze!..

Zosia.

Szymonie, to mój ojciec przecie.
(do Hryńka)
Za te moje pierścionki nie wiele weźmiecie,
A ja się z żalem drogich pamiątek pozbawię.

Hryńko.

Ja te drogie pamiątki u Moszka zastawię;
Możesz Panno córeczko ztamtąd je wykupić,
Mnie o to idzie, abym miał...

Szymon.

Za co się upić...

Hryńko (do Szymona).

Ciszej! (do Zosi) Abym miał dzisiaj czém prędzéj na drogę,
Bo tu coraz mi duszniéj, pozostać nie mogę...
O hultajów nie trudno... gotów jeszcze który
Schwycić mnie i na lata wsadzić gdzie do dziury.

(Szymon po wierszu: A ja się z żalem etc. dobywa z kieszeni talara, którego z wielu papierków rozwinąwszy daje w złości Hryńkowi.)
Szymon.

Na, masz, idź... a nie wracaj. (Hryńko chowa talara.)

Zosia.

Na to nie zezwolę.
Oddaj mu jego pracę... pierścionki dać wolę.
(Hryńko chowa pierścionki.)

Hryńko.

Dajcie pieniędzy, a dziś pójdę w obce kraje
I raz na zawsze, słowo honoru wam daję.

Szymon.

Tfy!

Hryńko.

To panno córeczko usługa nie mała.

Zosia.

Przynajmniéj aż do jutra... będę się starała...

Hryńko.

Dobrze, dwadzieścia bitych, w lasku, jutro rano...
A kto wié, może za to dam wam jakieś wiano.
Mogłem wprawdzie tu nie przyjść, bo szpekulacyja
Z wielkiemi osobami dziś mi się nawija;
Mogłem łatwo zarobić pięknego grosiwa,
Ale jakoś mi nie w smak... bo rzecz nieuczciwa.

Szymon (obracając się ku drzwiom).

Słucham. Przecie ktoś woła.

Hryńko (uciekając we drzwi ogrodowe).

Niech Panna pamięta.

Zosia (do Szymona).

Nie puszczaj tu nikogo.

Szymon.

Tak, mam strzedz natręta.

Zosia.

Boże, Boże! to wiele, nadto na me siły
(stając we drzwiach ogrodowych)
I staje... (kiwając chustką)
Prędzéj... prędzéj... tam... drzewa by skryły...

Szymon (za drzwiami).

Nie ma nikogo, nie ma... wierz mi Pan, że nie ma.

P. Wacław (wchodząc).

Nic nie szkodzi.

(Na słowa Wacława, Zosia zamyka drzwi i staje przed niemi jakby chciała zasłonić i tak nieporuszona i ze spuszczonemi oczyma zostaje aż do wejścia Wacława — Szymon wszedł za Wacławem i zatrzymał się w pół sceny, pomieszany stoi tam do końca aktu. — Wacław wszedłszy i postrzegłszy Zosię, spojrzał na Szymona — idzie do stolika, bierze książkę, potém śledczém okiem spojrzawszy na Zosię, kłaniając się mówi:)
P. Wacław.

Przepraszam. (Odchodzi.)

Zosia (zaledwie Wacław zamknął drzwi, do Szymona).

On słowa dotrzyma...
Prawda?.. On nie zły człowiek... prawda?.. Tylko głowa
Szalona.... lecz ja ręczę, on dotrzyma słowa...
Tylko pieniędzy...

Szymon.

A skąd?

Zosia.

Zegarek zastawisz...
A im spieszniéj, tém prędzéj mnie i jego zbawisz.

(Wciska zegarek dobyty ze szuflady w rękę Szymona i odchodzi. Szymon zostaje na miejscu w bolesném zamyśleniu — zasłona spada.)
Koniec aktu I.
AKT II.

(Salon pierwszego aktu — oświecenie rzęsiste — drzwi w głębi otwarte, słychać muzykę; kanapa, przed nią stolik po lewéj stronie od aktorów przy drzwiach ogrodowych; po prawéj stronie trochę w głębi P. Szczekalska, Hilary i Zefiryn grają w karty.)

SCENA I.
P. Szczekalska, P. Hilary, P. Zefiryn, później Zosia,
Michał, Jan, Szymon.
P. Szczekalska (grając).

Tak, tak moi Panowie, wszystko to być może,
Ale ja to tymczasem między bajki włożę:
Sentyment sentymentem a rozum rozumem,
Bez ważnych przyczyn człowiek nie brata się z tłumem;
Wychowankę się kocha... niech jak własne dziecię,
Lecz całego majątku nie daje się przecie.

P. Hilary.

Własny synowiec bierze.

P. Szczekalska.

Synowiec go kupi
Dając rękę chłopiance; ale Pan Piotr głupi
Jak wszyscy Morderscy.

P. Hilary.

Och!.. Dawaj Pani karty.
Morderscy możni ludzie, zaczepiać nie żarty.

P. Szczekalska.

Niedawna ta ich możność... świat kołem się toczy,
Nie jeden sam się zdziwi jak się w górze zoczy.
Są ludzie, są, co milczą a wiedzą nie mało,
O, wiedzą bardzo dobrze, co się dawniéj działo...
Pułkownik bywał nadto lekkomyślnym z młodu.

P. Hilary.

Któż to tam wié?

P. Szczekalska.

Dziś właśnie nie brak nam dowodu.

P. Zefiryn (śmiejąc się).

Och! och! och! Pani, Pani!

P. Szczekalska.

Na różne przywary,
Różne wybryki żona patrzała przez szpary,
Musiała takich szparek potrzebować sama...
O! to jest bogobojna i gościnna dama...
Sprowadziła do siebie siostrzeniczkę lubą,
Nie wiem, czy się tym razem nie minie z rachubą,
Bo luba siostrzeniczka gadzina zjadliwa,
Co ciotunia usnuje ona żądłem zrywa.

P. Hilary.

Powiedzno Zefirynie, jak to cię ucięła?

P. Zefiryn.

Głupstwo, niewarto mówić.

P. Hilary (śmiejąc się dobrodusznie).

Wierszem go palnęła.

P. Szczekalska.

Co? wierszem wierszopisa? proszę — to zuchwała!

P. Hilary.

Na jednę jego odę tak mu odpisała:
„Nazwałeś się wzorowym w pięknéj sztuce Feba,
„I słusznie, bo wzór dajesz, jak pisać... nie trzeba.“
(Śmieją się z Szczekalską.)

P. Zefiryn.

Jak się sposobność zdarzy wezmę ją na pióro.

P. Hilary.

A tymczasem rozdawaj.

P. Szczekalska.

Ach téj to, téj skoro
Za mąż się wyforować. Dziś Wacława nęci,
A jak się z tym nie uda, na drugiego skręci;
Ten czy ów byle mąż. — O! są ludzie, są tacy
Co widzą różne rzeczy...

P. Hilary.

Ja wino na tacy.

(Michał podaje tacę z kieliszkami wina. Za nim Jan trzyma tacę z cukrami.)

Węgrzyn — w takim wilgotnym atmosfery stanie
Nie zaszkodzi.

P. Szczekalska.

Sprobuję. — Co ty tam masz Janie?

(Nabierają ogromne kupy cukierków i kładą przed sobą.)
P. Hilary (pijąc).

Hm, dobre!

P. Szczekalska (podobnież).

Nic dziwnego.

P. Hilary.

Ale co dziwniejsze,
Że jakoś od téj zimy kieliszki tu mniejsze.
Co to znaczy?

P. Szczekalska (napychając cukrami torbeczkę).

Bankructwo.

P. Hilary.

A ba!.. zbytek wszędzie.

P. Zefiryn (pchając cukry do kieszeni).

Arystokracya bratku. — Czy pączu nie będzie?

(Grają daléj. — Michał i Jan występują z tacami na przód sceny po lewéj stronie i tyłem obróceni do grających piją piwo i jedzą cukierki. — Szymon ze stoczkiem na kiju w ręku pokazuje głowę między nimi.)
Szymon.

Wy mnie wołacie? (Michał zachłysnął się.)

Jan.

Nie my, to tam u stolika.
(na stronie) Stary warjat!

Michał (postawił tacę z winem na stoliku — kaszląc).

Myślałem... że głos... Pułkownika...
Och! och! tak się zachłysnąć, ledwie nie skonałem...
Niechże go licho porwie razem z jego szałem.

(Szymon odesłany przez Jana zbliżył się do stolika i zdawał się pytać kolejno grających czy go wołali. — Ci się śmieją, Szymon odchodzi w głąb grożąc Michałowi i Janowi.)
Zosia (wychodząc z drugiego salonu).

Proszę Cię, mój Michale, poszukaj na górze
Flaszeczki z octem.

Michał (leniwie).

Nie mam czasu... gościom służę.

Zosia.

To ty Janie... proszę cię... jestem zmordowana,
A słabo mi się robi.

Jan.

Ja tu czekam Pana.

(Zosia obrzuca szyję chustką od nosa i wychodzi w drzwi na prawo.)
Michał.

Hę! Słabo jej się robi... omdlewa, usycha...
Jaka mi Księżna Pani, Zośka Bajdulicha.
(Śmieją się i mówią daléj po cichu.)

P. Szczekalska.

Trzy.

P. Hilary.

Cztery.

P. Szczekalska.

Trzy.

P. Hilary.

Cztery.

P. Szczekalska.

Trzy!.. Pan masz złe maniery.

P. Hilary.

A Pani jeszcze gorsze płacąc trzy za cztery.
(Grają daléj.)

Michał (do Jana).

Parniętam jakby dzisiaj, Pan wrócił do domu,
Z kim? z nią. Zkąd? z lasu. Więcéj nie mówił nikomu.
Umyta, ostrzyżona, do piekarni wzięta
Z razu boso, w koszulce pasała gąsięta;

Potém już w gorseciku poszła do gard’roby,
Wkrótce Pani ją wzięła do swojéj osoby;
Późniéj ją na spacery brano dla posługi,
W końcu i do salonu weszła raz i drugi
I nareszcie od łyczka, Panie, do rzemyczka...

Jan.

Będzie z niéj wielka Pani, Złotogór dziedziczka.

Michał.

Och! o tém jeszcze babka na dwoje wróżyła;
Kłaniałbym się inaczéj gdyby pewność była.

Jan.

Każdy wie przecie...

Michał.

Co? — Nic. — Co zasłyszy, baje,
Jeden Hryńko wie więcéj, jak się wiedzieć zdaje.

Jan.

Lecz Marta jego żona, piękną Martą zwana,
Była w łaskach u Pana, wszakże to rzecz znana...

Morderski (we drzwiach).

Jest tam który! Mille tonnerres! Czy śpi służba cała?!

Michał.

Panna Zofija octu szukać nam kazała.
(Lokaje odchodzą, z Morderskim.)

P. Hilary.

Bo Pani lubisz ganić, a ja chwalić wolę...

P. Szczekalska (kończąc).

Tego, u kogo codzień miejsce mam przy stole.

P. Hilary (dając karty do zbierania).

Są ludzie, którzy wiedzą, co w świecie w obiegu,
Lubo wszyscy nie byli w Pilźnie na noclegu.

P. Szczekalska (zrywając się).

Pan mi chybiasz.

P. Hilary (z flegmą).

Przepraszam.

P. Szczekalska.

Nie gram z grubianami.
(odchodząc) Podzielcie się.

P. Hilary.

Ale czém? — słowem czy markami?

(P. Szczekalska idąc do środkowych drzwi gubi z torbeczki cukierki w kolorowych papierkach.)

To baba! jak dwa djabły i jeszcze coś z górą.

P. Zefiryn.

Jak się sposobność zdarzy wezmę ją na pióro.

P. Hilary.

Ale coś tu dziś wszystko idzie na zatokę....
Tace jakoś nie gęste... w zdrowiach widzę zwłokę...

P. Zefiryn.

Czasby i na wieczerzę.

P. Hilary.

Co to wszystko znaczy?

P. Zefiryn.

Arystokracya.

P. Hilary (odchodząc).

Chodźmy. — Ja myślę inaczéj.





SCENA II.
Regina, Paulina.
Paulina.

Cóż Michał? — Coś nas stroni... czy znaleść nie mogą?..

Regina.

Wszystko pójdzie najlepiéj, ale inną drogą.

Paulina.

Ach Ciociu!.. Plan był dobry... po co, na co zmiana?..
Niech tylko Hryńko przyjdzie a nasza wygrana.
Niech no Pan Piotr przy świadkach swego teścia zoczy,
A ze wstydu i strachu przez okno wyskoczy.

Regina.

Ale Hryńko tak nie chciał i swój zamiar zmienia.

Paulina.

Dlaczego?

Regina.

Bo ma rozum, lęka się więzienia
Mimo naszéj obrony.

Paulina.

Trzeba było spoić.

Regina.

Mówi, że się poprawi, że przestanie broić...

Paulina.

To piorun w nas uderza! Łotr dziś się poprawia,
I hultaj nas bez względu w kłopocie zostawia.

Regina.

Ale moja Pauliniu dosłuchajże końca:
Właśnie to nie był piorun, ale promyk słońca,

Co myśl moję oświecił. Łotr głosi swe żale
I chce iść za granicę... dobrze... doskonale!
Posłałam więc do niego jak od mego męża,
Że żal i chęć poprawy gniew pański zwycięża,
Że Pan chce mu przebaczyć jako ojcu Zosi,
Da mu nawet na drogę, jeśli go przeprosi,
Publicznie do nóg padnie, przyrzeknie poprawę,
(śmiejąc się)
Córkę pobłogosławi... i tak skończy sprawę.

Paulina.

I cóż?

Regina.

Hryńko przystaje.

Paulina.

No, to będzie zgoda.

Regina.

Przeciwnie do niezgody wiecznych drożdży doda.
Bo jakby przyszedł groźno zrywać zrękowiny,
Wzięliby go zamknęli za winy nie winy,
Zosia by popłakała, plotki poszumiały,
I za rok lub dwa zgasłby zdarzenia wstyd cały;
Nawet dowód żyjący jakby znikł za kraty...
Kto wié... może się jeszcze znajdą antenaty
A Pan Piotr ceniąc zaszczyt z Zośką się ożeni.

Paulina.

A niechże Pan Bóg broni!

Regina.

Wszystko to się zmieni,
Jeśli Hryńko pokornie Panu do nóg padnie.
Gniewać się, nie ma za co... a kochać nieładnie,

Wszyscy tatkę zobaczą... córka witać musi...
A Morderski pan z panów wstydem się zakrztusi.
(śmiejąc się)
Ach! to będzie cudownie!.. Co za scena czuła...
W objęciach Pana Piotra pijany Bajduła...
No, jak Pan Piotr przez okno wtenczas nie wyskoczy,
To już na Złotogóry ma apetyt smoczy;
Że zaś łotr łotrem będzie... nie dotrzyma słowa,
I zawsze bruździć może, w tém już nasza głowa.

Paulina (rzucając się w objęcie).

Ciociu! jesteś Aniołem stróżem w każdym względzie.





SCENA III.
Regina, Paulina, Michał, późniéj Szymon.
(Kiedy Michał zbliżał się do Pań, Szymon ze stoczkiem przechodził w głębi przez scenę — nagle zwrócił się myśląc, że go wołają i niewidziany staje za mówiącymi czekając rozkazu.)
Paulina (do Michała).

Ha, jesteś przecie. Cóż tam?

Michał.

Wszystko dobrze będzie,
Przyjdzie podczas wieczerzy, zaczeka w ogrodzie...
Ale to z Hryńkiem Pani, sprawa jak na lodzie:
Trzeźwy, tchórz... pijany, czart, nic go nie powstrzyma...
Nie dałem mu pieniędzy... szczęściem że ich nie ma,
Ale szynkarz na kredkę w miarą go podkręci,
by nabył odwagi, nie stracił pamięci.
I przy furtce ogrodowéj w gęstwinie usiędzie,
Ja go tu wprowadzę, jak potrzeba będzie.

Regina (postrzegłszy Szymona).

Czego chcesz?

Szymon.

Pani woła?

Regina.

Idź precz! Boska kara,
Z tym waryatem! — snuje się, jakby nocna mara.

Paulina.

Może on nas podsłuchał?

Michał.

Co on tam rozumie.

Paulina.

Na cóż go cierpieć?

Regina.

Cóż chcesz? — Coś mu w uszach szumi,
A on, że to ktoś woła, tak jak w Boga wierzy,
I to bawi dom cały.

Paulina.

A więc — przy wieczerzy.
(Odchodzą — Szymon zostaje.)





SCENA IV.
Szymon, później Zosia.
Szymon.

Hryńka chcą tu sprowadzić... to są jakieś sidła...
I pewnie na Panuńcię... o trójko obrzydła!
Czarownica, djablica z urwipołciem w zmowie..
Doniosę Pannie Zosi... co mi na to powie...

(do Zosi wchodzącéj)
Coś tu się złego święci... ja się czegoś boję...
Pani, Panna Paulina i Michał we troje,
Chcą dziś Hryńka sprowadzić.

Zosia.

Tu?

Szymon.

Tu.

Zosia.

Być nie może.

Szymon.

Pewnie.

Zosia.

Lecz po co?

Szymon.

Nie wiem.

Zosia.

Cóż to jest, o Boże!

Szymon.

Jakaś złość.

Zosia (wchodząc niespokojnie).

Chcą go schwycić, ja się stąd nie ruszę.

Szymon.

Nie można.

Zosia (załamując ręce).

I ja tańczyć! tańczyć! tańczyć muszę!
Chcą naszéj hańby... spiesz!

Szymon.

Gdzie?

Zosia.

Powiedz mu, że zdrada...
Niech nie przychodzi... powiedz, że to moja rada...

Szymon.

Idź Panuńciu...

Zosia.

Już idę (śmiejąc się z goryczą) tańczyć, tańczyć idę.
(Odchodzi.)





SCENA V.
Szymon, później Narcyz.
Szymon (p. k. m.).

Kto wie... czy to nie on sam ściąga całą biedę...
(p. k. m.) Gdyby można... ha!.. dobrze.

(Obraca się i spostrzega Narcyza, który stojąc przy drzwiach zagląda niby do tańcujących.)

Ot! Boskie wskazanie.
Panie Narcyz! (Kiwa na niego, Narcyz się przybliża.)
Pułkownik każe ci mój Panie
Hryńka zamknąć bez zwłoki.

Narcyz.

Cyt!.. bo to w sekrecie...
Lecz, aby zamknąć złapać trzeba, wszak to wiecie?

Szymon.

On chce przyjść na bal.

Narcyz.

Gwałtu!

Szymon.

Furtką ogrodową.

Narcyz.

Biegnę.

Szymon.

Pułkownik mówił że ręczycie głową.

Narcyz.

Zawsze głową!

Szymon.

No, idźcie... tedy wam otworzę.

Narcyz (odchodząc z Szymonem w drzwi ogrodowe).

Głową!.. ja mam pachołków... lecz się wypsnąć może.





SCENA VI.
P. Wacław, P. Piotr.
P. Piotr.

Uf! Uf! co za gorąco! — Uf! co za pragnienie!

(Wypija duszkiem kieliszek wina z tacy, którą Michał zostawił i rzuca się na kanapę.)

Jakem Morderski, piękność Zosi bardzo cenię...
Ma oczy bardzo ładne... troszeczkę czerwone...
Nosek wcale miluchny... szkoda, że na stronę.

P. Wacław.

Co wygadujesz?

P. Piotr.

Ho! ho! ja dostrzegam żwawo...
Na stronę... prawą stronę... jak patrzy na prawo.
Figurka trochę cienka.. ja tłuściejszą wolę...
Pecz poprawić się może, przy obfitszym stole...
Prawda?

P. Wacław.

Niemylnie.

P. Piotr.

Piękna, ale piękność fraszka,
Małżeński związek, mama mówi, nie igraszka,
Trzeba wiary, ufności, a miłość przybędzie...
A ona już mi wierzy.

P. Wacław.

W jakimże to względzie?

P. Piotr.

Wierzy, jak w pismo święte w każde moje słowo,
Bo nigdy nie odpowie, tylko kiwa głową
I patrzy, jakby rzekła, nie jestem zdziwiona.

P. Wacław. (*)

O szczęśliwa, szczęśliwa przyszła twoja żona.

P. Piotr.

Bylem ja był szczęśliwy. — A jestem w obawie,
Tém jéj złém urodzeniem jak ością się dławię.
Nigdym jeszcze nie słyszał takiego nazwiska,
A nuż przez nią zostanę celem pośmiewiska?

P. Wacław.

Mówią Ostrorożanka... ba i Sapieżanka,
Czemużby śmieszném było zwać się Bajdulanka?

P. Piotr.

Tak, tak, ujdzie... lecz ojciec? — Czemuż żyje, czemu?
(Pije duszkiem.)

P. Wacław.

Trudnoż go zamordować, nawet Morderskiemu.

P. Piotr.

Prawda. Ale mi przyznaj, że nie przyozdabia
Mieć takiego tatula. — Gdzież jest? — Co porabia?

P. Wacław.

Beatus ille, qui procul negotiis
Paterna rura bobus exercet suis.

P. Piotr.

Rolnik? — Chłop? padam do nóg! — Bajduła do tego!
(Pije.)

P. Wacław. (*)

Kto wie, może potomek Bajduły sławnego,
Książęcia tatarskiego.

P. Piotr.

Co? ze krwi książęcéj?

P. Wacław.

Chana, co w pień nad Prutem wyciął sto tysięcy.

P. Piotr.

Ba? — A któż był wycięty?

P. Wacław.

Araby, Pogany,
Odtąd kraj bez Arabów, Bezarabią zwany.

P. Piotr.

Fiu! fiu! to nasz antenat za katy był dziarski.
Bajduła — czysty Tatar — czysty styl tatarski.
Nawet jak się rozpatrzę, to pewnie i w żonie
Wiele oryentalnego z czasami odsłonię.
Z tém wszystkiém, acz to piękna owa tatarszczyzna,
Jedak nie każdy pojmie, nie każdy ją przyzna;
I bierzcie to, nie bierzcie za szlachecką mrzonkę,
Wolę ja teścia na ski, a na ska małżonkę.

Morderski (we drzwiach w głębi).

Panowie! damy drzemią, a kapela chrapie.

P. Wacław.

Wszystkich zbudzimy.

P. Piotr.

Idę. (na stronie) Mądra, co mnie złapie.
(Odchodzi.)





SCENA VII.
Morderski, Narcyz.
Morderski (wołając we drzwi boczne).

Hej, wina dajcie!

Narcyz (sekretnie).

Hryńko schwycony w téj chwili.

Morderski.

Ha! jest. — Nikt nie wie?

Narcyz.

Nikt.

Morderski (daje pieniądze, potém zaciera ręce z radości).

Masz. — Gdzie go złowili?

Narcyz.

Przy furtce ogrodowéj spity leżał w rowie.

Morderski.

Idź, patrz, strzeż! A mille tonnerres! śmierć jak kto co powie!

(Odchodzi w drzwi środkowe, Narcyz w lewe.)
(Kiedy Narcyz raportował Morderskiemu, widać było w głębi drugiego salonu Michała między Reginą a Pauliną w żwawéj rozmowie.)




SCENA VIII.
Regina, Paulina, Michał.
Regina.

Na dziś wszystko przepadło.

Paulina.

Lecz czasu nie tracić.
Daj mi Ciocia pieniędzy... co zechcą zapłacić...
Byle Hryńka uwolnić...

Regina.

Idź jeszcze téj nocy.

Michał (biorąc pieniądze).

Wątpię czy potrafię.

Paulina.

Ba! — Przy takiéj pomocy!
(Michał odchodzi.)
Zosię przyszlij mi Ciocia, — może mi się uda
Małą zrobić dywersyą. (Regina odchodzi.)
Serce robi cuda...
Do jéj serca przemówię, niech publicznie prosi...
Morderski się rozgniewa... my staniem przy Zosi...
Niechby tylko zemdlała... to i to coś znaczy...
Każdy się spyta: Co? jak? — powtórzy inaczéj.





SCENA IX.
Paulina, Zosia, późniéj Szymon, Tanecznicy.
Paulina.

Zosiuniu moja luba, krzyż na cię zesłany,
Bądź mężną... twego ojca zakuto w kajdany.

Zosia.

O mój Boże! — Więc prawda... zgadłam... hańba... zdrada...
Któż? gdzie? jak? głowę tracę — cóż począć wypada?

Paulina.

Uspokój się kochanko, płacz ci nie pomoże,
Wysłuchaj mnie z uwagą.

Zosia.

O Boże! O Boże!
(Szymon sprząta karty i słucha.)

Paulina.

Padnij do nóg i błagaj dla ojca wolności,
Pułkownik nie odmówi wobec tylu gości.
(Słychać muzykę Mazura.)

Zosia.

Nie mogę... po balu...

Paulina.

Co?.. Ojciec w więzach jęczy,
A córka hasa, pląsa, śmieje się i wdzięczy.

Zosia.

Pójdę. (Szymon krząka, ściąga uwagę Zosi i daje znak głową aby nie szła.)

Paulina.

Idź, a pamiętaj, że ojciec jak w grobie.

Tanecznicy (wbiegając).

Mazur, Mazur!

I. Tanecznik (do Pauliny).

Służę.

Paulina (wychodząc do Zosi).

Spiesz!

Zosia (do siebie).

Jak tu radzić sobie?

Szymon (cicho).

Milczeć.

Zosia (podobnież).

Tak, tak... lecz wolnym téj nocy zostanie.

2. Tanecznik.

Ostatni mazur ze mną.

Zosia.

Zaraz, zaraz Panie...
(do Szymona) Pieniądze?

Szymon.

Są.

Zosia.

Po balu.
(Szymon potakuje.)

2. Tanecznik.

My zaczynać mamy.

Zosia.

Ach zaraz!

Paulina (z Tanecznikiem we drzwiach).

Zosiu! — Wszyscy na ciebie czekamy.





SCENA X.
Morderski, P. Wacław, P. Piotr, P. Hilary, P. Zefiryn.
(Słychać śmiech i hałas.)
Morderski (za sceną).

W twoje ręce!.. łapajcie!.. za mną przyjaciele!

(Wacław wbiega — Hilary śmiejąc się chwyta go wpół. Zefiryn rozpędzony wstrzymuje się przy samym brzegu sceny. Hilary bardzo czerwony, Zefiryn bardzo blady, tylko koniec nosa pałający — za nimi wbiega Morderski z butelką i kolejnym kieliszkiem, potém p. Piotr.)
P. Wacław.

Nie mogę, dosyć piłem.

P. Hilary.

Dosyć, to nie wiele.

Morderski.

No! Pana Piotra zdrowie!

P. Piotr.

Ja, ja, ja, wypiję!

(Wyrywa kielich, wypija i rzuca się na kanapę krzycząc.)

Vivat! Brom rom! ton ton ton! Niech Piotr sto lat żyje!

(Stoją od prawego 1. Zefiryn, 2. Hilary, 3. Morderski, 4. Wacław, 5. Piotr siedzi.)
P. Hilary (biorąc butelkę i nalewając).

Teraz pozwólcie, abym ścieląc się pod nogi,
Jako przyjaciel domu wniósł toast zbyt drogi.
Niech żyje nasz waleczny Jenerał kochany!
(Pije duszkiem.)

P. Wacław. (*)

Oho!

Morderski (na stronie do Wacława).

Na Jenerała byłem już podany...
Tylko czasu zabrakło...

P. Hilary.

Trzeba wyznać szczerze:
Nigdy się nasze wojsko nie wzniosło w téj mierze,
Nigdy taka postawa nie była mu dana
(z ukłonem)
Jak pod wodzą i wpływem szanownego Pana.
(Nalał i podaje Zefirynowi.)
Powiedzno Zefirynie, jakto w tym wierszyku.

P. Zefiryn.

W armat ryku, w krwawym szyku
Ciebie widać Pułkowniku.

P. Hilary (cicho poprawiając).

Jenerale.

P. Zefiryn.

Ależ rym.

P. Hilary.

Fraszka!.. Jenerale...

P. Zefiryn.

Dalibóg, że nie można.

P. Piotr (pijany).

Nie rozumiem wcale...
Stryjaszek Pułkownikiem... Ba! Ba!.. Jenerałem...
Kiedy Stryjaszek, ja wiem, w swojém życiu całém
Nie był nawet doboszem.

P. Wacław. (*)

Temu wino służy.

P. Piotr.

I na cóż jeden, drugi, świat i ludzi durzy.

Morderski (do Wacława).

Spił się. (do Hilarego) Spił się.

P. Hilary.

Zapomniał, że się Piotrem zowie.

P. Piotr.

Jak Stryjcio zadrze nogi, dziedzictwo załowię,
Zaraz za drzwi wytrącę tego z pochlebstwami,
Jeszcze prędzéj tamtego z głupiemi wierszami.

P. Zefiryn (na stronie).

Czekaj arystokrato, wezmę cię na pióro!

P. Hilary (w złości).

Jako przyjaciel domu byłbym podłym ciurą...

Morderski.

Cicho Hilarku, cicho... wszak widzisz gdzie głowa.

(Głosy przy uderzeniu trąb i kotłów za sceną.)
Głosy.

Vivat! niech żyje! Vivat! Nasza dziś Królowa!

(W drugim salonie okazuje się Zosia na krześle niesiona wśród wielu osób.)
Morderski, P. Hilary, P. Zefiryn.

Bravo! Bravo!

Morderski.

Dużego, dużego kielicha!

P. Piotr (na kanapie).

Niech żyje moja żona!

Paulina (w ucho Piotrowi z tyłu).

Zośka Bajdulicha.

(Pan Piotr jak uderzony chce się zerwać, ale nim się mógł obrócić Paulina już była znikła przez drzwi ogrodowe.)
Koniec aktu II.
AKT III.

(Noc — izba nie wielka, w głębi drzwi, przy tych po lewéj stronie okno zasłonięte firanką od dołu. Stolik przed oknem — pod niém różne graty; na przodzie sceny drzwi boczne na lewo i stół duży suknem przykryty, na stole papiery, kałamarz, dwie świece łojowe w nierównych lichtarzach zgaszone — po prawéj stronie stoliczek przed krzesełkiem.)

SCENA I.
Narcyz, Marek.
(Oba wchodzą bocznemi drzwiami z latarniami w ręku.)
Marek.

Możesz Pan być spokojny, dwa rygle i kłódka,
Chrapie aż szyby brzęczą... i noc téż już krótka.
A teraz... (Nadstawia rękę.)

Narcyz.

Co?

Marek.

Reńszczaki.

Narcyz (śmiejąc się).

Zaświerżbiały dłonie?

Marek.

Dał Pułkownik?

Narcyz.

Nie przeczę.

Marek.

Zatém proszę o nie.

Narcyz.

Ale... jakoś... coś... hm?

Marek.

Co?

Narcyz.

Aktuaryuszowi
Należy się sikorka.

Marek.

Niech ją sobie złowi,
Ja nie dam, Maciej także nie chce słyszeć o tém.

Narcyz.

Ależ cokolwiek.

Marek.

Za co? żeś Pan stał za płotem,
Kiedyśmy się z hultajem tarzali po ziemi?
Tam to było się dzielić guzami naszemi.
To jeszcze łaska Boska, żem go napadł we śnie,
I tak nie raz nas potém obdarzył boleśnie:
W Macieju, aż bulknęło jak go urznął w krzyże,
Daj Boże, za dwie niedziel jeśli się wyliże.
A mnie nogą z nienacka taką dał kolędę,
Żem się wypiął we dwoje... za tydzień nie siędę.
Ho ho ho! znają Hryńka cztery mil do koła,
Jemu na gładkiéj drodze trudno stawić czoła,
Ale co tam rozmawiać... czas się darmo traci,
Jutro nam Pan Pułkownik, co przyrzekł, zapłaci.

Narcyz.

No no — cicho — dam zaraz, ale usiądź sobie.
Ot pogadajmy jeszcze.

Marek.

Nie, tego nie zrobię,
Raz, że.... a potém czas spać.

Narcyz.

Masz i łóżko moje.

Marek.

Jegomość widzę tchórzysz?

Narcyz.

Nie, ale się boję,
Bo dom na osobności, w domu żywéj duszy
Oprócz mnie i tego tam... a nuż zamki skruszy,
Nuż tu wpadnie...

Marek (śmiejąc się).

I zdusi.

Narcyz.

Jakoś strach mój wzrasta.

Marek.

No — reńszczaki...

Narcyz (daje i palec na ustach).

Ale cyt!..

Marek.

Wiem. Śpij Pan zdrów i basta.
(Odchodzi.)

(Narcyz odprowadza aż do drzwi, tam dom zamyka, wraca, bierze z pod stołu pod oknem karabin bez kurka i pałasz bez pochwy do pół złamany.)
Narcyz (sam, zatrzymując się w środku sceny).

Noc, jest to rzecz okropna... zawsze się coś rusza,
Coś puknie, pęknie... w nocy na ramieniu dusza...
Broń djabła warta... stare graty, istne śmiecie...
Ale, jak kto napadnie, jest co złożyć przecie.
Świecić będę noc całą... spać się nie położę...

(Broń kładzie na dużym stole, świecę zapala w lichtarzu — a nim zgasił w latarni, słychać pukanie do okna.)

Hę? (chwyta karabin i grubym głosem) kto tam?

Zosia (za oknem).

Panie Narcyz!

Narcyz.

Głos żeński... on może.
(po krótkiém wahaniu się otwiera okno)

Zosia (w oknie).

Otwórz Pan, otwórz prędko.

(Narcyz idzie do sieni otworzyć i wraca z Zosią, okno zostaje przymknięte.)




SCENA II.
Narcyz, Zosia.
Zosia.

Mój ojciec zamknięty.

Narcyz.

Nic nie wiem.

Zosia.

Wiesz i ja wiem... przy furtce był wzięty.

Narcyz.

Cyt, dla Boga! to sekret!

Zosia.

Róbmy więc w sekrecie.
Gdzie klucze od aresztu?

Narcyz.

Pani nie chcesz przecie...

Zosia.

Chcę go uwolnić, zaraz.

Narcyz.

Z pod mego dozoru?

Zosia.

Klucze mój Panie Narcyz.

Narcyz.

Ja mam dać?

Zosia.

Bez sporu.

(Michał uchyla okno i całéj scenie przysłuchuje się skrycie.)
Narcyz.

Ależ pułkownik?

Zosia.

Fraszka, ja się innych boję.

Narcyz.

Ja się wszystkich boję.

Zosia.

Jak na ogniu stoję...
Ach, zmiłuj się nie spaźniaj.

Narcyz.

Właśnie chcę i spóźnię.
Pułkownik mi nakazał i zalecił groźnie,
Na głowę moję zaklął.

Zosia.

Ech, to próżne słowa.

Narcyz.

A ba! słowa nie słowa, a głowa to głowa.

Zosia.

Jeśli masz jeszcze ojca, matkę, siostry, braci,
Bóg tobie szczęściem wszystkich stokrotnie odpłaci,
Błogosławieństwo zeszle... w łasce będzie chować,
Żeś ojca biednéj córce dopomógł ratować.

Narcyz.

Ale ja także biedny drapię się do góry,
Nic nie mam prócz rozumu i dobréj figury,
A jak Panią wysłucham, oczywiście stracę:
Aspekta na promocyą i półroczną płacę.

Zosia.

Wszystko wynagrodzę.

Narcyz.

Hę?

Zosia (dając).

Szpilka brylantowa...
Warta dziesięć dukatów... Niech Pan obie chowa.

Narcyz (oglądając).

Dziesięć? — pewnie?

Zosia.

Najpewniéj.

Narcyz.

Ale ja się boję...

Zosia.

To zadatek.

Narcyz.

Zadatek?

Zosia.

Bo kwotę podwoję.

Narcyz.

Dwadzieścia.

Zosia.

Teraz... prędko...

Narcyz.

Zaraz... jeszcze słowo:
Przysięgnij Pani pierwej ni czynem ni mową
Nie zdradzić, żem jéj pomógł, żem rozmawiał o tém.

Zosia.

Przysięgam.

Narcyz.

Ani mru mru.

Zosia.

Przysięgam.

Narcyz.

A więc potém
Jeszcze dziesięć?

Zosia.

Tak, dziesięć.

Narcyz.

Niechże Pani zważa:
Weźmiesz latarnię.

Zosia.

Już mam.

Narcyz.

W końcu kurytarza... (przerywając sobie)
Ale raz ojciec wolny — wszystko dla niéj fraszka,
Powiesz chlubiąc się jeszcze, żeś puściła ptaszka...
Że zaś nie sama jedna, łatwo każden zgadnie,
I jak zaczną dochodzić, wszystko na mnie spadnie.

Zosia.

Lecz nie powiem... przysięgam!

Narcyz.

Nikomu.

Zosia.

Nikomu.

Narcyz.

Rzecz ważna, o mnie idzie, sam mieszkam w tym domu.

Zosia.

Przysięgłam, bądź spokojny.

Narcyz.

Niechże Pani zważa:
Weźmiesz latarnią.

Zosia.

Już wiem.

Narcyz.

W końcu kurytarza
Drzwi na prawo.

Zosia.

Na prawo.

Narcyz.

Na prawo — to klatka.

Zosia.

Daléj!

Narcyz.

Daléj okienko, a w okienku kratka.

Zosia.

Rozumiem.

Narcyz.

W głębi, w kącie, wychód na podwórze...
Z podwórza...

Zosia.

Prędzéj!

Narcyz.

Przez płot szust, chlust!.. i szczęść Boże!

Zosia.

Daj, daj.. (Narcyz podaje jéj pałasz, ona biorąc)
Cóż to jest?

Narcyz.

Pałasz.

Zosia.

Przez Boga żywego
Cóż ja z tém zrobić mogę?

Narcyz.

O! nic łatwiejszego,
Wrzucić mu przez okienko... już on to zrozumie...
Jak się tu zawsze robi... oho! Hryńko umie...

Zosia.

Ależ ja tego nie chcę. Zaraz jutro rano
Że się w nocy wyłamał, wszędzieby wiedziano.
Pułkownik śpi już teraz, jutro do dnia jedzie,
Nie powróci zapewne aż gdzieś po obiedzie,

O dzień więc prawie cały spóźni się odkrycie...
Tak, tak najlepiéj będzie jak wypuszczę skrycie.
No, klucze.

Narcyz.

Tego Pani nie żądaj odemnie.

Zosia.

Proszę, błagam, zlituj się.

Narcyz.

Wszystko nadaremnie.

Zosia.

Na klęczkach żebrzę łaski.

Narcyz.

To mnie nie zakryje,
Nie, nie chcę.

Zosia (zrywa się, staje przed Narcyzem, który się krok cofa, i mówi)

Panie!.. ja... ja... ja Pana... zabiję.

(Zosia próbowawszy nadaremnie przekupstwa, prośby, błagania, udaje się prawie w rozpaczy do groźby. Jak zawsze w ustach słabych, groźba jest przesadzoną i staje się komiczną — w głosie i w sposobie wymawiania powinno być więcéj znać, że sama nie zna koniecznie wartości słów, niż groźby wyraźnéj i mówi, bo już nie wie co mówić. Czas jakiś milczenie, patrzą sobie oko w oko — Narcyz nareszcie nie zwracając oczu pokazuje ręką klucz leżący na papierach. Zosia chwyta klucz i latarnią i wybiega bocznemi drzwiami — Narcyz zostaje jeszcze czas jakiś z wyciągniętą ręką.)
Narcyz.

Z kobietą nie ma żartu... w miłości czy gniewie
Co myśli, nikt nie zgadnie... co zrobi, nikt nie wie.

(p. k. m.) Jeno świt... dernę... dernę... i póty nie siędę,
Póki od Pułkownika dziesięć mil nie będę...
Hej, hej losie gałganie! Żebyś kałamarzem
Nie pchał mnie na sędziego, byłbym już kucharzem.





SCENA III.
Narcyz, Morderski.
(Narcyz bierze świecę, idzie dom zamknąć — we drzwiach przed nim staje Morderski. Narcyz odurzony zatacza się — opiera się o stół pod oknem, postawiwszy na nim świecę.)
Morderski.

Ha, jesteś. (Postępując na przód sceny.)
Narcyz... Narcyz... bliżéj!

Narcyz.

Jaśnie Panie?

Morderski.

Cóż Hryńko?

Narcyz.

Hryńko.

Morderski.

Jest?

Narcyz.

Jest.

Morderski.

Hultaja zeznanie
Pisać będziesz dokładnie... będziesz oraz świadkiem
Jeśliby kiedyś z czasem chciał skręcić przypadkiem.
Idź, zawołaj go.

Narcyz.

Ja? — tu?

Morderski.

Nim jeszcze odjadę
Chciałbym się, wprzód przekonać czy mu damy radę.
Bo jeśli się upartym, zuchwałym okaże
To w inne lepsze ręce odstawić go każę.
No!

Narcyz.

Ależ Jaśnie Panie jak areszt otworzę
Hultaj i Jaśnie Pana poturbować może.

Morderski.

O! o! o! Śmiałby?!..

Narcyz.

Śmiałby.

Morderski.

Tracąc respekt wszelki
Wziąć się do mnie fizycznie?

Narcyz.

Ma apetyt wielki.

Morderski.

Piramidalny hultaj i kłopot nie lada.
Grozić mojej osobie!.. cóż jednak powiada?

Narcyz.

Ryczy Panie jak wściekły... tak strasznie... tak srogo...

Morderski (oglądając się).

Ryczy? — Pachołki tu są?

Narcyz.

Nie, nie ma nikogo.

Morderski (p. k. m.).

Ale przecieć coś mówił.

Narcyz.

Mówił... rozmaicie.

Morderski.

Na przykład?

Narcyz.

Ha! na przykład.

Morderski.

Przecieć na me życie
Nie waży?

Narcyz.

Hm! hm!

Morderski.

Waży?

Narcyz.

Tak coś w tym sposobie.

Morderski.

Hę?

Narcyz.

Na Jasnego Pana ciągle mruczał sobie:
Niechno kiedy zawoła... niech tylko spróbuje,
To go... jego własnemi ostrogami skłuję.

Morderski.

A cóż to nie wie, że to wojskowe ostrogi?..
Skłuje! — A to Hotentot... barbarzyniec srogi...
Nie wołać go Mille tonnerres!

Narcyz (na stronie).

Tom się wypsnął ładnie.

Morderski.

Chodźmy do niego. Przez drzwi na grzbiet ci nie wpadnie,
Tchórzu!.. bo drzwi tęgie... co?.. tchórzu!.. drzwi dębowe,
Prawda?

Narcyz.

Ależ on jak lew... on łamie podkowę.

Morderski.

O! O! podkowę!

Narcyz.

Radzę nie bawić tu długo.

Morderski (z przymuszonym uśmiechem).

Przecieć zamknięty ryglem... kłódką jedną... drugą,
Tchórzu!.. kłódką tęgą... co?..

Narcyz.

Ot, kłódeczka licha.

Morderski.

Jak licha! — co to licha? — Idź Wać Pan do licha!
Ja Wać Pana Mospanie rozstrzelać tu każę.
(na stronie)
Drzwi... kłódka... siła, groźba... jak wszystko rozważę...

(Zosia otwiera drzwi boczne i nagle zamyka zobaczywszy Morderskiego.)
Narcyz.

Ha! (Ku drzwiom zwrócony nie spuszcza tych z oka.)

Morderski.
(Zbliżając się, późniéj zwrócony to przeciwną stronę plecy do pleców prawie.)

Co to było?.. co?.. jak?.. coś gdzieś uderzyło...

We drzwi niby... (Trącając łokciem Narcyza.)
Cóż milczysz... mówże — co to było?

Narcyz (do siebie).

Jak się dowie, zabije...

Morderski (zasłyszawszy).

Gdzie kiedy, kto, kogo?
(grubym głosem z trwogą)
Mille tonnerres!

Narcyz.

Ach!

Morderski.

Co ach! co?.. Djabeł z jego trwogą!
Tchórz taki najmężniejszych zastraszy. — Cóż? — ciemno, —
Duszno — zapal latarnię.... słyszysz? pójdziesz ze mną...

(Michał tłucze okno i gasi świecę — Morderski szuka drzwi po prawéj ścianie — Narcyz przyklęka za stołem od strony widzów.)

Narcyz!.. Narciu!.. Narcyzku! gdzie drzwi... bój się Boga...
Powiedz, gdzie drzwi... sto reńskich pokaż mi gdzie droga...
(Wychodzi)

Narcyz (na stronie).

Ha! żeby można wierzyć, sto reńskich wziąć ładnie...
Ale nuż mnie Mospanie na sucho dopadnie.

(Podnosi się, lecz zaraz znowu przyklęka usłyszawszy że się drzwi otwierają. — Zosia bez światła staje we drzwiach, słucha, cofa się, wraca z latarnią, trzymając w ręku mały zwitek papierów, rzuca klucz na stół i wybiega.)

Hm! znalazł próg bezemnie, bodaj dostał czkawki!
A to mi ciuciubabka!.. djabli z téj zabawki!..
Rozstrzelać!.. ludożerca... jakby ostre noże
Płatają jego słowa... Hej, hej, miły Boże!
Co téż ten wojak musiał namordować ludzi!
Gwałtu! — Ale niech dla mnie jeszcze się nie trudzi...
Kiedy mi Sądownictwa uchodzi karyera,
Ucieknę do Rzeszowa, pójdę na markiera.





SCENA V.
Narcyz, Regina.
(Regina w takiéj czarnej mantylce i w takim kapeluszu z zasłoną jak miała Zosia.)
Narcyz.

Po co Pani tu wracasz? — czy nie dosyć jeszcze?
Te wszystkie tajemnice jak djabelskie kleszcze
Wyrwą duszę nareszcie.

Regina (mówiąc powoli).

Jakie tajemnice?
Jakie? — Co?

(Składa kapelusz na stolik po prawéj stronie, wkrótce przy nim siada — Narcyz jak wryty.)

Zapal świecę. (rozkazując) Zapal Wać Pan świecę.
Cóż to, śpisz jeszcze? — przez szkło chcesz świecę zaświecić?

(Narcyz otwiera latarnię i zapala świecę — p. k. m.)

Przyszłam pomimo nocy Hryńka ci polecić.
Chcą go gwałtem uwolnić... słyszałam o zmowie...
Ostrzegam cię, zaklinam, strzeż jak oka w głowie.

Narcyz.

Strzegę.

Regina.

Co?

Narcyz.

Hryńka.

Regina.

Kłamiesz — Hryńko wypuszczony
A dozorca dał klucze.

Narcyz.

Pani...

Regina (surowo).

Przekupiony.
A wiesz WaćPan czém pachnie dymek z takich gnotów?

Narcyz.

Ach, wiem Pani, Pułkownik rozstrzelać mnie gotów.

Regina.

Nie, miałby wielki kłopot.

Narcyz.

Bardzo, bardzo wielki.

Regina.

Ale oddając pod sąd minie kłopot wszelki.

Narcyz.

Zbłądziłem nieszczęśliwy, uległem litości.

Regina.

I szpilce brylantowéj.

Narcyz.

Przebacz méj młodości,
Pani...

Regina.

Chcesz uciec?

Narcyz.

Radbym.

Regina.

Wróciłbyś po chwili,
Bo cię złapią.

Narcyz.

Mnie? złapią? a łotra puścili.

Regina.

Ty strzegłeś łotra, straże będą strzegły ciebie...
Wcześniéj téż nie wiedziano o tego potrzebie.

(łagodnie)

Ale znowu téj sprawy nie bierz tak do serca;
Pułkownik nie zastrzeli jak podły morderca,
Sąd także wzgląd mieć będzie na różne powody.

Narcyz.

Dusza we mnie wstępuje.

Regina.

Jesteś dzielny, młody.
Jesteś przystojny.

Narcyz (spuszczając oczy).

Och! och!

Regina.

Posiedzisz za kratą
Parę niedziel...

Narcyz.

Choćby cztery... dajmy na to.

Regina.

Potém.

Narcyz (p. k. m.).

Potém?

Regina.

No, potém pójdziesz na rekruta.

Narcyz.

O Pani! moja Pani! to strzała zatruta,
Co w najświetniejszą przyszłość jak piorun uderza.

Regina.

Jakto? nie masz ochoty wznieść się na żołnierza?

Narcyz.

Ochotę miałbym jeszcze, lecz kurażu nie mam.
(klękając)
Ach, ratuj, ratuj Pani, w wojsku nie wytrzymam.

Regina (p. k. m.).

Czy tak? — wstań — (rozkazując) wstań powiadam.
(łagodnie) Pomówmy spokojnie.
Czemuż nie chcesz być w wojsku?

Narcyz.

By nie być na wojnie.

Regina.

Zatém wolałbyś może pojąć sobie żonę?

Narcyz.

Ba!

Regina.

Młodą, ładną...

Narcyz.

Ba! ba! a gdzież znaleźć onę?

Regina.

Gdyby przytém sentyment posagiem był wsparty,
Może wziąłbyś dzierżawę.

Narcyz.

Wolne pańskie żarty.

Regina (p. k. m.).

Wpadłeś w topiel bezdenną... w uszy ci się leje...
Póki jestem przy tobie, póty miéj nadzieję.
Ale jak się raz cofnę, bulkniesz jak Bóg Bogiem.
Rozumiesz?

Narcyz.

Ach królowo! nie bądźże mi wrogiem.

Regina.

W rzuconéj ci gałązce znajdziesz pomoc snadną,
Mądry — chwycisz, wypłyniesz, — głupi — pójdziesz na dno.

(p. k. m)

Rozkazy już wydane, daremne wybiegi,
Jutro do kozy, pod sąd... potem marsz w szeregi.

Narcyz (padając do nóg).

Ratuj mnie Pani, ratuj, użycz swéj opieki...
Cóż ja nieszczęsny pocznę, jak zginę na wieki?

Regina (p. k. m.).

Wstań! wstań! (rozkazując) Wstań! (p. k. m.) Siadaj.
(rozkazując) Siadaj. — Bliżéj.

(Narcyz siadłszy na brzeżku stołka, przysuwa się nieśmiało ze stołkiem — p. k. m.)

Fiu! fiu! jakie
Sute włosów pierścienie... czy z natury takie?
Same się kręcą? Co?

Narcyz.

To...

Regina (seryo).

Jak?

Narcyz.

Tak... w pa... pilioty...
Na noc zawijam.

Regina.

Pyszne jak jedwabne sploty.
A z wąsikami cóż tam?.. tego już nie zgadnę.

Narcyz (śmieléj).

Przypiekam czasem.

Regina.

Proszę, ładne bardzo ładne,
I twarz ładna, rozumna... teraz trochąę blada...
Czy prawda, że za Panem sędzianka przepada?

Narcyz.

Pani...

Regina (seryo).

Prawda?

Narcyz.

Przepadła... to jest, przepadała,
Ale jak ojciec tego...

Regina.

A Marysia mała,
Siostra mojéj klucznicy, także oczkiem szuka...

Narcyz (uśmiechając się coraz śmieléj).

Hę, hę.

Regina.

A taż tłuściuchna Korkiewicza wnuka
Kocha się jak kot.

Narcyz.

Hę, hę.

Regina.

A cóż to Mocanie,
Wszystkie jak na lep!

Narcyz.

Hę, hę.

Regina.

Cóż drugim zostanie?!
Nawet i wyżéj, wyżéj coś się święci pono...
Ktoś tu przybiegł po balu...

Narcyz (zrywając się).

Och! och!

Regina (z flegmą).

Dostrzeżono.

Narcyz.

Ależ to względem ojca...

Regina (wstając i surowo).

O tém ani słowa,
Żeby cię piekli, siekli, to zguba gotowa.
Bo cała twoja zbrodnia wypłynie jak woda,
I tram tram... marsz na wojnę, a byłaby szkoda.

(z uśmiechem łagodnie)

Zresztą... czy to raz pierwszy stała tu jéj noga?
Czasami, wieczorem, co?

Narcyz.

Przysięgam na Boga...

Regina.

Co, że wolisz karabin? — Ale co to mówić,
Nie bywała, tém lepiéj... nie ma jéj czém złowić...

Lubo od takich łowów nie giną dziewczęta
Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi.
Gdzieś zdaleka pierś wzdycha, strzelają oczęta.

Narcyz.

Ależ...

Regina.

Co? — Z opiekunem każda wygra sprawę,
Łzy, łzy, potém ślub, w końcu posag na dzierżawę.
Przez jutro bądź spokojny, ufaj méj obronie.
Mądry zawsze wypłynie, a głupi utonie.
Pojutrze, choćbym chciała, już pomódz nie mogę
No, weź Wać Pan latarnią, poświecisz mi drogę.
(Odchodzą.)

Koniec aktu III.
AKT IV.

(Salon pierwszego aktu.)

SCENA I.
P. Piotr, P. Wacław, P. Hilary, P. Zefiryn.
P. Piotr (pośrodku, papiery w ręku).

Tak jest, moi Panowie, ten protokół złoto,
Wszystko w nim najdokładniéj, starałem się o to.
Ja byłem praktykantem rok i trzy miesiące,
Umiem pochwycić wątek, dowody palące,
Dobyć prawdę prawdziwą, choćby była na dnie,
I co ja już nie zgadnę, sam djabeł nie zgadnie.

P. Wacław.

Chwyciłeś, zgadłeś, co?

P. Piotr.

To, co mój honor plami.

P. Wacław. (*)

Twój honor?

P. Hilary.

Honor?

P. Piotr.

Honor. — Wesprę dowodami.

Jestem ukrócon w prawach przyszłego małżonka,
Szczęściem, że się wstrzymało na zmianie pierścionka.
Nie dość wstydu zaślubiać jakąś Bajdulankę,
Trzebaż jeszcze w niej cierpieć skrybusa kochankę.

P. Hilary, P. Zefiryn.

O! O!

P. Wacław.

To być nie może.

P. Piotr.

Tu nie ma wątpienia,
Ten protokół dokładny stan rzeczy ocenia,
Percypowani stróże, pachołki, lokaje,
Już żadnéj wątpliwości teraz nie zostaje.
Wzięta niegdyś ze śmiecia, niech śmiecie wymiata,
Niech ze szkodą familii, na zgorszenie świata,
Do majątku Morderskich praw sobie nie rości.

P. Wacław (*) (na stronie).

Co za śliczny exemplarz głupstwa i podłości.

P. Hilary (do Zefiryna).

Słuchaj no Zefirynie, tu burza za pasem,
Czy nie lepiéj cichaczem wymknąć się przed czasem.

P. Zefiryn (podobnież).

Wymknąć się, wymknąć... całkiem zgadzam się w téj mierze,
Która strona zwycięży, z tą zrobim przymierze.
(Idą ku drzwiom.)

P. Piotr.

Ho, ho, panowie! proszę, proszę zostać z nami.
Całéj naszéj rozprawy będziecie świadkami,
Ja chcę, pragnę rozgłosu... ja drukiem ogłoszę.

P. Zefiryn.

Jeśli może korekta...

P. Hilary (szturkając go łokciem).

Cicho!

P. Piotr.

Bardzo proszę —
Zostań z nami.

P. Hilary.

Tak, ale Pana niema w domu,
Rządy, zarządy, nie wiem czy powierzył komu.

P. Piotr.

Powierzył nie powierzył przyjmie co się stało.

P. Hilary.

Jako przyjaciel domu...

P. Piotr.

Śmiało, tylko śmiało;
Najlepiej się na ciepło dochodzą te rzeczy,
I doszły się najlepiéj... Narcyz nic nie przeczy,
Michał ze stróżem świadczą... jasne wszystkie fakta,
Zamknąłem więc protokół i wziąłem ad akta.





SCENA II.
Ciż sami, Regina, Paulina.
Regina (do Piotra).

Pan chciałeś mówić ze mną?

P. Piotr.

Tak i chcę niezmiennie.

(P. Piotr gestami w milczeniu zaprasza, aby wszyscy usiedli.)
Regina (wesoło).

Hm! jak widzę coś bardzo solennie.

P. Piotr.

Solennie.

(P. Piotr siedząc w środku z wolną i poważną deklamacyą. — Siedzą w takim porządku: od prawego 1. Paulina, 2. Regina, 3. Piotr, 4. Hilary, 5. Zefiryn, 6. Wacław.)

Dziś rano spałem... spałem... na wznak... na wznak spałem...
Bo tak śpię zwykle... nawet podobno chrapałem...
Ale to mniejsza... w tém — Pac! coś mnie w nos uderza,
Nietoperz, myślę... chwytam... lecz miast nietoperza
Widzę w ręku list — list — list. — Czytam raz dwa razy,
Trzy razy — hańba, zgroza, palące wyrazy.
Zrywam się, zrywam, nawet pantofli nie kładę
I chcę zaraz stolika spytać się o radę...
Bo takim jak ja ludziom stolik odpowiada...
Ale na cóż czas tracić, niepotrzebna rada,
Kiedy list wskazał jasno jak postąpić sobie;
Co każe bezimienny ja do joty zrobię,
I jest czarno na białém, mówię na wsze strony,
Że Narcyz jest kochankiem mojéj narzeczonéj.

(Wszyscy zrywają się, oprócz Wacława, który się roześmiał.)
Regina.

Cóż to Pan mówi, jak śmiesz wyrzec takie słowa!

Paulina.

A to rzecz niesłychana!

Regina.

Kłamstwo, złość, obmowa!

P. Piotr (z przyciskiem).

Jest kochankiem szczęśliwym.

Regina.

Ha, tego za wiele!
Znajdą się jeszcze tacy domu przyjaciele,
Co mu pokażą!

P. Piotr.

A ja protokół pokażę.

Regina (do Pauliny z politowaniem).

Zosia!

Paulina (podobnież).

Zosiunia!

Regina.

Potwarz, lecz w jakim zamiarze?

(Wacław się roześmiał głośno — wszyscy ku niemu oczy zwrócili; w ciągu téj sceny Hilary z Zefirynem udzielają sobie uwag po cichu, w których zdradza się niespokojność Hilarego, a złośliwy udział Zefiryna.)
P. Piotr.

Niech Panie się nie złoszczą, a Pan się nie śmieje,
Nie kłamię, nie boję się, ani téż szaleję,
Wczoraj zaraz po balu była u kochanka
Wasza Zosia, Zosiunia, skromna wychowanka.

Regina.

Paulino, trzeba koniec położyć zgorszeniu...
Zawołaj Zosię. (Paulina odchodzi) Ona sama zaskarżeniu
Oko w oko odpowie i jednym wyrazem
Zniszczy potwarz i skarci tę bezczelność razem.
Zosia! ten Anioł!

P. Piotr.

Hoho! nie bity ja w ciemie,
To Pani krew tatarska, to tatarskie plemie.





SCENA III.
Ciż sami, Paulina, Zosia.
Regina (do Zosi wskazując Piotra).

Chodź, chodź... zawstydź oszczercę.

Zosia.

Trzebaż méj pomocy?

Regina.

Mówi, żeś wychodziła wczoraj sama, w nocy.

P. Piotr.

Mówię, co wszyscy mówią.

Regina.

Milczysz?

P. Piotr.

Nieboga!

Regina.

Broń się.

Paulina.

Brońże się.

Regina.

Mówże.

Zosia.

Ach, zaraz dla Boga!

Regina.

Do téj plotki bezczelnéj nie dałaś powodu?

Zosia.

I cóż złego, żem wyszła.

Regina.

Dokąd?

Zosia.

Do ogrodu.

P. Piotr.

Miły spacer w pogodę, jak księżyc przyświeca,
Lecz szkoda, że deszcz padał, nie było księżyca.

Regina.

To rzecz dziwna.

P. Piotr.

Bynajmniéj, bo przez ogród ścieżka,
Do domku ustronnego, gdzie Pan Narcyz mieszka.

Paulina.

Narcyz?

Regina.

Mieszasz się.

Zosia.

Ja?.. nie.

Regina.

Słyszysz o czém mowa?

Zosia.

Narcyza nie widziałam, nie mówiłam słowa.

P. Piotr.

O! O!

Regina.

Pocóż tam byłaś oświeć nas w tym wzlędzie.

Zosia.

Dzisiaj nie mogę... jutro łatwo zgadnąć będzie.

Regina.

Ależ potwarz niezbita w prawdę się przemienia.

Zosia.

Gardzę każdą potwarzą w czystości sumienia.

Regina.

Mów prawdę... ja ci każę.

Zosia.

Nie mogę, nie powiem.

Regina.

Milcz więc, milcz... niczego téż więcéj się nie dowiem,
Jak to, co wie dom cały. Zdeptałaś w téj dobie
Przyzwoitość i względy winne nam i sobie.
Kochasz i zdradzasz razem...

Zosia.

Ja?.. Ja kocham? kogo?

Regina.

Tego z kim twoje schadzki ukryć się nie mogą.

P. Piotr.

Narcyz kocha, kochany od wnuki książęcéj...

(Głośno się śmieje.)
Regina (do Zosi).

Wstydź się.

Zosia.

Mamo.

Regina.

Tej nazwy nie chcę słyszeć więcéj.
(Odchodzi.)

(Wacław roześmiał się i wyszedł, wszyscy zdziwieni za nim patrzą. Hilary potém naradziwszy się z Zefirynem, wychodzą.)
P. Piotr.

Gardząc już tém po balu, com przyjął przed balem,
Oto pierścionek Pani. (ironicznie) Oddaję go z żalem.
(Rzuca na stół.)
Z mego jéj kochankowi podarunek robię,
Niech buty na wesele każe podszyć sobie.
(Odchodzi śmiejąc się.)





SCENA IV.
Zosia, Paulina.
(Paulina przechodzi na lewą rękę Zosi, która stoi odurzona.)
Paulina.

Zosiu biedna, Zosiuniu, ocknij się z rozpaczy,
Hańba wprawdzie nie mała... wzgarda wiele znaczy,
Musiały serce twoje uderzyć boleśnie...
Trzeba było przewidzieć... myśleć o tém wcześnie...
Bo co raz na świat wyjdzie w ukrycie nie wróci.
Zbyt przykre położenie niezmiernie mnie smuci.

(Biorąc za rękę i sadzając odurzoną.)

Usiądź Zosiuniu, usiądź, przestańże być głazem...
Naradzim się ze sobą i popłaczem razem.
Ciocia gniewa się słusznie, trzeba znieść pokornie...
Lepiéj było coś wyznać, jak milczeć upornie...
I mój wuj tą pigułką zakrztusi się trochę,
On co tak ostro sądzi czynności... za... płoche;

Przed blaskiem jego domu wszystkie względy gasną,
Ale przytérnm cię kocha jakby córkę własną,
Pozłości się, pogdera, a w końcu przebaczy.

Zosia.

Co? — Co mi ma przebaczyć? — co to wszystko znaczy?
Za co wszyscy chcą karać, kiedy ja niewinna?

Paulina.

Ależ oprócz w twém słowie, w czém rękojmia inna?
Miałaś do nocnej schadzki szlachetne przyczyny...
Nikt nie wierzy, ja wierzę, nie chcę szukać winy.
A potém, o mój Boże, czy me serce skałą?
Czyliż nie wiem, młodości jak potrzeba mało,
Aby w różowém świetle swą przyszłość postrzegła,
Aby za pierwszém cackiem jak dziecko pobiegła?
Ach, niema winy, niema ten co sercem błądzi...
Ależ Zosiu kochana świat inaczéj sądzi,
Jego sercem lód, duszą wieczna żądza sporu,
Przed nim pozór — czynem, czyn — niczém bez pozoru.
Co w tobie czuwa, czucia, co do dzieła wiodły,
Jeśli były szlachetne, jakże zgadnie podły?

Zosia.

Strasznie! okropnie!

Paulina.

Zatém wiekiem, sercem młoda
Chwytaj pochodnią, którą doświadczenie poda,
Bo jakkolwiek potężne byłyby twe cnoty
W nieprzebyte bezdenne zabłądzisz ciemnoty.

Zosia (całując ją po rękach).

Ratuj mnie ratuj, dobra, kochana Paulino.

Paulina (biorąc ją w objęcia).

Chętnie i mam nadzieję, że twe troski miną,
Wszystko się załagodzi bez trudności wielu,
I jeszcze będę tańczyć na twojém weselu.

Zosia.

O nie Paulino, tego nie żądaj odemnie,
Ten, co tak mnie obraził, błagałby daremnie.
Wznosząc potwarczych plotek obrzydliwe męty
Więcéj chęcią zniewagi jak gniewem przejęty.
Pragnie, nie wiem dlaczego, widzieć mnie zhańbioną,
Mnie wzrosłą w domu stryja, swoję narzeczoną,
Mnie, która mimo wstrętu oddając mu rękę
Ofiarę dobroczyńcom niosłam na podziękę.

Paulina.

Ależ Zosiuniu droga.. tu nie o nim mowa...
Ja myślałam, że związek co się jeszcze chowa,
Da się z czasem wyjawić, w małżeństwo zamienić.

Zosia.

Jak? co?

Paulina.

Narcyz się z tobą będzie mógł ożenić.

Zosia.

Narcyz? Ze mną?

Paulina.

Jeżeli cały fałsz w téj sprawie,
Państwo Morderscy raczą przebaczyć łaskawie.

Zosia.

Paulino, zatém i ty i ty wierzysz temu.

Paulina.

Nie wierzę z twojéj strony złemu najmniejszemu,
Ale że się kochacie, czyż to nie do wiary?
Jakieżby inne schadzek mogły być zamiary?

Zosia.

Paulino!

Paulina.

Przystojny!

Zosia (ze wstrętem).

Och!

Paulina.

Kocha cię!

Zosia.

Dla Boga..

Paulina (z przyciskiem).

On wprawdzie bardzo biedny, ty jesteś uboga,
Ale wiesz, że Pułkownik skąpstwem się nie splami...
Tych, których z łaski karmił, nie puści z torbami...
Zresztą i téj miłości potrzebna osłona.

Zosia.

Ależ ta miłość cała to potwarz szalona.
Nie chcę iść za mąż, nie chcę, jak jestem zostanę.

Paulina.

O w tém bardzo się mylisz, rzeczy nadto znane,
Aby Państwo Morderscy pokrywać je chcieli,
I niepewną osobę w swym domu cierpieli.

Zosia.

Niepewną!

Paulina.

Nie miéj za złe, że ci mówię szczerze.
Pułkownik opinii ulegnie w téj mierze,
Wydając cię gdzieś za mąż przebaczyć ci może,
Ale w domu zachować, jak dotąd, broń Boże.
Wszakże w powadze domu cała jego chluba.

Zosia.

Więc usunę się, pójdę.

Paulina.

Gdzie kochanko luba?
A wiesz ty, co świat powie zaraz w pierwszéj chwili?
Oto, że wychowankę z domu wygonili,
Za co? — no, łatwo zgadnąć.

Zosia.

Znajdę miejsce przecie,
Gdzie przy jakich panienkach.

Paulina.

O szalone dziecie!
Gdzie, jaka, która matka przy córkach zostawi,
Tę, którą jak wygnankę świat wprzódy osławi.

Zosia (wstrzymuje się od płaczu).

To służyć będę.

Paulina.

Służyć? — Cóż ty robić umiesz?
(Zosia spuszcza głowę i milczy.)
Ów najprostszy zarobek, czy łatwym rozumiesz?
Spojrzyj na twoje rączki, te pulchne pieszczotki,
Zdatneż one do maglu, konwi albo szczotki?
Próżno, próżno się łudzić tych nadziei głosem.
O nie jedna, nie jedna, gardząc miernym losem,

Co jéj stawiał pod strzechą kądziel i kolebkę,
Chwyciła kij wędrowny, podróżną torebkę,
Pełna siły, nadziei, ufna sama w sobie,
Rzekła: pracą i cnotą szczęścia się dorobię.
Lecz wkrótce jak ją życie w twarde wzięło kluby,
Poszła ze straty w stratę, aż na dno zaguby.

Zosia.

Strasznie! okropnie!

Paulina.

Stoisz nad rozstajną drogą,
Zastanów się wprzód dobrze nim posuniesz nogą.
I wierz mi, bo ja ciebie czczém słowem nie łudzę,
Że lepsza chatka swoja niż pałace cudze.
(Odchodzi.)

Zosia (sama, zwolna uklęka).

U Ciebie, Boże prośba niech mi sił wyjedna...
Bo upadam... bom biedna... bardzo, bardzo biedna.





SCENA V.
Zosia, P. Wacław.
P. Wacław (czas jakiś w milczeniu patrząc na nią, jakby do siebie).

Nie, nie, to być nie może.

Zosia (zwracając ku niemu oczy — spokojnie).

Prawda, że nie może? —
(wstając)
A jednak hańbę taką znieść muszę w pokorze.

P. Wacław.

Nie, nie, Panno Zofijo, znośmy tylko tyle,
Ile potrzeba, zbyt własnéj nie ufając sile.

Wzgarda milczy, to prawda, lecz milczy i wina,
Dlatego w otwartości ochrona jedyna.
Sama w obcéj rodzinie stoisz wśród zawiści,
Bo możesz upragnione zagarnąć korzyści:
Do majątku stryjaszka pan synowiec wzdycha,
Z drugiéj strony nań żona z dawien dawna czycha.
On niechętnie z połową rozstaje się działem,
Ona jeszcze niechętniéj z dożywociem całém;
Z Pauliną snując plotki nie szczędzą rozgłosu,
Bo w opinii świata wyrok twego losu;
Wiedzą, że jéj piosneczkę Morderski wciąż nuci,
Na jéj głos wychowankę wzniesie lub porzuci,
Ztąd potwarz o Narcyzie źródło swoje bierze,
Któréj mało kto wierzy, ja całkiem nie wierzę.

Zosia.

Dzięki Panie Wacławie, dzięki za to słowo,
Zgnębioną duszę siłą napełniłeś nową.
Pierwszy promień pociechy wpłynął w serce moje,
Bo czuję, że już odtąd nie tak sama stoję.

P. Wacław.

Chcę być Pani pomocnym, ale z drugiéj strony
Chciejże i Pani nieco uchylić zasłony.
Pozwól mi się zapytać, kiedy jak na warcie
Szymon przed drzwiami wzbraniał mi uparcie,
Byłaś sama w salonie? (milczenie) A... tak! (śmieje się.)

Zosia.

Och nie Panie
Wacławie, ten śmiech zimny, to wzgardy wyznanie,
Niech nawet i powiewem nie tknie mego czoła,
Bo serce moje czyste, lecz go znieść nie zdoła.

Nie odbieraj pociechy, którą wlałeś w duszę...
Wierz mi, ja milczeć muszę... przysięgłam i muszę...
Lecz jakkolwiek pozory zgubne mi być mogą,
I raz drugi w potrzebie poszłabym tą drogą.

P. Wacław.

Dobrze, wierzę ci Pani, lecz czy twe zamiary
Koniecznie wymagały tak wielkiéj ofiary,
Czy zapał acz szlachetny nie uniósł za wiele?
Ja w mojém doświadczeniu wątpić się ośmielę.
Poświęcenia się cnota wszystkich cnót korona,
Bóg szczodrze w duszę kobiet wrzucił jéj nasiona,
Ależ jéj nadużywać nie trzeba bezwzględnie
Bo starga siły twórcze, w końcu sama zwiędnie.
Wiele kobiet rozumie, że błądzi w tém życiu,
Jeżeli poświęcenia nie karmi w ukryciu,
Każda za coś, za kogoś chce cierpieć tajemnie,
Walczy, słabnie, upada, a często daremnie.

Zosia.

O zostawcie dla Boga, zostawcie kobiecie
Ślepą potęgę czucia, ciche serca życie.
Silni siłą czuwacie nad drogą osobą,
My sił waszych nie mając zasłaniamy sobą.

P. Wacław (p. k. m.).

Cóż Pani myślisz robić?

Zosia.

Jestżem woli Panią?
Na łasce, jak na nitce wiszę nad otchłanią,
Całą moją nadzieją, że nim dna dopadnę,
Już mnie z boleści życia nie zabolą żadne.

P. Wacław.

To są godność wrodzoną hańbiące nadzieje.

Zosia.

Godność! godność! o niechże i ja się rozśmieję!
Godności Pan wymagasz od tego motyla
Co szpilką wskróś przebity skrzydełka rozchyla;
Od jagody zdeptanéj, podciętego kwiatka,
Od téj, któréj jéj własna wyrzekła się matka.
A wiesz Pan, jak to boli, jak to pierś rozrywa,
Kiedy wśród serc milionów łączonych w ogniwa,
Wyrzec trzeba: ja sama! sama w całym świecie,
Podrzucone, gardzone, zabłąkane dziecie.

(p. k. m.)

Zawsze celem zawiści dla ojca, dla matki,
Często nawet przekleństwa za owe dostatki,
Których podziału ciągle żądali odemnie,
Ileż od nich cierpienia nie zniosłam tajemnie;
Ileż nikczemnéj złości od każdego sługi,
Co mścił cichą obelgą jawne swe usługi.
A ci, którzy kazali zwać się rodzicami,
Nie pytali o serce, nie mając go sami;
Byłam cackiem, nic więcéj — w Jéj pańskiém objęciu
Zimno mi zawsze było, obcemu dziecięciu;
Jego zaś przywiązanie, szum i blask szczodroty,
Coś jak słowo zagadki groziło z ciemnoty.
Owe łaski bez jutra cierpkim były darem,
Wdzięczność codzień żądana stała się ciężarem,
A ten świat na swych śmieciach zazdrosny i hardy
Ileż on mi w oklaskach nie udzielił wzgardy?!
Co tam szeptów, ucinków, co psoty dziecięcéj.
Od najmłodszych najbrzydszych, najgłupszych najwięcéj.

Ileż to ja jak lalka bez woli i mocy,
Pół w tańcu, a pół w płaczu nie spędziłam nocy;
I sama, zawsze sama płakałam utraty
Ubóstwa, lecz wspólnego śród rodzinnéj chaty;
I oto w całym świecie ów cel pośmiewiska,
Na którego ułomność każdy klątwę ciska,
Ów stary Szymon...

P. Wacław.

Szymon?...

Zosia.

Jest podporą całą,
Jedynym przyjacielem, co mi niebo dało.
Przebacz Panie Wacławie ten wylew goryczy,
Nadal Bóg tylko jeden łzy moje policzy;
Ale twój szczery udział, twoje dobre słowa,
W sercu biedna sierota, jak swój skarb zachowa.

(Zosia ścisnąwszy rękę Wacława odchodzi — on długo patrzy za nią w zamyśleniu)




SCENA VI.
P. Wacław, P. Hilary, P. Zefiryn.
P. Hilary.

Powiedz Panie Wacławie, jaka twoja rada,
Co mnie przy tych zdarzeniach uczynić wypada?

P. Wacław.

Nie wierzysz oskarżeniu?

P. Hilary.

Ach, któż wierzyć może?!

P. Wacław.

Myślisz, że jest niewinną?

P. Hilary.

Rękę w ogień włożę.

P. Wacław.

I że to wszystko potwarz?

P. Hilary.

Intryga niegodna,
Jako przyjaciel domu widzę rzeczy do dna.

P. Wacław.

Wystąpisz zatém pewnie do dzielnéj obrony.

P. Hilary.

Ba! alboż wiem Jenerał, z któréj będzie strony?

P. Wacław.

Ale słuszność?..

P. Hilary.

Nie o to idzie... rada w radę....
Ot, jak przyjaciel domu... najlepiéj odjadę.
(Idzie ku drzwiom.)

P. Wacław.

Jak dziad, gdzie na noclegu — krzykną: Dom się pali!
On łap za kij, za torbę... Bóg z wami!.. i daléj!

P. Zefiryn.

Kogo wskaże Jenerał, ja wezmę na pióro.

P. Wacław.

Weź, weź, za to nakarmią, za to cię ubiorą,
Rozlewaj twój jad mętny na białe powoje,
Co z młodych, wolnych myśli pną się w nieba swoje;

Niech wszystko, co nie twoje, splugawione ginie...
Pisz, pluj, gryź, ty wzorowy wielki Zefirynie!

P. Zefiryn.

Czy to drwiny mój Panie?

P. Wacław. (*)

A bodaj nie drwiny.

P. Zefiryn.

A zatém... żegnam Pana. (Odchodzą.)

P. Wacław (sam).

Bezczelne gadziny.





SCENA VII.
Pan Wacław, Pan Piotr.
P. Piotr.

Na mój honor stryjanka mądra białogłowa.
Mówiliśmy otwarcie... o mnie była mowa...
Bo to zawsze najmiléj rozmawiać o sobie...
Otóż pyta się w końcu, co ja teraz zrobię?
Nie wiem, rzekłem — a ona: udzielę ci rady,
Niech wszystkie tak jak były zostaną układy,
Tylko zamiast z Bajdułką ożeń się z Pauliną.
Ha! rzekłem: dobrze... jeszcze Morderscy nie zginą.
Wtém przyszła Panna... trochę tłusta... może schudnie...
Zrazu coś tak siak pletła i długo i nudnie...
Ale jak ją przyparłem... ręka w rękę, słowo!
I jestem narzeczonym Mospanie na nowo.
Przecieć ma rogi w herbie, imię jak należy,
Przecie każdy ją uzna i w ojca uwierzy.

Nos ma szlachetny... tylko troszkę... troszkę w stronę...
W lewą stronę... jak oczy ma w lewo zwrócone...

P. Wacław. (*)

Pięknie, ślicznie zrobiłeś, dobra żona złoto,
Z nią nawet i ubóstwo znosi się z ochotą.

P. Piotr.

Czemuż ubóstwo w twojéj umieszczasz pochwale?

P. Wacław. (*)

No, bo jużcić masz mało, a ona nic wcale.

P. Piotr.

Nic?

P. Wacław.

Nic.

P. Piotr.

Ależ stryjaszek jak tamtę wygoni,
Doda mi niezawodnie Złotogóry do niéj.

P. Wacław.

Zkąd pewność?

P. Piotr.

Wątpisz?

P. Wacław.

Wątpię.

P. Piotr.

Lecz z jakiéj przyczyny?

P. Wacław.

Bo kochał wychowankę, nie lubi Pauliny.

P. Piotr.

Nie lubi? — padam do nóg — grosza nie dać gotów.

P. Wacław.

Pewnie, ale przymioty...

P. Piotr.

Co mi tam z przymiotów!
I nie młoda, co? — padam do nóg — miła żona!
I stryjance mnie swatać!.. Czy baba szalona!

P. Wacław.

Nie zechcesz przecie zerwać?

P. Piotr.

Nie pytam o radę...
Zła, stara, bez posagu... padam do nóg — jadę.

Koniec aktu IV.
AKT V.

(Salon pierwszego Aktu.)

SCENA I.
Regina, Paulina.
Regina.

Ten Narcyz skarb prawdziwy, wierzy jak w zbawienie
Że Zosia z dawien dawna kocha go szalenie.
Coraz wyżéj czub nosi, dumniéj się uśmiecha
Głośniéj gada... a kłamie, że to aż uciecha.
Wkrótce, co żyje w dworze, w mieście, po wsiach wszędzie
O miłostkach téj pary tomy pisać będzie;
A o ucieczce Hryńka, czy i był w areszcie —
Bo go nikt tam nie widział... czy żyje nareszcie,
Choć i pójdzie pogłoska, to upadnie sama,
Ale na Zosi wieczna pozostanie plama.
(p. k. m.) Czegoż ty znowu dumasz?

Paulina.

Ach dumam głęboko!
Ten Pan Piotr myśli moje przywalił opoką.
Po wszystkiém, co jest rozum wziąć wieczną żałobę,
Z taką słomianą lalką dzielić każdą dobę,

Wstydzić się jéj przed światem, przed swojemi wstydzić...
To można koniec końców życie sobie zbrzydzić.

Regina.

Cóż masz przeciwko niemu? Co do wstrętu skłania?

Paulina.

Brzydki...

Regina.

Tém lepiéj.

Paulina.

Głupi...

Regina.

Tém lepiéj.

Paulina.

Bez zdania,
Bez woli...

Regina.

Ależ lubko, to skarb w tym klejnocie,
Takiego męża teraz nie kupisz za krocie.
Pan Wacław to, Pan Wacław na zawadzie staje.

Paulina.

Prawda, wolałabym być, otwarcie wyznaję,
Niewolnicą Wacława, jak Piotra boginią;
Te względy mnie bogatą lub nędzną uczynią:
Chcę w nim pana — tyrana, byle kochał trochę.

Regina.

Względy, pana, tyrana... wszak to myśli płoche...
Od kanarka w powietrzu, lepszy wróbel w dłoni,
Nie złapie pies zająca jak za dwoma goni,

Dobre stare przysłowia i te miéj na względzie;
Myśl pierwéj o majątku, na miłość czas będzie...
Ale cicho!.. coś słyszę.. tak, turkot powozu...

(ironicznie)

To Jenerał, Pułkownik wraca do obozu.
Ustąpmy z frontu... pierwszy atak niech przeminie.

Paulina.

Może Bóg się zlituje i mój Piotr w nim zginie.





SCENA II.
(Narcyz wyfryzowany, czerwona chustka na szyi i sterczące kołnierzyki.)
Narcyz (sam, wchodzi ogrodowemi drzwiami oglądając się trwożliwie).

Wszystko to bardzo pięknie — kocha mnie tajemnie...
Ale jednak ze strachu serce lata we mnie...

(Dostaje list duży zapieczętowany urzędową pieczęcią.)

Nie wiem, czy tego szczęścia trochę nie za wiele...
Muszę pisać... bo mówić dziś się nie ośmielę...
Skreśliłem jéj ogniście serdeczności moje...
Niech prosi Pułkownika, bo ja go się boję.

(oglądając list)

Bez adresu. (śmieje się) To mądrze! znam ja te wykręty...

(Zagląda w drzwi pierwsze na lewo i wracając mówi:)

Pierwszy pokój otwarty, gabinet zamknięty...

(p. k. m.)

Wiele téż da posagu?... Dwa, trzy, pięć tysięcy?..
Jeżeli prawda, że to jego... da i więcéj.
Hm! Może na nią późniéj Złotogóry spadną...
Ba! Wtenczas miałbym, Panie, pozycyą paradną...
Héj, héj! Żebym ja kiedy został dygnitarzem,
Jakim Podstolnikiem? co? — lub Arcypisarzem.

Nosiłbym głowę wyżéj, niż Panowie sami...
Córki dałbym za Książąt... synów z Księżniczkami
Pożenił... wszystkich sześciu... złoto, srebro wszędzie...

(trąca krzesło)

Oho! — no!.. potém o tém... czasu na to będzie
Ale bilet?.. Ha!.. dobrze... na brzegu położę
Tu gdzie siada zwyczajnie... potém drzwi otworzę,
I krzyknę hop! hop! — ona nie wiedząc co znaczy
To hop hop! wyjdzie, spojrzy i bilet zobaczy.

(Kładzie list na stole, ale zaledwie zwrócił się ku drzwiom, głos za sceną Morderskiego przestrasza go tak, że się kręci po całéj scenie, potém ucieka na prawo)




SCENA III.
Morderski, później Szymon.
Morderski (za sceną).

Jest tam który!.. hej!.. Michał! (wchodząc) Nigdzie żywéj duszy.
Jest tam który! Mille tonnerres!..Żaden się nie ruszy?
Szymon! hej! Szymon!

(Szymon wychodzi powoli i niechętnie postępuje.)

Przecie!.. cóż u kaduka,
I tobie jak na przekór w uszach dziś nie puka?

Szymon.

Jaśnie Pan woła?

Morderski (kładzie swoją czapeczkę na list Narcyza).

Woła. — coż za fizys dłnga?
Cóż to octu łyknąłeś?

Szymon.

Ot, jak stary sługa.

Morderski.

Hę? — Ocet u mnie pijesz? — Cóż to za gadanie;
Czy guza szukasz?

Szymon (z uśmiechem).

Jaśnie Panie... Jaśnie Panie...
Ja dziękuję za służbę. (Kłania się ściskając kolano.)

Morderski.

Czyś zgłupiał waryacie?

Szymon (powtarzając ukłon).

Ja, dziękuję za służbę.

Morderski.

Idź spać stary gracie.

Szymon.

Prawda, żem już grat stary i dlatego właśnie...

Morderski.

Bałamucisz, idź spać! Marsz!

Szymon.

Nie tu Szymon zaśnie...
(z ukłonem) Ja dziękuję za służbę.

Morderski.

Ty? stary? Staremu?

Szymon.

Dziesięcioletni chłopak, sześćdziesiąt lat temu,
Wstąpiłem pod te stropy... niech je Pan Bóg strzeże...
Wyjąłem cię z kolebki... służyłem ci szczerze...
I ty łaskawy Panie nie szczędziłeś chleba...
Bóg zapłać, Bóg ci zapłać...

Morderski.

Lecz cóż za potrzeba
Wygania? — Z tego domu znajdzieszże ty drogę?

Szymon.

Muszę. — Mówić nie wolno, a milczeć nie mogę.

Morderski.

Mów, zaraz, ja ci każę.

Szymon.

Każesz Pan daremnie.
Nie mój rozum to zwalić, co chytrze, nikczemnie,
Podłość, zawiść i chciwość pospołu zlepiły.
Dosyć jeszcze łaski Boskiéj, że mam tyle siły,
Bym sam słaby słabszemu nie odsuwał ręki.
Moja wnuczka ma w górach domeczek maleńki,
Tam pójdę i tam znajdę niemylnie w potrzebie
Przytułek dla sieroty, a jamkę dla siebie.

Morderski.

Ale mówże wyraźnie, słowa nie rozumiem.

Szymon.

Wyraźniéj albo nie chcę albo téż nie umiem.
Niebawem zrozumiesz Pan te moje wyrazy...
Ale nim raz uwierzysz pytaj się trzy razy...
Bo pamiętaj, że wyżéj, wyżéj tam nad nami
Ciężko będzie odetchnąć pod sieroty łzami.
(Odchodzi.)

Morderski (sam).

Sieroty? Co? Jak? Któréj? ten stary szaleje,
Albo się w moim domu coś dziwnego dzieje...
Ta mowa jakby z grobu... jakby głos złowrogi
Tak mi... ach otóż Zosia...





SCENA IV.
Morderski, Zosia.
(Zosia wybiega z drzwi swego pokoju i z lewéj strony Morderskiego zaszedłszy rzuca się w jego objęcie, przez co Morderski nie widzi w jéj prawém ręku otwartego listu.)
Zosia.

Tatku, tatku drogi!
On, Hryńko, nie jest moim ojcem.

Morderski (tuląc ją do siebie z dobrocią, ale oglądając się niespokojnie).

Cicho... ciszéj...

Zosia.

Już wiem teraz... o Boże!..

Morderski (jak wyżéj).

Ależ... kto usłyszy...

Zosia.

Wiem, wiem z pewnością...

Morderski (całując ją w czoło).

Dobrze, dobrze moje dziecie...
Tylko rozsądnie... cicho... bo nie zechcesz przecie...

Zosia.

Mam papiery.

Morderski (puszczając ją z objęcia).

Papiery?

Zosia.

Lecz w téj strasznéj dobie
Zapomniałam, że mi dał.

Morderski.

Kto?

Zosia.

Hryńko.

Morderski.

Dał?... tobie?

Zosia.

To jest... przysłał... lecz na cóż teraz o to pytać...
(pokazując list)
To, to mój skarb... list ojca...

Morderski (sięgając).

Po co baśnie czytać?
Zedrzeć, zniszczyć... ja nigdy nie pisałem słowa...

Zosia (cofając list).

Ależ mój Ojciec pisał, o mym Ojcu mowa,
Ojcu szlachetnym, mężnym, co mi śle w spuściźnie
Ofiarę, którą przyniósł sławie i ojczyźnie...
A ja, ja, nawet jego nazwiska nie znała!

Morderski.

I Marta, matka twoja, Marta go nazwała?

Zosia.

Marta nie matką moją.

Morderski.

Co? — Nie twoją matką?? —
Marta? —

Zosia.

Nie — dziś więc wiemy, co było zagadką,
Zkąd w jéj ostatnich chwilach ta jéj rozpacz dzika,
Że nie mogła nieszczęsna odzyskać języka.

Morderski (do siebie).

Marta, nie matką...

Zosia.

Nie, nie, wszystko kłamstwo, zdrada...
Ale słuchaj, list Ojca całą rzecz powiada.

(Morderski jakby uderzony tą wiadomością siada i słucha obojętnie co Zosia czyta.)
Zosia (czytając).

Przymuszony kryć się w Złotogórskich lasach, w chacie leśnego Hryńka Bajduły, straciłem tam moją żonę, moją Maryą, moją wierną towarzyszkę. Powiła córkę i nazajutrz stanęła przed Bogiem modlić się za nami. Ja idąc na wyprawę, z któréj mało kto wraca, powierzam temu leśnemu Hryńkowi dziecię moje, aby je odniósł do pierwszego dworu — pod polską strzechą jest zawsze dość miejsca na kolebkę sieroty. Jeżeli po roku nie wrócę, albo jeżeli wieść mojéj śmierci dojdzie w te strony, proszę nieznajomego opiekuna, aby odwiózł dziecię do Strumiłowéj pod Krzemieńcem. Matka moja podzieli chętnie szczupły swój kawałek chleba ze swoją wnuczką. Dziecku na imię Zofija Marya, na lewéj dłoni ma znamię w kształcie maliny. — Załączam wszystkie papiery dowodzące nasz stan i jéj urodzenie. — Jan Barski.
To podpis mego ojca! mego ojca ręka!
(całuje list)
Z żalu, z żalu i szczęścia serce moje pęka.
(czyta) Ty Zosiu moja, biedne dziecię, jeżeli kiedy czytać będziesz to pismo, weź przez nie błogosławieństwo twoich rodziców: Niech Bóg, Ojciec nas wszystkich, osłania cię nieprzebraną dobrocią swoją. Dnia...

Na datę łza upadła... liczby łzą zmazane...
(Całuje list.)

Morderski.

Dobrze... dobrze... cieszę się... kochać nie przestanę...
Ale niech się twój umysł trochę uspokoi.

Zosia (nie słuchając).

Zginął, ja wiem, że zginął. — O Rodzice moi!
Wy to, wy uprosiliście u Boskiéj szczodroty
Tę kropelkę pociechy dla waszéj sieroty.

Morderski.

Idź... idź... proszę cię Zosiu... zostaw mnie na chwilę.
Idź.(Zosia odchodzi czytając list.)





SCENA V.
Morderski (sam, p. k. m.).

A więc?.. A więc... A więc!.. Lat tyle, lat tyle,
Zdradzony, uwodzony byłem tylko dudkiem,
Piramidalnym dudkiem... wyznaję ze smutkiem.
A Zosia? — Niebo jakby przestrogę dawało
Kładąc w serca nas dwojga miłości tak mało.
Zosia? — Cóż ona winna? nie winna nic wcale,
I to właśnie mnie gniewa... zwiększa moje żale.
Co?.. Ja na jéj uciechę mam patrzeć zgłupiały?
Ja przeszłych trosek, strachów połknąć pasztet cały?
Pasztet piramidalny! — Nie, tego nie zrobię...
Ale w jakimże teraz pozbyć się sposobie
Tego mądrego Piotra? — Nic nie dam i kwita...
Ale jak żona, jak świat o powód się spyta?
Jakim, jakim rzecz całą osłonić wyrazem?
A mille tonnerres! mille tonnerres! i sto djabłów razem!

(p. k. m.)
Marta uszła méj zemsty... lecz jéj spólnik został...
Ha! Hryńku coś mnie trwogą lat szesnaście chłostał,
Teraz mam wolne ręce... odpłacę ci godnie. (dzwoni)
Moja zemsta spóźniona tém lepiéj ubodnie. (dzwoni)
(Michał nieśmiało pokazuje głowę we drzwiach)
Jest tam gdzie Narcyz? wołać.
(Michał odchodzi.)
Wrę zemsty zarzewiem...
Wszystkich w pień... nie, nie wytnę... ale co?.. sam nie wiem.





SCENA VI.
Morderski, Narcyz.
(Narcyz bardzo blady zatrzymuje się przy drzwiach i postępuje nieśmiało za każdém: Tu! coraz głośniéj wyrzeczoném.)
Morderski.

Tu!.. Tu!.. Tu!.. Hryńka zaraz każ zakuć w kajdany.
Dziś jeszcze do urzędu ma być odesłany —
Eskortować go będziesz — ze stosowną strażą —
Spodziewam się, że wkrótce powiesić go każą —
To będzie dla mnie dosyć — nie żądam nic więcéj —
Lecz téj rozkoszy nie dam i za sto tysięcy.
Jeśli ci więc mille tonnerres! miłe jeszcze życie,
To go z oka nie spuszczaj — wartuj należycie,
Bo jak ten łotr, zbój, hultaj ujdzie z twojéj łaski,
To, jakem stary żołnierz, złupię cię na trzaski!

(Mówiąc ostatni wiersz chwyta czapeczkę i zamaszysto kładzie sobie na bakier, ale biorąc czapeczkę wytrąca pod nią będący list Narcyza jak można najdaléj od siebie. Narcyz skręca się ku drzwiom po kilka razy, ale zawsze zatrzymany słowem Morderskiego.)

Podaj! Mille tonnerres! tu!.. list.
(Narcyz podaje.)
Pieczęć urzędowa...
A cóż to za atrament nie widzę i słowa...

(Szuka okularów koło siebie i do chcącego odejść Narcyza mówi:)

Czekaj!.. gdzież okulary?.. Miałem je dziś rano...
Czytaj! — adres do kogo? — Exoffo, co? — A no!

Narcyz.

Tu niema a... adresu.

Morderski (przedrzeźniając).

A... adresu niema.

(Wyrywa list, otwiera a nie mogąc czytać oddaje Narcyzowi.)

Czytaj!

Narcyz.

I mnie... coś... jakoś... czarno przed oczyma.

Morderski.

Mille tonnerres! Nie drwij — czytaj!

Narcyz (czyta).

Och!.. Zofijo!.. droga!..

Morderski.

Co? Zofijo? — to do Zosi... od kogo, od kogo?

Narcyz.

Niema podpisu.

Morderski.

Ależ tu.

Narcyz.

Tu?..

Morderski.

Tu.

Narcyz.

To data.

Morderski.

Kłamiesz.

(Wyrwawszy list usiłuje przeczytać.)

Nem... nam... nim...

(Szukając znowu okularów.)

Hej bata na gamrata!
Dam ja mu!..

(Znajduje okulary — czyta list — Narcyz zwróciwszy się parę razy ku drzwiom i odwróciwszy się pada na kolana.)
Narcyz.

Jaśnie Panie... zostaw aby życie.

Morderski.

Ty? do Zosi?





SCENA VII.
Ciż sami, Regina, Paulina.
Regina.

Niestety, kochali się skrycie,
I dopiero w téj dobie odkryta rzecz cała.

Morderski.

Co? Zosia kochałaby takiego cymbała?

Narcyz.

Tak jest.

Morderski.

To być nie może.

Regina.

A tak jest w istocie.
Już Pan Piotr na to wszystko ma dowodów krocie.

Morderski.

Pan Piotr? — I cóż powiada?

Regina.

Tylko mój kochany
Nie bierz tego do serca, nie rozjątrzaj rany...

Morderski (niecierpliwie).

I cóż Pan Piotr powiada?

Regina.

Cierpi bardzo wiele...
Ale... coś... nadal pono... odkłada wesele...

Morderski.

Cofa słowo?

Regina.

Tak, niby...

Morderski.

Znowu skręcił w stronę!
Mille tonnerres! (na stronie) Bodaj był zdrów! wszystko ocalone.

Regina.

Ależ i dla Zosieczki nie bądź zbyt surowy,
Taki wypadek, w świecie wypadek nie nowy...
Prawda, że to coś trochę nieładnie z jéj strony...
Że byłeś przez nią... niby... w pole wywiedziony...
No, ależ mój ty Boże! młodzi zawsze młodzi...
Wprawdzie tobie to nieco przed światem zaszkodzi...
Jak ją w domu zatrzymasz zgani pobłażanie,
A jak zechcesz oddalić, po jej stronie stanie...

Tak ładna, miła, dobra, trudno jéj nie lubić,
Nie zechcesz więc zapewne na zawsze ją zgubić...
Możeby można cicho bez gniewu, rozgłosu,
Wydać ją za mąż, skrycie... pomódz coś do losu...

Morderski.

Wydać za mąż? za kogo?
(Na znak Reginy Paulina odchodzi.)

Regina.

Już wybór zrobiony...
Za tego, z którym miłość wymaga osłony.

Morderski.

Kiedy kocha mniejsza z tém, bronić jéj nie mogę,
A nawet do Krzemieńca dam jeszcze na drogę.

Regina.

Do Krzemieńca?

Narcyz.

Krzemieńca?





SCENA VIII.
Ciż sami, Paulina wprowadzając Zosię.
Paulina.

Otóż żałująca.
Niech wasze dobre serce biednéj nie odtrąca...
Raczcie przebaczyć winę...

Zosia (śmiało i spokojnie).

Nie ma żadnéj winy...

Morderski.

Przebaczam wszystko, kładąc warunek jedyny,
Że nigdy o téj sprawie nie usłyszę słowa:
Niech ją każden w swéj duszy jak w grobie zachowa.

(na stronie)
Wymknąłem się jak piskorz — mądry kto mnie złapie.
(głośno)
Niech was Bóg błogosławi. (do Narcyza) A ruszże się capie!





SCENA IX. i ostatnia.
Morderski, Regina, Paulina, Zosia, Narcyz, Wacław, później Szymon.
P. Wacław (*) (zasłyszawszy ostatni wiersz).

Cóż to? Z błogosławieństwem rozdają tytuły?
Ale przerwę podobno ten obrządek czuły.
Jak Deus ex machina wpadam w sam czas właśnie,
I co komu ciemnego w krótkości wyjaśnię.
Stary Szymon chcąc nie chcąc wszystko mi wyjawił.
Jak tylko przyznał, że on zegarek zastawił,
Pobiegłem do aresztu... w areszcie nikogo...

Morderski (posuwając się ku Narcyzowi).

Co! Hryńko! Hryńko uciekł!

P. Wacław.

W koło każdą drogą
Konnych ludzi rozsełam i sam z nimi gonię...
Za godzinę przy Hryńku stały nasze konie.

Morderski (z radością).

Ach!

P. Wacław.

Wyspowiadał mi się... okazał żal szczery...
I gdy w końcu powiedział, że oddał papiery
Pannie Zofii Barskiéj...

Regina, Paulina, Narcyz.

Barskiéj?

P. Wacław. (*)

Nie inaczéj.
Ułatwiłem mu podróż, bo któż nie przebaczy...

Morderski.

Ja nie przebaczę.

P. Wacław (*) (na stronie do Morderskiego).

Panie Kasprze, nie tak dziko...
Bo musiałbym pomówić z Jéj Mość Dobrodziejką.

Morderski (kładąc palec na usta — potém łagodnie).

Ależ ja zemsty łaknę.

P. Wacław (wskazując Narcyza).

Oto masz bławatka,
W nim na pięknego łotra zdolność wcale rzadka.

Morderski.

Dam ja mu, dam! Mille tonnerres!

P. Wacław.

Moją rzeczą będzie
To podłych intryg pełne wyczyścić narzędzie.

Narcyz.

Wszakże to rady Pani do tego mnie wiodły.

Regina.

Precz istoto przedajna! precz oszczerco podły.

P. Wacław (*) (na stronie).

Tam gdzie komar uwięźnie, bąk zawsze przeleci.

Morderski.

Ale mnie jeszcze ciemno... niechże kto oświeci...
Zatém on...

Regina.

Wszak mówiłeś: milczenie w tym względzie
Ale ta Barska? nie jest...

Morderski.

I na to czas będzie.

Regina.

Nic nie wiem.

Morderski.

I ja nie wiem.

P. Wacław. (*)

Nie wiecie oboje,
Ale ja wiedząc wszystko na usługi stoję.
(do Zosi)
Ten zegarek się wstrzymał na pięknéj godzinie
Twego życia Zofijo — na szlachetnym czynie.
Pozwól, aby nam nadal wspólne znaczył chwile...
A że szczęścia obojga, mam nadziei tyle.

Zosia (podając mu rękę).

Jak bluszczu bez podpory gałązkę rzuconą,
Podjąłeś mnie współczuciem, wzmocniłeś obroną,
Jak bluszcz chwytam się ciebie... szczerze cię obwinę...
Z twego serca żyć będę... albo przy niém zginę.

Szymon (wchodząc).

Czy mnie Państwo wołacie?

P. Wacław i Zosia.

Wołamy Szymonie.

Zosia.

Bądź świadkiem szczęścia...

P. Wacław.

Które będę winien żonie.

(Szymon ściska za kolana.)
Morderski.

Żołnierskiém prawem sercem szczęście wasze dzielę...
Jakem Jenerał huczne sprawię wam wesele.

Regina.

I drugą parę przykład za sobą pociąga...
Pan Piotr z Paulinką...

Morderski.

Bravo! (na stronie) Nie dam i szeląga.

P. Wacław (z udaném rozczuleniem).

Pan Piotr odjechał, płakał, płakał jak dziecina,
Powiedz, rzekł, méj stryjance, że Panna Paulina
Nieładna i nic niema, zatém mnie nie kupi.

Morderski.

Piramidalna prawda! ten chłopiec nie głupi.

(Paulina obracając się w złości potrąca Narcyza — zasłona spada.)
KONIEC.
OSTATNIA WOLA.
KOMEDYA
W TRZECH AKTACH PROZĄ.
PRZEZ
Alexandra Hr. Fredrę.
1867.

OSOBY:
PANI ZIELSKA, wdowa.
PANNA PAULINA ZIELSKA.
STANISŁAW ZIELSKI.
SERAFIN ZIELSKI.
DORSKI, porucznik.
ZAWILSKI, notaryusz.
KULESZA, rezydent.
LOKAJ.
ŻOŁNIERZ.
FAKTOR.


Rzecz dzieje się na wsi w majętności Jenerała Zielskiego.

OSTATNIA WOLA.


AKT I.
(Scena przedstawia duży salon — drzwi w głębi, na prawo i lewo okno — przy środkowych drzwiach mała szafka zapieczętowana — na przodzie sceny na prawéj stronie od aktorów duże biórko z dolną szufladą i w górę otwierającym się pulpitem przy téj saméj stronie mały stoliczek przed kanapą na ukos do widzów obróconą — na środku stół okrągły, w koło krzesła — dzwonek na stole.)


SCENA I.
Paulina, Serafin.
(Paulina siedzi na kanapie przy stoliczku zajęta robótką; Serafin płasko zaczesany, bez wąsów i faworytów, w czarnym fraku zapiętym pod szyję — mówi powoli i łagodnie, najczęściéj ze spuszczonemi oczyma.)
Serafin.

Kochana Panno Paulino, najdroższa kuzyneczko moja. Nie osobistym zasługom, ale jedynie szczególnemu zrządzeniu Opatrzności winien jestem, że otrzymałem obietnicę twojéj ręki. W szlachetnym twoim sposobie myślenia, w pojęciu obowiązków kobiety wstępującéj w święte śluby małżeńskie, mam rękojmią niezawodną przyszłego szczęścia. Cnota osłaniać będzie niezłomną tarczą pożycie nasze. Ale kiedy serce moje przepełnione jest miłością i wdzięcznością, dlaczegóż ty kochana Panno Paulino jesteś tak obojętną dla mnie? Dlaczegóż smutek wyczytuję w twojéj twarzy?

Paulina.

Panie Serafinie, nim ci rękę przyrzekłam, oświadczyłam ci otwarcie, że tylko szacunek i ufność w twoim charakterze skłoniły mnie ku temu. Głębsze cie serca nie jest mi znane. „Nie żądam więcéj“ odpowiedziałeś — a ja przyjęłam twoją rękę.

Serafin.

Miłości nie wymagałem, ale i nadziei wyrzec się nie mogłem; wszelkie wszakże starania, abym do zamierzonego zbliżył się celu, były daremne — nie idziemy naprzód, ale raczej zdajemy się cofać.

Paulina.

Nie cofam się, ale stoję w miejscu.

Serafin.

To wyznanie....

Paulina.

Dowodzi mojéj otwartości, na której się Pan nigdy nie zawiedziesz. Co się zaś tycze smutku, który mniemasz wyczytywać w twarzy mojéj, powiem, że to nie smutek, ale głębokie roztrząsanie własnego sumienia.

Serafin.
Kto zawsze nad krętemi ścieżkami żywota wznosić będzie pochodnię sumienia, ten zbłądzić nie może.
Paulina.

Wznoszę téż tę pochodnię i pytam się sama siebie, czyli ulegając namowom ciotki dobrze czy źle zrobiłam.

Serafin.

Pozwól sobie powiedzieć kochana kuzynko, że to powątpiewanie zadziwia mnie nieco.

Paulina.

Dlaczegóż ma dziwić, że jeszcze w moją przyszłość swobodnie spoglądać nie mogę?

Serafin.

Właśnie ze względu na tę przyszłość chcę zwrócić twoją uwagą droga Paulino. Gminne bowiem przysłowie powiada: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz... Nie wątpię, że z czasem, kiedyś, nieustające dowody przywiązania mego wzajemnością uwieńczone zostaną. Ale my w odosobnieniu żyć nie możemy. Jaki wpływ na otaczający nas świat wywierać będziemy, takim i świat oddziaływać musi na rodzinne, domowe stosunki nasze.

Paulina.

Niekoniecznie rozumiem.

Serafin.

A więc wychodząc z ogólników pozwól mi przełożyć istotny stan położenia, w którém się znajdujemy obecnie.

Paulina.

Bardzo proszę.

Serafin.

Pan Jenerał Zielski oddawna już zamieszkał w Paryżu — od czasu tylko do czasu pojawiał się na dni kilku, tu w Krzewinie, dziedzicznym swoim majątku — nie miał sposobności albo może i nie chciał poznać swojéj rodziny. Teraz zdaje się, że zmienił zdanie i przez gazety wezwał wszystkich imienia Zielskich, aby się do niego zjechali na 24 Czerwca. Rodzina nasza nieliczna składa się tylko z czterech członków, których pokrewieństwa między sobą trzebaby genealogicznie dochodzić. Pierwszą jest Pani Eufrozyna z Zielskich Zielska, która niechętnie raczyła względem ciebie przyjąć tytuł ciotki — drugą jesteś ty Pani, trzecim Stanisław Zielski, czwartym nakoniec tegoż samego imienia jest najuniżeńszy twój sługa Serafin. Łatwo więc pojąć, że tylko na nas dwoje liczyć można, aby nasz szanowny weteran chcący na wawrzynach w rodzinném kole spocząć, szczerą dziecięcą miłością otoczonym został.

Paulina.

Dlaczegóż Pan wykluczasz Pana Stanisława i Panią Eufrozynę?

Serafin.

Ja Stanisława kocham jako krewnego, kocham go jak chrześcianin bliźniego kochać powinien, ale z drugiéj strony sumienie nakazuje mi ochraniać sędziwą głowę naszego stryja, czyli dziada od wszelkiéj możliwéj zgryzoty.

Paulina.

Zgryzoty?

Serafin.

Pan Stanisław — niech to będzie ściśle między nami — jest człowiekiem bez wszelkich zasad moralności, jest przytém niepowściągniętym graczem; duszęby zastawił, gdyby ta miała jaką wartość. Nie będzieże naszym obowiązkiem ostrzedz tego, który ojcem naszym się staje, z kim on będzie miał do czynienia?

Paulina.

Ależ nam mieszać się w to nie należy, raz że nie mamy przekonania, a powtóre, że nie powinniśmy zagradzać drogi do poprawy każdéj złéj skłonności.

Serafin.

Poprawy? — Zabójca może żałować swojego czynu i stać się późniéj uczciwym człowiekiem, ale gracz, graczem umrzeć musi. Co zaś do Pani Eufrozyny, szanuję ją jako starszą wiekiem, jako kobietę, jako krewną, jak siostrę w Chrystusie — ale postępując sumiennie będę musiał powiedzieć Jenerałowi, że to jest osoba lekkomyślna, złośliwa, fałszywa, zanurzona w długach, których ma więcéj jak włosów na głowie; dziwić się nawet trzeba, że jéj dotychczas nie zamknięto.

Paulina.

Jenerał da jéj może sposób wydobycia się z przykrego położenia.

Serafin.

Być może i bardzo cieszyć się będę, jak zwykłem cieszyć się z każdej pomyślności mego bliźniego. Ale czyż Jenerał nie będzie miał powodu oskarżać pożnięj i nas, żeśmy zataili okoliczności mogące mieć wpływ tak wielce szkodliwy na zgodę rodzinnego koła, które tylko na zasadach ścisłej moralności istnieć może. Przejdźmy teraz do tego, co się nas tycze wyłącznie, przypuszczając, bo tylko wnioskować można, że wolą Pana Jenerała będzie otoczyć się swoją rodziną. Niema więc wątpienia, że przyszłe szczęście naszego opiekuna na nas tylko polegać będzie; ale na to potrzeba od pierwszéj zaraz chwili wywrzeć jakieś przyjemne na nim wrażenie — jeżeli pozna w nas kochającą się parę, swobodą i wesołością swoją mogącą umajać zawsze wspólny nasz dom, łatwo pozyskamy jego serce; ale jeżeli będziemy posępni, zamyśleni z jakichbądź to powodów, niemiłemi będziemy dla niego gośćmi, bo ludzie starzy smutku nie lubią. Pozwól więc sobie powiedzieć, że trwożliwe roztrząsanie tego co czekać może w przyszłości, nie wyjaśni jéj bynajmniéj a zachmurzyć może.

Paulina.

Ufam ci Panie Serafinie i podzielam poniekąd przekonanie, że tak ciotka jak i Stanisław nie są zdolnemi zapewnić czyjejbądź spokojności, ale dlaczegóż mamy narzucać nasze zdanie człowiekowi, którego zupełnie nie znamy, który zapewne potrafi podług własnéj woli utworzyć sobie stosowne towarzystwo — zbyteczna troska, gorliwość zawczesna, narzucająca się opieka niepodobać mu się może i wywrzeć skutek całkiem przeciwny.

Serafin.

Biorąc rzeczy ze stanowiska światowego, obawa twoja Panno Paulino może być słuszną; ale ze stanowiska moralności bezstronnéj, nieoglądającéj się na chwilowe korzyści, rzecz musi się zupełnie inaczéj przedstawić. Wydarza się sposobność jakby Opatrznością wskazana, że człowiek już w podeszłym wieku, którego życie obozowe nie dozwala liczyć na gruntowne zasady moralności, chwyta się ocknionéj miłości rodzinnéj jak rószczki zbawienia, wyciąga ku nam ręce i woła: ratujcie resztki dni moich, wskażcie jak okupić mogę długie zadrętwienie egoizmu. Mamyż my, którzy posiadamy siłę i zdolność, nie iść mu na pomoc z bojaźni, abyśmy się nie zawiedli w naszéj nadziei — mamyż dla téj bojaźni opuszczać sposobność wprowadzenia na drogę przykładnego życia tego, który się pod naszém przewodnictwem stać może nietylko podporą swojéj rodziny ale i błogosławieństwem dla całéj cierpiącéj ludzkości — nie, nie droga Paulino, nie odsuwajmy naszéj ręki a skutek zwierzmy Bogu.





SCENA II.
Ciż sami i Stanisław.
Serafin.

Jakże tam dziś twoje zdrowie kochany Panie Stanisławie, wczoraj byłeś cierpiący.

Stanisław.

Dziękuję, mam się lepiéj.

Serafin.

Powinienbyś trochę wiecéj się szanować, jeżeli nie dla siebie, to dla nas, którzy cię tak kochamy.

Stanisław.

Jeżeli mnie tak bardzo kochacie, to nie dajcież mi tu zamrzeć z nudów — rozpiszcie listy na cztery części świata, telegrafujcie wszystkiemi kontynentalnemi i podwodnemi drutami, zasiągnijcie dla Boga wiadomość, co się dzieje z Jenerałem.

Serafin.

Ależ nie mamy jego adresu, w Paryżu go nie znajdą.

Stanisław.

Cóż u djabła, wezwać nas na dwudziesty czwarty Czerwca, a dziś już mamy ósmego Lipca — czyliż Pan Jenerał chciałby odbyć egzamin z cierpliwości swoich kuzynów i kuzynek — odjechałbym niezawodnie, gdybym mojéj kochającéj rodzinie nie sprawił przez to wielkiego... ukontentowania.

Serafin.

Cóż to mnie lub Pannę Paulinę obchodzić może, czy odjedziesz, czy czekać będziesz cierpliwie?

Stanisław.

Cierpliwie! ależ ja cierpliwie czekać nie umiem. Wam prędko czas biegnie, bawicie się w synogarliczki, Pani Eufrozyna zaś pół dnia maluje.

Serafin.

Maluje? co?

Stanisław.

Siebie.

Serafin.

O! o! biedna Pani Eufrozyna zbytecznie zajmuje si okrasą, ale to jest słabość a nad słabością litować się a nie śmiać się z niéj należy.

Stanisław.

Litość moich nudów nie zmniejszy — co ja tu mam robić, ja najnieszczęśliwszy człowiek w Europie? — wyjdę na polowanie, bekasa ani zoczyć; gdzie były błota, bagna, lokomotywa przejeżdżać może bezpieczniéj jak na Czerniowieckiéj kolei — porżnęli, posiekali łąki rowami, bodaj djabli wzięli tych naszych agronomów, już bagna nie zoczysz chyba na drogach albo na naszych przedmieściach. W braku bekasów wracając do domu zastrzeliłem srokę — sroka złodziej, niech nie psuje ludziom rzemiosła, każę ją wypchać i zawieszę gdzie przy dworcu, na elektrycznym drucie. (p. k. m.) Żeby przynajmniéj była jaka taka niewinna partyjka — wiseczka we dwóch, albo sztosika. Ty nie grasz, Panie nie umią — proboszczowie nawet już w marjasza grać nie chcą.

Serafin (wznosząc oczy w górę)

Bogu dzięki najwyższemu, moralność kroczy wielkim krokiem.

Stanisław.

Wolałbym aby Jenerał tak kroczył — Panie Serafinie, bogobojny człowieku, zmiłuj się nademną.

Serafin.

Cóż ja ci pomódz mogę?

Stanisław.

Idź do Pani Eufrozyny, może ma w Paryżu jaką znajomość... między wojskowémi — przecież muszą się znaleźć środki dowiedzenia się o człowieku nawet mniéj znaczącym jak nasz Jenerał.

Serafin.

Pójdę naradzę się z Panią Eufrozyną, będę pisał, telegrafował, zrobię wszystko co można, aby ci usłużyć, bo dla mnie służyć najprzyjemniejszym jest zawsze obowiązkiem.

(Odchodzi.)





SCENA III.
Paulina, Stanisław.
Stanisław (patrząc za odchodzącym p. k. m.).

Miły chłopiec! Tysiąc pociech!

Paulina.

Nie lubisz go.

Stanisław.

Nie.

Paulina.

Dlaczego?

Stanisław.

Dlaczego? jabym raczéj powinien się ciebie zapytać, dlaczego ty go lubisz? — powiedz mi moja Paulinko, co cię mogło skłonić do twojego szalonego przedsięwzięcia?

Paulina.

Mój Panie Stanisławie, nie jesteś tak złym jak się wydajesz, jak się chcesz wydawać, odpowiem ci więc szczerze: Kiedy po śmierci mojéj matki zostałam zmuszoną opuścić pensjonat, w którym byłam wychowaną, sama bez wszelkiéj pomocy musiałam szukać ślizkiego utrzymania w uczeniu dzieci w obcym domu; poznałam Serafina, nie obudził miłości w mojém sercu, ale obudził przekonanie, że stać się kiedyś może opiekunem moim. W jego moralności, bogobojności, rozumie, nareszcie i bezinteresowności zdawało mi się znaleźć to, do czego w mojém zupełném osamotnieniu mogłam tylko rościć prawo, to jest do wolnéj, niezawisłéj pracy w kąciku własnym — miłość nie jest tak pewnym doradzcą jak zimny rozsądek i za poradą ciotki postanowiłam pójść za niego.

Stanisław.

Obyś moje dziecie znalazła czego jesteś godną, to ci powiadam z głębi mojego serca. Ale gdybym był kobietą mniéj ładną i mniéj rozumną jak ty jesteś, gdybym był kobietą głupią jak gęś, z nosem jak burak, ustami jak kreda a włosami jak szafran, jeszczebym za tego moralnego Serafina nie poszedł.

Paulina (roześmiawszy się).

Ale zkądże takie uprzedzenie?

Stanisław.

Prawdę mówiąc sam nie wiem — jakiś instynkt ostrzega mnie, odtrąca od niego. Nigdy nie patrzy w oczy, nigdy mowa jego nie wychodzi z harmonijnéj swojéj słodyczy; figura jego kręci się zawsze, raz na prawo, raz na lewo, jakby ciągle równowagi szukał — on mi się wydaje tyrbuszonem co się powoli wkręca i coraz głębiéj wgłębia a zawsze nieustającym zygzakiem. Tak, tak moja Paulinko, szkoda, szkoda ciebie, i jeżeli tylko zdarzy ci się jaka sposobność daj mu odkosza jak najprędzéj, radzę ci to jako twój prawdziwy przyjaciel.





SCENA IV.
Paulina, Stanisław, Pani Zielska.
P. Zielska (zasłyszawszy ostatnie słowa).

Dobre rady, niema co mówić, godne prawdziwie Pana Stanisława — nie Paulinko, nie słuchaj go, o męża teraz nie łatwo; kiedyś złapała, trzymaj się jak pijany płotu — młody nie młody, ładny nie ładny, mąż mężem, a za mąż pójść trzeba, potém zaś mądra kobieta potrafi postępować podług okoliczności.

Stanisław.

Podług okoliczności, tysiąc pociech!

P. Zielska.

Pamiętaj, że jesteś Zielska, że ani służyć możesz, ani dzieci piastować, ani czépki robić. Serafin jest bardzo stosowną dla ciebie. partją i przykro mi jest, że już nieraz przedemną skarżył się na ciebie, że jesteś więcéj obojętną niż ci być wolno z narzeczonym. Choćbyś miała i trochę udawać miłosnego zapału, to niema nic złego — mężczyźni lubią być oszukiwani.

Stanisław.

Lubią być oszukiwani, tysiąc pociech!

Paulina.

Dziękuję cioci dobrodziejce za jéj rady, z których wszakże pozwolę sobie wybrać, co mi się najstosowniejszém wyda w teraźniejszém mojém położeniu.

(Odchodzi.)




SCENA V.
P. Zielska, Stanisław.
P. Zielska.

Nędza, nędza! zgroza, zgroza! miłość jak kamfora znikła z tego świata. Starzy tylko jeszcze kochają się w młodych, a młodzi...

Stanisław (wpadając w mowę).

Kochają się w starych.

P. Zielska.

No tego nie powiem, ale młodzi nie kochają się już nigdy, serce im skamieniało.

Stanisław.

Prawda, prawda, smutne czasy, ale powiedz mi droga kuzynko, co ci tak wielce na tém zależy, abyś tę biedną Paulinkę za tego tyrbuszona wyprawiła?

P. Zielska.

Mam ci otwarcie powiedzieć?

Stanisław (na stronie).

Pewnie skłamie. (głośno) Bardzo proszę.

P. Zielska.

My dawni znajomi, my się za ręce trzymać powinniśmy.

Stanisław.

Niezawodnie w naszym wieku podpory trzeba.

P. Zielska.
Nie o tém mowa. Pytasz się, dlaczego młodą, ładną Paulinkę skłoniłam do oddania ręki Serafinowi, powiem ci więc, dlatego, że młoda i ładna.

A gdyby była brzydka, odradzałabyś?

P. Zielska.

Niezawodnie.

Stanisław.

Proszę objaśnienia, bo nie rozumiem.

P. Zielska.

Jenerał nieżonaty...

Stanisław.

Oho.

P. Zielska.

Stary, powiesz — ale w starych piecach djabli palą.

Stanisław.

Prawda, prawda i palą piekielnie.

P. Zielska.

Któż ręczy, że mu się Paulina nie podoba, że się z nią nie ożeni, i że nas wszystkich na lodzie nie osadzi?

Stanisław.
Biedny ten Jenerał! zaledwie dowiedziano się że żyje, już ze wszystkich stron rozpoczęto obławę. Sprzedają skórę z niedźwiedzia, a niedźwiedź jeszcze w lesie. Ja jeden tylko obojętny i wołam z mędrcem: Vanitas vanitatis! — Nie wiem prawdziwie dlaczego i przyjechałem, bo supponuję, że Jenerał jest człowiekiem rozsądnym, szedłbym więc zawsze przy nim jak krzywe koło i niedalekobyśmy zajść mogli. Odjechałbym nawet, gdyby nie ten tyrbuszon, któregobym chciał wszelkiemi siłami wyświdrować z ręki lubéj, dobréj, ale zbyt naiwnéj biednéj Paulinki.
P. Zielska.

Nic nie pomoże, niech idzie za mąż i to czémprędzéj.

Stanisław.

A przez to kochana kuzynko odsuniesz i dla siebie niebezpieczną rywalkę.

P. Zielska.

O niewdzięczny! jakże ty, ty o takie myśli oskarżać mnie możesz. Czy ty pamiętasz owe złote promienne chwile naszej wiosny? — czy ty pamiętasz...

Stanisław.

Nie, nie pamiętam.

P. Zielska.

Czy ty pamiętasz ten bal w Bardjowie, gdzie w mglistéj sukience, z wszystkich najpiękniejsza, szukałam tylko ciebie? — czy ty pamiętasz...

Stanisław.

Nie, nie pamiętam.

P. Zielska.

Czy ty pamiętasz ten wieczór, kiedy srebrném światłem księżyca oblane posępne świerki po skałach szumiały — kiedyśmy zbłądzili z drogi, o niewdzięczny, czy ty pamiętasz?

Stanisław.

Ten wieczór przypominam sobie, była to piąta rocznica twego zamążpójścia — było to roku...

roku... podobno (jakby szukając w pamięci) tysiąc ośmset... tak pamiętam tysiąc ośmset... a zatém już trzydzieści lat temu i to z okładem.
P. Zielska.

Nieprawda, fałszywy rachunek, tylko chęć dokuczania — byłeś zawsze i jesteś teraz najzłośliwszym człowiekiem w świecie.

Stanisław.

No, nie gniewaj się, droga kuzyneczko, rachunku tego nie przedłożę Jenerałowi — a ponieważ stopień naszego pokrewieństwa nie jest dostatecznie wyjaśniony, jeżeli zechcesz, pozwolę ci się nazywać stryjaszkiem albo wujaszkiem, a Jenerał będzie znał Paulinę Paulinką, a Eufrozynę Fruzią.

P. Zielska.

Z tobą rozsądnie rozmawiać nie można.

Stanisław.

I owszem, czyliż to nie rozsądek oświadczyć ci, że całemi siłami chcę ci pomagać, abyś została kiedyś Jenerałową i bodaj nie Jenerałową dywizyi.

P. Zielska.

Chcesz pomagać?

Stanisław.

Chcę.

P. Zielska.

Pewnie?

Stanisław.

Ach czyliż wątpić możesz, wszakże i całéj rodzinie Zielskich wiele na tém zależy, abyś Jenerałowi syna powiła, któryby propagował gasnący ród Zielskich.

P. Zielska.

Jaszczurka!

(Odchodzi.)

Stanisław (sam).

Tysiąc pociech! — (ziewa) Ale cóż ja teraz nieszczęśliwy pocznę ze sobą — chyba passiansa pociągnę, albo w bilard zagram sam ze sobą, miła zabawka! O Jenerale, Jenerale! niech ci Bóg tego nie pamięta!

(Idzie ku drzwiom w głębi.)
(Słychać trąbkę pocztarską — wszyscy wybiegają z różnych stron wołając: Jenerał! Jenerał!)

Stanisław (spojrzawszy w okno).

Nie, nie, nie Jenerał — lubo kiedyś nim być może, bo to jakiś młody oficer z pocztowego wyskoczył wózka.

P. Zielska.

Paulinko, popraw mi kołnierzyk, jak ja wyglądam?

Paulina.

Jak zawsze, kochana ciociu.





SCENA VI.
P. Zielska, Paulina, Stanisław, Serafin, Dorski.
Dorski (do Stanisława).

Czy mam honor mówić z Panem Jenerałem?

Stanisław.

Nawet nie z doboszem, Pana Jenerała Zielskiego niema w domu a może nawet i w kraju — oczekujemy go lada chwilę.

Dorski.

A więc czekać muszę. — Przywożę od Ministra wojny depeszę, która zapewnie dobrze będzie przyjętą przez Pana Jenerała, jest to dawno zasłużona nagroda, wstęga krzyża wojskowego.

Stanisław.

Niechże się Pan rozgości z łaski swojéj, będziemy razem bawić się oczekiwaniem przyjazdu, który nad wszelkie spodziewanie bardzo się opóźnia. Jenerał bowiem zwołał tu swoją rodzinę na dzień 24ty Czerwca i dotychczas nietylko nie przyjechał, ale nawet żadnéj o nim niema wiadomości.

Dorski.

Pozwolę sobie przedstawić się szanownéj rodzinie Zielskich, jestem Kazimierz Dorski.

Paulina (na stronie).

Dorski.

Dorski.

Porucznik trzeciego pułku huzarów.

Stanisław.

Ja jestem Stanisław Zielski — to Pan Serafin Zielski.

Dorski.

Zapewne brat.

Stanisław.

Nie, daleki krewny — Pani Eufrozyna z Zielskich Zielska.

Dorski.

Zapewne matka?

Stanisław.

Nie, kuzynka.

P. Zielska.
Znałam niegdyś jakiegoś Pana Dorskiego, pięknego młodzieńca, był oficerem kirasjerów.
Dorski.

To nieboszczyk mój dziad, Mościa Dobrodziejko.

P. Zielska.

Znałam go będąc jeszcze dzieckiem.

Stanisław.

Niemowlęciem, niemowlęciem — to jest Panna Paulina Zielska.

Dorski.

Zgadłem.

Serafin.

Moja narzeczona.

Dorski (porywczo).

Być nie może.

(Zadziwienie wszystkich — krótkie milczenie.)
Serafin.

Dlaczegóż być nie może, jeżeli spytać się wolno?

Dorski.

Zadziwienie ustanie, jeżeli powiem, że Panna Paulina nie jest mi obcą, jest mi nawet bardzo dobrze znaną, (zwracając się ku Paulinie) bo jestem bratem Malwiny.

Paulina.

Malwiny, kochanéj Malwiny, mojéj najdawniejszéj przyjaciołki.

Dorski.
Najdawniejszéj i pewnie najlepszéj, bo razem wzrosłe i wychowane w jednym pensjonacie, kochałyście się jak siostry. Powiedziałem, być nie może, bo Panna Paulina byłaby przecież swojéj przybranéj siostrze coś o tém doniosła.
Paulina.

Pisałam dwa razy i myślałam, że mnie już zapomniała.

Dorski.

Ach któż Panią zapomnieć może, ale w domu jéj nie było. A więc tak jest w istocie, jesteś Pani narzeczoną?

Paulina.

Tak jest, narzeczoną Pana Serafina.

Dorski.

Muszę wyznać otwarcie, że ta wiadomość przejęła mnie niepojętą boleścią — wojskowi nie są panami swojego czasu, za późno więc prosiłem mojéj siostry, aby tu dziś przyjechała, i w imieniu mojém prosiła Jenerała, jako opiekuna, którego spodziewała się zastać, o rękę swojéj przyjaciółki Panny Pauliny.

(Czas jakiś milczenia.)
Serafin.

Opatrzność raczyła zrządzić inaczéj.

Dorski.

W ostatnim wszakże swoim liście nie wspominałaś nawet Pani, że jest na świecie jaki Serafin, jakimże sposobem nastąpiła tak nagła decyzya? Proszę mi przebaczyć pytanie, do którego nie mam prawa, ależ to tak boleśnie wyrzec się nawet nadziei.

Stanisław.

Dlaczegóż masz się Pan wyrzec?

P. Zielska.
Tylko Pan Stanisław może o to pytać.
Serafin.

Dlaczego? — bo Panna Paulina słowo swoje dała.

Stanisław.

Co to znaczy — zaręczyny nie ślub — sam Serafin uskarżał się dziś jeszcze na obojętność Paulinki.

Dorski.

Czy być może?

Paulina.

Panie Stanisławie, bardzo proszę...

Stanisław.

Rozsądek tylko, powiadam rozsądek źle zrozumiany był powodem jéj nagłego usposobienia.

P. Zielska i Serafin.

Ależ Panie Stanisławie...

Stanisław.

Co prawda nie grzech i sam moralny Serafin inaczéj nie powié. Na co w bawełnę obwijać, tajemniczości nienawidzę.

Dorski.

I ja także.

Stanisław.

Nie trać nadziei Panie Dorski, lepszym Pan jesteś dla naszej Paulinki niż Serafin.

Serafin.
Pozwól Panno Paulino, abyśmy się usunęli od fantastyczno-sardonicznych wybryków Pana Stanisława.
Stanisław (zatrzymując Paulinę).

Zaraz, zaraz. — Co to znaczą zaręczyny? I z kobierca czasem się rozchodzą. — Paulinko, słowa nie chcesz złamać, dobrze, niech i tak będzie, ale zajść mogą różne pomyślne okoliczności — Pan Serafin naprzykład po długiéj, ciężkiéj chorobie umrzeć może.

Serafin.

Dlaczego, dlaczego mam umrzeć? jestem zdrów zupełnie.

Stanisław.

Źle źle wyglądasz — cera żółta, oczy podbite, źle wyglądasz Serafinku.

Serafin.

Zresztą z Boską wolą zawsze zgadzać się będę.

Stanisław.

Nie trać nadziei Panie Dorski, ja ci powiadam — i cholera się zbliża, kto wie co się stać może — nie trać nadziei, ja ci powiadam.

Lokaj (anonsując).

Pan notarjusz Zawilski.

(Lokaj odchodzi.)




SCENA VII.
Ciż sami, Notaryusz, Kulesza.
Notaryusz.

Uszanowanie moje składam szanownéj rodzinie

Zielskich. Przykre dla mnie otrzymałem zlecenie. Smutnéj, bardzo smutnéj wiadomości jestem przymuszonym zwiastunem.
Stanisław.

Tylko śmiało i wyraźnie — o co idzie? Jesteśmy zdolni przyjąć i znieść każde złe, które nas spotkać może.

Notaryusz.

Odebrałem od sądu zawiadomienie o śmierci JWgo Jenerała Franciszka Zielskiego.

Paulina.

O Boże! straciłam opiekuna.

P. Zielska.

Paulinko! wody kolońskiéj prędko! mdleję!

Stanisław.

Nikt z rodzeństwa tu obecnego nie miał ukontentowania znać szanownego naszego krewnego Jenerała Zielskiego, nie dziw się więc Pan, że ubolewając nad stratą zacnego człowieka nie możemy, jako nad krewnym, wiele łez wylewać.

Notaryusz.

Przybyłem z powodu aktu obsygilacyi, niechże mi wolno będzie niektóre zadać pytania. (do Stanisława) Pan jesteś jak się zdaje najstarszym.

Stanisław.

Tak jest.

Notaryusz.

Jest Panu wiadomém, czy nieboszczyk zostawił jaki testament?

Stanisław.

Ja nic nie wiem.

Serafin.
I ja nie.
P. Zielska.

I ja nie.

Paulina.

I ja nie.

Notaryusz.

Nikomu więc z rodzeństwa nie jest wiadomo, czy został jaki testament — muszę więc także spytać się Pana Kuleszę, rezydenta tutejszego, czy może mi udzielić jakiego objaśnienia w tym względzie?

Kulesza.

JWny Jenerał bawił ciągle za granicą, rzadko kiedy przyjeżdżał i nad kilka dni nigdy tu dłużéj nie bawił.

Notaryusz.

Nie słyszałeś Pan od niego, albo od kogobądź, czy sporządził testament?

Kulesza.

Nie słyszałem.

Notaryusz.

W którym pokoju zwykł był przesiadywać podczas swoich tu odwiedzin?

Kulesza.

Zwykle w bibliotece, ale czasem i w innych pokojach.

Notaryusz.

Pokoje zamknięte?

Kulesza.
Nie — mam klucze od wszystkich, ale klucze od biór, szaf, kufrów, tu w téj szafie zamknięte i ręką własną ś. p. Jenerała, herbową pieczęcią zapieczętowane.
Notaryusz.

Zdaje się, że najpierwéj trzeba nam dostać kluczów a potém szukać, czy niema jakiego dokumentu oznajmującego ostatnią wolę nieboszczyka — zgadzasz się Pan na to?

Stanisław.

Zupełnie.

Notaryusz (do Serafina).

I Pan?

Serafin.

I ja.

Notaryusz (do Dorskiego).

I Pan?

Dorski.

Ja nie mam zaszczytu należyć do familii, przywiozłem od ministra wojny wstęgę Jenerałowi, któréj już nigdy nosić nie będzie. (jakby do siebie) U nas wszystko za wcześnie albo za późno.

Notaryusz.

Proszę jednak Pana oficera, abyś tu został jako świadek, tém bardziej, że z władzą wojskową będę miał do czynienia. — Panie Kulesza proszę otworzyć szafkę.

(Kulesza otwiera.)
Kulesza.

Oto jest pęk kluczów — Panu go oddaję.

Notaryusz.
Teraz proszę wskazać nam bibliotekę — od biblioteki, jako zwykłego mieszkania Jenerała, musimy zacząć.
Stanisław.

Proszę o głos. Znajdzie się, czy nie znajdzie testament, my jesteśmy domniemanymi spadkobiercami, a zatém w układ między sobą wejść możemy.

Notaryusz.

Nikt zabronić nie może.

Stanisław.

Proponuję więc rodzeństwu, abyśmy się rozegrali.

Serafin.

Gra rzecz niemoralna.

P. Zielska.

Grać nie umiem, tylko w mruczka albo gotowalnią.

Stanisław.

No to się rozbierzmy.

P. Zielska.

Fi!

Stanisław.

Podzielimy się zarówno.

P. Zielska.

Dobrze, pod warunkiem, aby mi się Krzewin dostał, bo ja potrzebuję wiejskiego powietrza — proszę także, abyście z waszych części zapłacili moje dłużki.

Serafin.

Dłużki! bagatela! kuzynki długi...

Stanisław.
Djable długie, nie uchwycilibyśmy końca, więc nie przystajemy.
Serafin.

Oczywiście.

Stanisław.

Chodźmy więc szukać skarbów.

Notaryusz.

Służę Państwu.

(Wszyscy wychodzą — Paulina siada przy stoliczku, spiera głowę na łokciu i chustką twarz zakrywa — Dorski nieco głębiéj spogląda na nią w milczeniu — zasłona spada.)
Koniec aktu I.
AKT II.

(Salon pierwszego Aktu.)

SCENA I.
Paulina, Dorski.
Paulina.

Stanisław jest człowiekiem lekkomyślnym, ale lekkomyślnością sam sobie tylko szkodzi — jest złośliwym, nie jest złym — zawsze dawał mi dowody szczeréj przyjaźni; ale Stanisław nie lubi Serafina, dlatego wszystkiemu co się tycze Serafina wierzyć nie można, jakto zapewne już się Pan o tém mogłeś sam przekonać.

Dorski.

Stanisław jednak powiedział i tego Panno Paulino nie zaprzeczyłaś, ani Pani Zielska, ani nawet Pan Serafin, że nie miłość cię spowodowała do oddania mu ręki.

Paulina.

Nie miłość, to prawda, ale szacunek.

Dorski.

Nie tak dawno znasz Pani Serafina, aby można z wszelką pewnością liczyć na jego charakter — miłość choćby potém i zawiedzioną została, zostawia po sobie jakąś pamiątkę, choćby tylko jak sen przyjemny, ale szacunek nieusprawiedliwiony cóż pozostawi?

Paulina.

Nie pozbawiaj mnie Pan nadziei, któréj chwyciłam się porywczo może. — Jako brata mojéj Malwiny proszę, zaklinam, nie zwiększaj trwogi w osamotnionéj mojéj duszy.

Dorski.

Poznałem cię Panno Paulino przez Malwinę, poznałem nadewszystko duszę objawiającą się w twoich listach i najczystszém uczuciem pokochałem...

Paulina (wstając).

Ależ ja tego słuchać nie mogę.

Dorski.

Straciłem nadzieję...

Paulina.

Ale nie chcę, abyś Pan z nadzieją stracił i dobrą o mnie opinją. I Malwina cóżby powiedziała, dowiedziawszy się, że ja wczoraj wzięte z wszelką rozwagą postanowienie dzisiaj zmieniam bez żadnego słusznego powodu.

Dorski.

Nie chce, abyś Pani nagle zrywała ze Serafinem, ale podróż życia zbyt długa, trzeba się przygotować, aby ile możności najmniéj stała się uciążliwą. Możesz więc Pani zwlekać, starać się lepiéj poznać tego, z którym masz swój los połączyć. Możesz i przezemnie za pośrednictwem Malwiny zasiągnąć dokładnych wiadomości o Serafinie, którego, jak to mówiłaś, znasz od niedawna — ręczę honorem, że będę bezstronnym — ale chcieć skować kajdany, ledwie nie na oślep, dlatego że wstyd przyznać się do błędu, byłoby to prawdziwie popełnić moralne samobójstwo.





SCENA II.
Ciż sami, Pani Zielska, Stanisław.
(Za Stanisławem weszła P. Zielska i zadychana chodzi dużym krokiem z przodu aż w głębi sceny.)
Stanisław.

Tysiąc, tysiąc pociech! (śmieje się) Tyrbuszon zwycięża.

Dorski.

Pan Tyrbuszon?

Stanisław.

No — Serafin — na mocy znalezionego testamentu zostaje jedynym i ogólnym spadkobiercą majątku nieboszczyka Jenerała. Gdyby był Kulesza nie stłukł przypadkiem wazonu porcelanowego, nie bylibyśmy na dnie znaleźli złowrogiego dokumentu. Djabeł śmieje się w kułak, śmieje się do rozpuku, bo cnota kaducznego wywróciła koziołka. Ale co spowodować mogło do tak wyłącznego zaufania Jenerała, to jest zagadką i zawsze pono zagadką zostanie.

P. Zielska.

Ja nie zazdroszczę, Boże uchowaj mnie od téj podłéj namiętności, ale pojąć nie mogę, że tak nierozsądnego człowieka mogli zrobić Jenerałem. — Jakże tu ma być dobrze? — Taki Jenerał, Boże zmiłuj się nad nami. I dziwić się potem że... no! Nie pragnęłam odziedziczyć całego majątku, ale ja Zielska z Zielskich mogłam przynajmniéj zostać w Krzewinie, bo mi wiejskiego powietrza potrzeba.

Paulina.

Panie Dorski, jakiebądź będzie postanowienie moje, spodziewam się że Malwina nigdy posądzać nie będzie, że mogłam być spowodowaną interesem.

Dorski.

Ach Panno Paulino, czyliż cię nie znamy!

Stanisław (na stronie).

Biedna Paulinka przepadła!.. Ale nie — nie przepadła, ratować ją będę i uratuję. (Odprowadzając nieco w głąb mówi do P. Zielskiej, kiedy tymczasem Dorski rozmawia z Pauliną na przodzie sceny.) Kuzynko, wszystko jeszcze nie stracone, przynajmniéj dla ciebie — skłoń tylko Paulinę aby zerwała z Serafinem, a Serafin zwróci się ku tobie.

P. Zielska.

Ku mnie?

Stanisław.

Tak jest, ja ręczę.

P. Zielska.

Ręczysz?

Stanisław.

Mam ku temu środki niezawodne — zwróci się ku tobie jak tylko wolnym zostanie.

P. Zielska.
Ale jakże to zrobić?
Stanisław.

To jest rzeczą twojego rozumu kochana kuzynko. Panie Dorski, Pan z nami zostajesz.

Dorski.

Inaczéj nie mogę, bo siostry oczekiwać muszę. Pan Serafin nie zechce na dzień jeden odmówić mi gościnności swojéj.

Stanisław.

Nie jest on téż tu i zupełnym panem.

P. Zielska.

Z mojéj strony zaręczam Pana, że będę szczęśliwą poznać jego siostrę i nasz dom, póki jeszcze naszym wspólnym będzie, zawsze mu otwartym zostanie.

Stanisław (do Dorskiego).

Teraz idźmy zapalić cygara i przypatrzmy się, czém rozpocznie panowanie swoje Tyrbuszon I.

( Wychodzą.)




SCENA III.
Pani Zielska, Paulina.
P. Zielska.

Cieszę się, że ty przynajmniéj moja Paulino skorzystasz z mojéj i ze Stanisława krzywdy.

Paulina.

Ale ja nie chcę korzystać z czyjéjbądź krzywdy.

P. Zielska.

Tak jednak być musi, jeżeli Serafin zostanie twoim mężem; ale dziwić się muszę, że pierwszą jego czynnością nie było złożyć u nóg twoich niespodziewanego swojego majątku.

Paulina.

Jest zapewnie zatrudniony.

P. Zielska.

Prawda, ale gdzie idzie o udzielenie dobréj wiadomości, mającej wpływ na całą przyszłość kochanéj osoby, uczucie powinno wziąć górę nad wszelkiém drobnostkowém zajęciem. — Paulino, doświadczyłaś z mojéj strony wiele przyjaznego udziału, doznał go i Serafin, przyszłe wasze małżeństwo jest poniekąd mojém dziełem, ale pozwól sobie powiedzieć, że utrzymanie swojéj własnéj godności powinno być wyższém nad wszystko. O tyle kobieta może być szanowaną, o ile sama szanować się będzie.

Paulina.

Nie mogę pojąć, dlaczego to mówisz kochana ciociu — dotychczas nikt mi nie mógł zarzucić, abym o téj zasadzie i na chwilę zapomniała.

P. Zielska.

O! nikt cię pewnie o to oskarżać nie może, ale są w życiu śliskie okoliczności, gdzie łatwo mimo woli i wiedzy zaszkodzić sobie można.

Paulina.

I te okoliczności teraz dla mnie nastały?

P. Zielska.

Tak jest. Słuchaj mnie z uwagą. Serafin ujęty twojemi wdziękami ofiarował ci rękę, tyś ją przyjęła, wtenczas zostawaliście w równém położeniu, byliście oboje ubodzy. Teraz zmieniły się stosunki — Serafin został bogatym, ty nic do wspólnego nie przyniesiesz gniazdeczka. Może.... może, powtórzę to dwa razy, może być iż Serafin pojmie, że do lepszego, do stosowniejszego związku wolno mu rościć sobie prawo.

Paulina.

Tego nie spodziewam się znając jego szlachetny sposób myślenia.

P. Zielska.

I ja się nie spodziewam, ale chociaż tego nie wyzna, jednakże dane ci słowo stanie mu się ciężarem — jakie nadal z nim pożycie możesz sobie obiecywać.

Paulina.

A więc zdaniem cioci mam z nim zerwać?

P. Zielska.

Nie, nie zerwać, ale godność twoja każe ci zwrócić mu słowo, pozostawiając do jego woli utrzymać dawne przyrzeczenie pomimo zmienionych stosunków, albo też przyjąć zwrócone słowo. Jeżeli nie przyjmie zwrotu obietnicy, będziesz przekonaną o jego miłości; jeżeli zaś przyjmie, stracisz wprawdzie świetne położenie, ale godność swoją zachowasz nienaruszoną.

Paulina.

Wprawdzie... nie wiem... może...

P. Zielska.

Idź, idź moje dziecię, pomyśl nad tém com powiedziała — lepiej się wahać jakiś czas, niż po czasie żałować.

(Paulina odchodzi.)
P. Zielska (sama).

Piorun po piorunie. — Śmierć niespodziewana, a co gorzéj niegodziwy testament. Cóż teraz będzie? siedzę na tém krześle jak na szpilkach, jak na ostrych szpilkach. Ależ jakiż projekt Stanisława, jakich sposobów użyje, aby skłonić Serafina? Miałżeby użyć groźby, gwałtownych środków? — Nie, tego nie chcę. (p. k. m.) A nareszcie, co mi się w to mieszać, niech się meżczyzni rozprawiają między sobą. Pójdę jednak, pogadam ze Stanisławem, niech wesprze nadzieją skołatane serce moje.

(Odchodzi.)




SCENA IV.
Serafin, Kulesza.
(Serafin wchodzi z pakietem papierów w ręku, za nim Kulesza.)
Serafin.

Oznajmisz Wać Pan wszystkim oficyalistom i sługom, że ja jestem jedynym tu dziedzicem nieograniczonym na mocy testamentu ś. p. Jenerała, kochanego mego kuzyna.

Kulesza.

Zaraz Panie.

Serafin.

Podasz mi WPan spis imienny indiwiduów zostających w obowiązkach. Administracya tu jak uważam bardzo wiele kosztuje, — zapowiesz Wać Pan, że pensye muszą być znacznie okrojone; grzeszy kto więcéj wymaga jak jego zasługa warta.

Kulesza.
JWny Jenerał sam zawsze zapłaty wyznaczał.
Serafin.

Szczególnie dworska czereda musi być znacznie przerzedzoną.

Kulesza.

Są to po największej części starzy słudzy.

Serafin.

Wielka liczba sług daje powód do demoralizacyi, rodzi niedbalstwo, lenistwo, próżniactwo — tu inaczéj być musi. I gracyalistów jest widzę mnóstwo.

Kulesza.

JW ny Jenerał umieszczał starych żołnierzy swoich kolegów.

Serafin.

Ale ja nie jestem Jenerałem i inaczéj tu będzie. Gracyaliści są wielkim ciężarem, nic się nie rentują.

Kulesza.

Trudnoż ich wypędzić.

Serafin.

Dlaczegóż nie, jeżeli moralność i socyalne zasady skorzystają na tém. Panie Kulesza, zwiedzimy gospodarstwo, pojedziemy na folwarki, ogłosisz wszystkim, że ktokolwiek zatai cokolwiek, choćby tylko jeden gwóźdź, jeden kawałek tarcicy, jeżeli nie udowodni prawnego swego posiadania, będzie oddalony natychmiast. Prawo przedewszystkiém, rozumiesz Wać Pan.

Kulesza.
Rozumiem Panie, ale nie czuję się na siłach przeprowadzić tych reform moralnych i dopóty tylko zostanę, dopóki zwierzonym obowiązkiem zmuszony będę.
Serafin.

Dobrze, dobrze, będzie czas o tém pomówić — teraz każ Wać Pan, aby wszystkie pojazdy były zaprzężone, może kto z łaskawych gości zechce odjechać — idź Wać Pan.

(Kulesza odchodzi.)




SCENA V.
Serafin (sam; siada wysunąwszy nieco na przód krzesło, na którém siedziała P. Zielska).

Ha! jak tu dobrze siedzieć, krzesło to tronem mi się staje. Zdaje mi się, że poduszki miększe, że poręcz mniéj twarda od czasu jak panem zostałem. Posadzka pod memi nogami zdaje się uginać, słońce dla mnie jaskrawsze, kwiaty wonniejsze, krzyk pantarek pod oknem wydaje mi się śpiewem słowika. Ha! jakże mi tu dobrze. (p. k. m.) Ale mam i kąsek goryczy — Paulina. Co z nią począć? ożenić się?.. A ba! piedestału już mi nie potrzeba a sentymentalność głupstwem. Poziom zdepczę a wzniosę się w górę. — Gdzie, jak, co? nie wiem, ale w górę, w górę pędzić będę a biada temu, co mi w drodze stanie!





SCENA VI.
Serafin, P. Zielska.
P. Zielska (na stronie).
Stanisława odszukać nie mogę. (do Serafina) Winszuję ci Panie Serafinie, winszuję z duszy serca.
Serafin.

Winszuj kuzynko raczéj ubogim moim, że mnie hojnie obdarzyła Opatrzność, bo już teraz skuteczniéj będę mógł nieść pomoc cierpiącéj ludzkości.

P. Zielska.

Panie Serafinie, pozwól pomówić z sobą otwarcie.

Serafin (na stronie).

Przemowa pewnie do mojéj kieszeni.

P. Zielska.

Nie możesz wątpić o mojéj przyjaźni, któréj stokrotne dałam ci dowody. Pracowałam usilnie, aby skłonić Paulinę do oddania ci ręki.

Serafin.

Hm! Paulina nie zdaje się bardzo ufać radom szanownéj swojéj ciotki, jéj więc tylko saméj winienem moje szczęście.

P. Zielska.

Mylisz się, żeby nie ja wachałaby się dotychczas. Mniemałam, że tym związkiem zapewnię szczęście obojga, ale teraz wyznać muszę, że okoliczności zmieniły postać rzeczy.

Serafin (ze wzbudzoną uwagą).

Jak, jak, co mówisz?

P. Zielska.

Stosunki nasze już nie te same.

Serafin.

Zapewne.

P. Zielska.
Co wczoraj mogłeś uważać za szczęście, dziś już niém nie jest.
Serafin.

Dziwisz mnie.

P. Zielska.

I powiem otwarcie, bo nieszczerą być nie umiem, że innéj już potrzeba ci żony w teraźniejszém twojém położeniu. Wczoraj nie miałeś wyboru, dziś ci go nie braknie. Już nie potrzebujesz zaskorupiać się w idylicznéj sentymentalności — świat szeroki otwiera ci objęcie swoje. Na świat więc tylko wzgląd mieć musisz. Chcesz się żenić? — dobrze; ale nie będąc sam już pierwszéj młodości, nie powierzaj swego losu niedoświadczonemu dziewczęciu, wybierz osobę, któraby ci mogła towarzyszyć w każdém spółeczeństwie, w jakiém się znajdziesz.

Serafin (na stronie).

Jak ona naprzykład.

P. Zielska.

Któraby mogła stać się wdziękiem i ozdobą salonu twojego.

Serafin (na stronie).

Jak ona.

P. Zielska.

Biorąc młodą osobę, jak Paulina, wiele, wiele przygotujesz sobie kłopotu.

Serafin.

Co się zrobiło, trudno odrobić.

P. Zielska.

Dlaczego?

Serafin.
Ja kocham Paulinę.
P. Zielska.

I Dorski ją kocha.

Serafin.

Dorski?

P. Zielska.

I cóż to znaczy?

Serafin.

Paulina przywiązała się do mnie.

P. Zielska.

Bajki, sam się skarżyłeś na jéj obojętność.

Serafin.

To prawda, ale miłość obudzić się może.

P. Zielska.

Może się obudzić i obudzi się pewnie, ale niekoniecznie dla ciebie. Jeszcze ślubu nie wziąłeś a już adorator wyrósł jak z ziemi i to jeszcze oficer — o mój Boże! — oficerowie dla mężów są najniebezpieczniejsi, ja to wiem z doświadczenia. Ten mundur, ta kitka, ten brzęczący pałasz, te dzwoniące ostrogi — wszystko to działa niewymownie na uczucie kobiety. Ja ci powiadam, nie żeń się z młodą osobą, bo spokojności nigdy mieć nie będziesz.

Serafin.

Wszystko to być może, ale stało się — zerwać z Pauliną nie mogę; cóżby świat powiedział?

P. Zielska.

Świat! Jesteś bogatym i troszczysz się o świat — ale zrywać nie potrzebujesz, bo ona zerwie sama.

Serafin.
Chciałaby! to być nie może.
P. Zielska.

Da przynajmniéj sposobność zerwania, otworzy ci furtkę, którą będziesz mógł się wymknąć.

Serafin.

Nie, nie, to nie uchodzi. — Jakaż to ta furtka?

P. Zielska.

Przedstawiłam jéj i zdaje mi się, że moje uwagi płonnemi nie zostały: że chcąc zachować swoją godność musi się zrzec danego sobie słowa, aby przez to zostawić tobie zupełną wolność działania w zmienionych teraz waszych stosunkach.

Serafin.

Ale właśnie z téj wolności korzystać mi nie wypada. Dorski kocha się, oświadczył się nawet, ależ ona, ona...

P. Zielska.

Jeżeli o to idzie, to możesz być spokojnym — kobiety między sobą zgadują się łatwo. Paulina spogląda na oficera z wielką uprzejmością.

Serafin (z udaném uczuciem).

To okropnie!

P. Zielska.

Jest i zazdrość! wstydź się.

Serafin.

Nie, nie zazdrość, ale w Paulinie znalazłem wszystkie przymioty, które szczęście zapewnić mogą; wyrzec się drogich nadziei nad moje siły — a jednak... jednak... O mój Boże, oświećże mnie co tu począć.

(Rzuca się w krzesło i zasłania sobie oczy.)



SCENA VII.
P. Zielska, Serafin, Stanisław, Paulina, Dorski.
Stanisław.

Dlaczegóż to pojazdy zaprzęgnięto?

P. Zielska.

Pojazdy zaprzęgnięto?

Stanisław.

Ale co widzę dziedzic uśpiony, a kuzynka raczki piecze.

Serafin.

Nie uśpiony ale cierpiący, mocno cierpiący i wszelkiéj siły duszy potrzeba, aby siebie zwyciężył. Ale postąpię drogą, którą mi wskazuje sumienie — słuchajcie mego postanowienia, bo to jest niezmienném. Paulino przyszłaś uwolnić mnie od słowa, które z pierścionkiem u nóg ci złożyłem.

Paulina.

Tak jest, bo chcę abyś Panie Serafinie działał podług własnéj woli.

Serafin.

Mojéj woli! biednaż ta moja wola! ale nie rozwodźmy się w długich a boleśnych rozprawach — skończmy rzecz czémprędzéj... nasze wzajemne obietnice niech będą zerwane.

Stanisław (na stronie do Pauliny).

A nie mówiłem?

Paulina.
Panie Serafinie...
Stanisław.

Tysiąc pociech!

Serafin.

Postanowienie moje niezmienne. Pan Dorski, gdybym go był nie ubiegł, miał zamiar prosić o rękę twoją Panno Paulino — niechże ją otrzyma, jest jéj pewnie odemnie godniejszym.

Paulina.

Ale jeżeli myślisz...

Serafin.

Nic, nic nie myślę, tak chcę i tak będzie — rozumie się co do mego przedsięwzięcia. — Ofiara spełniona.

(Idzie do biórka i na niém łokcie opiera, jakby pogrążony w rozpaczy.)
Stanisław.

Rzecz skończona, rzecz skończona.

Dorski.

Panno Paulino, mogę się spodziewać...

Stanisław.

Paulino nie wahaj się.

P. Zielska.

Panie Dorski, proszę tu... tak — kochająca ciotka łączy was i błogosławi. (Łączy ich ręce.)

Dorski (do Pauliny).

Zezwalasz Pani?

Paulina.
Muszę wypełnić wolę całego rodzeństwa.
Dorski.

Malwinie jedynie winien jestem moje szczęście, ale całe życie poświęcę, aby go się stać godnym.

Serafin.

Cóż to jest?

Wszyscy.

Co?

Serafin.

To bióro.

Wszyscy.

Bióro.

Serafin (dzwoni, potem do lokaja).

Prosić Pana notaryusza i Pana Kuleszę.

P. Zielska (do Stanisława).

Czy tylko nie dostał pomieszania zmysłów, cóż natenczas stanie się z obietnicą twoją?





SCENA VIII.
Ciż sami, Notaryusz, Kulesza.
Serafin.

Panie Zawilski, przeoczyliśmy to biórko. Panie Kulesza co tu jest?

Kulesza.

Nic nie ma podobno; podczas ostatniego tu swego pobytu ś. p. Jenerał w tym pokoju sypiał i nie uznał potrzeby opieczętować tak, jak tamtą szafkę.

Serafin.
Trzeba jednak otworzyć, gdzie są klucze?
Notaryusz.

Jeden z tych być musi. (Oddaje klucze Kuleszy.)

Serafin.

Spiesz się Pan.

Notaryusz.

Ale o cóż idzie?

Serafin.

Idzie o porządek, o ścisłe wypełnienie obowiązków. W tém biórze znajdują się może jakie klejnoty, które mogłyby się stać pokusą dla służących, a kto wystawia drugich na pokusę, ten staje się poniekąd złego uczynku uczestnikiem. Nareszcie nie znaleźliśmy spisu sreber, może je rozkradziono. — Panie Kulesza, trzeba w to wejść ściśle.

Kulesza (otworzywszy jednę szufladę).

Nic nie ma.

(Notaryusz i Serafin zbliżają się.)
Serafin.

Tu jeszcze.

Kulesza (otwierając pulpit).

Próżne szufladki.

Notaryusz.

W saméj rzeczy, można się przekonać, nic tu nie ma.

Serafin.

Ale tu, tu.

Notaryusz.

Cóż?

Serafin.
Tu jest jakaś kryjówka.
Notaryusz.

Tu żadnéj kryjówki nie widać — Panie Kulesza?

Kulesza.

I ja nie widzę.

Serafin.

Ale tu... tu... ta ściana grubsza, tylko... otworzyć... nie mogę — ha! otóż jest.

Wszyscy.

Cóż jest?

Serafin.

Jakiś pakiet.

Notaryusz.

Proszę o niego. (Rozwija papier, dostaje rozpieczętowany pakiet i czyta na nim.) „To jest ostatnia moja wola. Franciszek Zielski Jenerał dywizyi m. p.“

Serafin.

Zapewne kopia. (Chce odebrać.)

Notaryusz.

Za pozwoleniem — kopia albo nie kopia.

Serafin.

Ja akceptowałem testament.

Notaryusz.

Bardzo dobrze.

Serafin.

Sine beneficio inventarii.

Notaryusz.

Bardzo dobrze, niech Państwo raczą usiąść, porównamy te dwa dokumenta.

(Wszyscy siadają od prawego ku lewemu: 1. Dorski 2. Paulina, nie słuchając rozmawiają ze sobą, 3. Pani Zielska, 4. Stanisław, 5. Notaryusz, 6. Serafin — Kulesza odchodzi.)
Notaryusz.

Testament świętéj pamięci Franciszka Zielskiego Je....

Serafin.

Ale wiemy, wiemy czyj testament...

Notaryusz.

Za pozwoleniem — Nemo sapiens, nisi patiens. Testament ś. p. Franciszka Zielskiego Jenerała dywizyi, dziedzica wsi Krzewin cum atinenciis, przez nas notaryusza Zawilskiego, w przytomności świadków, znaleziony w bibliotece jest z dnia 14 Sierpnia tysiąc ośmsetnego... więc lat temu pięć.

(Podaje dokument, który nieczytany przechodzi od ręki do ręki.)
Serafin.

Dużo czasu tracimy...

Notaryusz.

Teraz łamię pieczęć dokumentu znalezionego w biórze, stojącém w dużym salonie, gorliwém usiłowaniem Wielmożnego Serafina Zielskiego odkrytego.

Stanisław.

Tysiąc pociech!

Notaryusz.

Czy wszyscy członkowie Zielskich, domniemani spadkobiercy ś. p. Fran...

Serafin.

Wszyscy tu jesteśmy.

Stanisław.
Tak jest, wszyscy tu jesteśmy.
Notaryusz (p. k. m.).

Podpis testatora własnoręczny, wyraźny, tudzież podpisy trzech świadków, wszystko w porządku — data...

(Milczenie.)

data 20 Lipca tysiąc ośmsetnego... (powszechne wzruszenie) zatém dwa lata późniejszy jak poprzednio znaleziony...

Serafin.

Ale do rzeczy, do rzeczy — kopia czy nie kopia.

Notaryusz.

Nie zdaje się być kopią.

Stanisław.

Więc proszę czytać.

Serafin.

Jeżeli nie kopia, będę protestował.

Notaryusz.

Wolno Panu.

Stanisław.

Słuchamy.

Notaryusz (uciera sobie nos głośno i przeciera okulary).

Opuściwszy zwykły wstęp przystępuję do istoty rzeczy. (czyta) „Testament mój sporządzony 14 Sierpnia 18.. na rzecz mego krewnego Serafina Zielskiego w całéj swojéj objętości odwołuję, znoszę i chcę aby był uważany jako nigdy nieistniejący.“

Serafin.

Będę protestował — mam listy Jenerała pisane do mego ojca. Tu idzie...

Stanisław.
O dobro twoich ubogich.
Serafin.

Zapewne, zapewne, ja zawsze sumiennie każdy obowiązek chcę wypełnić.

Notaryusz (czyta).

„I chcę aby był uważany jako nigdy nieistniejący, a teraz cały mój majątek, jaki mam i mieć mogę, zapisuję Pani Eufrozynie z Zielskich Zielskiéj.“

P. Zielska.

Chryste Panie! — Polciu! wody kolońskiéj! mdleję! — o Jenerale! Marszałku! Hetmanie, Rycerzu! Dzięki ci stokrotne żeś umarł... chciałam powiedzieć, że umierając nie zapomniałeś o mnie. — Czytaj Pan daléj, czytaj najukochańszy Notaryuszu.

Notaryusz (czyta).

„Dając jéj majątek z powodu podwójnego naszego pokrewieństwa.“

P. Zielska.

Potrójnego, poczwórnego...

Notaryusz (czyta).

„Udzielić oraz muszę mojéj rady téj staruszce...“

Stanisław.

Staruszce?!

P. Zielska.

Wyraz pieszczoty.

Stanisław.

Tysiąc pociech!

Serafin.
Testament więc warunkowy.
Notaryusz.

Rada, nie warunek, ale na czémże stanąłem?..

Stanisław.

Na staruszce...

Notaryusz (czyta).

„Udzielić oraz muszę mojéj rady téj staruszce, aby wcześniéj o śmierci myślała i aby z wszelką znajomością rzeczy mogła sobie wybrać w rodzinie sukcesora lub sukcesorkę swoją“ podpisy etc. etc. — skończyłem. — (wstaje) Dodać muszę, żeśmy winni Zielskiemu, oświadczyć podziękowanie Wielmożnemu Serafinowi że gorliwością swoją ustrzegł nas wszystkich od wielkiego błędu.

Stanisław.

Dziękujemy wszyscy, tysiąc pociech!

(Podaje rękę Paulinie i wszyscy wychodzą prócz Zielskiej i Notaryusza, który składa swoje papiery.)
P. Zielska (dzwoniąc).

Zawołać mi Kuleszę.

(Zasłona spada.)
Koniec aktu II.
AKT III.

(Ten sam salon.)

SCENA I.
P. Zielska, Kulesza.
P. Zielska.

Kochany Kuleszo, chcę poczęstować gromady, dać im wódki i piwa, niech wypiją za zdrowie nowéj dziedziczki Krzewina.

Kulesza.

Dobrze, ale wódki niema.

P. Zielska.

Jakto, niema w magazynie?

Kulesza.

Jest, ale magazyn zapieczętowany.

P. Zielska.

Któż to śmiał uczynić bez mojéj wiedzy?

Kulesza.

Pan Notaryusz.

P. Zielska.
Wołaj go.
Kulesza.

Nic nie pomoże, bo majątek jeszcze sądownie nie oddany.

P. Zielska.

I ja z kasy nic wziąć nie mogę?

Kulesza.

Nie Jaśnie Pani.

P. Zielska.

Piękne dziedzictwo! Ależ ja jutro chcę dać bal — poślij Pan po muzykę wojskową, dam kartkę do cukiernika i do mojéj Marchande de modes.

Kulesza.

Właśnie czeka tu kupczyk z jéj handlu z dwoma jeszcze panami.

P. Zielska.

Czegóż oni chcą?

Kulesza.

Pieniędzy.

P. Zielska.

Pieniędzy?

Kulesza.

Mówią, żeś im Jaśnie Pani dużo winna pieniędzy.

P. Zielska.

Być może, ale czyliż nie wiedzą, że jestem sukcesorką Jenerała.

Kulesza.
Powiedziałem im i kazałem zgłosić się za parę tygodni.
P. Zielska.

Pocóż mają się zgłosić?

Kulesza.

Zapewne Jaśnie Pani zechcesz swoje długi popłacić.

P. Zielska.

Ja? chyba byłabym warjatką. Kredyt mój wzrósł do nieprzewidzianéj wysokości, a ja mam długi płacić! Odpraw ich tam Pan, zbądź się jak będziesz mógł... powiedz żem chora. Ale zkądże wziąć pieniędzy na bal? — posłałeś po faktora?

Kulesza.

Czeka w przedpokoju.

P. Zielska.

Niech wnijdzie.

(Kulesza wychodzi, Faktor wchodzi.)




SCENA II.
P. Zielska, Faktor.

Ty jesteś kochanku faktorem ś. p. Jenerała?

Faktor.

Jaśnie Wielmożny Pan Jenerał faktora nie miał, JWielmożny Jenerał był bardzo srogi — nazywał nas żydów pijawki, krzyczał zaraz: precz z mego obejścia. A jak krzyczał! — strach! — płot nie płot, trzeba było skakać. Ale wszyscy Panowie i Panie w całéj okolicy Mortka znają.

P. Zielska.
Słuchajno mój Mortku, potrzebuję pieniędzy.
Faktor.

Ile tylko JPani każesz, na bardzo mały procent.

P. Zielska.

O procent nie dbam. Więc możesz wystarać mi się zaraz dziś o dwieście dukatów?

Faktor.

A jaką mam obiecać pewność?

P. Zielska.

Nie wiesz, żem dziedziczką Krzewina.

Faktor.

Wiem, ale przepraszam honor Jaśnie Pani, czy już jest addictia hereditatis?

P. Zielska.

Co to jest Dycja Herezjetatis?

Faktor.

No, to jest pozwolenie na dziedzictwo.

P. Zielska.

A któż to pozwolenie daje?

Faktor.

No Sąd daje.

P. Zielska.

I bez tego nie można pożyczyć pieniędzy?

Faktor.

Nie.

P. Zielska.
To Sąd głupi i ty głupi, idź do djabła!
Faktor (na stronie).

Akurat Jenerał.

(Wychodzi tyłem za drzwi, nisko się kłaniając.)




SCENA III.
P. Zielska, Kulesza.
P. Zielska (zadzwoniwszy.)

Prosić Pana Kuleszę. (Kulesza wchodzi.) Faktor głupiec, nie może mi wyszukać pieniędzy. Ale ty mój kochany Kuleszko nie mógłbyś mi pożyczyć co pieniędzy? Daję ci słowo honoru, że oddam za parę tygodni, jak tylko mnie rozpieczętują — oddam dziesięć za dziesięć.

Kulesza.

Ach Jaśnie Pani, ja złamanego szeląga nie mam przy duszy.

P. Zielska.

Każ więc założyć do mego kocza, niech faktor pojedzie do miasteczka i kocz zastawi.

Kulesza.

To być nie może.

P. Zielska.

Dlaczego nie może?

Kulesza.

Bo ci panowie, co przyjechali upominać się o długi, kocz zaaresztowali.

P. Zielska.

Rozbójniki szkaradne, bez najmniejszego wychowania — no weźże Pan ten łańcuch i zegarek, zastaw na jakibądź procent, ja jutro bal mieć muszę. Adieu kochany Panie Kulesza.

P. Zielska (sama).

Co to za niepojęte, co za głupie formalności — jestem bogatą a nie mam pieniędzy, jedni winszują a drudzy aresztują i prawdziwie koniec świata.





SCENA IV.
P. Zielska, Stanisław.
Stanisław (z głębokim ukłonem).

Szanownéj mojéj kuzynce, pani dziedzicznéj Krzewina, Wulki, Przedmościa i Podmościa etc. etc. składam moje najuniżeńsze uszanowanie.

P. Zielska.

Znowu chcesz stroić żarciki, ale już nie dbam o złośliwe słówka twoje, kochany Panie Stanisławie, znajdę wielu takich, którzy za zaszczyt poczytywać będą stanąć każdego czasu w mojéj obronie.

Stanisław.
Nie wątpię, nie wątpię nadobna kuzynko, że tysiąc mieczów zabłyśnie, tysiąc kopij się najeży na twoje skinienie, ale ja bynajmniéj przeciw rycerzom niosącym twoje kolory w szrankach stawać nie myślę, miałbym wprawdzie prawo odwołać się do przeszłości. (z udaną czułością) Czy ty pamiętasz ten bal w Bardjowie? czy ty pamiętasz ten wieczór kiedy srebrném światłem księżyca oblane poępne świerki po skałach szumiały, kiedyśmy zbłądzili z drogi, czy ty to pamiętasz?
P. Zielska.

Nie pamiętam i nie chcę pamiętać.

Stanisław.

Wiem, wiem i nietylko praw żadnych do twojéj rączki nie roszczę, ale gdybyś i chciała, mając wzgląd na dawne przysłowie, że stara przyjaźń nie rdzewieje, przybrać mnie za towarzysza dalszéj podróży, powiedziałbym ci szczerze: nie radzę.

P. Zielska.

A ja także odpowiem przysłowiem: Panie Stanisławie, kwaśne winogrona.

Stanisław.

Wiesz dobrze, że nie jestem Serafinem i nikt się jeszcze na brak mojéj szczerości nie mógł użalać, szczerze więc powiem, że z połączenia naszego losu nie wieleby dobrego wypaść mogło — moją połowę zabraliby Wiesbadeńskie bankiery, a twoją zabraliby dłużniki.

P. Zielska.

Na cóż mi to powiadasz?

Stanisław.

Bo się chcę dobrze rozstać z tobą.

P. Zielska (podając mu rękę).

Wierzę ci i dlatego podam ci sposobność oddania mi wielkiej usługi.

Stanisław.

Idzie o Serafina.

P. Zielska.

O dla Boga! jakżeś mógł to nawet pomyśleć — Serafin ten świętoszek, ten intrygant, ten człowiek co tak chciwie wyciągał pazury po mój majątek — Stanisławie, jakżeś mógł to pomyślać; dusza moja zawsze znieść go nie mogła, nienawidziłam go i nienawidzę.

Stanisław.

Tysiąc pociech! ale przed godziną...

P. Zielska.

Dosyć jednéj minuty, żeby zmienić białe w czarne. Słuchaj mnie, ja inny wielki mam projekt; jeżeli staniesz mi się pomocnym, będę umiała odwdzięczyć ci się hojnie. Szukaj gdzie parę tysięcy dukatów, ja zaraz dziś jeszcze zaręczę, dam ci wexle.

Stanisław.

Dziękuję, dziękuję za porękę i za wexle, ale o cóż idzie?

P. Zielska.

Jest młodzieniec, który... który...

Stanisław.

Który ci się podobał.

P. Zielska.

Ach, bardzo, bardzo mi się podobał.

Stanisław.

Ale Hippolit głuchy, na Fedry miłosne zapały.

P. Zielska.

Jeszcze nie głuchy, bo nic jeszcze uszów jego nie doszło, ale z ust twoich usłyszeć może.

Stanisław.
A tym Hippolitem jest?
P. Zielska.

Jest... jest... o Stanisławie serce moje...

Stanisław.

Tylko śmiało.

P. Zielska (zakrywając sobie oczy).

Jest Dorski.

Stanisław.

Dorski, Dorski!

P. Zielska.

Porucznik Dorski.

Stanisław.

Ależ Dorski kocha Paulinę.

P. Zielska.

Interes połknął nie jedną już miłość.

Stanisław.

Kochana kuzynko, to istne szaleństwo.

P. Zielska.

Dorski nie ma majątku, Paulina toż samo; życie ich byłoby najeżone tysiącznemi przykrościami, kiedy ja tymczasem mogę zrobić go szczęśliwym, zrobić go bogatym, otoczyć go zabawą, okazałością, zbytkiem, nareszcie wszystkiém co teraźniejsza młodzież tak wielce ceni — Paulinę wyposażę.

Stanisław.

A ja ci powiadam, że taka myśl to istne szaleństwo.

P. Zielska.

Kupić nie kupić potargować nie zawadzi, byłby to cud powiesz, ale za pieniądze i... no, mówić nie wypada — pieniądze są władzą, któréj mało kto oprzeć się może. Mój Stanisławie, staraj się powoli, rozważnie porucznikowi rzecz tę przedłożyć.

Stanisław.

Ależ moja kuzynko, na takie propozycye on mnie wyzwie i będę musiał z nim się strzelać — Nie, nie i słyszeć o tém nie chcę i tobie życzę nie próbuj szczęścia, bo gotówby zapomnieć względów, do których twoja płeć, twoje wdzięki i wiek niezaprzeczone mają prawo.

P. Zielska.

Znowu ucinek.

Stanisław.

Nie, tym razem nie ucinek ale szczera rada i proszę cię niech to zostanie między nami.

P. Zielska.

Nie, serce moje za gwałtownie bije, aby usta milczeć mogły. Nie chcesz z nim mówić — dobrze, więc go przyślij tu do mnie, pomówię z nim i zobaczymy.

Stanisław.
Niech i tak będzie — tysiąc pociech!
(Wychodzi.)
(Zielska zasiada w fotelu, poprawia sobie suknię, kryskę, czepeczek — na wejście Serafina zrywa się w gniewie.)




SCENA V.
P. Zielska, Serafin.
Serafin.

Panią Eufrozynę z Zielskich Zielską mam zaszczyt prosić o jéj rękę. (Zadziwienie Zielskiej i długie milczenie.) Panią Eufrozynę z Zielskich Zielską mam zaszczyt prosić o jéj rękę.

P. Zielska.

Czy Pan w biórku, w którém znalazłeś testament, zostawiłeś rozum?

Serafin.

Bynajmniéj, proszę o jéj rękę.

P. Zielska.

A ja ją odmawiam krótko i węzłowato. Dobregoby ci się chciało mój Serafinku — nie takich Serafinów odmawiałam, odmówiłam ich dziesięciu, dwudziestu.

Serafin.

Stu — wiem i wszyscy szalenie kochali, ale ja nie chcę iść torem zwykłych konkurentów, którzy wyjeżdżają na osobistych przymiotach, jak cygan wyjeżdża na targ na ślepéj kobyle, jak to i ty szanowna kuzynko uczyniłaś względem mnie przed godziną.

P. Zielska.

Ja? ja?

Serafin.
Tak jest, kiedy odradzałaś Paulinę a podsuwałaś siebie.
P. Zielska.

Nie pamiętam.

Serafin.

Niech i tak będzie, ale do rzeczy. Gdybym ci powiedział kuzynko że cię kocham, nie uwierzyłabyś może, a co więcéj niktby nie uwierzył; chcę ci zatém powiedzieć, że cię nie kocham i że jedynie tylko okoliczności zmuszają mnie do tego arcy dla mnie nieprzyjemnego przedsięwzięcia.

P. Zielska.

Panie Serafinie, pozwól że się oddalę, ja się warjatów boję.

Serafin.

Jeżeli tylko dosłuchasz mojéj propozycyi do końca, przekonasz się, że nie jestem warjatem.

P. Zielska.

Żadnéj propozycyi słuchać nie chcę.

Serafin.

Ale słuchać będziesz.

P. Zielska.

Napad więc w własnym moim domu.

Serafin.

We własnym! otóż właśnie o to idzie, aby ten dom choć w części był twoim własnym.

P. Zielska.

Słucham więc, mów ale prędko.

Serafin.
Weźmiemy z sobą ślub.
P. Zielska.

Przenigdy.

Serafin.

Weźmiemy ślub i podzielimy się majątkiem po ś. p. Jenerale.

P. Zielska.

Wody kolońskiéj! mdleję!

Serafin.

Podzielimy majątek a rozdzielimy osoby, moje zasady ścisłéj moralności są w zupełnéj sprzeczności z jéj lekkomyślnością i dlatego nie moglibyśmy w zgodzie małżeńskiéj długo ze sobą pozostać.

P. Zielska.

Uszom moim ledwie wierzę. Ależ przez Boga żywego, dlaczego, dlaczego ja mam zrobić to samobójcze szaleństwo?

Serafin.

Bo inaczéj ja zrobię proces, który potrwać może rok, może i dwa lata.

P. Zielska.

Myślisz więc wygrać proces?

Serafin.

Niezawodnie, mam listy Jenerała do mego ojca.

P. Zielska.

Dlaczegóż chcesz układu, jeżeliś tak pewny swojego?

Serafin.

Chcę dla zgody i aby rzecz prędko skończyć. Chciej przytém pamiętać szanowna kuzynko, że nim proces rozstrzygnięty będzie, co jak powiedziałem potrwać może lat kilka, ty tych lat kilka wysiedzisz zamknięta za długi.

P. Zielska (w złości).

Ty mnie zamkniesz?

Serafin.

Nie ja, ale znajdą się tacy.

P. Zielska.

Bezczelny! precz z oblicza mojego!

Serafin.

Pamiętaj, że wkrótce żałować będziesz, ale poniewczasie. Eufrozyno, bądź moją żoną.

P. Zielska.

I mam dać połowę majątku?! Precz powiadam z mego oblicza, niech twoja noga nigdy w moim domu nie postanie.

Serafin.

W twoim, bardzo chętnie.

P. Zielska.

Precz! precz!

Serafin.

Idę, ale na Boga żałować będziesz!

(Odchodzi.)
P. Zielska (sama).

Żebym była miała parasolkę, byłabym mu łeb rozwaliła. Kłamca, faryzeusz, tyrbuszon, jak Stanisław powiada.

(Czepek jéj się przekręcił, który prędko poprawia za wejściem Dorskiego.)




SCENA VI.
P. Zielska, Dorski.
Dorski.

Stawię się na rozkazy Pani Dobrodziejki.

P. Zielska.

Pozwól, niech przyjdę trochę do siebie. Zastałeś mnie Pan w nadzwyczajném wzburzeniu — zostałam wypchniętą ze zwykłéj łagodności mojego charakteru.

Dorski.

Z jakiegoż powodu, jeżeli pytać się godzi.

P. Zielska.

Ten, ten Serafin... na same nazwisko zgrozą mnie przejmuje.

Dorski.

Cóż zrobił ten pan Serafin?

P. Zielska.

Prosił o moją rękę.

Dorski.

No, takiego grzechu niejeden jeszcze pewnie się dopuści.

P. Zielska.

Niejeden — zapewne, ale nie takim sposobem. To nie była deklaracya konkurenta, ale groźba, napad, gwałt...

Dorski.
O! przecież się nie spodziewam...
P. Zielska.

Ale ja z tém obeznana — nie boję się, tylko...

Dorski.

Pani Dobrodziejka raczyłaś mnie wezwać do siebie, słucham więc jej rozkazów.

P. Zielska.

Przystępuję do interesu, nie z taką jednak swobodą jakby się właściwie należało — ale łotr... podzielić się majątkiem!.. ten rozbójnik!.. ten...

Dorski.

Miałaś Pani Dobrodziejka przystąpić do interesu, słucham.

P. Zielska.

Przystępuję, proszę usiąść. (p. k. m.) Panie Dorski, Panie Dorski, Pan wiesz zapewne jak mocno kocham Paulinę — nie będąc jéj matką ani nawet opiekunką, mam poniekąd prawo zająć się jéj przyszłym losem.

Dorski.

Zdaje mi się, że jéj los w dobrém spoczywa ręku, kiedyś sama Pani raczyła mi go powierzyć.

P. Zielska.

Prawda, prawda, ale to była sprawa uczuciowa, a ja teraz chcę dotknąć materjalnéj. Panie Dorski, Paulina nie ma żadnego majątku.

Dorski.

Wiem o tém.

P. Zielska.
Zupełnie, zupełnie żadnego.
Dorski.

Słyszałem.

P. Zielska.

Teraz pozwól mi zapytać się, jako zastępującą miejsce matki i wypełniającą święty obowiązek: jaki majątek Pan Dorski może jéj ofiarować?

Dorski.

Bardzo szczupły, wyznać muszę, ale...

P. Zielska.

Bo widzisz Pan, miłość jest świętém uczuciem, które zawsze cenię nad miarę; (westchnienie) ale trzeba także przyznać, że w dalszym ciągu życia, gdzie tylko będzie sentyment na śniadanie, sentyment na obiad, sentyment na wieczerzę, kochankowie nie utyją.

Dorski.

Jeżeli dobrze zrozumiałem, boisz się Pani, abym Paulinę nie potrącił w nędzę.

P. Zielska.

Przynajmniéj w niedostatek.

Dorski.

Z tego względu możesz być Pani spokojną, kto ma chęć i sił pracować, dla tego świat stoi otworem.

P. Zielska.

Mówisz to Pan, jak mówią zwykle zakochani, ale rozsądek częstokroć inaczéj przemawiać powinien.

Dorski (z niecierpliwością).

Do czegoż to Pani ściągasz?

P. Zielska.

Niech teraz o Panu i Paulinie nie będzie mowy a pozwolę sobie powtórzyć zdarzenie, które dawniéj w mojéj rodzinie miało miejsce. (Dorski okazuje niecierpliwość) Miałam ciotecznego brata, który polubił był panienkę obdarzoną wszelkiemi możliwemi przymiotami ale ubogą i on także najgodniejszy człowiek miał mniéj jak nic, bo miał długi. Smutne były widoki kochanków, gdy pojawiła się jak z nieba zesłana majętna i w rozsądnym wieku przyjemna wdowa i podała mojemu ciotecznemu bratu następujący projekt: Wyposażę, rzekła, twoją kochankę, a ja potrzebując pomocy w zarządzie znacznego majątku, pójdę za ciebie. (Niecierpliwość Dorskiego wzmaga się.) I tak się stało; zamiast jednéj wdowy bogatéj ale osamotnionéj, zamiast biednéj młodéj pary, która chleba nie miała, stanęły naraz dwie szczęśliwe pary, bo i panienka z posagiem znalazła męża — tym sposobem, powiadam, wszyscy zostali uszczęśliwieni. I cóż Pan powiesz na czynność wdowy i mego ciotecznego brata?

Dorski (zrywając się).

Powiem, że cioteczny brat był infamisem a jego małżonka starą intrygantką. (Na stronie postępując na przód sceny.) A to baba! to nie Zielska, ale zielsko szkaradne.

(Zwraca się ku drzwiom i tam spotyka Paulinę i Stanisława, zdaje się rozprawiać w gniewie a Paulina i Stanisław śmieją się; tymczasem Zielska mówi do siebie:)
P. Zielska.

Mógłby być trochę grzeczniejszym, ale niema nic złego — pierwsze koty za płoty... myśl rzucona.. złota nitka wędki czarodziejską ma władzę.

(Notaryusz wchodzi, za nim Serafin.)
Serafin.
Proszę Pana, aby mój protest i listy Jenerała pisane do mego ojca były w protokóle umieszczone.
Notaryusz.

A ja Panu powiadam, że to do mnie zupełnie nie należy.

(Żołnierz wchodzi.)




SCENA VII. i ostatnia.
P. Zielska, Paulina, Stanisław, Serafin, Notaryusz,
Dorski.
Dorski.

Cóż to jest?

Żołnierz (oddając depeszę).

Od pułkownika. (Żołnierz odchodzi)

Paulina.

O dla Boga, czy tylko nie wojna.

Dorski (czyta w przodzie sceny).

„Jenerał Zielski w podróży do kraju zachorował i umarł w Frankfurcie.“ — Wiem o tém i zapewne każą mi odwieźć wstęgę. (czyta daléj) „Papiery złożone w ministeryum a expedycyę tu załączoną zechcesz Pan Porucznik wręczyć Notaryuszowi Zawilskiemu w przytomności kilku członków rodziny Zielskich etc. etc.“ Oto pismo, które podług rozkazu wręczam Panu Notaryuszowi.

Notaryusz (otworzywszy pakiet, czyta).

„To jest moja wola ostatnia, Franciszek Zielski Jenerał dywizyi m. p.“

P. Zielska.
Ja już mam ostatnią, Panie Notaryuszu, ja już mam ostatnią wolę Jenerała.
Stanisław.

A cóż u djabła! czy my komedyę gramy, kiedyż będzie koniec tych testamentów — raz skończyć trzeba; nie chcieliście się rozegrać, teraz jeszcze raz podaję wam doskonały projekt: zrealizujmy wszystko co zostanie po ś. p. Jenerale i łącznie wspólnie działając starajmy się o koncesyą jakiéj linii kolei żelaznej — na tém stracić nie można i milionek wpadnie nam, jak gruszka do kieszeni.... dla dobra ojczyzny.

Serafin.

Nie chcę, bo mam listy Jenerała do mego ojca.

P. Zielska.

Nie chcę, bo ja mam ostatnią wolę i podpisałam na testamencie, akceptuję sine benetarium Juventatis.

Notaryusz.

Nie traćmy czasu, proszę usiąść i słuchać. (Wszyscy siadają, Notaryusz czyta.) „Chciałem wcześnie rozrządzić moim majątkiem — pisałem testamenta, ale nie miałem szczęśliwéj ręki. Najpierwéj zrobiłem moim sukcesorem Stanisława Zielskiego.“

Stanisław.

Oho!

Notaryusz (czyta daléj).

„Później powziąłem przekonanie, że to jest pędziwicher, utracjusz.“

Stanisław.

Prawda!

Notaryusz (czyta daléj).
„Gracz niczém niepowściągnięty.“
Stanisław.

Prawda!

Notaryusz (czyta daléj).

„Wkrótce zatém przewandrowałby mój Krzewin do Wiesbadenu.“

Stanisław.

I nie na kuracyę. Prawda, prawda. Ja zawsze mówiłem, że Jenerał człowiek rozsądny.

Notaryusz (czyta daléj).

„Zdarłem więc ten testament...“

Stanisław.

Requiescat in pace. Tysiąc pociech!

Notaryusz (czyta daléj).

„I zapisałem majątek Serafinowi Zielskiemu, ale dowiedziałem się późniéj, że Serafin jest tylko świętoszkiem, który ma w ustach morały a w sercu fałsz.“

Stanisław.

Jenerał w bawełnę nie obwija.

Serafin.

Znoszę ten krzyż z pokorą.

Notaryusz (czyta).

„Zmieniłem więc znowu testament i zapisałem Eufrozynie Zielskiej.“

P. Zielska.

Kochany Jenerałek.

Notaryusz (czyta daléj).
„Myślałem że zapisuję poważnéj matronie, ale się omyliłem i dowiaduję się, że ta Eufrozyna jest spruchniałą kokietką.“
Stanisław.

Oho!

Notaryusz (czyta daléj).

„Półwarjatką, która niebawem umrze w kozie za długi.“

P. Zielska.

Grubian!

Stanisław.

Jenerał strzela kartaczami.

Notaryusz (czyta).

„Zatém testament na rzecz Eufrozyny odwołuję, znoszę, jakby go nigdy nie było.“

Stanisław.

Amen!

P. Zielska.

To trębacz, dobosz, fajfer a nie Jenerał!

Notaryusz (czyta).

Chciałem więc udać się do kraju, aby moją rodzinę poznać, ale inaczéj się stało, zachorowałem w Frankfurcie i robię ten testament, 24go Czerwca bieżącego roku“ — zatém jest sporządzony niespełna piętnaście dni temu — (czyta) „którym oraz na wszelkie zdarzenie zrzekam się raz na zawsze wszelkiéj zmiany i chcę aby mój cały majątek został własnością Panny Pauliny Zielskiej.“

Stanisław.

Wiwat nieboszczyk!

Notaryusz.
Skończyłem.
Stanisław.

No, tym razem koniec końców.

(Wszyscy wstają ale pozostają w miejscu.)
P. Zielska.

O kochana Polciu!...

Dorski (stając między niemi).

Bardzo proszę — żadnéj nadal styczności.

P. Zielska.

Serafinie.

Serafin.

Padam do nóg.

Stanisław.

Trzeba przyznać kochani Państwo, że szanowny Jenerał nie rozdzielił nas wprawdzie równo pieniędzmi, ale szczutkami jak najsumienniéj. — Tysiąc pociech! — Dodam przytém ogólną przestrogę, że częstokroć obiecanka, cacanka, a radość, komu?... wiem — nie powiem.

KONIEC.
JESTEM ZABÓJCĄ.
KOMEDYA
W JEDNYM AKCIE
PRZEZ
Alexandra Hr. Fredrę.

OSOBY:
KOKOSZKIEWICZ, opiekun Klary.
DOWMUND, jego przyjaciel.
KLARA.
MARSKI.
ZUZIA, służąca Klary.
FILIP, służący Kokoszkiewicza.


Rzecz dzieje się w małém miasteczku w pomieszkaniu Kokoszkiewicza.

JESTEM ZABÓJCĄ.


(Scena przedstawia duży pokój, dwoje drzwi na lewo, jedne w głębi — po prawéj stronie od aktorów okno otwarte — na przodzie sceny stolik, na nim papier i kałamarz.)


SCENA I.
Kokoszkiewicz, Filip.
(Kokoszkiewicz siedzi przy stoliku i pisze — Filip sprząta.)
Kokoszkiewicz.

Jakże mnie te buty gniotą, aż mi świeczki w oczach stają; powiedz temu partaczowi, że złe buty zrobił — grosza mu nie zapłacę a za karę buty wezmę, to go nauczy dobrze buty robić.

Filip.

Ej proszę Jegomości, to nie buty ale nogi kiepskie.

Kokoszkiewicz.

Co! co! kie... ty gburze, cymbale, głupcze.

Filip.

I owszem.

Kokoszkiewicz.

Ja mam nogi doskonałe.

Filip.
Popuchnięte.
Kokoszkiewicz.

Bajki.

Filip.

Jegomość nawykłeś chodzić w kłapciach.

Kokoszkiewicz.

W pantoflach, gapiu.

Filip.

I owszem w pantoflach, tak czy siak wszystko jedno, a teraz Jegomości przyszło na myśl eleganckie nosić buciki, cóż więc dziwnego że gniotą.

Kokoszkiewicz.

Ty nic nie wiesz, nie rozumiesz!

Filip.

I owszem, rozumiem, to co wiem, że kto z dawien dawna ma pedogrę, temu wara ciasny but.

Kokoszkiewicz.

A któż gapiu ma pedogrę?

Filip.

Jużcić nie ja, tylko Jegomość.

Kokoszkiewicz.

Bajki, plotki, babskie plotki.

Filip.

Otóż masz; a nie krzyczyże czasem Jegomość, aż się szyby w oknach trzęsą: O przeklęta pedogro! pedogrzyco! psia pedogro! lepiéj zginąć, jak ciebie mieć. — I owszem.

Kokoszkiewicz.

No, jak co boli, to się boleść łaje i przeklina; łaje się najbrzydszemi wyrazami, więc i ja nieraz mój ból w nogach nazwałem pedogrą, ale wiedz o tém, że pedogry nie mam i zakazuję ci kiedykolwiek o tém wspominać.

Filip.

I owszem — ale ja Jegomości radzę wrócić do pantochli i szlejfroka, aby choć czasami był u nas spokój w domu.

Kokoszkiewicz.

Ty tego nie rozumiesz. Jak się człowiek w ubiorze zaniedba, wlezie w szlafrok i pantofle, brody nie ogoli, siwych włosów nie pokryje, toć się niebawem i zestarzeje. Żadna już potem ani spojrzy.

Filip.

Bo na co ma spojrzeć, pruchno pruchnem.

Kokoszkiewicz.

Co to pruchno? Jakto pruchno?

Filip.

Stary będzie starym, choćby się i pozłocił.

Kokoszkiewicz.

Gbur!

Filip.

Dziewczęta teraz mądre, o sto kroków poznają co młode a co stare; nie pomogą ciasne buty i czupryna farbowana, gratem będzie stary grat. I owszem.

Kokoszkiewicz.
Cicho głupcze — nie kładź nosa, gdzie nie dałeś grosza — rozumiesz, wolałbyś strzedz obejścia i ogrodu; co noc prawie jakaś kradzież.
Filip.

Otóż masz! jak strzedz ogrodu, kiedy już mur się powalił, że go i zając przeskoczy, a tu panie uliczniki, urwipołcie, jak gdzie zwąchają jabłka, gruszki, lecą jak wróble na konopie.

Kokoszkiewicz.

Wyganiaj, łapaj.

Filip.

Tak, łapaj — chciałem złapać i z kopyta ruszyłem w pogoń, ale kiedym wrócił zadyszany, mojéj czapki już nie było. I owszem.

Kokoszkiewicz.

Potrzeba krzyczeć — grubym głosem.

Filip.

Grubym, cienkim, nic nie pomoże. Ja na niego, a on na mnie, gwiżdże, huka, miauczy, pieje, figę składa, sérka skrobie, dziesięć palców przed nos składa, ale nie dość, bo i kamień czasem padnie.

Kokoszkiewicz.

Kamień, patrzcie się, a to łotry! to nie żart, to rozbój, ale wszystkiemu kres położę. Masz, weź te kartki, poprzylepiaj na murze wzdłuż całego obejścia.

Filip.

Co to za kartki?

Kokoszkiewicz.
Przeczytam — słuchaj: (czyta) „Właściciel domu i ogrodu pod liczbą 125 uwiadamia trudniących się kradzieżą, że jest upoważniony do użycia w potrzebie palnéj broni.“ Palnéj, rozumiesz?
Filip.

Tać rozumiem.

Kokoszkiewicz.

Z palnéj broni z daleka można palić a bezpiecznie sobie stać. Weź kartki a przechodząc szepnij tam kilku sąsiadkom, że w nocy w ogrodzie z palnéj broni każę strzelać. Wkrótce gruchnie strach po całém mieście.

Filip (odbiera kartki i wychodząc mówi:)

Nic to wszystko nie pomoże i owszem.

Kokoszkiewicz (schylając się do nóg).

Ach, jakże mię te buty gniotą! (nie widząc że Filipa niema) Nabijesz strzelbę drobnym śrótem, drobniuteńkim, byle tam trochę naszpikować.

Filip (wracając).

Pan Marski chce Panu służyć; ma interes i prosi Jegomości, abyś go przyjął.

Kokoszkiewicz (do siebie).

Odwiedziny nieprzyjemne; nie chcę wiedzieć o co idzie, ale raz koniec końców trzeba orzech zgryźć. (do Filipa) Proszę.

Filip.

I owszem.

(Filip wychodzi, Marski wchodzi.)




SCENA II.
Kokoszkiewicz, Marski.
Kokoszkiewicz.
Witam Pana.
Marski.

Sługa najniższy.

Kokoszkiewicz.

Niech Pan siada; jakie tam zdrowie?

Marski.

Dziękuję, mam się dobrze i Pan także jak widzę.

Kokoszkiewicz.

O ja jestem Panie zdrów jak koń.

Marski.

Do zazdrości w takim wieku.

Kokoszkiewicz.

.W takim wieku, co to wiek, ten młody kto zdrów.

Marski.

W saméj rzeczy. Ale pozwól Panie, abym mój interes przełożył.

Kokoszkiewicz.

Jak tam idzie z pańską cukrowarnią, dosyć buraków? dużo cukru?

Marski.

Pozwól mi Panie...

Kokoszkiewicz.

Lubo cofnąłem się już z handlu, jednak zawsze handel mnie zajmuje.

Marski.

Pozwól mi Pan, abym przedłożył interes, który mnie tu sprowadza.

Kokoszkiewicz.
Jeżeli nie ma nic nagłego, czy nie możnaby odłożyć, trzeba mi wyjść z domu.
Marski.

Mój interes jest dla mnie bardzo ważny a przez to i nagły; nareszcie w kilku słowach może być skończony.

Kokoszkiewicz.

Słucham zatém.

Marski.

Jako blizkiemu sąsiadowi tak osobistość moja jak i stosunki majątkowe są pewnie dobrze znane.

Kokoszkiewicz.

Cudze sprawy mnie nie obchodzą i nie lubię w nie wchodzić.

Marski.

Przecież Pan wiesz, że jestem człowiekiem uczciwym; (Kokoszkiewicz się skłania) co się tycze mego majątku, ten także bez wątpienia jest mu znanym dokładnie.

Kokoszkiewicz.

Co się majątku tycze...

Marski.

Łatwo będzie w potrzebie wszelkie z mojéj strony dać objaśnienia. Mniemam dlatego, że ze wszystkich względów wolno mi jest prosić Pana jako opiekuna o rękę Panny Klary.

Kokoszkiewicz.

Chcesz się Pan z nią żenić?

Marski.

Proszę o jéj rękę.

Kokoszkiewicz.
I dla czegóż chcesz się Pan żenić?
Marski.

Zapytanie dosyć dziwne.

Kokoszkiewicz.

Powtórzyć jednak muszę.

Marski.

Chcę się żenić, aby mieć żonę.

Kokoszkiewicz.

Młoda, miła, ładna żoneczka, to marzenie młodych lat; młodym zdaje się ożenić się tak łatwo jak zjeść śniadanie; ale kto starszy, ten inaczéj na tę sprawę patrzeć musi. Panie Marski nie żeń się Pan, radzę szczerze.

Marski.

Dlaczego?

Kokoszkiewicz.

Póki jesteś kawalerem, świat cały stoi ci otworem — chcesz podróżować, jedziesz sobie — nie lubisz jeździć, siedzisz w domu — chcesz się bawić, polować, pić, grać, wszystko zrobisz co ci się podoba, ale jak żona wejdzie do domu — o Panie żona sęk.

Marski.

Jakoś to tam będzie.

Kokoszkiewicz.

Młoda żona zapragnie strojów, fioków.

Marski.

I na to może nam wystarczyć, ale Klara nie zechce tego czegobym jéj dać nie mógł.

Kokoszkiewicz.
Tu o Klarze nie ma mowy.
Marski.

Owszem, o niéj tylko chcę mówić.

Kokoszkiewicz.

Cierpliwości trochę, proszę Pana.

Marski.

Nie brak mi jéj, jak Pan sam widzisz.

Kokoszkiewicz.

Panie Marski nie żeń się Pan, radzę szczerze — ujdziesz przez to tysiąca kłopotów. Przyjdą dzieci, o mój Boże! co tam chorób, co słabości: ząbki, koklusz, angina, doktor z domu nie wyjdzie; Panie Marski nie żeń się Pan.

Marski.

Pan żartujesz.

Kokoszkiewicz.

Bynajmniéj, tylko słuchaj. Jeźli ci się synek urodzi, co z niego będzie naprzód powiem: w roku dwunastym swego życia będzie cygaro palić, w czternastym narobi długów, w szesnastym niby geniusz, reformator, konspirator, a w końcu mdła, nulla najczystszéj wody.

Marski (wstrzymując się).

Słucham cię Panie Kokoszkiewicz.

Kokoszkiewicz.
Nuż córeczkami Pan Bóg cię obdarzy — aniołeczki, pieścidełka; ale już od kolebki zmora ciebie dusić będzie — zmora, którą świat posagiem zowie. Nic nie dasz — aniołeczki, pieścidełka w stare grzyby będą rosły; obiecasz zaś jaki taki posag, zaraz będą jak komary brzęczyć w dzień i w nocy, fanfarony, darmojady i szportsmanów całe roje.
Marski.

Mój Panie Kokoszkiewicz — wysłuchałem cierpliwie, bo chcę zostać dla godnéj twojéj osoby z nieodmienném poważaniem, ale zdaje mi się, że tych żartów dosyć i upraszać muszę o stanowczą odpowiedź.

Kokoszkiewicz.

Jaką odpowiedź?

Marski.

To już za wiele! ja prosiłem o rękę Panny Klary, czy Pan nie słyszałeś moich słów? więc powtarzam moją prośbę i czekam stanowczéj odpowiedzi — dasz Pan zezwolenie albo nie.

Kokoszkiewicz (cofając się).

Pan jesteś za gorący jak uważam.

Marski.

Mówię z najzimniejszą krwią.

Kokoszkiewicz.

Więc żądasz odpowiedzi, a gdy będzie Panu niepomyślną?

Marski.

Być nie może.

Kokoszkiewicz.

Bardzo może.

Marski (zbliżając się).

Więc Pan nie chcesz jako opiekun dać swojego zezwolenia?

Kokoszkiewicz (cofając się).

Tak to niby.

Marski.
Dlaczego proszę Pana?
Kokoszkiewicz.

Taka moja wola.

Marski.

Ależ i wolę opiekuna można znieść, zmienić.

Kokoszkiewicz.

Sługa Pański... muszę wyjść.

Marski.

Bardzo proszę... jedno słowo...

(Kokoszkiewicz odchodzi.)
Marski (sam, chce drzwi otworzyć).

Na klucz się zamknął, niegodziwiec! Mam ochotę drzwi wyłamać, wziąć go za kark i solennie go się zapytać, jakie ma prawo wbrew miłości wzajemnéj, wbrew równych stosunków majątkowych odmawiać swego zezwolenia; ale Klara będzie moją, żebym miał tego opiekuna na kapustę zsiekać.





SCENA III.
Marski, Klara, Dowmund.
Dowmund.

Cóż tam Karolu, mam winszować?

Marski.

Tak możemy sobie winszować wzajemnie: ja żem go oknem nie wyrzucił, on że oknem nie wyleciał.

Klara.

Byłeś za porywczy.

Marski.
Byłem wzorem cierpliwości.
Dowmund.

Cóż powiada?

Marski.

Co? Nie przyjmuje mojéj prośby, bo taka wola opiekuna.

Dowmund.

Więc odmawia zezwolenia.

Marski.

Najwyraźniéj.

Dowmund.

To mnie dziwi.

Klara.

Mnie bynajmniéj.

Dowmund.

Wiesz więc powody?

Klara.

Wiem, wiem oddawna, ale milczałam mając wzgląd na twoją porywczość Karolu i teraz jeszcze zaklinam cię na miłość naszą, bądź cierpliwy i słuchaj we wszystkiém rady Pana Dowmunda.

Marski.

Co każesz wszystko zrobię, byleś tylko była moją.

Dowmund (do Klary).

Jakiż więc powód odmowy?

Klara.

Od chwili jak się hermetycznie prawie zamknął w domu, zaszło wiele zmian; żył kosztowniéj, był weselszy i mowniejszy, ale nadewszystko dla mojéj osoby już był innym, z oka mnie nie spuszczał, uśmiechał się, nadskakiwał, nawet westchnął czasem skrycie, tak żem już wątpić nie mogła, że jego zamiarem jest ożenić się ze mną.

Marski.

O hultaju dam ja tobie!

Dowmund.

Tylko powoli, tylko rozsądnie.

Klara.

A więc tak Karol jak i ktokolwiek inny, któryby się oświadczył o moją rękę, otrzymałby niezawodnie odmowną odpowiedź, bo on mojéj ręki chce dla siebie.

Marski.

Ależ ja go ztąd wypędzę.

Dowmund.

Z własnego domu, nie zła myśl.

Marski.

Na noże z nim bić się będę.

Dowmund.

On nie wyjdzie i na szpilki.

Marski.

Ja przymuszę.

Dowmund.

Sześćdziesięcioletniego pedogryka.

Marski.

Kiedy stary i pedogryk, czemuż chce młodéj żony?

Dowmund.
Chcieć może, ale to nie dosyć; aby stanąć przed ołtarzem trzeba i drugiéj osoby, a tą osobą Klara być nie może i nie będzie.
Marski.

Nie będzie jego żoną, ja to wiem, ale nie wiem kiedy moją będzie.

Zuzia (wchodzi i oddaje kartkę Marskiemu).

Od Jegomości.

Marski.

Kartka do mnie?

Zuzia (na stronie do Klary).

Co tam słychać?

Klara.

Źle, odmówił.

Zuzia.

Nie mówiłam, stary dla siebie ptaszka chowa, ale z tego nic nie będzie.

(Zuzia wybiega.)
Marski (czyta).

„Ponieważ odmówiłem i odmawiam jeszcze raz stanowczo Panu Marskiemu rękę Panny Klary Mileckiej, zostającéj pod moją opieką, nie widzę powodu, abyś Pan nadal zaszczycał mój dom bytnością swoją, inaczéj wystawisz się na nieprzyjemności. — Kasper Kokoszkiewicz m. p.“

Dowmund (p. k. m.)

Położenie nie tak łatwe do rozwiązania jak się zdaje; muszę przeto cały stan interesu objaśnić wam dokładnie, słuchajcie więc cierpliwie. Trzech było nas przyjaciół: nieboszczyk twój ojciec Klaro, Kokoszkiewicz i ja. Twój ojciec wywędrował za granicę, dorobił się majątku, pojął żonę i owdowiał; chcąc nareszcie z małoletnią córką do rodzinnego wrócić kraju, niespodzianie w drodze umarł. Testamentem Kokoszkiewicza opiekunem twoim postanowił, ale kodycyl drżącą już ręką dopisał, a kodycyl jest téj osnowy: W razie gdyby córka moja chciała pójść za mąż wbrew woli opiekuna, natenczas po użyciu wszelkich możliwych uwag i przestróg, jeżeli te skutku nie osiągną, chcę aby mój majątek przeszedł na własność Pana Kaspra Kokoszkiewicza. O téj ostatniéj woli tylko opiekun i Jan Dowmund mają wiedzieć i dopiero w razie koniecznym ma być mojéj córce ogłoszona.

Marski.

O majątek mi nie idzie, niech go sobie weźmie, ja chcę Klary.

Dowmund.

Ależ Klara nie będzie chciała, aby mężowi nic nie przyniosła i nie widzę potrzeby przez nierozsądną porywczość wyrzekać się majątku.

Klara.

Ale jakże mój ojciec mógł mi taką krzywdę wyrządzić?

Dowmund.

Dla kilku przyczyn moja Klaro; najpierwéj, że zanadto cenił majątek ciężką pracą uzbierany, więc postawił jako stróża przed napaścią marnotrawców tego z przyjaciół, któremu w tym względzie mógł zupełnie zaufać; powtóre twój ojciec nie wiedział, że Kokoszkiewicz w tym czasie stracił żonę; była to godna osoba i byłaby ci pewnie najlepiéj miejsce matki zastąpiła. Nakoniec trzeba powiedzieć, że Kokoszkiewicz nie był takim, jakim jest teraz; nigdy wprawdzie nie miał wiele rozumu, ale teraz wzmogły się jego złe skłonności — stał się sknerą, chciwym, zabobonnym, nadewszystko wielkim tchórzem; nie jest on jednak złym człowiekiem i zechce zapewne usłuchać moich rad, tylko proszę cię mój Karolu żadnéj z nim gwałtowności, bo jak go spłoszysz schowa się i już potém jak borsuka i pierniczkiem z jamy nie wywabisz. Teraz idźcie, ja na niego tu czekać będę.

(Klara odchodzi w drugie drzwi na lewo a Marski w środkowe, Dowmund siada przy stoliku i bierze książkę.)




SCENA IV.
Dowmund, Kokoszkiewicz.
Kokoszkiewicz (wyszedłszy z ostrożnością.)

A, to ty Janie... jak się masz?..

Dowmund.

Prawdę mówiąc, mam się źle.

Kokoszkiewicz.

Katar, co?

Dowmund.

Gdzież tam katar! mam się źle, bo się zgryzłem; mój przyjaciel głupstwo zrobił... i co mam w bawełnę obwijać, tym przyjacielem jesteś ty.

Kokoszkiewicz.

Ba!

Dowmund.

Marskiemu odmówiłeś rękę Klary.

Kokoszkiewicz.

Odmówiłem.

Dowmund.
Dlaczego?
Kokoszkiewicz.

Nie widziałem dla niéj szczęścia w tém małżeństwie.

Dowmund.

Dlaczego?

Kokoszkiewicz.

No, dlaczego — bo takie jest moje przekonanie, a będąc Klary opiekunem mam prawo stanowić o jéj losie.

Dowmund.

Prawo masz, ale spytać się godzi, co możesz zarzucić Karolowi?

Kokoszkiewicz.

Fircyk, elegancik, jeszcze w głowie za srokato; Klarze innego trzeba męża.

Dowmund (ironicznie).

Statecznego.

Kokoszkiewicz.

A zapewne.

Dowmund.

Nie zbyt młodego.

Kokoszkiewicz.

A zapewne.

Dowmund.

Tak naprzykład... sześćdziesiąt lat przeszło.

Kokoszkiewicz.

Co tam, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt, to nie ma nic do rzeczy.

Dowmund.
Któż to powiada?
Kokoszkiewicz.

Ja powiadam.

Dowmund.

Ale Klara tak nie powiada.

Kokoszkiewicz.

Znam jéj gusta.

Dowmund.

Karol ją kocha.

Kokoszkiewicz.

Wielka sztuka.

Dowmund.

I ona w Karolu zakochana, jéj miłość...

Kokoszkiewicz.

Wywietrzeje, wywietrzeje — w młodych głowach zawsze wiatr.

Dowmund.

A w starych zawsze mróz; ale słuchaj mój Kasprze, ja ci radzę szczerze, jako twój dawny przyjaciel; byliśmy razem w szkołach, razem w piłki grali, razem i w skórę brali, a więc radzę serdecznie, nie odmawiaj Karolowi ręki Klary.

Kokoszkiewicz.

Być nie może.

Dowmund.

Ja cię proszę.

Kokoszkiewicz.

Być nie może.

Dowmund.
W imieniu ojca téj sieroty błagam ciebie nie zdradzaj ufności, którą w tobie położył, nie przeszkadzaj szczęściu Klary.
Kokoszkiewicz.

O jéj szczęście dbam właśnie.

Dowmund.

Nie zezwolisz?

Kokoszkiewicz.

Nie.

Dowmund.

Stanowczo?

Kokoszkiewicz.

Nieodmiennie.

Dowmund.

A więc prawda, czemu wiary dać nie chciałem.

Kokoszkiewicz.

Jakieś bajki pewnie.

Dowmund.

Czy bajki, sam mi powiesz.

Kokoszkiewicz.

Cóż takiego?

Dowmund.

Powiadają, żeś się zamknął jak w klasztorze, że żadnemu młodemu nie dajesz przystępu, że nie chcesz aby ktokolwiek starał się o rękę Klary, bo ją chcesz dla siebie zachować.

Kokoszkiewicz.

I cóżby w tém było dziwnego?

Dowmund.

Dobre pytanie, cóżby nie było dziwnego. Przymus woli, młodość Klary i twój wiek.

Kokoszkiewicz.
Cóż u djabła wiek i wiek, każdy wiekiem dziś mi w oczy ćwika; niech mi nikt w metrykę nie zagląda, kiedym zdrów, kiedym tęgi.
Dowmund.

Tęgi ale nie w nogach.

Kokoszkiewicz.

Mógłbyś być trochę grzeczniejszym.

Dowmund.

A ty rozsądniejszym; możesz wprawdzie odprawić jednego i drugiego zalotnika, ale czyliż przez to zostanie ona twoją żoną? Przymusić jéj nie możesz.

Kokoszkiewicz.

I nie chcę, będę czekać.

Dowmund.

Będziesz czekał djable długo, mój Kasprze.

Kokoszkiewicz.

Kto to wie.

Dowmund.

Ależ dla Boga, miejże rozum, miejże serce; Klara gdyby i poszła za ciebie, cóż ty jéj wtedy możesz dać za jéj młodość, za jéj wdzięki, za majątek nareszcie, jaki ty jéj odwet możesz dać, powiedz sam.

Kokoszkiewicz.

Będę kochał.

Dowmund.

Co tam z twojego kochania, dym i dym, nie zagrzeje, nie zasieje. Ale czém wiosnę jéj życia uprzyjemnisz, czém zajmiesz, czém zabawisz? czém?

Kokoszkiewicz.

Będę jéj grał na skrzypcach.

Dowmund.
O mój Boże, biedneż jéj uszy.
Kokoszkiewicz.

Znowu przytyk.

Dowmund.

I wiesz jaką ona wtenczas ostatnią mogłaby mieć nadzieję?

Kokoszkiewicz.

Naprzykład?

Dowmund.

Owdowieć jak najprędzéj.

Kokoszkiewicz.

A to koncept z kalendarza; dąb sto lat stać może, a ja silny jak dąb.

Dowmund.

Jak dąb... spruchniały.

Kokoszkiewicz.

Znowu próchno, kara Boska, co ja słyszeć muszę, ale nie dbam o przycinki, bo wiem że Klarusia miałaby raj ze mną — będzie miała domek ładny, ogródeczek, kwiateczki, będzie sobie haftować...

Dowmund (kończąc sens tym samym tonem).

Dla mężulka grzać w dzień rumianki, a kataplazmy w nocy.

Kokoszkiewicz.

Co rumianki! co kataplazmy! co ma grzać to moja rzecz i do tego nic nikomu.

Dowmund.

Ot starygo, miałbyś rozum, tobie myśleć o krzyżu nie o żonie.

Kokoszkiewicz.
Idź do djabła z taką mową, ja was wszystkich przeżyję.
Dowmund.

Pytam cię się raz jeszcze, dasz Marskiemu zezwolenie?

Kokoszkiewicz.

Nie dam.

Dowmund.

Nie?

Kokoszkiewicz.

Nie.

Dowmund.

Bądź zdrów a z przyjaźni naszéj kwita.

Kokoszkiewicz.

Niech będzie i kwita.

Dowmund.

Moja noga tu nie postanie.

Kokoszkiewicz.

Niech nie postanie.

Dowmund.

Ale pamiętaj stary dziadzie, że za zdradzone zaufanie Bóg cię kiedyś ciężko skarze.

(Odchodzi.)
Kokoszkiewicz (sam).

A nie odszedł bez ucinku: dziadzie, dziadzie... idź do kata! Za co mię ma Bóg karać... mam opiekę albo nie mam; jeżeli mam, to jużcić opiekę pierwéj muszę mieć nad sobą jak nad drugimi, to rzecz jasna: prima charitas ab ego.

(Odchodzi.)




SCENA V.
Klara (sama).

Coś z hałasem rozeszli się przyjaciele, nic to mi dobrego nie wróży, ale Zuzia wyszła z domu z Dowmundem, coś gorliwie rozprawiała, może co i uradzą. (p. k. m.) Dziwne prawa na tym świecie, bronią kochać młodego, do którego serce nas pociąga a pozwalają zbliżać się starym, gratom, straszydłom — kochajże tu!.. to na honor nie ma sensu.





SCENA VI.
Klara, Marski.
(Marski przez okno wskakuje.)
Klara (przestraszona).

Ha! co to jest?

Marski.

To ja jestem.

Klara.

Zkąd się tu wziąłeś?

Marski.

Piętro nizkie, drzewo blizkie, od gałązki do gałązki, szust przez okno i uklękam tu przed tobą.

Klara.

Przez okno Pan wlazłeś?

Marski.

Pan... Pan... Klaro ty się gniewasz.

Klara.

Gniewam się i tym razem nie żartem; czy się godzi postępować tak nierozsądnie, wśród jasnego dnia włazić przez okno i na obmowy mnie wystawiać. O Karolu, czyliż tak mało dbać możesz o mój honor, honor téj, która kiedyś żoną twoją będzie.

Marski.

Prawda, przewiniłem, przebacz mi Klaro, ale chciałem sam na sam z tobą pomówić. Dowmund rozsądny, radzi gorliwie, ale Dowmund się nie kocha, nic nie wskórał i zechce pewnie abym czekał cierpliwie aż się skończy opieka; ależ ja czekać nie chcę i nie pozwolę, abyś mieszkała w domu tego bezczelnika, który ciebie śmie kochać.

Klara.

Żartujesz, udajesz zazdrosnego, bo zazdrosnym być nie możesz o nikogo a tém bardziéj o starego Kokoszkiewicza.

Marski.

Prawda, znam twoją miłość, o nikogo zazdrosnym być nie mogę, ale ja zazdroszczę twego wejrzenia, twego uśmiechu, lubego dźwięku twego głosu, tego powietrza co cię opływa — wszystkiego co jest mojém szczęściem, mojém życiem, a którego kto inny każdéj chwili używać może. Mogłaś mieszkać w domu opiekuna, ale w domu zalotnika, ktokolwiek on jest, już dziś mieszkać nie możesz, bo dom spalę, hultaja zabiję.

Klara.

Co za szaleństwo.

Marski.

Jeżeli nie chcesz tego szaleństwa, odjedź jawnie czy tajemnie, odjedź do klasztoru albo za granicę, byleś tylko ztąd odjechała, bylem nie miał myśli, co się piekłem stać może, że umizgi tego łotra śmielszemi kiedyś stać się mogą, a ja ciebie ani słyszeć ani bronić będę mógł.

Klara.

Byłabymżę godną twojéj miłości bez granic, gdybym i z mojéj strony nie czuła w sobie dosyć siły, aby zniweczyć każdy zamiar, któryby się dla mnie mógł stać niebezpiecznym. Na pierwsze słowo zbyt zuchwałe, na wejrzenie nawet trochę śmielsze, wystąpię z tych progów, bądź pewny i spokojny a nie zapominaj słów Dowmunda, że gwałtowności strzedz się trzeba, bo nas gwałtowność zgubić może.

Zuzia (wbiegając).

Jegomość powraca, już na wschodach, prędko, prędko przez okno; gdyby tu Pana zastał, przepadłby nasz cały plan dobrze ułożony.

Marski.

Jutro pomówiemy.

Klara.

Jutro, jutro, tylko ztąd czémprędzéj.

(Marski skacze przez okno).
Zuzia (mówiąc do niego przez okno).

Filip tam czeka, powie Panu co masz zrobić. (do Klary) Dowmund powiedział: z tym warjatem nie ma rady, róbcie zatém jakeście ułożyli a ja wam pomogę w potrzebie.

(Klara siada przy stoliku, Zuzia zajęta niby sprzątaniem, rozpowiada jéj coś do ucha prędko i gorliwie — Klara śmieje się potakując głową; ta cicha rozmowa jest w czasie następującéj mowy Kokoszkiewicza.)
Kokoszkiewicz.

Ach jakże mię te buty gniotą, niech ich piorun trzaśnie; muszę włożyć pantofle, nie za długo téż i wieczór będzie. Zuziu, co tam robisz?

Zuzia.

Nic.

Kokoszkiewicz.

Jak zwyczajnie, idź zamknij furtkę ogrodową kluczem, kłódką i zasuwą — potém zamkniesz dom, z domu już nie wyjdę.





SCENA VII.
Klara, Kokoszkiewicz.
Kokoszkiewicz.

Klaro, Klaruńciu, co to jest, twoje oczka zapłakane; jak cię widzę zasmuconą serce mi z żalu pęka, bo ja tobie jak najlepiéj życzę.

Klara.

Dziękuję za życzenia, nad któremi płakać muszę.

Kokoszkiewicz.

Musisz płakać?

Klara.

Marski mnie kocha, ja go kocham, on o rękę moją prosi, Pan odmawiasz zezwolenia jako opiekun; przyszły los mój targasz samowładnie, potém pytasz się dlaczego płaczę.

Kokoszkiewicz.
Jesteś jeszcze bardzo młodą, nie masz doświadczenia; twój opiekun wie lepiéj gdzie szczęście znaleźć można.
Klara.

W miłości niezawodnie; on mnie kocha.

Kokoszkiewicz.

Jakże nie kochać te oczka czarne, ząbki białe, usta rumiane, figureczkę jak ulaną; kochać ciebie nie ma zasługi i nie jeden, gdyby tylko śmiał, zapaliłby się afektem jak pochodnia i za twój ślubny pierścioneczek dałby pewnie i sto tysięcy.

Klara.

Kochamy się wzajemnie i bylibyśmy szczęśliwi.

Kokoszkiewicz.

Wszystko to marzenia, dym, wiatr, więcéj nic, dziś miłość, jutro zwada; dziś całusek, jutro pięść. Nie Klaro, nie takiego tobie męża trzeba; Marski furfant, fircyk, a przytém gorączka jakich mało; lada sprzeczka jużby bił, jużby zaraz za łeb brał; nim się go jeszcze usłyszy, już się człowiekowi łydki trzęsą.

Klara.

On mnie kocha.

Kokoszkiewicz.

Nie, nie kocha; jego wabi twój posag nic więcéj; a jaki lekkomyślny mój Boże! Co widziałem nie powiem, bo wiem jakby ci przykro było być tak szkaradnie zwiedzioną.

Klara.

Cóż Pan widziałeś?

Kokoszkiewicz.
Powiesz że to bajka.
Klara.

Ale powiedz Pan, co widziałeś?

Kokoszkiewicz.

Powracając do domu wzdłuż sąsiedniego parkanu, słyszę głosy w ogrodzie; zaglądam przez szparę, spostrzegam Marskiego.

Klara.

Marskiego w ogrodzie?

Kokoszkiewicz.

Tak jest, Marskiego.

Klara.

Teraz, teraz?

Kokoszkiewicz.

Dopieruteńko, jeszcze tam jest może.

Klara.

Cóż tam robił?

Kokoszkiewicz.

Co robił? — nie był sam. (Śmieje się.)

Klara.

Z kimże był?

Kokoszkiewicz.

Z panią Pułkownikową.

Klara (z udaną zgrozą i śmiejąc się na stronie).

Co ja słyszę!

Kokoszkiewicz.

W romansowéj rozmowie klęczał przed nią i w rączkę całował.

Klara.
Całował w rączkę?
Kokoszkiewicz.

Aż klaskało.

(Klara śmieje się na stronie).
Kokoszkiewicz.

Piękna téż to Pani, ta pani Pułkownikowa, twarz rumiana, oko czarne, wzrost piękny, jedném słowem bardzo piękna; ale ty Klaruniu jeszcze piękniejsza i Marski chyba ślepy, że dla niéj ciebie zwodzi i zdradza a do tego może jeszcze szydzi sobie. O mój Boże co to za hultaj.

Klara (śmiejąc się na stronie).

Wiarołomny!

Kokoszkiewicz (zacierając ręce na stronie).

Bączka puściłem.

Klara.

Idź Pan do niego.

Kokoszkiewicz.

Ja mam iść?

Klara.

Zaraz, powiedz mu coś Pan widział.

Kokoszkiewicz.

Niebezpiecznie moja Klaruniu; on płomieniec, ja gorączka, będzie kłótnia a może i krew.

Klara.

Nic nie szkodzi.

Kokoszkiewicz.

Jakto nic?

Klara.
Usłyszymy co odpowie.
Kokoszkiewicz.

Kłamać będzie.

Klara.

Nie będzie śmiał zaprzeczać i niech się co chce stanie, ja zemsty pragnę.

Kokoszkiewicz.

Zemsta Klaro nie chrześcijańskie uczucie.

Klara.

Mam więc mu przebaczyć?

Kokoszkiewicz.

Przebaczyć.

Klara.

Podać mu rękę i niech nas opiekun pobłogosławi, tegoż Pan chcesz?

Kokoszkiewicz.

Nie, bo to za wiele, ale inne są sposoby.

Klara.

A więc pójdę do klasztoru.

Kokoszkiewicz.

Do klasztoru, co za myśl, to nie zemsta ale żal, a on tymczasem z cudzą żoną będzie sobie z żalu drwił; ale inny jest sposób zemsty, którym przebijesz a i kropla krwi nie padnie.

Klara.

Jakiż to ten sposób?

Kokoszkiewicz.

Bardzo prosty — pójść za mąż za kogo innego.

Klara.
Nie, pójdę do klasztoru.
Kokoszkiewicz.

O Klarusiu, gdybyś chciała słyszeć zamknięte westchnienia, nie szukałabyś daleko, znalazłabyś męża w całéj sile wieku a potulnego jak baranek, miłosnego jak gołąbek, gospodarnego jak mróweczka, onby złożył u nóg twoich folwark, młyn, cztery domy, dwieście morgów ornego pola, blich, pasiekę etc., a tym mężem jestem ja.

(Zuzia wbiega ze świecami.)




SCENA VIII.
Ciż sami, Zuzia.
Zuzia.

Panie, Panie tu się źle dzieje.

Kokoszkiewicz.

Czemu wpadasz jak fryga, wrzeszczysz jak pantarka, idź mi zaraz ztąd precz!

Zuzia.

Ależ to Panie nie żarty!

Kokoszkiewicz.

Cóż się stało takiego? mów a prędko.

Zuzia.
Pan kazałeś zamknąć dom i furtkę ogrodową — poszłam więc, księżyc jeszcze nie był zeszedł i było ciemno, wtem słyszę jakiś szelest, słucham, zbliżam się, patrzę i postrzegam co? O mój Boże, jeszcze dotąd trzęsę się cała, postrzegam postać czarną, ale jaką, jaką!
Kokoszkiewicz.

Jakiś chłopiec wlazł na gruszkę; ale czekaj dam ja mu.

Zuzia.

Piękny chłopiec, Pan zapewne nie ułomek.

Kokoszkiewicz (prostując się).

Zapewne żem nie ułomek.

Zuzia.

Otóż Pan przy nim wydałbyś się karłem.

Kokoszkiewicz.

Co ty mówisz, karłem? Karłem ja? Strach widzę ma wielkie oczy.

Zuzia.

Olbrzym powiadam Panu, pałka w ręku, kapelusz jak parasol, broda jak miotła po sam pas.

Kokoszkiewicz (niespokojny).

Gdzież jest ten Filip?

Zuzia.

Przylepia kartki na murze.

Kokoszkiewicz.

Nie mieli jeszcze czasu przeczytać.

Klara.

Co za kartki?

Kokoszkiewicz.

Ostrzeżenie, że do nocnych złodziei z palnéj broni będę palić.

Klara.
O dla Boga, ja się boję.
Zuzia.

Ja truchleję.

Kokoszkiewicz.

Mam broń, strzelać mogę... z daleka.

Klara.

No to strzel Pan.

Kokoszkiewicz.

Gdzież ten Filip?

Zuzia.

Kartki przylepia.

Kokoszkiewicz.

Głupiec.

Zuzia.

Ależ tu działać potrzeba.

Klara.

Opiekunie ratuj nas!

Kokoszkiewicz.

Gdzież jest Filip?

Zuzia.

Ale idźże Pan idź.

Kokoszkiewicz.

Nie ma się przecie bać czego, bo w dolnych oknach kraty a piętro wysokie.

Zuzia.

Wysokie dla tego olbrzyma, szust i jest.

Klara.
Opiekunie ratuj nas!
Kokoszkiewicz.

Z temi kobietami zawsze strach, ale prędko temu poradzę, tuż przy oknie krzyczeć będę, w ogrodzie usłyszą i zaraz uciekną. (staje w oknie i krzyczy grubym głosem) Filipie daj mi tu strzelbę ogromną, włóż trzy kule, duże kule, co o sto kroków zabić mogą. (swoim głosem) Gdzież ten przeklęty Filip siedzi — Filipie!

Zuzia.

Cicho, coś tam pod oknem...

Kokoszkiewicz.

Hę, coś pod oknem?..

Zuzia.

Jakiś głos...

Klara.

Opiekunie ratuj nas!





SCENA IX.
Ciż sami, Filip.
Kokoszkiewicz.

No, jesteś przecie.

Filip.

Nabijałem Panu strzelbę.

Kokoszkiewicz.
Teraz spojrzyj tam przez okno; Zuzia powiada, że w ogrodzie złodzieje — krzyknij śmiało: Kto idzie! krzyknij dwa razy, a jak nie odpowie, pal bez pardonu. — A co jest?
Filip (w oknie).

I owszem.

Kokoszkiewicz.

Jeden?

Filip.

Jeden.

Kokoszkiewicz.

Mały chłopiec, chłopczyk?

Filip.

Chłop jak dąb.

Kokoszkiewicz.

Jak dąb, cóż robi?

Filip.

Idzie sobie ścieżką.

Kokoszkiewicz.

Wołaj a śmiało.

Filip (przez okno).

Kto idzie!

Kokoszkiewicz.

Krzycz głośniéj.

Filip.

Kto idzie!

Kokoszkiewicz.

A co?.. cóż?

Filip.

Nic nie odpowiedział, tylko mruknął.

Kokoszkiewicz.

Mruknął? pal!..

(Filip złożył się strzelbą przez okno.)
Kokoszkiewicz.

Cóż?

Filip (odkładając strzelbę)

Nie mogę, boję się.

Kokoszkiewicz.

To ty tchórz?

Filip.

I owszem, tchórz.

Kokoszkiewicz.

Ja ci każę strzelaj zaraz, nic się nie bój.

Filip.

Jegomość odważny, strzelaj Jegomość.

Kokoszkiewicz.

Ja, ja mam strzelać?

Zuzia.

Ależ przez Boga żywego, jak łotry pomiarkują, że się ich boicie, to wpadną do domu i wszystkich w pień wytną.

Kokoszkiewicz.

W pień wytną?

Zuzia.

Uciekam pókim cała, bo widzę że tu nie ma obrony.





SCENA X.
Klara, Kokoszkiewicz, Filip.
Klara (rzuca się na krzesło).
O nieszczęsna godzino! mój opiekun mnie nie broni ale sam się boi.
Kokoszkiewicz.

Otóż nie boję się gapiu, daj strzelbę. (Staje w oknie i wystrzela, potém wypuściwszy strzelbę, cofa się aż na środek pokoju, trzymając się za nos.) To huknęło! to walnęło! mało się nie wywróciłem, nawet pono krew mi z nosa... a co uciekł?

Filip.

I owszem — gdzie tam uciekł, poszedł z dymem. Toć Jegomość musiał widzieć jakiego wyrznął koziołka.

Kokoszkiewicz.

Koziołka? nic nie widziałem, bo miałem oczy zamknięte — upadł zatém.

Filip.

I owszem; z Jegomości widzę dobry strzelec; to był Panie gracki strzał.

Kokoszkiewicz.

Czy ja go trafiłem?

Filip.

Dobre pytanie; upadł jak kłoda i oto Zuzia z praczką ciągną do domu, w pralni zapewne chcą położyć.

Kokoszkiewicz.

Ależ może on się ze strachu wywrócił, może go można wodą otrzeźwić, ja go chciałem tylko nastraszyć.

Filip.

Ej proszę Jegomości kulami ludzi się nie straszy.

Kokoszkiewicz.
Jakto kulami, ja ci kazałem nabić strzelbę drobnym śrótem.
Filip.

O przepraszam Jegomości.

Kokoszkiewicz.

Drobniuteńkim.

Filip.

I owszem Jegomość kazałeś trzy kule włożyć.

Kokoszkiewicz.

Mylisz się.

Filip.

Nie, nie mylę.

Kokoszkiewicz.

Nie pamiętasz.

Filip.

I owszem ja pamiętam bardzo dobrze.

Kokoszkiewicz.

Przypomnij tylko sobie mój Filipku, drobnym śrótem, drobniuteńkim, mój Filipku.

Filip.

Z przedpokoju dobrze słyszałem, jak Jegomość wołałeś: A włóż do strzelby trzy kule.

Kokoszkiewicz.

Ależ ja tak krzyczałem, żeby w ogrodzie słyszano, żeby się przestraszono; nie, nie było tam kuli, mój Filipku ty zapomniałeś, ja kazałem drobnym śrótem nabić, nawet może kazałem i bez śrutu; biegaj, biegaj Filipku, daj mu tam wody, daj mu reńskiego niech wstanie.





SCENA XI.
Ciż sami, Zuzia.
Zuzia.

O nieszczęście, o nieszczęście!

Kokoszkiewicz.

A co, jeszcze leży?

Zuzia.

Jak nie ma leżeć, kiedy nie żyje.

Kokoszkiewicz.

Nie żyje! na mój honor, ja chciałem tylko śrótem nastraszyć, drobniuteńkim.

Zuzia.

Drobnym, grubym, aleś go Pan zabił; ale co gorzéj, żeś zabił nie złodzieja, ale Pana Marskiego.

Kokoszkiewicz.

Marskiego?

Klara.

Karol! Karol mój zabity! przebóg co ty mówisz?

Zuzia (płacząc).

Prawdę, prawdę mówię — taki młody, taki miły, taki ładny, teraz trup.

Klara.

Ha zabójco! ha morderco! bądź przeklęty! niech krew niewinna padnie na twoją obrzydłą głową!

(Wybiega.)




SCENA XII.
Kokoszkiewicz, Zuzia, Filip.
Kokoszkiewicz.

Ja mordercą! ja zabójcą... to być nie może... Filipie słuchaj... biegaj... czekaj... Zuziu słyszysz... głowę tracę, Zuziu, Zuziuniu biegaj prędko po doktora.

Filip.

Po co tu doktora, kiedy Zuzia powiada, że na śmierć zabity; co się stało to się stało i najmędrszy doktor umarłych nie ożywi i owszem; teraz o sobie myśleć trzeba.

Kokoszkiewicz.

Dobrze mówisz Filipku, o sobie myśleć trzeba.

Filip.

Bo to Panie nie przelewki.

Kokoszkiewicz.

Nie przelewki?

Filip.

I owszem. My wiemy czém to pachnie, tu trzeba radzić póki jeszcze czas.

Kokoszkiewicz.

Skoczże prędko do Dowmunda, on syn jurysty, może nam co poradzi — tylko prędko, prędziutko, moja Zuziuniu, biegnij cwałem.

(Zuzia wybiega.)




SCENA XIII.
Kokoszkiewicz, Filip.
Kokoszkiewicz (chodzi długo w milczeniu, potém stając:)

Filipku, słuchaj mię, ja cię lubię, jesteś wierny i pracowity — wprawdzie dużo szklanek tłuczesz.

Filip.

Płacę za nie.

Kokoszkiewicz.

Prawda płacisz, ale ja ci przebaczam jak chrześcijanin przebaczyć powinien i powiadam ci Filipku, ja cię kocham.

Filip.

Dziękuję Jegomości.

Kokoszkiewicz.

I powiększę twoją płacę.

Filip.

Ha, dziękuję Jegomości.

Kokoszkiewicz.

I daruję ci zegarek.

Filip.

Ten popsuty?

Kokoszkiewicz.

Naprawić łatwo, tylko szturknąć i pójdzie.

Filip.

Ha, dziękuję Jegomości.

Kokoszkiewicz.

I obiecam ci tam jeszcze dużo, bo ja cię lubię, (p. k. m.) powiedziałeś że trzeba radzić o sobie, a więc radźmy (p. k. m.) i wiesz co, dobra myśl mi przyszła: powiedz żeś ty strzelił do Marskiego.

Filip.

O dziękuję za tę łaskę. I owszem.

Kokoszkiewicz.

Cóż ci szkodzi?

Filip.

Nie, nie powiem — kłamstwo grzech.

Kokoszkiewicz.

Bo to widzisz, tu nie idzie o to, kto wystrzelił, ale w śmierci cała rzecz.

Filip.

Właśnie dlatego — człowieka zabić, to nie furda.

Kokoszkiewicz.

Tać nie furda, ale to przypadek; nic się nie bój, ja ci ręczę.

Filip.

A dlaczegóż Jegomość się boisz — i owszem.

Kokoszkiewicz.

Dla mnie jakoś nieładnie; będą się pytać, inkwirować, przed sędziami trzeba stać a mnie nogi bolą; ty wiesz że ja mam pedogrę, jestem stary, już bardzo stary, szanuj moją słabość i mój wiek. (ocierając łzy) Zrób to dla mnie mój Filipku, powiedz słówko, powiedz żeś ty strzelił.

Filip.

Za to słówko i owszem dyndać można.

Kokoszkiewicz.
Co ty mówisz głupcze — dyndać, dyndać, o dyndaniu nie ma mowy.
Filip.

Ha, różnie to proszę, Jegomości po ludziach chodzi.

Kokoszkiewicz.

Włos ci z głowy nie spadnie, nie masz się bać czego.

Filip.

A jednak się boję, bo Jegomość wiesz, że ja tchórz.

Kokoszkiewicz.

Miejże rozum, przecież za pomyłkę nie... nie...

Filip (kończąc sens).

Nie powieszą? I owszem.

Kokoszkiewicz.

Głupiś... nie mów takich słów.

Filip.

Nie mówię, abyś Jegomość czego Boże chroń i owszem miał wisieć, ale to powiadają: bąk się przebije a mucha zostanie; nie, nie, nie chcę kłamać, powiem wszystko jak się stało.

Kokoszkiewicz.

Jesteś niepoczciwy i głupi sługa, nie dam ci zegarka, idź do djabła.





SCENA XIV.
Kokoszkiewicz (sam, rzuca się w krzesło — p. k. m.).

Ja zabójcą, ja Kokoszkiewicz! (wstrząsając sobą) Człowieku obudź się... ja śpię, to sen, ale nie, wystrzeliłem z palnéj broni — ale Marski, pocóż tam właził, gdzie włazić nie powinien; więc i on winien, obadwaśmy winni — wet za wet. Ale jego kara nie dosięgnie, a mnie dosięgnąć może. (zrywa się i chodzi) Przypadek, a przypadek jestże zbrodnią? przypadek możnaż karać? wszak ci mówią: Człowiek strzela a Pan Bóg kule nosi; ja wystrzeliłem z palnéj broni to prawda, ale kuli o mój Boże, kuli anim widział, anim słyszał — wyleciała jak szalona, teraz masz! (chodzi — p. k. m.) Ale przecież Sąd mądry, Sąd sprawiedliwy, nie zechce mię ukarać, żem niechcący zadał śmierć (p. k. m.) Śmierć... tak śmierć... cóż jest śmierć? (z czułością) Sen błogi, sen spokojny, sen wieczny, kres cierpienia. (p. k. m.) A Marski byłże szczęśliwy? Żadnaż troska go nie dotknęła, ból żaden, żaden żal nie zamąciłże jego dni? (p. k. chwili) Któż nareszcie zaręczyć może, coby go było i nadal czekało, byłby może zbankrutował, byłby może stracił poczciwą żonę, dziatki kochane, byłby może zachorował, stracił słuch, stracił wzrok, biada, biada mu! Taką rzeczą on mi pewnie na tamtym świecie jeszcze dziękować będzie, żem go zabił.





SCENA XV.
Kokoszkiewicz, Dowmund.
Kokoszkiewicz.

O Janie, czy ty słyszałeś — Karol Marski przestał cierpieć.

Dowmund.
Okropne zdarzenie; włos na głowie powstaje, dreszcz przechodzi; ale jakże to się stało, ja nic nie wiem.
Kokoszkiewicz.

Wszystko więc muszę ci opowiedzieć od początku. Trudno mi było w mym ogrodzie od złodziei się opędzić, kradli mię na wszystkie strony; otrzymałem zatém pozwolenie strzelać do tych łotrów.

Dowmund.

Pozwolenie strzelać, od kogo?

Kokoszkiewicz.

Od burmistrza.

Dowmund.

Był trzeźwy?

Kokoszkiewicz.

Niekoniecznie.

Dowmund.

Ależ i pijany nie mógł dać takiego pozwolenia.

Kokoszkiewicz.

Dał na mój honor — dał.

Dowmund.

Może on rozumiał, że chcesz strzelać jak to zwykle strzelają w ogrodach, aby dać znak że się czuwa.

Kokoszkiewicz.

Zrozumiałem inaczéj.

Dowmund.

Możesz za to pokutować.

Kokoszkiewicz.
Ja powiem, że on mi dał pozwolenie.
Dowmund.

A on powie że nie i temu uwierzą — bardzo źle.

Kokoszkiewicz.

Możem nareszcie nie dosłyszał.

Dowmund.

Nie dosłyszał... nie dosłyszał, (p. k. m.) To by mogło winę zmniejszyć.

Kokoszkiewicz.

Zmniejszy niemylnie... na prawe ucho nie dosłyszę, jestem nieco głuchy, ba nawet całkiem głuchy.

Dowmund.

Głuchy, no to by uszło.

Kokoszkiewicz.

Ujdzie Jasiu, ujdzie.

Dowmund.

Ależ znowu...

Kokoszkiewicz (z oczekiwaniem).

Znowu?.. znowu?

Dowmund.

Żądałeś pozwolenia strzelania w nocy do złodziei, ale ty strzeliłeś do Marskiego — źle Kasprze, bardzo źle.

Kokoszkiewicz.

A dlaczegóż Marski chodził po moim ogrodzie? Zapytano go się kto idzie, a on tylko zamruczał... groźno.

Dowmund.
Groźno?
Kokoszkiewicz.

Na mój honor groźno.

Dowmund.

Hm... hm... byłaby to niby okoliczność zwalniająca.

Kokoszkiewicz.

Prawda Jasiu, zwalniająca.

Dowmund.

Ależ znowu...

Kokoszkiewicz.

Cóż dla Boga?..

Dowmund.

Marski dostał strzał w plecy.

Kokoszkiewicz.

Obrócił się pewnie.

Dowmund.

Pewnie; ale kto się obraca, nie chce grozić ale uciekać, a on kulę ma w plecach.

Kokoszkiewicz.

Kazałem nabić śrótem.

Dowmund.

A Filip nabił kulami.

Kokoszkiewicz.

Kulami.

Dowmund.

Głupiec.

Kokoszkiewicz.
Głupiec.
Dowmund (p. k. m.).

Czekaj.

Kokoszkiewicz.

Czekam.

Dowmund.

Mam dobrą exkuzę.

Kokoszkiewicz.

O mój Jasiu, masz exkuzę?

Dowmund.

Kto strzelił?

Kokoszkiewicz.

To jeszcze nie całkiem rzecz dowiedziona.

Dowmund.

Jakto niedowiedziona?

Kokoszkiewicz.

W tym zakręcie... tu groźba, noc, tu płacz kobiet, można było łatwo głowę stracić. Filip powiada, że ja strzeliłem, a ja powiadam że to on.

Dowmund.

Co za nonsens, nacóż ze mną tych wykrętów — pytam się kto strzelił?

Kokoszkiewicz (p. k. m.).

Sama strzelba wystrzeliła, aż mi z ręki wypadła i walnęła w nos, żem się mało nie wywrócił.

Dowmund.

A więc bratku ty wystrzeliłeś — źle Kasprze, bardzo źle.

Kokoszkiewicz.
Źle, źle.
Dowmund.

Mogą cię posądzić, żeś zabił Marskiego jako rywala, bo Marski chciał się z Klarą żenić, ty także.

Kokoszkiewicz.

Któż tam o tém wiedzieć będzie.

Dowmund.

Klara powiada.

Kokoszkiewicz.

Głupia — ale świadków nie było.

Dowmund.

Nie było?

Kokoszkiewicz.

Nie.

Dowmund.

Zatém dobrze, można zaprzeczyć.

Kokoszkiewicz.

Będę zaprzeczał.

Dowmund.

A do diabła zapomniałem, twoja nieszczęsna kartka wszystko zdradzi.

Kokoszkiewicz.

Jaka kartka?

Dowmund.

Kartka, w której nietylko że odmawiasz Marskiemu ręki Klary, ale którą jeszcze groźbą zakończyłeś.

Kokoszkiewicz.
Ja wspomniałem tylko o nieprzyjemności, którą może ściągnąć na siebie.
Dowmund.

A możnaż większéj nieprzyjemności, jak trzy kule w plecy. Kartka przeklęta, na téj kartce kark skręcisz.

Kokoszkiewicz.

Kark skręcę — słabo mi.

Dowmund.

Udowodnią casus praemeditationis.

Kokoszkiewicz.

Praemeditationis. Bój się Boga!

Dowmund.

Żeby tylko nie ta kartka, ale czekaj — mam — jest, pisz.

Kokoszkiewicz.

Co mam pisać?

Dowmund.

Tylko pisz — podyktuję, siadaj.

Kokoszkiewicz.

Siedzę.

Dowmund (dyktując).

Mój kochany Panie Marski.

Kokoszkiewicz.

Panie Marski?

Dowmund.

Tylko pisz.

Kokoszkiewicz (pisząc).
Panie Marski... (przerywając sobie) może dodać świętéj pamięci.
Dowmund.

Nie potrzeba, nie trać czasu, pisz. (dyktuje) „Kochany Panie Marski, przyjmuję z ukontentowaniem prośbę twoją o rękę panny Klary Mileckiej, zostającéj pod moją opieką. Jako opiekun daję zupełne zezwolenie i czekam cię z obiadem w niedzielę.“ Teraz datę daj wczorajszą i podpisz.

Kokoszkiewicz.

Do nieboszczyka?

Dowmund.

Ale nie, podpisz siebie: Kasper Kokoszkiewicz manu propria.

Kokoszkiewicz (kończąc).

Manu propria.

Dowmund.

Teraz trzeba kartkę przeklętą wyjąć z kieszeni nieboszczyka, a na jéj miejsce włożyć tę, którą teraz napisałeś. Jak będą z urzędu oglądać trupa, znajdą przy nim kartkę, która dokładnie udowodni, że Marskiego zabić nie chciałeś, bo tego się nie zabija, kogo się chce ożenić i kogo się na obiad zaprasza.

Kokoszkiewicz.

Nie mógłby jeść obiadu, wielka prawda, zatém umyślnie nie zabiłem. — Odetchnąłem Bogu dzięki.

Dowmund.

No idźże teraz prędko, nie tracąc czasu i odmień kartkę w kieszeni.

Kokoszkiewicz.
Ja mam pójść do trupa, dotknąć go się, nie, nie pójdę.
Dowmund.

Tracisz czas, a za chwilę już będzie za późno.

Kokoszkiewicz.

Jasiu, szkolny kolego, najdawniejszy mój przyjacielu, idź do trupa, zrób to dla mnie — jak mnie kochasz, zrób to, zrób.

Dowmund.

To być nie może.

Kokoszkiewicz.

Błagam cię.

Dowmund.

Nie pomoże — ale otóż i Filip, ten może to zrobi.





SCENA XVI.
Ciż sami, Filip.
Kokoszkiewicz.

Filipie, chodź tu bliżéj i słuchaj: idź gdzie leżą zwłoki świętéj pamięci Marskiego, wyjmij kartkę, którą znajdziesz w jego kieszeni, a na to miejsce włożysz oto tę.

Filip.

Ja, ja mam ruszyć nieboszczyka, a nuż mię za łeb chwyci i owszem.

Dowmund (do Kokoszkiewicza).

Daj mu tam co.

Kokoszkiewicz.

Dam ci reńskiego a zrób co każę.

Filip.
I za dziesięć nie zrobię.
Kokoszkiewicz.

Dam ci dwa.

Filip.

A ba!

Kokoszkiewicz.

Trzy.

Dowmund (do Filipa).

No, dostaniesz pięć, a zwiń się prędko i zręcznie.

Filip (odchodząc).

O Boże, jakże ja to zrobię.

Dowmund.

Ja zaś pójdę i we drzwiach stanę, aby zatrzymać w razie gdyby kto z urzędu chciał wejść do domu.

(Odchodzi.)



SCENA XVII.
Kokoszkiewicz (sam).

Dobry koncept, nie ma co mówić, hokus pokus z karteczkami. Za tę radę i za pomoc bodaj sto lat żył — muszę mu nawet kiedyś co i obiecać, Jaś kochany. (p. k. m.) No, bezpiecznym teraz być mogę i Sąd mnie pewnie uniewinni, ale jednak... ja zastrzeliłem, zabiłem z palnéj broni i sumienie wołać będzie: moją sprawką jest śmierć jego. (p. k. m.) O mój Boże, jakież teraz będą nocy moje? czyliż będę mógł spać, czyliż nie będę słyszał jęków, czyż nawet jego duch o północy w białém prześcieradle przy mojém łóżku stawać nie będzie?.. O okropnie! włos mi staje na głowie, krew się ścina, mrozi dreszcz... ale gdzież są, gdzie są wszyscy? Spojrzę przez okno, czy Filip nie wraca... księżyc świeci, (spoziera w okno, potém odskakuje) Och! och Marski, Karol Marski, (staje na samym przodzie sceny) Karol Marski, Karol Marski tam! tam! pod oknem, krwawy trup! Filipie! Zuziu! Klaro! Dowmundzie! Na ratunek, gwałtu! gwałtu!





SCENA XVIII. i ostatnia.
Kokoszkiewicz, Zuzia, Filip, późniéj Klara, Marski, i Dowmund.
Zuzia.

Ciesz się kochany Panie, Pan Marski żyje.

Filip.

Ledwie dotknąłem się jego ręki, westchnął, krzyknął, spojrzał na mnie i na nogach stał jak dąb.

Dowmund.

Tak jest, ożył i szczęśliwą wiodę ci parę.

Kokoszkiewicz (do Marskiego).

Co? ja nie zabiłem Pana?

Marski.

Najłaskawiéj.

Kokoszkiewicz.

Zatém Pan żyjesz?

Marski.

Wątpić nie mogę.

Kokoszkiewicz.
A więc wracamy do dawnego.
Marski.

O nie Panie; za życia niepomyślną odebrałem odpowiedź, ale po śmierci otrzymałem opiekuna zezwolenie, z którego korzystać nie omieszkam jak najprędzéj.

Kokoszkiewicz.

Więc to spisek, komedya niegodna; Filipie, łotrze, hultaju!

Filip.

Zuzia mnie przekupiła, obiecała i owszem pójść za mnie.

Kokoszkiewicz.

A ty Zuziu, ty czeczotko czubata!

Zuzia.

Poświęciłam się dla dobra mojéj Pani.

Kokoszkiewicz.

Ależ ty Janie, ty mój szkolny kolega, ty mój przyjaciel.

Dowmund.

I najlepszy, bo cię zatrzymałem na dobréj drodze, na któréj tęgo chwiać się zacząłeś.

Klara.

Kochany opiekunie, zakończmy wszystko bez rozgłosu.

Marski.

Zakończmy bez rozgłosu.

Klara.

Daj zezwolenie, a będziem kochać ciebie jak ojca.

Marski.
Tak jest, jak ojca.
Klara.

Nareszcie wszakże zezwolić potrzeba, gdzie bronić nie pomoże.

Kokoszkiewicz (przestępując z nogi na nogę).

Prawda i to; bierzcie się zatém, kochajcie się... et cetera... błogosławię, błogosławię.

Dowmund.

Brawo.

Filip i Zuzia.

Wiwat nasz Jegomość i owszem.

Kokoszkiewicz.

Wielkie mam zmartwienie, że straciłem Klarę, ale radość jeszcze większa, że nie jestem zabójcą... Ach jakże mnie te buty gniotą!

KONIEC.




  1. Mówiąc: padam do nóg, mocno przeciąga pierwsze apaadam etc.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście oznaczenia — Stanisław.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.